Chack. Gracze. Opowieść o szulerach - Włodzimierz Bolecki - ebook

Chack. Gracze. Opowieść o szulerach ebook

Bolecki Włodzimierz

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Brawurowa powieść o upadku I Rzeczpospolitej, o targowicy i karcianych szulerach

Literacka gra o najwyższą stawkę

Kim był Chack? Nie sposób odnaleźć go na kartach historycznych opracowań i podręczników. Wiadomo jedynie, że Chack, czyli Ignacy Chadźkiewicz vel Chodźkiewicz, istniał naprawdę. Wiedzieli o nim nawet Mickiewicz i Słowacki, ale z biegiem lat historia zapomniała o Chacku. A była to postać nietuzinkowa – uchodził za mistrza karcianych szulerów i polskiego Casanovę. Jak wieść niosła, był agentem targowiczan, carskiej Rosji, Francji, a także … generałem policji w Neapolu.

Włodzimierz Bolecki, znany krytyk i historyk literatury, postanowił wydobyć go z cienia i uczynić główną postacią swej powieści. Jednak w tym wielowątkowym i polifonicznym utworze bohaterów jest wielu i nic nie jest takie, jakim się wydaje…

Chack to powieść o ludziach uwikłanych w wielką historię, o wzniosłych hasłach i pięknych ideach, a równocześnie o towarzyszących im na każdym kroku niskich pobudkach i szkaradnych postępkach. Przez niemal każdą stronę przewija się korowód arcyciekawych postaci – są tu zwolennicy reform i Konstytucji 3 maja, ale przede wszystkim są targowiczanie, między którymi porusza się, czasem na pierwszym planie, czasem w tle, tytułowy bohater Chack.

Czy to on rozdaje karty w grze o los Polski?

Bolecki z wielką dbałością o historyczne detale, ale i z dużą dawką literackiej odwagi odtwarza epokę przemian i niepokojów, gdy w blasku dokonującej się we Francji rewolucji upadała I Rzeczpospolita. Przywołuje dokumenty, opracowania i pamiętniki, a kiedy wymaga tego powieściowa gra – nie cofa się przed literackim kamuflażem. Dzięki temu czytelnik wciągany jest w grę równie mocno, jak uwikłani są w nią powieściowi bohaterowie.

Prozatorski debiut znanego badacza literatury to wielki historyczny fresk, powieść łotrzykowska i silva rerum w jednym.

Wspaniałe, imponujące dzieło, porywające w głąb naszego jądra ciemności.

prof. Andrzej Nowak

Włodzimierz Bolecki (1952) – historyk i teoretyk literatury, krytyk literacki, eseista, scenarzysta, profesor w IBL PAN. Autor wielu publikacji naukowych, opracowań i książek literaturoznawczych. Zajmuje się m.in. twórczością Wacława Berenta, Aleksandra Wata, Brunona Schulza, Witolda Gombrowicza, Józefa Mackiewicza i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 779

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna: KATARZYNA KRZYŻAN-PEREK
Redakcja: WOJCIECH ADAMSKI
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, MAŁGORZATA WÓJCIK, URSZULA SROKOSZ-MARTIUK
Projekt okładki (wg pomysłu Włodzimierza Boleckiego): MAREK PAWŁOWSKI
Do stworzenia okładki wykorzystana została, znajdująca się w domenie publicznej, reprodukcja obrazu W altanie Aleksandra Gierymskiego. Obraz znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie.
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Skład i łamanie: Infomarket
© Copyright by Włodzimierz Bolecki © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2018
Wydanie pierwsze
Wydanie dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
ISBN 978-83-08-06709-3
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
.

(...)

Nawet nie wiadomo, jak się nazywał. Czy pisał się przez „H”, czy przez „Ch”? Czy w nazwisku miał „a”, czy może „o”? I czy jego nazwisko wymawiano twardo, czy miękko – artykułując „dz” czy może „dź” albo „ć”? A jak już wymówiono, to czy rzeczywiście mówiono o tej samej osobie? Mniejsza z tym – będę przecież o nim pisał tak, jak mi przyjdzie ochota.

A może było ich wielu? Miał przecież kompanów, przyjaciół, towarzyszy w draństwie i w pijaństwie, w walce i w szulerstwie. Czy to możliwe, że ich też nie było? Byli, byli, to znaczy – „j a k b y byli”, bo któż by dziś pamiętał o jakimś Lulewiczu, Gurowskim, Damcu, Jukowskim, Janikowskim, Holmie, Dursackim, Hulewiczu, Miączyńskim, Wołodkiewiczach i wielu, wielu innych. No, tylko Mickiewicz pamiętał o jednym z tych ostatnich, którego zresztą bardzo głęboko schował między wiersze w Panu Tadeuszu (tak, tak). Znów przesadziłem, bo inni też go pamiętali. Słowacki, Iwaszkiewicz, Stempowski, Gombrowicz, Konwicki, a nawet Lem. Ale o tym opowiem później. „Tu przerwał, lecz róg trzymał”... Dość, że Chack bez tej kompanii w ogóle by nie istniał. Nic by bez nich nie zdziałał, nie byłby taki odważny ani taki podły, przebiegły i szmatławy, cyniczny i liryczny, bez nich nie byłby zdrajcą, szpiclem, szulerem, malwersantem, bez nich nie siedziałby w więzieniu i oni też bez niego by nie siedzieli. No i, oczywiście, nie byłoby wokół niego tylu kobiet.

Aż trudno uwierzyć, że nie ma go wśród nas. Że nie zestawia się go z Beniowskim albo z emirem Rzewuskim, że nie wszedł do zbiorowej wyobraźni jako szlachetny zbójca (Schillera znał podobno na pamięć), że nie poświęcono mu rozpraw naukowych czy zwykłej monografii historycznej, nie wspominając już o filmie, konferencjach naukowych, komiksach albo grach komputerowych. I że nie napisano o nim sztuki teatralnej czy choćby książki o jego masce pośmiertnej. Więc chyba jednak znikł, zblakł, sczezł, może sczerniał i zapewne także – wyszlachetniał. Był – a jednak jakby go nie było.

Kim więc był, kiedy był? – Nazywano go królem szulerów, polskim Casanovą, szlachetnym królem łotrów, którego nazwisko było „na ustach każdego jak sól w potrawie”. Pamiętnikarze, ci, którzy go znali, i ci, którzy o nim tylko słyszeli, nie przepuścili okazji, żeby o nim opowiedzieć. Już za życia otaczały go legenda i kult niezwykłości, w którym czuły zachwyt sprzymierzony był z obrzydzeniem. Szuler i awanturnik, agent i zdrajca, mistrz słowa, aforyzmu, dowcipu i wszelkiej elegancji – wbrew faktom, inna rzecz, że mało znanym – stał się władcą ówczesnej zbiorowej wyobraźni. Z tych kontrastowych określeń jego charakteru i ocen jego działań przebijała tęsknota za szlachetnością i pięknem – zaplątanymi, nie wiedzieć czemu, w łajdactwo, cynizm, bezwzględność i brutalność. „Był to geniusz wyuzdanych swawolników, psotników, otoczony zdziwieniem, przychylnością, miłością wszystkich słojów europejskiego towarzystwa, to jest towarzystwa całej Europy. Łotr, po którym płaczą po całym świecie i którego śmierci żałują sto razy więcej, aniżeliby żałowano śmierci najpoczciwszych i najlepszych”. „Był człowiekiem, w którym wytworność, hojność, grzeczność, wspaniałość wielkiego pana łączyły się z cynizmem diogenesowego brutala, a najwyższa drażliwość miłości własnej z zupełną abnegacją punktu honoru. Wszyscy się go bali, a mimo to wszędzie przyjmowano go z uszanowaniem i miłością”.

Znano go w magnackich rezydencjach i na dworach królewskich, w sztabach wielkich armii i w sekretnych departamentach tajnych policji. Szlajał się po najohydniejszych norach i spelunach, ale przede wszystkim odwiedzał siedziby arystokratów oraz alkowy najbogatszych i nie mniej pięknych kobiet ówczesnej Europy. Czuły i tkliwy, a jednak bez mrugnięcia okiem potrafił oszukać przyjaciela, sprzedać kochankę, zdradzić ojczyznę.

Majątek rodziców spieniężył bez pytania o zgodę. Wędrował po wielkim teatrze XVIII-wiecznej historii. Był wszędzie: w Rosji i w Azji, w Koronie i na Litwie, w Turcji i na Bałkanach, we Włoszech, w Prusach i we Francji. Planował nawet wyprawę do Ameryki. Podobno odgrażał się, że założy kolonię na Madagaskarze, ale to informacja niepotwierdzona. Awanturnik, jakiego nie było. W każdym razie takim widziała go legenda – już wśród jego współczesnych.

Był płomiennym trybunem rewolucyjnych haseł: „republika” i „wolność”, „równość” i „braterstwo”, „niepodległość” i „Polska” nie schodziły mu z ust. Był także wielokrotnym więźniem policji w różnych krajach Europy, jej szefem (w Neapolu) oraz jej najtajniejszym, wielokrotnym agentem. Dzielny żołnierz, namiętny kochanek (mamony, siły, kobiet, a jak trzeba to ojczyzny – w zależności od sytuacji) znany był wszystkim i przez wszystkich podziwiany. Tu oczywiście znów przesadziłem, ale niech tak zostanie. Więc jak to możliwe, że o nim zapomniano? Że choć był, to właściwie go nie ma? A nawet jak jest, to jakby go nie było? No właśnie – niezupełnie tak było...

Skończmy już tę zabawę. Czas na fakty, dokumenty, garść przypuszczeń.

Zaczynamy.

Zostawił swoje ślady w epistolografii i w poezji, w dziejach malarstwa i w memuarystyce, w historii politycznej i obyczajowej, w dziejach powszechnych, w kronikach rodzinnych z przełomu XVIII i XIX wieku i w historii literatury (także współczesnej, ale o tym później).

Wertując archiwa z przełomu wieków czy zbiory dokumentów (drukowanych w następnych dziesięcioleciach), trudno się na niego nie natknąć. Nie zawsze był wymieniany z nazwiska, jednak wiedząc, o kogo chodzi, można zorientować się, kogo dotyczą pojedyncze wzmianki, informacje, a zwłaszcza anegdoty. Najwybitniejsi pamiętnikarze XVIII i XIX wieku poświęcili mu najlepsze strony swoich memuarów: Morawski, Rolle, Chrząszczewski, Głuchowski, Uchowicz, Dzierożyński, Bukar, Jan Duklan-Ochocki, Hubert, Moszczyński; trudno wymienić wszystkich.

Na imię miał Ignacy. Nazwisko zapisywano różnie. Dla jednych był Chodzkiewiczem, dla drugich Hadźkiewiczem, jeszcze inni nazywali go Chadźkiewicz lub Chackiewicz. Czasami, bezpodstawnie, mylono go z Hankiewiczem lub Hadziewiczem, zacnym brygadierem kawalerii narodowej. On sam jednak, Ignacy, w listach do żony ambasadora portugalskiego w Stambule, z którą miał burzliwy romans, podpisywał się „Chaćkiewicz” lub czulej: „Chać”. Ale w Legionach Polskich we Włoszech, gdzie pojawił się w 1798 roku, mówiono o nim drapieżnie – Chack.

Chack? Ale jak to się dziś wymawia? Hak? Szak? Huck? Chak? Chuck? Czak? A może Chaque? Lub Cha-c-k?

Niech tak zostanie.

Pozostawił liczne ślady w rodzinnych archiwach Potockich, Czartoryskich, Poniatowskich, Rzewuskich, Tyszkiewiczów, Branickich, Zamojskich, Mycielskich, Chodkiewiczów, Massalskich, Paców, Tarnowskich, Mniszchów, Ogińskich, Baworowskich. W zbiorach tych ostatnich, znajdujących się we lwowskiej bibliotece ich nazwiska, połączonych m.in. z kolekcjami Batowskich, Łączyńskich, Stadnickich, Majewskich i Dembowskich, znajdują się liczne wpisy odsyłające do postaci Chacka. Wzmiankowana jest w korespondencji ks. Adama Naruszewicza z królem Stanisławem Augustem z lat 1793–1794, w anonimowym rękopisie z czasów powstania kościuszkowskiego w 1794 roku, w materiałach do historii Legionów Polskich we Włoszech, w papierach Batowskiego i Konopackiego, a zwłaszcza w pismach Rajmunda Korsaka (o czym później). Barwne fragmenty jego życia przewijają się przez archiwa niemal wszystkich krajów ówczesnej Europy, do których zawędrowali Polacy po ostatecznym rozbiorze I Rzeczpospolitej w 1795 roku.

Postać Chacka pojawia się więc wielokrotnie w epistolografii zgromadzonej w archiwach francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych (Archives du Ministère des Affaires Étrangères – dział Mémoires et Documents); nie mniej informacji można znaleźć w Archives de la Défense Nationale – dawniejszym Archives du Ministère de la Guerre, w paryskich Archives Nationales, zwłaszcza w korespondencji wojskowej gromadzonej w Service Historique de L’Armée de Terre w Vincennes czy w korespondencji dyplomatycznej przechowywanej w archiwach włoskich, niemieckich, rosyjskich, austriackich, a także tureckich. W sekcjach historycznych tych archiwów, zawierających tysiące teczek i kartonów z rozkazami, raportami, zestawieniami sytuacyjnymi, korespondencją prywatną i służbową z czasów wojen napoleońskich, w wielu źródłach dotyczących Polski można się natknąć na oficera (oficyjera – jak wtedy pisano) o nazwisku Chackewitz, Chockeviz lub Hocevitz. To o n.

Jeszcze więcej miejsca poświęcają mu źródła francuskie w sekcjach gromadzących materiały Wielkiej Armii (z lat 1798–1801), kiedy to „citoyen Chaquevitsch” przeszedł był na żołd francuski. Historyk Jean-Paul Fièvre w zestawieniu biograficznym Collection de Froifond de Forge (Gallimard, Paris 1951) wymienia 11 listów Chacka do oficerów francuskich. Są to jednak odpisy, albowiem ich oryginały, które znajdowały się w Archiwum Legionów Polskich we Włoszech (tzw. Archiwum Dąbrowskiego), spłonęły podczas powstania warszawskiego.

Nie mniej interesujące niż źródła francuskie są zbiory dokumentów w archiwach włoskich. W materiałach dotyczących organizacji, ubioru, żołdu czy szkolenia jednostek polskich występuje nazwisko Chacka (notabene najczęściej pojawia się w dokumentach dotyczących... finansów, np. w Ministero della Guerra, 1798/120–137, 189, 415–510). Pojawia się też kilkakrotnie w dziale poloników weneckiego archiwum państwowego (Dispiaci di Polonia) sumiennie odnotowanych w Inventario dell’Archivio di Stato in Ven. Saggio (Venezia 1881). Nie ma sensu robić tu pełnego zestawienia bibliograficznego, tym bardziej że najważniejsze polonica w tych zbiorach opisali August Cieszkowski w Materiałach z weneckiego archiwum (cz. 3) (1889) oraz Aleksander Kraushar w Jeszcze raz o archiwum weneckim (1884). Warto jednak wspomnieć, że w słynnym Archivo di Stato w Mediolanie znajdował się niedokończony pamiętnik Chacka, który niestety spłonął podczas bombardowania miasta przez Amerykanów w 1944 roku. Na szczęście przetrwały odpisy rodzinne.

Z kolei w Monachijskim Muzeum Sztuki znajduje się pakiecik listów miłosnych Chacka do Madame Labrache (L’Abrache? La Brache?), która w latach 1796–1802 przemierzała z nim Europę w charakterze jego żony lub, jak powiadał złośliwie jego najbliższy przyjaciel Holm, une femme entretenue. „Była to kobieta wielce powabna – pisze pamiętnikarz – wielce dowcipna, i wielce zalotna, ubierała się z najlepszym smakiem, i miała roje adoratorów. Obyczajów dość łatwych, miała jednak serce czułe, ale to pewna, że życie tej pary było zagadkowe”.

Notabene, była to żona ambasadora portugalskiego w Stambule, którą Chack uwiódł w takim tempie, że zadziwił nawet Turków. Miał z nią córkę. W listach do Madame Labrache podpisywał się jednym z wielu swych ówczesnych pseudonimów: „graf Denhoff”. Takie też nazwisko nosiła córka Madame Labrache, Leonida Denhoff, która urodziła się najprawdopodobniej w Genui w 1799 roku.

Z kolei w Verwaltungsarchiv w Wiedniu znajdowały się raporty agentów austriackich informujących o rozprowadzaniu przez Francuzów fałszywych banknotów, w której to aferze Chack był jedną z pierwszoplanowych postaci. Część tych materiałów została zniszczona podczas przewrotu w latach 1924–1925, ocalałe przeniesiono do Staatsarchiv w Wiedniu, gdzie znajdują się do dzisiaj.

Nazwisko Chacka przewija się też kilkakrotnie w źródłach angielskich, m.in. w londyńskim Public Record Office (czyli National Archives), co sumiennie odnotował Arthur James Murmur w pracy poświęconej kampanii neapolitańskiej 1798 roku Between Dread and Violence (London 1935).

Najczęściej jednak, co zrozumiałe, natrafić można na ślady Chacka w archiwach i opracowaniach polskich. Archiwa rodzinne Sapiehów (Lwiwska Nacionalna Naukowa Biblioteka im. A. Stefanyka NAN Ukrajiny), Sanguszków (to, co wywieziono na długo przed spaleniem pałacu w Sławucie, w 1917 roku), Ostrogskich, Radziwiłłów, Morawskich, Chrzanowskich, Moszyńskich, zestawy archiwalne Komitetu Skarbu, Aleksandra Potockiego, Karola Prozora, Małeckich, Römerów, Tarasowiczów, Stefana Grabowskiego, Aleksandra Chodkiewicza, Michała Plater-Zyberka, Romualda Giedroycia, zbiory w Bibliotece Czartoryskich w Krakowie, w Muzeum Polskim w Rapperswilu (w sali nazwanej Za Wiarę i Wolność, w której zgromadzono dokumenty dotyczące powstania Legionów Polskich we Włoszech), w Bibliotece Polskiej w Paryżu, Archiwum Legionowe i wiele innych odnotowują dokumenty związane z Chackiem na co najmniej kilkudziesięciu kartach katalogowych. A są to jedynie odsyłacze do setek listów i rozmaitych materiałów rękopiśmiennych, jakie pozostały po działalności Legionów z przełomu XVIII i XIX wieku. Rzecz jasna, takie dokumenty raczej zainteresują historyka wielkich wydarzeń epoki. Bo nawet jeśli Chack jest w nich wspomniany przez tak znane postacie, jak Napoleon lub generałowie Jan Henryk Dąbrowski i Karol Kniaziewicz, przez ludzi pióra takich jak Julian Ursyn Niemcewicz i Jan Potocki, przez polityków i myślicieli: Franklina, De Maistre’a, a także przez artystów, na przykład Davida, to najczęściej są to wzmianki en passant, mimochodem. Jedno słowo, fragment zdania, czasem dłuższa dygresja: „Mr Chaquev. złożył wizytę w asystencji jen. de...”, „co za postać”, „spędziliśmy z Cha. przy stoliku dwie noce”, etc. Zbyt skromne to uwagi, by je dostrzec podczas lektury źródeł skupionej na znacznie ważniejszych sprawach i postaciach. A jednak, jeśli wiedzieć, kogo dotyczą, jeśli zebrać je i poprowadzić między nimi niteczki współzależności, to powstają gęste sploty koronki, a nawet wielobarwna tkanina o wyrazistym wzorze. Spróbujmy pójść tym tropem, łącząc nitki i niteczki, pasma i pasemka. Niekiedy trzeba będzie poprzestać na strzępach, z czasem jednak faktura się zagęści.

Na imię miał zatem Ignacy. Jest 7 maja 1756 roku. Właśnie się urodził. O jego dzieciństwie i młodości niewiele wiadomo. Nieco faktów podał jego arcykompan w szulerskich sztuczkach – Holm. Stanie się to, co prawda, dopiero czterdzieści lat później w obszernym curriculum vitae Chaćkiewicza, które Holm sporządził na polecenie policji francuskiej. Ten pięćdziesięciosiedmiostronicowy superdonos, napisany po francusku i gęsto przeplatany niemczyzną z wtrąceniami polskimi, jest małym literackim arcydziełem. Ma jednak poważną wadę – Holm łże jak pies. Przynajmniej w tych fragmentach, a trudno znaleźć inne, w których ociera się o lochy więzień francuskich – chodziło nie o byle co, bo o szpiegostwo na rzecz armii pruskiej. Nie ma jednak wyjścia; łże czy nie łże, musimy mu wierzyć. Pisze barwnie, dowcipnie, opowiadaniem włada nie słabiej niż złodziejskimi sztuczkami, w których nie miał sobie równych. Henryk Rzewuski tak go scharakteryzował: „człek postawny, choć wzrostu miernego, pleczysty, okrągłej twarzy, włosów ciemnych, z niemiecka zaczesywanych, wąsa czarnego, cienkiego, a długiego, umie mówić po polsku, niemiecku, francusku, włosku, litewsku i po łotewsku, wielki pijak, kartownik, ospalec, kucharz przedni, strzelec niepośledni, galanteryj różnych znawca”.

„Ignac – czytamy zatem u Holma – urodził się w rodzinie, w której jego matka była żoną jego ojca, a oboje byli jego rodzicami. Źle im się wiodło”. Holm kpi tu okrutnie z lektorów ministra Fouchégo, niemniej jest cień prawdy w jego łgarstwach (powinienem napisać: światełko prawdy, ale nie wypada). Rodzina Chackiewicza po mieczu pochodziła z Wileńszczyzny – była podobno spokrewniona z Chodźkami i Rzewuskimi i do biednych na pewno nie należała.

Herbarz polski Bonieckiego podaje, że ziemią rodu Chackiewiczów było województwo mścisławskie – powtórzy tę informację prof. Mościcki w Polskim Słowniku Biograficznym. Ojciec Ignacego, Ludwik, był w 1765 roku regentem ziemskim wileńskim, a w 1769 roku sędzią ziemskim w Wilnie. Ze strony ojca Chack – będę go chyba już tak nazywał do końca tej opowieści – nie miał żadnej ciotki, a jedynie wujów (co, jak blisko sto lat temu twierdził znany psychoanalityk francuski, neofreudysta, Jean-Pierre Boulbec, nie pozostaje bez wpływów na charakter człowieka).

Rodzina Chodźkiewiczów herbu Kościesza była skoligacona z wieloma polskimi rodami ówczesnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, a jedna z jej gałęzi prowadzi prosto w głąb XX wieku do rodziny Szymkowiczów-Gombrowiczów. Herb Szymkowiczów-Gombrowiczów, co starannie wypisał z sarmackich genealogii Witold Gombrowicz, objaśniano następująco: „Nazwisko herbu tego – Kościesza, to jest strzała biała, wpół prawie rozdarta, z żelazcem dużo karczystym do góry. Nad tem rozdarciem są dwa krzyże w polu czerwonym, a w hełmie trzy pióra strusie. W roku 1272 od Bolesława Króla Kościesza nadaną była, Sasi na tarczy kładą krzyż nad strzałą”. Sam Gombrowicz znał rodzinną legendę Chacka i – zafascynowany sarmacką szlacheckością czy nawet jej mitologią – wykorzystał w swej twórczości niektóre słynne powiedzenia Ignacego. Ale o tym później. Wujowie Chacka byli mostowniczymi (historycznie tytuł związany z opieką nad stanem dróg i mostów) – najstarszy wuj, Leo, ok. 1773 roku piastował urząd mostowniczego mścisławskiego, wuj Tomasz z kolei sprawował go w powiecie oszmiańskim; mostowniczym był także Antoni Błażej, starosta luszewski. Chack serdecznie wujów nie znosił i na ich wspomnienie – jak zaświadcza Holm – dostawał krwawych wypieków. Holm kwituje tę sprawę jednym, ale przekonującym zdaniem: „Rzyć mu bykowcem obili”. Nie najlepiej świadczy to o naukach rodzicielskich ojca Chacka, ale trudno coś więcej powiedzieć. Po prostu rzyć została obita, i żyć się Ignacemu odechciało.

Bykowiec miał dwa i pół metra długości i był zrobiony z najtwardszej skóry. Musiał więc istnieć poważny powód, który spowodował, że wujowie doprowadzili do tak ostrego konfliktu bykowca i delikatnej części ciała młodego przecież chłopca. Stało się to zapewne rok po śmierci ojca Chacka, który zmarł w 1771 roku, albowiem, jak pisze autor biogramu Chacka w PSB: młody Ignacy „rozpoczął swą niezwykle barwną i awanturniczą karierę od sfałszowania metryki urodzenia. Uzyskawszy w ten sposób pełnoletność, mógł swobodnie trwonić odziedziczony po ojcu majątek”. Początkowo, jak zapisał później Chack w swoim pamiętniku: „Nie było jeszcze doszło wiadomości matki mojej, iż wielu dłużników mieli karty z mojemi podpisami na znaczne sumy”. A kiedy już to „było doszło wiadomości matki” Ignacego, w sprawę wdali się wujowie i bykowiec. Niezbyt to heroiczny początek późniejszego bohatera...

Najciekawszy jest tu jednak komentarz Holma: „Zamoczywszy rzyć w ziołach, Ignac leżał bez ruchu cztery dni i cztery noce. Ledwie powstawszy, dowiedział się, że został w tym czasie poddanym panującej ówcześnie Imperatorowej Katarzyny”. Rzeczywiście, w 1772 roku województwo mścisławskie znalazło się po raz pierwszy pod zaborem rosyjskim. „Nie zrobiło to na nim – cytuję nadal Holma – większego wrażenia”.

O najwcześniejszej młodości Chacka niewiele wiadomo. Około 1780 roku próbował odzyskać majątek ojca i prowadził proces sądowy o folwarki w Wołkorabiszkach i w Kienie (o których jeszcze wspomnę w tej opowieści). Tego okresu dotyczy portrecik Chacka wystawiony mu przez... Juliusza Słowackiego (zanim upodobał sobie Beniowskiego, fascynowały go postacie innych kresowych oryginałów):

Wioseczkę małą miał – ale dziedziczną,

Dwadzieścia miał lat – był u siebie panem.

Spraszał do domu szlachtę okoliczną,

Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem.

Miał nadto proces i sprawę graniczną;

A prędzej sprawę wygrałby z szatanem

Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów:

Słowem, że przyszło do długów i fantów.

Tak, tak – „przyszło do długów i fantów”. Chack mógł był ten proces rzeczywiście przegrać, bo wkrótce wstąpił do wojska koronnego i jak pisze o nim Holm, „zawsze był bez grosza”. Ale mógł był też ten proces wygrać, bo wkrótce potem ożenił się z panną Katarzyną Wilgocką, która – cytuję Henryka Rzewuskiego – „zamieszkała z mężem w jego dobrach rodzinnych niedaleko Wilna”. Nie wiadomo, jak młodej parze upłynęły pierwsze lata po ślubie, Ignacy i Katarzyna wyłaniają się bowiem z relacji Holma dopiero kilka lat później, około roku 1785. Tego samego okresu dotyczą wspomnienia Rzewuskiego. Właśnie wtedy Ignacy zrobił pierwszy, a być może nawet decydujący krok ku swojej przyszłej wielkiej karierze. Wstąpił do wojska rosyjskiego.

Jak wyglądał? Hm... trudne pytanie. Pamiętnikarze nie pozostawili nam wielu informacji na ten temat. Najobfitszy opis zawdzięczamy, co prawda, Morawskiemu, który jednak... nigdy się z nim osobiście nie zetknął, więc nakreślony przez niego portret utkany jest najprawdopodobniej z jego własnych wyobrażeń i cudzych opowieści. Chackiewicz miał być „przystojnej twarzy, męskiego wyrazu i przystojnej urody. Głowę zawsze do góry zadartą nosił. Głos miał silny, zuchwały i pełny. Manierę dziwnie, kiedy chciał, przyjemną, którą jednakże zmieniał ustawicznie i stosownie do okoliczności. Dowcip, chytrość, figlarność patrzały, skakały mu z oczu. Najdroższą odzież, najdroższą, a zawsze świeżą, paryską bieliznę z umysłu niedbale nosił, bo też wszystko na nim leżało jakby od niechcenia. Fraki podarte, koszule zgniecione, ale za to jak śnieg białe”.

Rzewuski wspomina, że Chack był brunetem o lekko pociągłej twarzy, co całej jego sylwetce nadawało „wygląd wilczy”. Holm z kolei napomyka, że nigdy nie spotkał „równie pięknego mężczyzny”, trudno jednak z tych uwag zrekonstruować przybliżony chociaż „portret pamięciowy”. Mniej oszczędna w słowach była Mme Labrache, która w liścikach słanych do Chacka z Genui tęskni „do włosów jego ciemnych pukli” i „oczu – tych gorejących ciemnych diamentów, które pragnie całować”, jednak te określenia nie różnią się specjalnie niczym od stereotypowych zaklęć z ówczesnych listów miłosnych.

Na szczęście wśród przyjaciół Chacka wielu było malarzy, a ci z zadziwiającym upodobaniem wkomponowywali postać Chacka w rozmaite sceny zbiorowe i portretowe. W zbiorach Izabeli z Czartoryskich Działyńskiej na zamku w Gołuchowie (dziś Muzeum Narodowe w Poznaniu) znajdował się rysunek sepią Jana Piotra Norblina W podróży przedstawiający grę w karty, na którym Chack miał znajdować się w centrum akcji. Jednak po 1939 roku wspaniała kolekcja księżnej Izabeli została częściowo zniszczona i niemal w całości rozproszona, i tylko niewielka jej część wróciła do Gołuchowa. Najprawdopodobniej poza jednym Portretem młodego mężczyzny Józefa Kosińskiego (1796, Muzeum Narodowe w Warszawie) nie zachował się do dziś żaden oddzielny portret Chacka. Jeśli, oczywiście, pominąć portrety innych, znacznie słynniejszych od niego postaci, które Chack zastępował jako model. Ale o tym nieco później.

I tak Jan Chrzciciel Lampi (senior) umieścił Chacka na obrazie Józefa Potocka kopiująca portret męża (1791, Muzeum Narodowe w Poznaniu). Widać Chacka za fotelem Potockiej, po lewej stronie obrazu, której czerń dobrze harmonizuje z urodą mojego bohatera. Z kolei Kazimierz Wojniakowski (1772–1812) w Widoku parku Łazienkowskiego z fontanną (ok. 1790) umieścił Chacka na trzecim planie w jasnej plamie na ciemnym tle zieleni (Muzeum Narodowe w Warszawie). Inaczej postąpił Zygmunt Vogel w swoich dwóch rysunkach „kazimierzowskich”. W Widoku miasta i zamku w Janowcu z drugiego brzegu Wisły (1792) przedstawił Chacka w towarzystwie damy i przewodnika z kijem w ręku, a w Widoku rynku w Kazimierzu nad Wisłą (1794) namalował go, gdy odpoczywa w głębi podcieni jednej z kamienic (Gabinet Rycin, Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego).

Vogla naśladował z kolei inny przyjaciel Chacka, Franciszek Smuglewicz, który w Przysiędze Kościuszki na Rynku Krakowskim (1797, Muzeum Narodowe w Poznaniu) umieścił Chacka w ostatnim szeregu widzów, tuż pod Sukiennicami. Notabene to jedyny znany mi przypadek historycznej nieprawdy – Chacka wówczas w Krakowie na pewno nie było. Z kolei Daniel Chodowiecki (1726–1801), podobnie jak Wojniakowski, umieścił Chacka w scenie ogrodowej w ostatnim szeregu, wtopionego w gęstwę zieleni. Niezadowolony z tego miejsca Chack miał powiedzieć malarzowi wierszem: „Lepiej przedaj pan obrazy / By mieć za co kupić zrazy”.

Do niepotwierdzonych informacji należy plotka, że Angelika Kauffmann (1741–1807), która jeszcze pojawi się w tej opowieści, w pierwszych szkicach do Portretu Henryka Lubomirskiego jako Kupidyna (1786) korzystała z uprzejmości Chacka. „Kupidyn ten – pisze złośliwie Rzewuski – oddalił się ponoć sans excuse, gdy dowiedział się, że bank na wysokie stawki nieopodal założono”.

Najczęściej występował Chack na portretach Józefa Pi(e)tschmanna, który zjechawszy do Warszawy ok. 1789 roku, uchodził za najlepszego portrecistę szlachty i mieszczaństwa, kontynuującego tradycję realistycznego rysunku angielskiego. Pi(e)tschmanna i Chacka łączyły zresztą względy szczególne. Chack był bowiem świadkiem malarza na jego ślubie, który odbył się 11 marca 1791 roku z Agnieszką, córką Jana Baudouina de Courtenaya. Wtedy właśnie, jak wspomina Holm, Chack „po raz pierwszy spotkał człowieka, któremu najwięcej zawdzięczał – a mianowicie ojca owej Agnieszki, a teścia swego przyjaciela”. Odkładając opowieść o dziejach ich znajomości na inną okazję, chciałbym tu wspomnieć, że to właśnie Pi(e)tschmann namalował Chacka kilkakrotnie w serii obrazów Uroczystość ślubna w kościele Św. Krzyża w Warszawie, które najprawdopodobniej powstały we Lwowie, dokąd Pi(e)tschmann przeniósł się był w roku 1794. Na jednym z tych obrazów Chack spogląda w kierunku widza. Oczy mu, co prawda, nie „goreją”, ale są to niewątpliwie te same „ciemne diamenty”, o których kilka lat później marzyła Mme Labrache. Notabene, dość wierny rysunek tych oczu odnaleźć można na najmniej znanej podobiźnie Chacka, tj. na obrazie Christiana Friedricha Reinholda Lisiewskiego (1725–1794) przedstawiającym malowanie portretu mężczyzny na podstawie rzeźby głowy. Głowa należała do Chacka. Ale głowa! – chciałoby się o niej powiedzieć, a i napisać inaczej nie wypada, albowiem innego, i znacznie bardziej znanego malarza, Chack namówił na przedstawienie swej osoby w portrecie, by tak rzec, troistym.

Tym malarzem był Hubert Robert (1733–1808), zasłużony projektant ogrodów we Francji, organizator galerii malarstwa w Musée Royal (czyli w późniejszym Luwrze), a przede wszystkim pejzażysta i wielbiciel architektury. Nieznane są okoliczności spotkania Huberta Roberta i Chacka i ich późniejsze „interessa”, jest jednak prawdopodobne, że Hubert Robert wysłał Chacka do Rzymu ze szkicem swojego obrazu Fontaine sous portique (ok. 1795) przedstawiającym Villę Medici. Chack miał sprawdzić, czy szczegóły rysunku zgadzają się z rzeczywistością, albowiem Hubert Robert podróżował po Italii trzydzieści lat wcześniej. „Jedno mam ci tylko do zakomunikowania – pisał Chack do Huberta Roberta – twoje oczy są najczystszą pamięcią, pędzel jest ich najwierniejszym sługą, a twoja pamięć jest boska, obywatelu”.

„Obywatel Hubert Robert” musiał być zadowolony z takiego komplementu, jakkolwiek cechą jego architektonicznych pejzaży nie była fotograficzna wierność, lecz subtelne zmiany szczegółów. Hubert Robert przedstawił Chacka na obrazie Projet d’amenagement de la Grande Galerie du Louvre (1796) i jest to zaiste portret zadziwiający. Obraz przedstawia wielką galerię w pałacu królewskim, która ciągnie się w nieskończoność, tak że widać na przestrzał tylko niekończącą się linię kolejnych sal. Ściany każdej z nich obwieszone są dziesiątkami obrazów. W galerii jest wielu widzów. Na pierwszym planie obrazu Huberta Roberta na podłodze siedzi artysta (niewątpliwie Hubert Robert), który maluje postać mężczyzny – na trzymanym przez niego kartonie widać zarys męskiej sylwetki. Za artystą, który malując, dyskretnie się uśmiecha, z ręką po napoleońsku włożoną za surdut, stoi... Chack. Z szelmowskim uśmiechem spogląda Hubertowi Robertowi przez ramię. Ponad tą parą widać Chacka jeszcze w dwóch miejscach. Stoi pośrodku sali, tuż za kobietą z małym dzieckiem, oraz po prawej stronie galerii, obok dwóch kolumn, na których znajdują się biusty cesarzy rzymskich. Chack „drugi” zarzucił na siebie pelerynę, Chack „trzeci” natomiast ją odsłonił. W ten sposób w centralnym miejscu obrazu Huberta Roberta został przedstawiony Chack w trzech identycznych postaciach. Kompozycja ta – chciałoby się ją nazwać „Chack samotrzeci” – zawierała niewątpliwie podtekst symboliczny. Chack miał bowiem niepohamowaną potrzebę „uwieczniania się”, a kompozycja Huberta Roberta była chyba jej najdoskonalszym zaspokojeniem. I jakże symbolicznym: oto on, Chack, a może Chaque, zostaje uwieczniony we wnętrzu pałacu królów francuskich, wśród obrazów i dzieł sztuki, które podziwia cały świat. Śmiertelnik pośród nieśmiertelności. I to na dodatek w trzech postaciach, w trzech pozach, z trzech różnych stron równocześnie. Ale w jaki sposób Chack namówił do takiej kompozycji sławnego Huberta Roberta?

Jeśli wierzyć Józefowi Marii Grassiemu (a nie ma powodów, by nie wierzyć), miał on namalować słynny lewy profil Tadeusza Kościuszki, korzystając właśnie z profilu... Chacka („ograł mnie potem na 50 dukatów” – dodaje z wymuszonym uśmiechem). W tej uwadze tkwi zapewne rozwiązanie zagadki tak obfitego wkładu Chacka w historię malarstwa (zamienić trzeba jednak słowo „potem” na „przedtem”). Ujawnił ją nieoceniony Holm w swym raporcie-donosie dla ministra Fouchégo (ale o tym potem). „Ignac – pisał Holm – był człowiekiem nienagannych manier. W każdym umiał dojrzeć to, co w nim najlepsze. Najczęściej była to sakiewka, ale wobec ludzi obdarzonych przez Boga talentem był znacznie bardziej wykwintny. Kiedy jakiś wierszokleta przegrał z nim w karty, Ignac rezygnował z wygranej w zamian za kilka rymowanych linijek na swój temat. Kiedy przegrywał mistrz pędzla, mógł się wykupić konterfektem Ignacego. Wszystko zależało od wysokości przegranej”. Jaka była przegrana Huberta Roberta, możemy się tylko domyślać.

Holm wspomina na przykład o Davidzie – „ten to był dopiero szuler”, pisze o malarzu ze znawstwem, nie mając jednak na myśli gry w karty – któremu Chack pozował do jakiegoś portretu Napoleona i który Chackowi był winien jakieś pieniądze. Jakie i za co, nie sposób jednak dociec, bo Jan Potocki, który tę wiadomość przywiózł do Tulczyna, nic więcej nie powiedział. A Szczęsny Potocki, który do Chacka miał pretensje o wciąganie w szulerkę swego syna Jerzego, tylko tyle zapisał w liście do ambasadora angielskiego w Petersburgu. Nic więcej nie zapamiętał. Na temat Davida ktoś dopisał na marginesie tego listu, że to „ten, co łeb ubitego Marata pieścił pędzlem, ten sam, co dobrodziejów swych na śmierć posyłał, a na koniec do Buonapartego łasił się bezwstydnie. Takie to kreatury Francya na swym łonie wyhodowała”. Mogły to być słowa Szczęsnego Potockiego, twórcy targowicy, mógł tak też napisać Rzewuski, w którego archiwum listy te podobno przechowywano, ale najprawdopodobniej uczynił to któryś z późniejszych czytelników. Na przykład Leon Lipkowski, który w Moich wspomnieniach 1849–1912 (Kraków 1913, zob. wyd. II – 1916, s. 44–45) opisując Pohrebyszcze, a w nim zawartość archiwum rodzinnego Rzewuskich, napomyka o portrecie Adama Wawrzyńca pędzla J.Ch. Lampiego (seniora) słowami następującymi: „mógł on [ów portret] z portretem Dawidowym cesarza Francuzów w konkurencyi stawać [chyba «wisieć»? – W.B.], co goszczący w Pohrebyszczu imć Hadzik. Ign. gospodarzowi z największą atencyą powielokroć powtarzał”. David jedak musiał grę z Chackiem (a może też z Holmem) przeżyć bardzo traumatycznie, bo – jak relacjonuje dalej Holm – w złości na karty, którymi przegrał do Chacka „pagórek złota” (czyli grali kartami Chacka), złożył w Zgromadzeniu Narodowym projekt nowego wyglądu kart – jak powiedzielibyśmy dzisiaj: zaprojektował nowy ich layout. Ale najciekawsze było jego uzasadnienie, albowiem – pisze Holm – David wywodził, że „gra starymi kartami ducha obywatelskiego nie pomnaża, a przeciwnie, obraża ideały rewolucji rysunkami królów i ich paziów, wizerunek ancien régime’u utrwalając”. I stało się: w talii zaprojektowanej przez Davida sylwetki filozofów i poetów (rewolucyjnych, rzecz jasna) zastąpiły sylwetki królów, walety zostały zastąpione figurami republikanów, a w miejscu dam pojawiły się cnoty – też, rzecz jasna, rewolucyjne. Ignac – dodaje mimochodem pamiętnikarz – „za paskudztwo je mając, nigdy takowej talii do ręki nie wziął”.

Najbardziej jednak zaskakującą informację podał Adam Wawrzyniec Rzewuski („znałem go z bliska, mając z nim jakieś swojactwo krwi” – napisał), który od Chadźkiewicza miał usłyszeć, że ten, wygrawszy już od jego dziadka Wacława Rzewuskiego kilka tysięcy złotych dukatów, w kolejnej licytacji zaproponował – jeśli wygra – zamianę należnej mu kwoty w złocie na swój konterfekt, ale z podpisem, że przedstawia hetmana. Podobno tą propozycją tak go rozbawił, że ten „czem prędzej do przegranej prowadził, kart nawet oczami nie tykając”. Co było dalej, relacjonuje prawnuk hetmana, a syn Adama Wawrzyńca, Henryk. Otóż w Podhorcach rezydował jakiś malarz, który, „wykształcenie w fachu niewielkie mając, potrafił jednakowoż udatne portrety trumienne sposobić”. Kazano mu trumny porzucić – „nieboszczyki czekać mogą” – by już następnego dnia „żywego Chadźkiewicza konterfekt zapocząć”. Ile mu to zadanie czasu zabrało, nie wiadomo, ale efekt hetmana podobno w „słupienie, by nie rzec w irytacyję wprawił”. Otóż hetman, który uwielbiał pokazywać się z wygoloną głową, wyczesanymi wąsiskami i w tradycyjnym stroju szlacheckim, czyli w kontuszu z całym jego bogactwem (i tak też nakazał się na portretach uwieczniać), szulerskiego dowcipu Chadźkiewicza nie docenił. Ten bowiem przed malarzem stawił się w peruce, z twarzą, oczywiście, bez zarostu i w szustokorze najnowszej mody francuskiej.

Jest taki portret hetmana-niehetmana (w Muzeum Okręgowym w Tarnowie, część dawnej galerii z Oleska), dlatego wygląd Chacka-Rzewuskiego czy Rzewuskiego-Chacka (to odwracanie nazwisk przypomina odwracanie karty – z dołu czy z góry widzimy na niej to samo) możemy dziś dokładnie opisać. Stoi więc w szustokorze, zwanym już wtedy habitem (dziś ten kształt kojarzyłby się nam może z frakiem, może z żakietem lub z quasi-smokingiem), na który składa się długa czerwona kamizelka, opadająca do kolan, oraz spodnie, zapewne mocno obcisłe i też sięgające do kolan. Poniżej kolan musiał mieć pończochy (choć portret kończy się na biodrach). Habit wygląda więc jak frak bez klap, który ma długie rękawy z szerokimi mankietami. Uszyto go z materiałów gładkich, jednolitych i zapewne dość grubych, a poły habitu ozdobiono złotym, szerokim oraz misternym haftem i dużymi obszytymi guzikami. Kieszeni nie widać. Kołnierz habitu zrobiony jest z czarnego futerka. Pod czerwono-złotym habitem Rzewuski-Chack ma szarosrebrną, wręcz stalową, gładką kamizelkę bez guzików, a spod kamizelki, na szyi, widać białą koszulę z kołnierzem w stójce przypominającą wysoki golf. A na nim fular (krawatów wtedy nie było) w postaci chusty zawiązanej w wykwintny i zapewne skomplikowany węzeł. Co tu dużo pisać – dla jednych fircyk, dla innych piękny mężczyzna o delikatnych rysach twarzy z intensywnymi, ciemnymi oczami wpatrzonymi w widza. Cały Chack (?), chciałoby się powiedzieć. Tymczasem na portretach Rzewuskiego z tego czasu widzimy lekko nalaną twarz z wąsami, łysą głowę i pękaty korpus odziany w bogaty sarmacki strój. Hetman, gdy mu „jego” portret pokazano, miał podobno – jak byśmy dziś powiedzieli – zakląć szpetnie, a nawet pianę toczyć, malarza oddalić, a Chacka zobowiązać, by nigdy, pod żadnym pozorem, nikomu portretu swego, czyli jego (to znaczy tego i tamtego), nie pokazywał. Toteż do dzisiaj portret ten – można by o nim powiedzieć „Chack zhetmaniony” lub „hetman zchackowany” – wystawiany jest jako portret nieznanego autora. Ale czyż tego samego nie można by powiedzieć o przedstawionym na nim mężczyźnie? Wszak jest (i to jak jest!), a jakby go nie było.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki