Charków 1938 - Ołeksandr Irwaneć - ebook

Charków 1938 ebook

Ołeksandr Irwaneć

2,5

Opis

Wyobraźmy sobie, że po zwycięstwie w wojnie z bolszewicką Rosją w 1920 roku Ukraina pokonała wszystkich wrogów zewnętrznych i wewnętrznych, wyrastając na światową potęgę. Co roku w stolicy Ukraińskiej Republiki Robotniczo-Chłopskiej, kraju budującego narodowy komunizm, odbywa się Proletariacki Karnawał. Do miasta zjeżdżają politycy, pisarze, artyści, szpiedzy i zamachowcy. Wśród gości karnawału są Leni Riefenstahl i laureatka Nagrody Nobla Olha Kobylanska, Ernest Hemingway i Henry Miller… Tymczasem jeden z przybyszy, ktoś niewidzialny, potężny i niebezpieczny, staje się celem poszukiwań pułkownika SBU Jurija Kociuby. W powieści Charków „1938” Ołeksandr Irwaneć w prześmiewczym oraz obrazoburczym tonie bawi się konwencjami historii alternatywnej, antyutopii i dreszczowca szpiegowskiego. Puszczając wodze wyobraźni, zagląda w głębokie rewiry ukraińskich narodowych traum i kompleksów.

Ołeksandr Irwaneć (ur. 1961 r. we Lwowie) – poeta, prozaik, dramatopisarz, tłumacz. Dorastał w Równem na Wołyniu, od 1990 do 2022 roku mieszkał w Irpieniu pod Kijowem. Absolwent Instytutu Literatury im. Maksyma Gorkiego w Moskwie (1989). Razem z Jurijem Andruchowyczem i Wiktorem Neborakiem współtworzył legendarną grupę literacką Bu-Ba-Bu. W przekładach na język polski wydano wybór jego dramatów „Recording” i inne utwory (2001), powieści „Riwne/Rowno” (2008) i „Choroba Libenkrafta” (2013), wiersze „Wania z Riazania” (2022). Autor przekładów z języka białoruskiego, czeskiego, francuskiego, rosyjskiego i polskiego (dzieła Janusza Korczaka i Janusza Głowackiego). Laureat nagrody Helen Szczerban-Lipki (USA), stypendysta m.in. Fundacji Fulbrighta (USA), Akademii Schloss Solitude (Niemcy), Fundacji Kultur-Kontakt (Austria) oraz programu Gaude Polonia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP. Finalista Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus (2014).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tsuuki

Nie polecam

Na wstępie zaznaczę dwie rzeczy: nie wnikałem w historię pisarzy i polityki ukraińskiej okresu 1920-1938, więc pod tym względem się nie wypowiem oraz że moja opinia może być mocno podyktowana perspektywą naszej własnej historii. Jeśli chodzi o cechy typowo literackie, książkę zaliczyłbym do tzw. sylw współczesnych ze względu na pomieszanie stylów i gatunków w niej występujących. Chociaż przeważa proza, znajdziecie tu lirykę, dwa rozdziały w formie scen dramatycznych, a nawet jeden przypominający scenariusz filmowy. Ciekawy i nawet udany zabieg stylistyczny. Autotematyzm sylwy ujawnia się w podtytułach każdej z czterech części oraz dopiskach autora wyglądających na zasadzie: "Należałoby tu zwrócić uwagę czytelnika na...". TUTAJ MOGĄ POJAWIĆ SIĘ MAŁE SPOJLERY Co do samej fabuły... Jest to szereg fragmentarycznych, luźno powiązanych ze sobą historyjek, które spaja wątek "człowieka potężnego", który przekroczył granicę URRCh, a którego ściga pułk. Kociuba. Akcja osadzona jest w alternat...
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Ciekawe
00

Popularność




Książka, którą na­by­łeś, jest dzie­łem twórcy i wy­dawcy. Pro­simy, abyś prze­strze­gał praw, ja­kie im przy­słu­gują. Jej za­war­tość mo­żesz udo­stęp­nić nie­od­płat­nie oso­bom bli­skim lub oso­bi­ście zna­nym. Ale nie pu­bli­kuj jej w in­ter­ne­cie. Je­śli cy­tu­jesz jej frag­menty, nie zmie­niaj ich tre­ści i ko­niecz­nie za­znacz, czyje to dzieło. A ko­piu­jąc ją, rób to je­dy­nie na uży­tek oso­bi­sty.

Sza­nujmy cu­dzą wła­sność i prawo!

Pol­ska Izba Książki

Wię­cej o pra­wie au­tor­skim na

www.le­gal­na­kul­tura.pl

Wschodni Express

Se­ria wy­daw­ni­cza

za­śpiew

zwy­czaj i prawa swe mają wsze grody.1

ki­jów zdo­bywa je, ła­miąc prze­szkody.

char­ków ten okres zmar­no­wał z kre­te­sem –

zbu­rzył le­nina, lecz zo­stał z ker­ne­sem.2

ki­jów za­błą­dził w idei bu­do­wie.

bomby mor­dują cy­wili w char­ko­wie.

char­ków o pra­wach pro­wa­dzi roz­mowę.

stu­dent od dys­put spuch­niętą ma głowę.

char­ków nam zro­dził jed­nego zio­mala,

tego co bank per­ma­nent­nie roz­wala.

przy nim od gęsi ra­do­snych się roi.

amor we­nery nie da im spo­koju!

ki­jów pię­ściami się w piersi ude­rza.

char­ków trak­tuje go jako szal­bie­rza.

dola pań­stwowa, co bywa też krzywa,

prawa praw­nika po swemu używa.

kie­dyś w char­ko­wie był pierw­szy ilu­zjon.

ki­jów jest mi­tem, zaś char­ków ilu­zją.

ki­jów mi­ło­ścią nam mó­zgi wy­jada,

char­ków nam bajki wciąż opo­wiada.3

bajki te są wie­lo­mówne nad­zwy­czaj.

każde z tych miast wła­sne drogi wy­ty­cza,

co się nie złą­czą, nie ujed­no­licą.

ki­jów sto­licą.

czyż char­ków sto­licą?

Ołek­sandr Ir­wa­neć

Char­ków 1938

an­ty­uto­pia

Prze­ło­żył An­drij Sa­we­neć

Warsz­taty Kul­tury / Lu­blin 2024

„Ko­chaj­cie swoją Ukra­inę”.

Ta­ras Szew­czenko

Ukra­inie i Ukra­iń­com, któ­rych ko­cham – de­dy­kuję.

Au­tor

Część pierw­sza,w któ­rej po­ja­wia się prze­wa­ża­jąca więk­szość głów­nych po­staci i jakby staje się ja­sne, o co cho­dzi

Ta­gan­rog26.04.1938

Za­pa­dał cie­pły, wio­senny wie­czór.

„Taki oto jest los urzęd­nika pań­stwo­wego na eme­ry­tu­rze…” – Wo­ło­dy­myr Wyn­ny­czenko stał w bia­łej je­dwab­nej ko­szuli i czar­nych wy­pra­so­wa­nych spodniach na ta­ra­sie do­ży­wot­nio uży­czo­nego mu dwu­pię­tro­wego rzą­do­wego domku let­ni­sko­wego, pa­ląc ku­bań­skie cy­garo. W od­dali pa­liły się świa­tła naj­bar­dziej wschod­niego ukra­iń­skiego portu; ta­ras był prze­strzenny, za­sta­wiony do­ni­cami z ma­łymi pal­mami, a także ław­kami i le­ża­kami. W ob­szer­nej sali, do któ­rej przy­le­gał ta­ras, po­ko­jówka ser­wo­wała ko­la­cję. Ci­cho po­brzę­ki­wało sre­bro na bia­łym ob­ru­sie. Rap­tem, jakby się opa­mię­taw­szy, Wyn­ny­czenko odło­żył cy­garo do krysz­ta­ło­wej po­piel­niczki i przez boczne drzwi wy­ru­szył nie do sali, tylko do swo­jego ga­bi­netu. Usiadł przy biurku i przy­su­nął do sie­bie kartkę pa­pieru. Za­ostrzo­nym ni­czym igła ołów­kiem wy­ma­lo­wał na kartce ty­tuł swo­jego no­wego dzieła: Słowo na­leży do cie­bie, Ki­row!4 Miała to być ogni­sta pu­bli­cy­styka, która osta­tecz­nie prze­kona czy­tel­nika co do słusz­no­ści idei ko­mu­ni­zmu. Czy też przy­naj­mniej so­cja­li­zmu. Jed­nym sło­wem, spo­łe­czeń­stwa spra­wie­dli­wego i przy­chyl­nego więk­szo­ści oby­wa­teli. No­wego uczci­wego ładu bez pa­nów i bur­żu­jów. Nie zaś tego oto, który bu­duje Ko­no­wa­lec wraz ze swoją kliką. I jesz­cze ten par­we­niusz Chwy­lowy, Azjata nie­umyty, wraz ze swoim re­ne­san­sem! Wyn­ny­czenko ob­jął dło­nią bródkę i wpadł w za­dumę. Ależ nudy! Co za bez­na­dziejna dziura ten Ta­gan­rog! Tym­cza­sem w Char­ko­wie już za kilka dni roz­pocz­nie się kar­na­wał. Jakże chce się tam po­je­chać i jakże nie chce dzwo­nić, po­ni­żać, pro­sić o auto!… Ależ ma on prawo do tego, by cho­ciaż cza­sami prze­rwać to ho­no­rowe ze­sła­nie!

Nie jest mu zresztą naj­go­rzej. Po­ko­jówka, do­zorca, cie­płe mo­rze w le­cie. Nie wszy­scy mieli ta­kiego farta. Na­wia­sem mó­wiąc, cie­kawe, co tam te­raz sły­chać u Pe­tlury? Jak on tam się miewa, ten nasz Sy­mon Wa­sy­lo­wycz?

***

– Pro­szę bar­dzo. Od te­raz na­zywa się pan Si­mon Pe­tlaru! – ad­iu­tant Wa­syl Beń po­dał Pe­tlu­rze zie­lon­kawy pasz­port. – Po­cho­dzi pan z Ru­mu­nii5, han­dluje ki­li­mami i in­nymi wy­ro­bami prze­my­słu lu­do­wego.

– Też coś! Nie mó­wię po ru­muń­sku! – Pe­tlura z obrzy­dze­niem wziął do ręki do­ku­ment, otwo­rzył, zer­k­nął. – Tfu! Pe­tlaru! A niech go!

– Sy­mo­nie Wa­sy­lo­wy­czu… – ad­iu­tant wy­szep­tał to z bar­dzo bli­ska, pra­wie w samą twarz. – Pro­szę nie za­po­mi­nać, że je­ste­śmy po­szu­ki­wani mię­dzy­na­ro­do­wym li­stem goń­czym. Na­sze pasz­porty nan­se­now­skie są już tro­pione wszę­dzie.

– Tro­pione… – Pe­tlura się skrzy­wił. – Przy czym nie tylko przez po­li­cję.

– Gdyby tylko przez po­li­cję… – w tym sa­mym to­nie do­rzu­cił ad­iu­tant.

– A ty je li­czysz? – Pe­tlura spoj­rzał Wa­sy­lowi pro­sto w oczy.

– Je, to zna­czy co? – nie zro­zu­miał Wa­syl.

– Za­ma­chy! Za­ma­chy na mnie, po­wi­nie­neś je prze­cież li­czyć. Na przy­szłość. Dla pa­mięt­ni­ków, dla hi­sto­rii.

– Li­czę, Sy­mo­nie Wa­sy­lo­wy­czu, li­czę – za­ki­wał zbyt dużą głową ad­iu­tant. – Raz je­den tylko po­my­li­łem się w li­cze­niu, w ogro­dzie Tu­ile­ries, ale po­tem się po­pra­wi­łem.

– No to ile już jest?

– Sto trzy­dzie­ści… dzie­więć… – po krót­kiej pau­zie i bez więk­szego prze­ko­na­nia ode­zwał się ad­iu­tant.

W tej wła­śnie chwili prze­cho­dzień, który za­trzy­mał się jakby w celu przy­pa­le­nia pa­pie­rosa przy ka­wiarni, w któ­rej sie­dzieli Pe­tlura i Wa­syl, gwał­tow­nie wy­do­był zza pa­zu­chy gra­nat i ci­snął go w kie­runku ich sto­lika.

– Kryć się! – wrza­snął Wa­syl, pa­da­jąc i prze­wra­ca­jąc sto­lik. Pe­tlura jed­nak zo­rien­to­wał się wcze­śniej i już tur­lał pod sam bu­fet. Wa­syl, przy­kry­wa­jąc się sto­li­kiem, na czwo­ra­kach udał się w ślad za sze­fem.

Gra­nat upadł dość da­leko, ja­kieś osiem me­trów, na do­bi­tek za­to­czył się za do­nicę z fi­ku­sem, dla­tego też w chwili, kiedy za­grzmiał wy­buch, na wszyst­kie strony roz­le­ciały się grudki ziemi, odłamki de­sek i duże, sze­ro­kie li­ście.

– Sto czter­dzie­ści! – wy­szep­tał Wa­syl, już ze­rwaw­szy się na nogi i za­sła­nia­jąc się reszt­kami sto­lika ni­czym pa­ra­so­lem przed grud­kami ziemi. Pe­tlu­rze tym­cza­sem udało się wpeł­znąć pod szynk­was i stąd szybko prze­biec do kuchni. Wa­syl nie po­zo­sta­wał w tyle. Ra­zem po­mknęli do tyl­nego wyj­ścia.

– Pa­no­wie nie za­pła­cili ra­chunku! – za­wo­łał ktoś w ślad za nimi, ale było już za późno. Obaj wy­sko­czyli w pa­ry­ski zmierzch i długo bie­gli przez ja­kieś po­dwórka i za­ułki, aż za­trzy­mali się na bez­lud­nym przy­stanku tram­wa­jo­wym. Obok ciur­kała mała fon­tanna. Le­dwo od­sap­nęli, jak z końca ulicy na­gle przy­le­ciała i za­pisz­czała ha­mul­cami czarna spor­towa re­nówka. Trza­snął strzał.

Kula gwizd­nęła tuż obok i odłu­pała skrzy­dło sto­ją­cemu po­środku fon­tanny anio­łowi. Pe­tlura i jego ad­iu­tant nie stra­cili głowy, prędko po­mknęli wo­kół fon­tanny i skrę­cili w bramę du­żego żół­tego bu­dynku. Po­dwó­rze na szczę­ście było przej­ściowe. Pe­tlura za­trzy­mał się i oparł o mur, ciężko po­sa­pu­jąc.

– Sto czter­dzie­ści je­den! – po­wie­dział Wa­syl i przy­sta­nął obok.

– Mam już dość – ode­zwał się Pe­tlura. – Za dużo na dzi­siaj. Trzeba u ko­goś się scho­wać.

– Tu­taj nie­da­leko mieszka An­dré Gide. Mo­żemy za­pu­kać do niego. On nas wpu­ści.

Pe­tlura z nie­za­do­wo­le­niem wzru­szył ra­mio­nami. Wa­syl wró­cił do wej­ścia w bra­mie i wyj­rzał na ze­wnątrz. Auta ze strzel­cami na dro­dze już nie było. Wra­cać tam jed­nak się nie chciało.

Ad­iu­tant wró­cił do szefa i sta­nął przed nim na bacz­ność.

Pe­tlura, który od­zy­skał już równy od­dech, przez ja­kąś chwilę żuł wargi, aż wresz­cie pod­jął de­cy­zję:

– Nie chcę do Gide’a. Chodźmy do Ro­ma­ina Rol­landa. A tak w ogóle to po­win­ni­śmy zbie­rać się do Ukra­iny. Jest naj­wyż­sza pora.

Wa­syl bez słowa kiw­nął głową.

Obaj ru­szyli przez sze­ro­kie przej­ściowe po­dwó­rze, czuj­nie roz­glą­da­jąc się na boki, i slumsy Pa­ryża po­łknęły ich po raz ko­lejny.

***

– Dla­czego nie za­bi­jemy go?

Ołeh ze zdzi­wie­niem pod­niósł wzrok na Ste­pana, ale Ołena go wy­prze­dziła.

– Stef­ciu, na­iw­niaku je­den, któż za­bija kurę zno­szącą złote jajka? – po­de­szła do Ste­pana z tyłu i wzięła go w ra­miona. – Zu­peł­nie zmar­nia­łeś w tej swo­jej Ga­li­cji. U nas tu­taj trwa wielka gra. Nam prze­cież każdą taką ak­cję fi­nan­suje SBU. I ten ho­tel, i po­dróże, i ten gra­nat, który rzu­ci­łeś dzi­siaj do ka­wiarni – to wszystko od nich.

– Ale ja na­prawdę chcę go za­bić! – Ste­pan wy­swo­bo­dził się z jej uści­sku i wy­pro­sto­wał, unió­sł­szy wy­soko brodę. – A wy­ście mi tylko jedną kulę do re­wol­weru za­ła­do­wali! Za dru­gim ra­zem na pewno bym go tra­fił.

Ołena po­de­szła do Ołeha i tym ra­zem to jego wzięła w ra­miona. Ten od­chy­lił się do tyłu, wtu­la­jąc w jej piękne, duże piersi.

Ste­pan wciąż nie mógł się uspo­koić:

– On ma zo­stać uka­rany! To zdrajca! Uciekł i bez niego Ukra­ina po­szła w złą stronę!

Ołeh po­ru­szył się do przodu, uwal­nia­jąc się z uści­sku Ołeny.

– Wy­ja­śniono ci prze­cież: bę­dziemy to ro­bić bez końca. Kie­dyś, być może, wresz­cie go za­bi­jemy.

– Ale wtedy usta­nie fi­nan­so­wa­nie – Ołena przy­sia­dła na sze­ro­kiej zie­lo­nej ka­na­pie i, po­pra­wia­jąc tkany zło­tem je­dwabny szla­frok, ci­cho do­dała: – Ju­tro zmie­niamy dys­lo­ka­cję. W Nan­terre zo­stał dla nas wy­na­jęty do­mek. Na­stęp­nie bę­dziemy dzia­łać stam­tąd. W tym ho­telu robi się nie­bez­piecz­nie.

Ste­pan już tro­chę się uspo­koił. Obej­rzał po­kój, za­słany ko­ron­ko­wym ob­ru­sem stół z po­zo­sta­ło­ściami obiadu: waza z nie­do­je­dzoną zupą szpa­ra­gową, resztki sera, po­mi­do­rów, kilka pla­ster­ków szynki na ta­le­rzu.

– A w Mo­ulin Ro­uge jesz­cze ni­gdy nie by­li­śmy. Po­wia­dają, że tam fran­cu­skie dzie­wu­chy po­ka­zują wszystko, co ze­chcesz – rzekł tro­chę spo­koj­niej­szym, ob­ra­żo­nym to­nem.

– Jak gdy­bym mało wam tu­taj po­ka­zy­wała – od­mruk­nęła Ołena. Stefko spoj­rzał na nią, nie po­wstrzy­mu­jąc chci­wego uśmie­chu. Żeby go ukryć, opu­ścił głowę i udał, że przy­gląda się cze­muś na so­bie, a na­wet po­gła­skał się po ko­szuli na brzu­chu.

– No do­bra! – już po­jed­naw­czo po­wie­dział to­wa­rzy­szowi i to­wa­rzyszce broni. – Ju­tro się prze­nie­siemy. Kie­dyś go jed­nak za­biję.

– Kie­dyś i ow­szem! – z sa­tys­fak­cją pod­su­mo­wała Ołena. – Tylko jesz­cze nie na­stęp­nym ra­zem.

– Zo­ba­czymy… – Ste­pan jakby przy­po­mniał so­bie swoją wcze­śniej­szą de­ter­mi­na­cję, po­sta­no­wił jed­nak do niej nie wra­cać. Tym­cza­sem Ołeh pod­niósł się i wy­jął z kre­densu trzy kie­liszki oraz ciemną li­trową bu­telkę do­mo­wego ab­syntu. Cięż­kie szkło po­ły­ski­wało zie­le­nią.

Ołena i Ste­pan zbli­żyli się do stołu. Ołeh po­lał do trzech kie­lisz­ków. Tym­cza­sem Ołena wy­jęła z szu­flady stołu trzy po­kaźne kulki ha­szy­szu. Nie uma­wia­jąc się, wszy­scy troje szybko po­łknęli kulki i po­pili je ab­syn­tem. Ołena się uśmiech­nęła. Po kilku se­kun­dach twa­rze męż­czyzn rów­nież roz­świe­tliły się uśmie­chem. Roz­ło­żyw­szy sze­roko ręce, Ołena przy­tu­liła ich obu. Z Ołe­hem za­częła się ca­ło­wać, pod­czas gdy pra­wiсą wciąż pie­ściła Ste­pana. Ten zre­wan­żo­wał się tym, że za­czął kom­bi­no­wać przy pa­sku jej szla­froka. Poły ro­ze­szły się, uka­zu­jąc brak bie­li­zny. Wszy­scy troje na­raz zro­bili kilka kro­ków i pa­dli na sze­roką ka­napę. Po chwili jed­nak Ste­pan ze­rwał się, pod­biegł do drzwi i zga­sił świa­tło. Od tej chwili ciem­ność po­koju była wy­peł­niona je­dy­nie przez blady pro­mień la­tarni za oknem i bło­gie po­mru­ki­wa­nie Ołeny…

***

Wcze­snym po­ran­kiem ad­iu­tant Wa­syl, zo­sta­wiw­szy prze­ło­żo­nego, po­je­chał, żeby umó­wić się w spra­wie szyb­kiego trans­portu do Ukra­iny. Szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści aku­rat na­stęp­nego dnia z Mar­sy­lii do Ode­ssy miał wy­pły­nąć drob­ni­co­wiec, na który zbie­rano za­łogę.

– Udało mi się za­pi­sać sie­bie i pana do bry­gady pa­la­czy! – za­mel­do­wał Wa­syl po po­wro­cie.

Pe­tlura wy­rwany ze snu po­ru­szył war­gami:

– Ile bę­dzie trwał rejs?

– Po­do­bno po dwóch i pół do­bach bę­dziemy w Ode­ssie. Tylko jedną wachtę trzeba od­być – ad­iu­tant po­mil­czał i spre­cy­zo­wał: – Całą dobę, dwa­dzie­ścia cztery go­dziny.

Pe­tlura wresz­cie na­my­ślił się i ski­nął głową:

– Zbie­rajmy się.

***

O po­ranku, już wy­bie­ra­jąc się do Nan­terre, po za­ła­do­wa­niu spor­to­wej re­nówki swoim nie­zbyt licz­nym do­byt­kiem i czte­rema wa­liz­kami z ubra­niami Ołeny, Ołeh ze Ste­pa­nem po­sta­no­wili wy­pić jesz­cze po fi­li­żance kawy. Ołena za­krę­ciła się przy ku­chence – była prze­cież ko­bietą i na kuchni się znała. Po ja­kiejś chwili więc miesz­ka­nie wy­peł­niły ogni­ste za­pa­chy ko­lum­bij­skich zia­ren.

Po­za­pla­nowa se­sja pil­nej łącz­no­ści rów­nież wy­pa­dała na tę po­ranną go­dzinę. Ołena zbli­żyła się do ra­dioli Sie­mens i po­krę­ciła gałką do­stra­ja­nia. Przez wrzask i świst fal eteru na­resz­cie prze­biła się względ­nie po­rządna trans­mi­sja. Był to pro­gram Ra­dia Char­ków dla Za­gra­nicy. Po emi­sji wia­do­mo­ści i nie­od­zow­nym kon­cer­cie me­lo­dii lu­do­wych nada­wano krótki pro­gram z in­for­ma­cjami i ogło­sze­niami pry­wat­nymi. Je­when z oko­lic Ży­to­mie­rza prze­ka­zy­wał po­zdro­wie­nia dla sio­stry w Niem­czech i wy­ra­żał chęć spo­tka­nia się pod­czas kar­na­wału w Char­ko­wie.

Ołena się za­my­śliła. Słowa klu­czowe: Je­when, sio­stra, spo­tka­nie pod­czas kar­na­wału w Char­ko­wie.

Po­sta­wiła na stole trzy fi­li­żanki i pa­ru­jącą ka­wiarkę.

– Nie mu­simy prze­no­sić się do Nan­terre. Po­win­ni­śmy je­chać do Char­kowa.

– Ni­gdy nie by­łem w Char­ko­wie… – po­grą­żony w za­du­mie Ste­pan mie­szał cu­kier w fi­li­żance.

– To­bie się spodoba – Ołeh upił łyk i za­gryzł ro­ga­li­kiem. – Mia­sto na­prawdę jest bar­dzo piękne. Bądź co bądź sto­lica Ukra­iny.

– Ukra­iń­skiej RRCh – po­pra­wiła Ołena. – To nie­stety nie jest jesz­cze cała Ukra­ina.

– Jesz­cze nie cała do czasu – Ołeh nie za­mie­rzał wcho­dzić w dys­ku­sję. – Pra­cu­jemy jed­nak na Ukra­inę. Mimo że jest to na ra­zie tylko UR­RCh. W rze­czy­wi­sto­ści bo­wiem Ukra­ina jest dużo więk­sza.

***

27.04.1938 r.

Wcze­sny po­ra­nek.

Po­ste­ru­nek gra­niczny Iwaszki straż­nicy w Zło­czo­wie.

Czarna, czarna gleba pod no­gami…

Na skraju lasu już de­li­kat­nie zie­le­niły się świeże li­ście na krza­kach głogu i lesz­czyny, mimo że w pa­ro­wach jesz­cze gdzie­nie­gdzie wid­niały plamy zwie­trza­łego sza­rego śniegu. Wio­sna po Wiel­ka­nocy już co­raz bar­dziej wcho­dziła w swe prawa – nie przed­wcze­śnie, aku­rat jak na ko­niec kwiet­nia przy­stało. Ka­pral Paw­łenko, do­wódca pa­trolu po­gra­nicz­nego, pa­trzył w dal, gdzie za dru­tem kol­cza­stym i za­ora­nym pa­sem kon­tro­l­nym za­czy­nał się inny kraj. Sze­re­gowy Pe­trenko ba­gne­tem odłu­py­wał od zło­ci­stej so­sno­wej ga­łązki cien­kie drza­zgi, aby ła­twiej było roz­pa­lić piec w war­towni – ob­mu­ro­wa­nej drew­nia­nej budce z dłu­gim wą­skim oknem na rogu, zwró­co­nym w stronę pasa kon­tro­l­nego. Jego no­wiutki ka­ra­bin Mau­ser stał oparty o ścianę; przed chwilą Pe­trenko od­sta­wił pu­ste wia­dro, z któ­rego wy­skro­bał do cna za­prawę, pod­mu­ro­wu­jąc scho­dek war­towni wy­szczer­biony przez zi­mowe wia­try oraz nie­po­godę, i przy­kuc­nął przy dłu­giej so­sno­wej ga­łązce, ze­braw­szy dłu­gie poły swego sza­rego płasz­cza, aby się nie po­bru­dziły.

Było wil­gotno i zim­nawo. Trawa już cał­kiem na­brała od­wagi i prze­bi­jała się na świat ostrymi zie­lo­nymi strza­łami. Słońce stało wy­soko na nie­bie i cie­pło środka wio­sny zu­chwale ru­nęło na Ukra­inę, oży­wia­jąc zie­mię po zi­mie. Niebo było tak oso­bli­wie błę­kitne, jak bywa tylko w kwiet­niu, pod ko­niec kwiet­nia.

Paw­łenko kaszl­nął i zwró­cił się do sze­re­go­wego:

– Cie­kawe, jak to bę­dzie, kiedy do­pro­wa­dzą tu­taj Mur Przy­jaźni… Jak bę­dziemy wtedy strzec gra­nicy?

– Ma­wiają, że bę­dziemy wtedy sie­dzieć na wie­żach straż­ni­czych, co sto, sto pięć­dzie­siąt me­trów. I że będą bramy w mu­rze, punkty przej­ścia.

Pe­trenko prze­ła­mał grubą drza­zgę na pół. Drza­zga roz­cza­pie­rzyła ostre końce.

– Ale kiedy to bę­dzie. Te­raz do­piero Łu­gańsz­czy­znę ob­mu­ro­wują…

Po­wiał lekki wia­te­rek, po­trzą­snął ga­łąz­kami krza­ków.

Pe­trenko na­gle za­stygł, pod­nió­sł­szy ba­gnet za­marł w na poły sie­dzą­cej po­zy­cji i uniósł głowę, wpa­tru­jąc się w pas kon­tro­lny po pra­wej. Na­stęp­nie odło­żył ba­gnet i chwy­cił w rękę ka­ra­bin.

– Patrz no, coś tam le­zie! Stój! Stój, będę strze­lał!

Sze­re­gowy przy­klęk­nął na jedno ko­lano i skie­ro­wał broń w stronę, gdzie pas kon­tro­lny wy­gi­nał się łu­kiem pod lesz­czy­no­wym pa­gór­kiem.

Paw­łenko, wpa­tru­jąc się, przy­mru­żył oczy, po­tem się­gnął po lor­netkę, po­krę­cił jej oku­la­rami, pod­niósł do oczu.

– Cze­kaj. Wy­ma­chuje rę­koma. Cóż to ta­kiego jest? – przyj­rzaw­szy się do­kład­niej, ka­pral aż ode­tchnął jakby z ulgą: – Coś ka­le­kiego, czy co? Zo­bacz, ja­kieś ku­lawe, utyka na jedną nogę. Niech no po­dej­dzie bli­żej.

Pe­trenko opu­ścił ka­ra­bin i sta­nął obok do­wódcy pa­trolu.

Na­gle, do­słow­nie w mgnie­niu oka, ze­rwał się deszcz ze śnie­giem – za­czął wa­lić du­żymi i cięż­kimi bia­łymi płat­kami z sza­rej chmury, która nie­spo­dzie­wa­nie, nie wia­domo skąd, nad­cią­gnęła ni­ską za­słoną nad same wierz­chołki so­sen. Nie­wy­soka, krępa po­stać czła­pała za­ora­nym pa­sem, po­ty­ka­jąc się o grudy i wy­ma­chu­jąc unie­sio­nymi rę­koma z du­żymi, po­dob­nymi do łap dłońmi, w kie­runku po­gra­nicz­ni­ków… Paw­łenko i Pe­trenko, ku­ląc się pod stru­gami śniegu, stali bez ru­chu… Nie­zna­jomy zbli­żał się, chwie­jąc i po­ty­ka­jąc na grubo za­ora­nej sło­bo­żań­skiej gle­bie. Cały czas wy­ma­chi­wał unie­sio­nymi nad głową rę­koma z roz­cza­pie­rzo­nymi dłońmi i coś beł­ko­tał – nie­czy­tel­nie, ale gło­śno i upo­rczy­wie.

Po­gra­nicz­nicy spoj­rzeli po so­bie. Śnieg wa­lił co­raz moc­niej, za­le­pia­jąc oczy i twa­rze… Po­stać za dru­tem kol­cza­stym po­woli się zbli­żała, wciąż wy­ma­chu­jąc wy­sta­wio­nymi do przodu rę­koma.

Karczma Zwia­hel

Pod wie­czór w środę, 27 kwiet­nia 1938 roku, puł­kow­nik sbu Ju­rij Ko­ciuba, skrę­ciw­szy z Traktu Wo­łyń­skiego, prze­je­chał kilka ob­skur­nych uli­czek, sta­ran­nie omi­ja­jąc doły wy­peł­nione kacz­kami i po­my­jami, aż wresz­cie za­trzy­mał swego wi­śnio­wego lin­colna przy drew­nia­nych scho­dach karczmy Zwia­hel w za­chod­niej czę­ści No­wo­grodu6. Kłap­nął drzwiami auta i w roz­pię­tej skó­rza­nej kurtce, po­ko­nu­jąc co dwa schodki, szybko wszedł do ciem­nego pu­stego lo­kalu i usiadł przy stole w głębi. Obok stało kilka kar­to­nów po wódce, wy­peł­nio­nych pa­pier­kami po cu­kier­kach i sko­rup­kami kra­sza­nek.

Zza lady, tuż przy drzwiach kuchni, rzu­ciła na niego ba­daw­cze spoj­rze­nie wy­soka szczu­pła ko­bieta w chu­stce i dłu­giej kra­cia­stej sukni. Naj­pierw chciała po­dejść do klienta sama, po­tem jed­nak po­wstrzy­mała się i, obej­rzaw­szy się w głąb kuchni, za­wo­łała męża. Po chwili drzwi wy­peł­niła ogromna tu­sza – to prze­ci­skał się przez nie Fima, wła­ści­ciel karczmy i wie­lo­letni agent in­for­ma­tor Ko­ciuby. Ostroż­nie, pra­wie że bo­kiem, omi­nął ladę, wziął z rąk żony ku­fel piwa, któ­rego przed chwilą na­to­czyła z beczki, i ka­czym cho­dem ru­szył z nim do sto­lika.

Po­sta­wiw­szy ku­fel przed puł­kow­ni­kiem, Fima oparł się ręką o kra­wędź sto­lika i ciężko usiadł na ławce na­prze­ciwko. Drewno wy­dało zde­spe­ro­wany skrzyp.

– Zdrów bądź, Ju­chy­mie! – przy­wi­tał się puł­kow­nik i umo­czył wąsy w ciem­nym pły­nie. Piwo było świeże i sma­ko­wało wy­śmie­ni­cie. – Po­rządny chmiel…

– Nie mów­cie na mnie Ju­chym – po­wie­dział przez nos karcz­marz nie­spo­dzie­wa­nie wy­so­kim jak na jego po­sturę gło­sem. – Je­stem Fima. Uro­dzi­łem się jako Fima i jako Fima umrę. A piwo w tym roku rze­czy­wi­ście jest nie­złe. Gdyby też cała reszta…

– A co jest nie tak z całą resztą? – puł­kow­nik wziął dwa duże hau­sty i z za­do­wo­le­niem od­chy­lił się na opar­cie. Pra­gnie­nie zo­stało uga­szone i po­czuł, że jed­nak tro­chę się zmę­czył po ca­łym dniu.

– No wła­śnie! – Ju­chym po­ło­żył obie ręce na stole i lekko się schy­lił. – Sami wie­cie, jak to jest tu­taj, przy tej gra­nicy. Wcze­śniej szło cał­kiem do­brze, a te­raz mamy tu wszystko i ta­nio, żad­nego zy­sku z prze­mytu. Prze­cież cła na wszyst­kie to­wary zo­stały ob­ni­żone lub wręcz znie­sione, jaki te­raz sens…

– Ach ty stary szmu­gle­rze! – Ko­ciuba się uśmiech­nął. – Nie ma czego prze­my­cać? Nie wie­rzę!

Karcz­marz po­dra­pał się ol­brzy­mim pa­lu­chem po ol­brzy­mim no­sie, po czym po­now­nie po­ło­żył dło­nie na stole, prze­pla­ta­jąc grube palce po­ro­śnięte ja­snymi wło­skami. Spoj­rzał pro­sto w oczy go­ściowi i krzywo się uśmiech­nął.

– No do­bra, My­chaj­ło­wy­czu. Jest jak jest. Cho­ciaż też my­ślę, żeby za­bie­rać się stąd. Może na przy­szłą wio­snę. Ale wam co in­nego mam do po­wie­dze­nia.

– Słu­cham… – Ko­ciuba już wy­pił po­łowę piwa i, po­trzą­sa­jąc ku­flem, pa­trzył z lu­bo­ścią, jak prze­lewa się ciemny zło­ci­sty płyn, wień­cząc się pianą na brze­gach. – Coś waż­nego?

– Sam nie wiem… – karcz­marz jesz­cze bar­dziej schy­lił się nad sto­łem, tak że z jego ust ude­rzył za­pach czosnku. Ko­ciuba z po­wro­tem od­chy­lił się na opar­cie. – Mówi się, że po­do­bno trzeba cze­kać na ko­goś ta­kiego… po­tęż­nego…

– Że co? Kogo ta­kiego po­tęż­nego? – puł­kow­nik pod­niósł głowę w zdzi­wie­niu. – I skąd ta­kie in­for­ma­cje?

– Był czło­wiek po tam­tej stro­nie – Fima kiw­nął głową gdzieś so­bie przez ra­mię, jakby w kie­runku za­chod­nim, w stronę gra­nicy. – Tam u nich w Korcu te­raz ka­wa­le­ria stoi. Pułk tej ich­niej… Straży gra­nicz­nej, jak to oni na­zy­wają. I ich do­wódca tu przy­jeż­dżał nie­dawno. Po zmierz­chu, na go­dzinkę. Też na­sze piwo za­chwa­lał… Roz­glą­dał się, co tu­taj u nas, wy­py­ty­wał…

– Nie prze­cią­gaj – puł­kow­nik ob­da­rzył karcz­ma­rza po­waż­nym i nie­przy­chyl­nym spoj­rze­niem. – Mów do rze­czy.

– Prze­cież wła­śnie do rze­czy mó­wię. Po­chwa­lił piwo, za­pła­cił tymi swo­imi zło­tymi. I mówi do mnie: „A wie pan, że nie­długo ktoś ma przy­być do tej wa­szej Ukra­iny?”. A ja go py­tam: „Cóż za je­den?”. A on do mnie: „Nic do­kład­nie nie wia­domo. Ale to ktoś taki po­tężny i nie­bez­pieczny, że na­wet broń mu nie jest po­trzebna, aby na­ro­bić bi­gosu…”. I tyle. Ze­brał się i po­je­chał.

Puł­kow­nik Ko­ciuba za­my­ślił się, krę­cąc pal­cami ku­fel z reszt­kami piwa na dnie. „Ktoś taki po­tężny i nie­bez­pieczny…”. Po­tężny i nie­bez­pieczny… Je­śli tylko to nie są czcze gadki…

– A skąd ten ktoś ma przy­być? Od nich? – Ko­ciuba kiw­nął głową mniej wię­cej w tym sa­mym kie­runku co Fima, na za­chód, w stronę gra­nicy.

– Któż to wie. Też go o to py­ta­łem. Czy aby nie z Li­twy? Po­wie­dział, że „nie wia­domo”. Nie wia­domo skąd, mówi, przyj­dzie ten tak po­tężny. Ale jest na­prawdę fest po­tężny. Tak wła­śnie po­wie­dział: „fest”.

Puł­kow­nik po­now­nie za­my­ślił się przez chwilę. Wąt­pliwe, by pol­ski ofi­cer opo­wia­dał ta­kie rze­czy ot, tak po pro­stu. Przy­jeż­dżał prze­cież naj­wy­raź­niej nie w ce­lach tu­ry­stycz­nych. Cho­ciaż z in­nej strony to może być wy­my­słem, spraw­dzia­nem czuj­no­ści, próbą prze­kie­ro­wa­nia uwagi. Może być róż­nie.

– No a je­śli cho­dzi o całą resztę, jak ci się tu­taj wie­dzie? Jak ro­dzina? Nikt nie cho­ruje, wszy­scy zdrowi?

– Te­ściowa nie żyje od trzech już lat, a cała reszta, tfu, tfu, na psa urok… – Fima po­dra­pał się po pod­bródku i na­chy­lił się po­uf­nie, ce­lu­jąc ha­czy­ko­wa­tym no­sem w blat sto­lika i zio­nąc odo­rem czosnku. – Za­mie­rzam, My­chaj­ło­wy­czu, sprze­dać ten szynk. In­te­res już le­dwo się kręci. Tym­cza­sem sły­sza­łem, że na Don­ba­sie te­raz ży­cie do­piero się za­czyna. No to my­ślę so­bie, że zbiorę do kupy wszyst­kie za­skór­niaki, co przez całe ży­cie odło­ży­łem, i ku­pię so­bie ko­pal­nię tam, na Do­niec­czyź­nie. Wę­giel jest te­raz drogi. Być może aku­rat wy­pali.

Puł­kow­nik wzru­szył ra­mio­nami:

– Sam wiesz, Ju­chy­mie, u nas wolna przed­się­bior­czość nie jest ka­rana. Je­steś pa­nem swo­jego ka­pi­tału. Rób jak chcesz, tylko mnie po­in­for­muj. Że­bym wie­dział, gdzie cię szu­kać, gdy bę­dziesz po­trzebny.

– Nie mów­cie na mnie Ju­chym! – znowu wy­soko za­wył karcz­marz, ale Ko­ciuba już się pod­niósł, rzu­cił na stół dwie hrywny w jed­nym bank­no­cie i ru­szył w kie­runku wyj­ścia, wy­da­jąc drew­niany stu­kot ob­ca­sów.

***

Nad li­nią ho­ry­zontu po le­wej, wśród ob­szar­pa­nego mło­dziwa chmur, blado świe­cił się i su­nął gdzieś na wschód, rów­no­le­gle do trasy, sa­motny ste­ro­wiec pocz­towy, raz zni­ka­jąc w nie­biań­skiej mgle, to znów wy­nu­rza­jąc się nie­wy­raź­nym świe­tli­stym kłęb­kiem. W głębi nieba, nad ste­row­cem i chmu­rami, roz­po­starł się gwiaz­do­zbiór Ka­sjo­pei. Na obrze­żach wsi, przy skraju lasu, cza­sami mi­gały le­dwo pod­świe­tlo­nymi okien­kami pry­watne farmy roz­pło­dowe – wy­so­kie, białe farmy pta­ków oraz niż­sze, szare farmy jeży. Od czasu do czasu w świa­tłach re­flek­to­rów po­ja­wiały się skrzepy mgły o chi­me­rycz­nych kształ­tach – i roz­la­ty­wały się, prze­cięte sta­lową ma­ską.

***

Droga do Ży­to­mie­rza była jesz­cze mar­niutka, z ko­lei na no­wej be­to­nówce do Ki­jowa Ko­ciuba roz­pę­dził jed­nak swego lin­colna. Nocną trasą je­chało nie­wiele aut. Puł­kow­nik w sku­pie­niu pa­trzył w głąb świe­tli­stego stożka mkną­cego przed sa­mo­cho­dem. „Ładna ta droga. Da się przy­zwo­icie roz­pę­dzić. Do Ode­ssy rów­nież nie­złą mamy drogę, a naj­lep­sza to trasa Char­ków–Ki­jów. Roz­bu­do­wała się po tro­chu Ukra­ina przez te lata. Lu­dzie prze­sia­dają się do sa­mo­cho­dów, chłopi opa­no­wali trak­tory i kom­bajny. Mło­dzi śmi­gają na mar­ko­wych mo­to­cy­klach…”.

W tej wła­śnie chwili obok lin­colna prze­mknął mo­to­cy­kli­sta. Był tęgi, krępy i miał pu­co­ło­watą, spierzch­niętą, nie­ogo­loną twarz. Miał na so­bie kask i skó­rzaną kurtkę. Spod ka­sku wy­sta­wały dłu­gie płowe włosy, a spoj­rze­nie mo­to­cy­kli­sty było po­nure i sku­pione. Naj­waż­niej­szą czę­ścią po­dróż­nego był jed­nak jego mo­to­cykl. Ciężki, po­tężny, ze skó­rza­nymi ku­frami po obu stro­nach i du­żym wy­pu­kłym re­flek­to­rem z przodu. Był to In­dian, przy czym naj­now­szy mo­del. Ma­lutka ta­blica re­je­stra­cyjna, naj­wy­raź­niej za­gra­niczna, za­chla­pana była sza­ro­bu­rym bło­tem. Po pół mi­nu­cie mo­to­cy­kli­sta roz­to­pił się w ciem­no­ści z przodu.

Żeby nie dać się sen­no­ści na pu­stej tra­sie, Ko­ciuba po­krę­cił gałką od­bior­nika ra­dio­wego. Pre­zen­ter wła­śnie czy­tał ostat­nie wia­do­mo­ści:

„Prze­cho­dzimy do wia­do­mo­ści za­gra­nicz­nych. Wciąż trwa i eska­luje krwawy trój­stronny, pol­sko-li­tew­sko-lie­tu­vań­ski, kon­flikt. Pre­zy­dent Wiel­kiej Li­twy An­drej Cha­da­no­wicz zwo­łał pilne po­sie­dze­nie Ga­bi­netu Mi­ni­strów, zaś pre­zy­dent Lie­tuvy, Ma­rius Iva­ške­vi­čius, w swo­jej re­zy­den­cji w Kow­nie ogło­sił na­tych­mia­stową mo­bi­li­za­cję po­wszechną. Tym­cza­sem w Wil­nie to­czą się za­cięte walki. Jedno z naj­pięk­niej­szych miast Eu­ropy leży prak­tycz­nie w ru­in­ach. Pol­skie siły zbrojne od­pie­rają ataki po­wstań­ców. Ju­tro w Ge­ne­wie Liga Na­ro­dów zwo­łuje nad­zwy­czajne po­sie­dze­nie, na któ­rym oma­wiana bę­dzie kwe­stia prze­zwy­cię­że­nia tego prze­dłu­ża­ją­cego się kon­fliktu.

Wia­do­mo­ści kul­tu­ralne. Po uda­nym wy­stę­pie re­pre­zen­ta­cji UR­RCh na Igrzy­skach Olim­pij­skich w Ber­li­nie dwa lata temu, ar­ty­ści z Ukra­iny i Nie­miec za­częli za­cie­śniać re­la­cje twór­cze mię­dzy sobą. Przy­kła­dowo: ukra­iń­ski re­ży­ser Ołek­sandr Do­wżenko roz­po­czął pracę nad fil­mem Triumf mocy, który re­ali­zuje we współ­pracy z nie­miecką re­ży­serką Leni Rie­fen­stahl. W naj­bliż­szym cza­sie w Char­ko­wie ma się od­być ko­lejny etap krę­ce­nia zdjęć. Tym ra­zem przed­mio­tem za­in­te­re­so­wa­nia mi­strzów kina sta­nie się co­roczny Pro­le­ta­riacki Kar­na­wał w Char­ko­wie, który od­bę­dzie się jak za­wsze w dniach 1 i 2 maja.

A na za­koń­cze­nie au­dy­cji, nasi sza­nowni słu­cha­cze, przy­po­mi­namy, że ju­tro, 28 kwiet­nia, Pre­zy­dent Ukra­iny Je­when Ko­no­wa­lec wy­głosi do­roczne orę­dzie do na­rodu i świata. Orę­dzie trans­mi­to­wane bę­dzie przez wszyst­kie sta­cje ra­diowe UR­RCh. W ko­lej­nej czę­ści na­szego pro­gramu wy­słu­chają pań­stwo roz­ma­ito­ści mu­zycz­nych Ukra­iny. Kon­cert mu­zyki i pie­śni lu­do­wych!”.

Ude­rzyły cym­bały, za­hu­czały bębny, wrza­snęły skrzypce i ko­biecy chór za­śpie­wał: „A mój miły prosi o pie­rożki!…”.

Puł­kow­nik po­czuł się aż na­zbyt zmę­czony, wy­łą­czył ra­dio i po­sta­no­wił prze­no­co­wać w Ki­jo­wie i do­brze prze­my­śleć to, co usły­szał od Fimy. Do­dał gazu i o trze­ciej w nocy już par­ko­wał auto na par­kingu służ­bo­wym sbu przy Wo­ło­dy­myr­skiej.7 Po­koje go­ścinne dla wyż­szego kor­pusu ofi­cer­skiego znaj­do­wały się w bu­dynku obok.

Tym­cza­sem czarny mo­to­cy­kli­sta, który wy­prze­dził Ko­ciubę, w od­le­gło­ści je­dy­nie kilku prze­cznic, w ho­telu Hil­ton-Kyiv przy placu So­fij­skim, rów­nież szy­ko­wał się do snu. Mo­to­cy­kli­sta był Ame­ry­ka­ni­nem i na­zy­wał się Alex Say­nee. Do Ukra­iny wje­chał z Pol­ski przez No­wo­gród. Alex Say­nee był re­ży­se­rem fil­mo­wym i przy­je­chał do UR­RCh krę­cić film do­ku­men­talny o ban­du­rzy­stach. Pew­nego razu bo­wiem w cen­trum Pa­ryża usły­szał ban­durę, nie­zwy­kły in­stru­ment, na któ­rym pięk­nie grał męż­czy­zna o dzi­wacz­nym wy­glą­dzie. W ho­telu Say­nee za­pła­cił za dwie doby, chciał jesz­cze zwie­dzić Ki­jów. Umyw­szy zęby przed snem, wy­łą­czył świa­tło i po­ło­żył się do łóżka. Ze­gar na so­bo­rze gdzieś w po­bliżu wy­bił kwa­drans po trze­ciej.

W Ki­jo­wie

O po­ranku, około dzie­sią­tej, Ko­ciuba obu­dził się i jesz­cze senny po­czła­pał pod prysz­nic. Po­woli wra­cał my­ślami do po­przed­niego dnia i w pierw­szej ko­lej­no­ści przy­po­mniał so­bie tamto, te­raz już śmieszne, „ktoś taki po­tężny”. Po­tężny? No i co z tego? Jest kon­trola na przej­ściach gra­nicz­nych. Gra­nicę prze­cież już od ja­kichś pięt­na­stu lat mamy pil­nie strze­żoną. Na­mie­rzymy de­li­kwenta!… A je­śli bę­dzie szedł na pie­chotę, nie­le­gal­nie – po­strze­limy na gra­nicy. Trzeba za­dbać, aby wy­dano tajny roz­kaz dla wojsk po­gra­nicz­nych. Strze­lać bez ostrze­że­nia. Na przy­kład „w związku z za­ostrze­niem sy­tu­acji po­li­tycz­nej w kraju i za gra­nicą”. Tak. Czy może jed­nak nie? Może nie warto pło­szyć go­ścia. Le­piej zwi­nąć go ci­chutko. Ale do tego trzeba naj­pierw go na­mie­rzyć. Oto wła­śnie jest twoje pod­sta­wowe za­da­nie… Po wy­tar­ciu się i ucze­sa­niu Ko­ciuba za­ło­żył świeży kom­plet je­dwab­nej ofi­cer­skiej bie­li­zny, nie­bie­skie bry­czesy oraz pół­weł­nianą bluzę, po czym przej­rzał się w lu­strze. Wy­pisz wy­ma­luj Clark Ga­ble! Bar­czy­sty, po­stawny, z ele­ganc­kim czar­nym wą­si­kiem. Bródkę prze­stał no­sić bo­dajże pięć lat temu. Za­chciało się wy­glą­dać mło­dziej.

„Ktoś taki po­tężny i nie­bez­pieczny…”. A niech go, bred­nie to wszystko.

Prze­bie­rał w my­ślach „swo­ich” po­dwój­nych agen­tów, tych, któ­rzy wciąż współ­pra­cują z ro­syj­ską WCzK. Było ich nie­wielu, trzech lub czte­rech. Dwaj są tu­taj, w bez­po­śred­nim są­siedz­twie. Je­den w Ki­jo­wie, drugi tro­chę da­lej, w dół Dnie­pru. W pierw­szej ko­lej­no­ści trzeba spo­tkać się z nimi.

Przy­siadł na ak­sa­mit­nej so­fie (wy­strój po­koi dla wyż­szych ofi­ce­rów był ja­kiś ba­ro­kowo-wy­szu­kany), po­woli za­ło­żył wy­so­kie skó­rzane ofi­cerki, które dy­żurny wy­pa­sto­wał na ko­ry­ta­rzu w cza­sie noc­nego wy­po­czynku puł­kow­nika. Pod­niósł się, po­pra­wił poły skó­rza­nej kurtki i za­do­wo­lony z wła­snego wy­glądu wy­szedł na ulicę Wo­ło­dy­myr­ską.

Skrę­ciw­szy na do­słow­nie pierw­szym skrzy­żo­wa­niu w lewo, w Pro­ri­zną, Ko­ciuba po­szedł le­wym chod­ni­kiem, i po kil­ku­set me­trach wbiegł scho­dami do Szkoły Ro­bot­ni­czo-Chłop­skiej nr 48.8 Tu­taj, na sta­no­wi­sku za­stępcy dy­rek­tora ds. wy­cho­wa­nia na­ro­do­wego, pra­co­wał po­dwójny agent Pe­trow.

Le­ciwy do­zorca przy wej­ściu od razu się zo­rien­to­wał, że ma przed sobą waż­nego go­ścia. Wy­szedł zza lady, pod­pro­wa­dził puł­kow­nika do roz­kładu za­jęć i po­mógł zna­leźć nu­mer sali, w któ­rej w tej chwili Wik­tor Pe­tro­wycz pro­wa­dził lek­cję hi­sto­rii. „Naj­now­sza hi­sto­ria Ukra­iny”, pro­szę bar­dzo, sala trzy­dzie­ści osiem, to aż na dru­gim pię­trze, w końcu ko­ry­ta­rza.

Ko­ciuba z przy­zwy­cza­je­nia po­ko­ny­wał co dwa schodki, mi­mo­wol­nie przy­słu­chu­jąc się dźwię­kom szkoły: tu oto dzie­cięce głosy bez­ład­nie za­wo­dzą do wtóru pia­nina pio­senkę Ły­senki Je­stem Li­ska, miesz­kam bli­sko, z in­nej sali do­nosi się mo­no­tonne dyk­to­wa­nie: „Na­szą ro­dzimą Oj­czy­zną jest Ukra­iń­ska Re­pu­blika Ro­bot­ni­czo-Chłop­ska. Sto­licą na­szego pań­stwa jest mia­sto Char­ków”. Na trze­cim pię­trze, za drzwiami, sły­chać re­cy­to­wany wiersz do na­ucze­nia się na pa­mięć:

Skoń­czył się bój. Krwawa czer­wień sztan­da­rów9

Za­trze­po­tała nad sta­cją na nowo.

Pod­szedł do jeń­ców spę­dzo­nych do jaru

Hardy po­li­truk ze sło­wem:

„Są Ukra­ińcy wśród was, wiem na pewno,

Pie­częć po­ci­sku każ­dego z was czeka…”.

Sala nu­mer trzy­dzie­ści osiem rze­czy­wi­ście była na sa­mym końcu ko­ry­ta­rza. Ko­ciuba ści­szył kroki, żeby nie stu­kać ob­ca­sami, za­trzy­mał się pod drzwiami. Do dzwonka jesz­cze z dzie­sięć mi­nut. Można za­cze­kać. Sta­ra­jąc się nie skrzy­pieć skó­rzaną kurtką, zbli­żył się do sa­mych drzwi i przy­słu­chał gło­sowi agenta, który wła­śnie opo­wia­dał uczniom:

– A za­tem nie­długo po Cu­dzie pod Kru­tami w stycz­niu 1918 roku, kiedy to woj­sko ukra­iń­skie, które przy­szło z od­sie­czą stu­den­tom i gim­na­zja­li­stom, po raz pierw­szy sta­wiło praw­dziwy opór ro­syj­skim na­jeźdź­com, z po­łu­dnia do­szła po­łą­czona ar­mia Ne­stora Iwa­no­wy­cza Machny i Ar­tema Ser­hi­jiwa. Frontu za­chod­niego bro­niła wów­czas Ukra­iń­ska Ar­mia Ha­licka, którą do­wo­dził nasz ak­tu­alny Pre­zy­dent. Wspól­nymi si­łami do­ko­nano prze­łomu w dzia­ła­niach bo­jo­wych na kie­runku czer­ni­how­skim. Pod­nie­ście ręce ci, któ­rych oj­co­wie wal­czyli na tym fron­cie. No, wi­dzi­cie, pra­wie cała klasa! Ale nie­długo po tym dzia­ła­nia bo­jowe wy­bu­chły na kie­runku do­niec­kim i char­kow­skim. Sztab Ge­ne­ralny, a wraz z nim także wiele in­nych in­sty­tu­cji, prze­nie­siono do Char­kowa. О! Ja­kich ukra­iń­skich ge­ne­ra­łów zna­cie? No, szyb­ciutko!

– Tiu­tiun­nyk!

– Ze­łeny!

– Machno!

– Bu­denny!

– Ko­tow­ski!

– Wik­to­rze Pe­tro­wy­czu, czy to prawda, że Kłym Wo­ro­szyło zbiegł do Ro­sji, bo go Bu­denny obie­cał za­rą­bać sza­blą, kiedy na­krył ze swoją żoną?

– Nie ga­daj­cie bzdur! – ryk­nął na­uczy­ciel. – Za ty­dzień spraw­dzian! Wszy­scy mają po­wtó­rzyć bi­twę pod Bo­ho­du­cho­wem i inne wy­da­rze­nia Wojny Wy­zwo­leń­czej! Aż do sa­mego ro­zejmu bieł­go­rod­skiego dzie­wią­tego maja, do Dnia Zwy­cię­stwa! Będą cztery wer­sje, do­brze za­dbam o to, by nikt nie ścią­gał.

W ko­ry­ta­rzu za­brzmiał dzwo­nek i Ko­ciuba prze­zor­nie cof­nął się kilka kro­ków. Ucznio­wie ha­ła­śli­wie wy­to­czyli się z klasy, po czym z dłu­gimi zwo­jami map pod pa­chą wy­szedł na­uczy­ciel. Wik­tor Pe­tro­wycz był szary i nie­wy­raźny. „Ide­alny agent10” – po raz ko­lejny od­no­to­wał w du­chu Ko­ciuba, pa­trząc na po­zba­wioną wy­razu po­stać w sza­rej ma­ry­narce z wy­tar­tymi łok­ciami. Uchwy­ciw­szy spoj­rze­nie puł­kow­nika, Pe­trow uśmiech­nął się, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie jest zdzi­wiony, cze­kał na tę wi­zytę.

Uści­snęli so­bie ręce. Pe­trow ci­chutko szep­nął: „Po­roz­ma­wiamy gdzie in­dziej” i po­niósł po­moce do po­koju na­uczy­ciel­skiego. Ko­ciuba zszedł na dół, prze­pusz­cza­jąc ha­ła­śliwe gro­madki uczniów, ski­nął głową sta­remu do­zorcy i wy­szedł na ga­nek. Wkrótce po­ja­wił się także Pe­trow, który na szarą ma­ry­narkę na­rzu­cił tak samo szary płaszcz.

– Jest tu nie­da­leko pe­wien lo­kal – po­wie­dział i ru­szył w dół Pro­ri­zną. Na rogu z Pusz­kiń­ską agent i puł­kow­nik prze­szli na drugą stronę ulicy i ze­szli do piw­nicy w sza­rym na­roż­nym bu­dynku. To był trak­tir, czyli go­spoda Ku­pi­dyn.

Go­spoda Ku­pi­dyn

Wła­ści­cie­lem go­spody był nie­jaki Fio­dor Ba­łan­din,11 Ro­sja­nin spod Orła. Gruby, py­zaty, do tego z małą bródką, osten­ta­cyj­nie ubie­rał się w ja­skra­wo­czer­woną ru­ba­chę, słu­chał z pa­te­fonu Sza­la­pina i czy­tał ro­syj­ską prasę emi­grancką – róż­nego ro­dzaju „Pa­riż­skije Wie­do­mo­sti” czy ber­liń­ski „Go­łos Emi­gra­cyi”. Go­ści ob­słu­gi­wała ruda, wrza­skliwa dzie­wu­cha Tańka, ro­sła i wredna. W na poły oświe­tlo­nej sali było pu­sto, tylko hen da­leko w ką­ciku, pod por­tre­tem Pusz­kina, sie­dział ja­kiś pi­ja­czyna ze stu­pięć­dzie­się­cio­mi­li­li­trową ka­rafką cze­goś moc­nego i przej­rzy­stego. Pe­trow i Ko­ciuba usie­dli przy sto­liku pod ścianą na­prze­ciwko drzwi. Nie­opo­dal prze­cha­dzał się Fio­dor i od­szcze­ki­wał się Tańce.

– A nie mó­wi­łam sze­fowi, że trzeba ukra­iń­skie płyty ku­pić do pa­te­fonu! Bo ina­czej sze­fowi nie tylko li­tery stłuką. Stłuką sze­fowi co in­nego.

– Aha, czyli o to cho­dzi! – za­śmiał się Pe­trow. – Rze­czy­wi­ście wi­dzia­łem ze­szłego ty­go­dnia, jak prze­cho­dziła obok grupa pa­trio­tycz­nej mło­dzieży, mło­dzi my­ko­ła­dże­rie. Zwró­cili uwagę na na­pis nad wej­ściem i stłu­kli na nim ro­syj­skie li­tery. Ach to tak!

– Zdrowa re­ak­cja mło­dych pa­trio­tów – chrząk­nął Ko­ciuba i przy­wo­łał spoj­rze­niem Fio­dora. Ba­łan­din zbli­żył się i prze­cią­gnął po stole sze­ro­kim rę­ka­wem, jakby zmia­ta­jąc z niego nie­wi­dzialne (a być może też praw­dziwe) okruszki.

– Za­raz Tańkę za­wo­łam! – po­wie­dział ba­sem, obej­rzał się przez ra­mię, ob­ró­ciw­szy głowę bez szyi tak, że po­liczki mu spą­so­wiały i za­wi­sły na wy­so­kim sto­ją­cym koł­nie­rzyku, i za­wo­łał „Tańka!” – mimo że kel­nerka stała w od­le­gło­ści ja­kichś czte­rech me­trów po­środku sali i z rę­koma na bio­drach ob­ser­wo­wała, jak ko­ści­ste i tak samo rude chłop­czy­sko z upstrzoną trą­dzi­kiem tępą twa­rzą pełza na czwo­ra­kach, prze­su­wa­jąc mi­chę, i brudną szmatą jeź­dzi po be­to­no­wej po­sadzce. Usły­szaw­szy głos Fio­dora, wzdry­gnęła się, po­pra­wiła brud­no­biały far­tu­szek oraz szybko i nie­zau­wa­żal­nie kop­nęła chło­paka pod że­bra. Ko­ciuba, na­chy­liw­szy głowę, za­uwa­żył, że w brudną mi­chę skap­nęło kilka łez.

– No to mó­wię, że trzeba płyty Wier­tin­skiego ku­pić! Ten cho­ciaż po ro­syj­sku śpiewa, ale przy­naj­mniej w Ki­jo­wie się uro­dził. No bo tej wa­szej Ba­ryni,w kółko tej sa­mej, lu­dzie mają już po dziurki w no­sie!

– Ob­służ go­ści! – ryk­nął na nią Fio­dor, i do­piero po tym Tańka zbli­żyła się i wy­ha­mo­wała przy ich sto­liku, dra­piąc się łok­ciem po że­brach.

– Jest jesz­cze taka Kru­szel­nicka, So­ło­miją się zwie. Bar­dzo sławna! – wciąż od­gry­zała się Fio­do­rowi przez ra­mię. – Być może sze­fowi jest wszystko jedno, co słu­cha, ale je­śli o nas cho­dzi – wska­zała na chło­paka, który racz­ko­wał po po­sadzce, prze­su­wa­jąc mi­chę – na­sze serca wy­ma­gają zmian!12

Wy­gła­sza­jąc tę ty­radę, Tańka jed­nak już po­chle­bia­jąco mru­gała do Ko­ciuby i jego to­wa­rzy­sza.

Ko­ciuba za­mó­wił dwa piwa i śnia­da­nie dla sie­bie: ja­jecz­nicę na skwar­kach. Do piwa Tańka przy­nio­sła po­nadto mi­seczkę czar­nych żyt­nich su­char­ków, gę­sto po­sy­pa­nych czarną gór­ni­czą solą.

– Rża­nyje! – za­rżała jak koń, sta­wia­jąc mi­seczkę na sto­liku, ob­ró­ciła się, mach­nąw­szy nie­świeżą spód­nicą, i udała się na kuch­nię sma­żyć ja­jecz­nicę dla Ko­ciuby. Po chwili do­biegł stam­tąd brzęk na­czyń i nie­wy­raźne krzyki – chyba ja­kieś obe­lgi.

Stuk­nęli się ku­flami, nad­pili piwa.

Z Pe­tro­wem Ko­ciuba utrzy­my­wał re­la­cje po­ufne, pra­wie że przy­ja­ciel­skie. Dla­tego też mó­wili so­bie po imie­niu.

– No to co sły­chać, Wik­to­rze? – Ko­ciuba ugryzł długi cienki su­cha­rek.

– Po­go­to­wie – od­po­wie­dział Pe­trow i od­sta­wił ku­fel. – Pełne i naj­wyż­sze po­go­to­wie. Ta­kie to sprawy, Jurku.

– Wy­ja­śnij – Ko­ciuba pod­su­nął Pe­tro­wowi mi­seczkę z su­char­kami. Ten się­gnął i rów­nież za­czął chru­pać.

– Wia­do­mość jest nie dla mnie. Jest dla ca­łej sieci – Pe­trow prze­stał chru­pać i za­czął kru­szyć pal­cami su­cha­rek na sto­liku przed sobą. – Mogę po­ka­zać. Tu jest bli­sko, obok Dumy Miej­skiej.

Fio­dor w głębi sali włą­czył pa­te­fon, i głos Sza­la­pina za­re­cho­tał: „Bło­cha! A-cha-cha-cha! Bło­cha! A-cha-cha-cha!”.

Upo­raw­szy się z ja­jecz­nicą po­daną wprost na pa­telni i ure­gu­lo­waw­szy ra­chu­nek, Ko­ciuba i Pe­trow wy­szli z Ku­pi­dyna i ru­szyli na Kozi Plac13. Stą­pali szybko i tak samo szybko agent opo­wia­dał:

– Pod Dumą jest duża skrzynka na li­sty. Taka me­ta­lowa, gra­na­towa. No więc, je­śli na tej skrzynce na dole jest jedna kre­ska na­ry­so­wana kredą, to zna­czy, że pełne po­go­to­wie. Je­śli dwie kre­ski, to już nad­zwy­czajne po­go­to­wie. A wczo­raj idę do pracy, pa­trzę – trzy kre­ski, aż za róg skrzynki za­cho­dzą. Ja je dys­kret­nie bu­tem star­łem. Wie­czo­rem wra­cam z pracy – znów są na­ry­so­wane. Trzy kre­ski!

Ko­ciuba znał ten spo­sób taj­nej ko­mu­ni­ka­cji. Zła­pać nie zła­piesz, wia­domo – bo daje się Cy­ga­niąt­kowi czy bez­dom­nemu hrywnę i ka­wa­łek kredy, i ba­zgrze we wska­za­nym miej­scu, kiedy trzeba. A można na­wet dać pięć hry­wien temu, kto da hrywnę i kredę Cy­ga­niąt­kowi.

Ze­szli w dół na Kozi Plac i, omi­nąw­szy rondo tram­wa­jowe, po­de­szli do ele­wa­cji Dumy Miej­skiej. Po pra­wej od głów­nego wej­ścia, bli­żej Chresz­cza­tyku, rze­czy­wi­ście stał py­zaty me­ta­lowy sze­ścian w gra­na­to­wym ko­lo­rze z wy­ko­na­nym za po­mocą sza­blonu na­pi­sem „Poczta Ukra­iń­ska”. Obaj się za­trzy­mali.

– Tu, na dole, patrz – Pe­trow wzro­kiem wska­zał kie­ru­nek, ale Ko­ciuba już sam za­uwa­żył trzy białe kre­ski na­ry­so­wane kredą bar­dzo ni­sko, nad sa­mym chod­ni­kiem.

Pełne, nad­zwy­czajne, po­wszechne po­go­to­wie. Na wy­pa­dek czego? Przed nami wio­sna, za parę dni już maj i kar­na­wał, na­stęp­nie Dzień Zwy­cię­stwa, de­fi­lada. Można spo­dzie­wać się wszyst­kiego. Po­lacy, przy­kła­dowo, swego pre­zy­denta na trzeci dzień wy­koń­czyli…

Ko­ciuba po­że­gnał się z Pe­tro­wem i ru­szył do Głów­nego Za­rządu SBU na Wo­ło­dy­myr­skiej. Rze­czy­wi­ście trzeba ja­koś re­ago­wać. Ale jak? Nie­bez­pie­czeń­stwo – o ile ist­niało – było do tego stop­nia nie­okre­ślone i nie­zro­zu­miałe, że można było my­śleć o ja­kim­kol­wiek kie­runku. Dy­wer­sja? Za­mach ter­ro­ry­styczny? Cał­kiem moż­liwe. Trzeba przede wszyst­kim za­wia­do­mić po­gra­nicz­ni­ków – do­kładna kon­trola wszyst­kich męż­czyzn w prze­dziale od 16 do 60 lat na gra­nicy ro­syj­skiej. Re­wi­zja, prze­słu­cha­nie, wszystko so­lid­nie, żeby na­wet rdza­wego gwoź­dzia nie prze­ga­pić w kie­szeni pa­sa­żera. A jesz­cze ten je­den agent w po­bliżu, pod Ki­jo­wem… Ju­tro aku­rat pią­tek, dzień kon­taktu. Trzeba za­mó­wić so­bie trans­port, żeby nie ha­sać lin­col­nem po tych bez­dro­żach. Be­to­nówki tam jesz­cze nie do­pro­wa­dzili. Dla­tego też w drogę trzeba ru­szać gdzieś nad ra­nem. A do­kład­niej w nocy.

Na przy­stani

Dniepr, wie­kowy de­bar­ka­der, żółte brzegi do­okoła… Służ­bowa łódź mo­to­rowa SBU ci­chutko przy­cu­mo­wała do pu­stej drew­nia­nej przy­stani. Na­pisu „Rżysz­czów” w po­ran­nej mgle nie było wi­dać, a przy sa­mym brzegu, na po­czątku cu­mo­wi­ska, dziew­czynka, na oko lat sied­miu, sprze­da­wała pasz­te­ciki. Trzy bure ka­wałki pie­czo­nego cia­sta le­żały na ki­jow­skiej ga­ze­cie „Pierw­sza Sto­lica”.

– Ile? – za­py­tał Ko­ciuba.

– Po dwa­dzie­ścia sza­hów! – od­po­wie­działa dziew­czynka, skie­ro­waw­szy w górę spoj­rze­nie ja­sno­wod­ni­stych i po do­ro­słemu nie­do­brych oczu. Kwa­dra­tową twa­rzyczkę oka­lały rude, jakby far­bo­wane loki. W dol­nej szczęce bra­ko­wało dwu zę­bów. – No to co? Bie­rze pan?