Chicago w ogniu - Elizabeth Camden - ebook + książka

Chicago w ogniu ebook

Elizabeth Camden

4,3

Opis

Amerykańska powieść z polskim akcentem

Jako właścicielka cieszącej się renomą fabryki zegarów, Mollie Knox wydaje się mieć przed sobą świetlaną przyszłość. Wszystko zmienia się w ciągu jednej nocy, podczas której wielki pożar niemal doszczętnie trawi jej ukochane miasto. Mollie podejmie każde ryzyko, byle tylko odbudować swoje życie po katastrofie.

Zack Kazmarek, wpływowy chicagowski prawnik polskiego pochodzenia, to jeden z najpotężniejszych obywateli stanu Illinois. Zdecydowany i przebiegły, zwykle dostaje to, na czym mu zależy. Aż do dnia, w którym spotyka na swej drodze Mollie Knox – uwodzicielską kobietę sukcesu, która wydaje się być poza jego zasięgiem.

 Podczas gdy Chicago z trudem podnosi się z ruin, Mollie staje twarzą w twarz z wszechogarniającą potęgą wpływów Zacka. Mężczyzna upatruje w tym swoją szansę na zdobycie jej serca. Czy bohaterka ulegnie wreszcie jego czarowi i pozwoli samej sobie tkwić w oku cyklonu, stawiając pod znakiem zapytania przyszłość własnej firmy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (48 ocen)
26
12
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lezak_2006

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
10
kasiazawila

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna
00
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

To chyba jedna z moich ulubionych książek tej autorki. Zskochslam się w głównym bohaterze i pochłonęłam historię, wzdychając z zazdrości:-)
00
Dagmara73

Całkiem niezła

ok
00
MissBulma

Z braku laku…

Albo to jest tragicznie przetłumaczone, albo zwyczajnie źle napisane. Momentami bez ładu i składu, bez chemii miedzy bohaterami. Główna bohaterka nie przejawia w trakcie powieści przypisywanych jej cech. Niby wytrawna bizneswoman, a ani kontaktów, ani umiejętności negocjacyjnych. Wszystko fartem i przy pomocy absztyfikantów, z których jeden zachowuje się jak stalker. Jedyny plus to, że zmotywowała mnie do poczytania nie tylko o pożarze w Chicago, ale o potężnych pożarach, które pochłonęły tysiące ofiar w tym samym czasie w okolicach Jeziora Michigan.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Elizabeth Camden

Chicago w ogniu

tłumaczenie Martyna Żurawska

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

Into the Whirlwind

Autor:

Dorothy Mays

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Martyna Żurawska

Redakcja:

Agata Duplaga

Brygida Nowak

Korekta:

Natalia Lechoszest

Dominika Wilk

Skład i projekt okładki:

Alicja Malinka

ISBN 978-83-65843-33-3

© 2013 by Dorothy Mays

Bethany House Publisher

© 2017 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Zdjęcie z okładki

© Photogenica PHX83431954

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Rzeszów 2017, wydanie I

Druk: Drukarnia Opolgraf

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

I

Chicago

8 października 1871 roku

Przed Mollie wyrosła ściana ognia. Miasto płonęło od wielu godzin, a gorący wiatr nieprzerwanie rozprzestrzeniał pożar mknący po wąskich ulicach i rozświetlający nocne niebo. Trudno było oddychać. Powietrze wypełniał dym i popiół, drapiąc gardło tak dotkliwie, że pragnienie zaczęło doskwierać Mollie bardziej niż duchota. Napierający tłum ludzi uciekających na północ utrudniał utrzymywanie się na nogach.

Miasto, które tak mocno kochała, przestawało istnieć. Ogień pochłaniał budynki, zamieniając je w sterty gruzu, co z kolei odcinało ludziom drogę ucieczki i potęgowało panikę. Przed nastaniem poranka Chicago mogło się zamienić w dymiącą ruinę.

– Mollie, uważaj! – krzyknął Zack.

Podążyła za jego spojrzeniem. Oszalały koń bez jeźdźca pędził wprost na nią, tratując przy okazji kilka osób tłoczących się na ulicy. Jakaś kobieta wrzasnęła i uskoczyła w bok, lecz Mollie była unieruchomiona przez stojący obok niej wóz. Bezradnie cofnęła się na dźwięk końskich kopyt, aż wtem ręce Zacka owinęły się wokół jej talii i w ostatniej chwili usunęły ją z pola zagrożenia.

– Dziękuję – wysapała, nim dopadł ją gwałtowny atak kaszlu.

– No, dalej – rozkazał, chwytając dziewczynę za rękę i ciągnąc za sobą. – Musimy przejść przez rzekę, zanim most spłonie. Uda nam się, Mollie. – Uśmiechnął się do niej, a biel zębów kontrastowała z czarną od sadzy twarzą.

Zack Kazmarek okazał się prawdziwym wybawieniem w całym tym chaosie. Dzięki nieprzeciętnej budowie ciała potrafił przebijać się przez wzburzoną ciżbę i zapewnić im obojgu szybszą ewakuację na północ. Popiół zdążył już pokryć jego płaszcz dość grubą warstwą, nadal jednak dało się dostrzec wykwintność samego ubioru oraz wysoką pozycję społeczną mężczyzny, który go nosił. Zack towarzyszył Mollie w drodze przez prawdziwe piekło, a mimo to nie usłyszała od niego ani słowa skargi.

Dlaczego człowiek, który jej nie cierpiał, okazał się nagle tak wspaniałomyślny? Przez trzy ostatnie lata Zack trzymał dystans z lodowatą obojętnością – czemu zatem teraz ratował ją z narażeniem życia?

Tłum zgęstniał jeszcze bardziej przy moście na Rush Street. Jacyś ludzie przed nimi wrzeszczeli i nakłaniali tę wielką, ruchomą masę do odwrotu. Wykrzykiwanych przez nich słów nie sposób było jednak dokładnie usłyszeć, gdyż zagłuszał je ryk wiatru oraz dźwięk dzwonów alarmowych, ale zbliżywszy się nieco, Mollie zrozumiała, w czym tkwi problem.

Most się palił.

– Jeszcze możemy przez niego przebiec – powiedziała, rzucając się naprzód.

Most był długi mniej więcej na sto metrów, a pomarańczowe płomienie lizały już drewniane balustrady. Deski zaczynały się gdzieniegdzie tlić, lecz całość nadal sprawiała dość solidne wrażenie. Kilku śmiałków ruszyło już pędem na drugi brzeg rzeki, Mollie zaś – mając świadomość ściany ognia pozostającej za nią – zbierała siły, aby podążyć ich śladem.

Ręka Zacka zamknęła ją w mocnym uścisku. Zatrzymał dziewczynę na miejscu i zmusił do spojrzenia mu w twarz. Jego oczy lśniły, a skórę pokrywała sadza zmieszana z potem, kiedy przysuwał się bliżej i usiłował przekrzyczeć ryk wiatru i ognia:

– Mollie, ten most nie wytrzyma! Nie zamierzam patrzeć, jak idziesz na śmierć! Musimy się jakoś przedostać do mostu na Clark Street.

W ciągu wszystkich lat pobieżnej znajomości z nieskazitelnym Zackiem Kazmarkiem nigdy nie zauważyła cienia wahania pod jego szytymi na miarę garniturami i nakrochmalonymi kołnierzykami koszul. Teraz lustrował ją od stóp do głów oszalałym wzrokiem. Chwycił ją za ramiona w sposób sugerujący, iż za nic w świecie nie pozwoli jej stanąć na moście, a to z kolei kazało jej pomyśleć, że... że przejmuje się jej losem. To było niemożliwe... zbyt słabo się przecież znali.

Zaledwie sześć dni temu odbyli pierwszą prawdziwą rozmowę. Wcześniej Zack był tylko prawnikiem wypłacającym jej pieniądze i przyprawiającym o onieśmielenie.

Sześć dni wydawało się teraz wiecznością.

Sześć dni wcześniej

Papier był gruby i kremowy, zapisany ekskluzywnym atramentem, z nazwą firmy wytłoczoną złotymi literami. Mollie po raz drugi odczytała wiadomość.

Panno Knox,

chciałbym się z Panią spotkać i przedyskutować potencjalne posunięcia biznesowe. Jeszcze dzisiaj, około godziny czternastej, pojawię się w Illinois Watch Company.

Zachariasz Kazmarek,

Prawnik Hartman’s, Inc.

Mimo urzędowego tonu tej krótkiej notatki Mollie była wystarczająco bystra, żeby się wystraszyć.

Zack Kazmarek posiadał opinię prawniczego geniusza, a na co dzień wspierał jedno z największych imperiów handlowych w całym stanie. Trzymał w szachu pół Chicago, podczas gdy druga połowa miasta się go bała. Mollie należała do obu kategorii jednocześnie. Zawsze zachowywał wobec niej lodowatą uprzejmość, co bynajmniej nie oznaczało, że czuła się przy nim bezpieczna. Plotki na temat Kazmarka krążyły z ust do ust i stały się już niemal legendami.

Pracownię wypełniał warkot tokarek, a robotnicy w pocie czoła wykonywali maleńkie części do zegarków, jednak miarowy stuk laski Franka Spencera wyraźnie odcinał się od innych dźwięków.

– Dobre wieści? – zapytał.

– Nie wiem – odparła Mollie. Przysunęła się do niego nieco bliżej, aby nikt w pracowni nie mógł ich podsłuchać, i cicho odczytała Frankowi krótki list.

Puste oczy słuchacza spoczęły nieruchomo na jakimś punkcie w oddali, kiedy pochłaniał kolejne słowa, zapisując je w swoim bystrym umyśle. Niewiele osób zdecydowałoby się zatrudnić niewidomego w charakterze adwokata, jednak Mollie wciąż odczuwała wobec Franka wdzięczność za uratowanie życia jej ojcu podczas bitwy pod Winston Cliff. Mógł się zatem czuć w 57th Illinois Watch Company jak w domu. Był dla niej kimś w rodzaju drugiego ojca, ufała mu bezgranicznie.

Frank potarł dłonią policzek, przetwarzając w głowie usłyszane informacje.

– W ciągu tych wszystkich lat naszej współpracy z firmą należącą do Hartmana nikt nigdy nie pofatygował się osobiście do fabryki. To dziwne. – Jego ton zdradzał zatroskanie. Frank był, poza Mollie, jedyną osobą w firmie, która znała kruchość ich finansowego położenia.

57th Illinois Watch Company wytwarzała najpiękniejsze zegarki w Ameryce. Ze swoim lakierowanym cyferblatem oraz ręcznie zdobionym, złotym etui, każdy z nich był majstersztykiem, który zachwycał artyzmem wykonania. W ślad za tym podążała oczywiście bardzo wysoka cena. W całym Chicago tylko sklep Hartmana mógł sobie pozwolić na rozprowadzanie tak luksusowych artykułów. Zdobiony marmurowymi podłogami i żyrandolami z kryształu, zaopatrywał milionerów w indyjskie szafiry, francuskie perfumy oraz włoski zamsz, tak delikatny, że w dotyku do złudzenia przypominał jedwab. U Hartmana sprzedawano także wysadzane szlachetnymi kamieniami czasomierze wychodzące z pracowni 57th Illinois Watch Company.

Kiedy trzy lata wcześniej odziedziczyła interes, Mollie zdała sobie sprawę z jego specyficznej rynkowej sytuacji. Wszystkie zegarki sprzedawali Louisowi Hartmanowi. Posiadanie tylko jednego klienta oznaczało, że gdy król biznesu zdecyduje się nawiązać współpracę z kimś innym, oni pójdą z torbami. Firma pozostawała na łasce Hartmana – wizyta jego prawnika budziła więc w Mollie zrozumiałe obawy.

Pan Kazmarek przyprawił ją swoim listem niemal o atak paniki; bezwiednie zaczęła miąć elegancki papier w dłoniach.

– Za chwilę miałam wyjść na lunch, ale teraz jestem zbyt zdenerwowana, żeby cokolwiek przełknąć – wyznała.

Frank także wyglądał na przestraszonego, gdy poprawiał kamizelkę i nerwowo kręcił głową, jakby nadal mógł wodzić wzrokiem po warsztacie.

– Czy wszystko jest na swoim miejscu? Skoro chce się z nami zobaczyć prawnik, może mu zależeć na kontroli naszego stanu posiadania.

Mollie rozglądnęła się badawczo po pracowni. Kochała każdy milimetr tego budynku, łącznie z jego ceglanymi ścianami i wysokimi oknami. Wielkie pomieszczenie, w jakim się znajdowali, wypełniało dwadzieścia stołów do pracy – wystarczająco wysokich, by robotnicy mogli wykonywać swoje zajęcia bez nadwyrężania pleców. Każdy z nich był zaopatrzony w lupę jubilerską, pincety i szpilki, aby łączyć ze sobą delikatne części mechanizmu. Po drugiej stronie warsztatu rzemieślnicy grawerowali złote pokrywy do zegarków. Najcenniejszym nabytkiem Mollie okazało się małżeństwo Ulyssesa i Alice Adairów, których artystyczne dzieła ze złota, emalii i szlachetnych kamieni stanowiły strzeliste hymny do piękna.

Pierwsze wspomnienia Mollie wiązały się z zabawą pośród tych stołów oraz z obserwowaniem, jak ojciec wyczarowuje najpiękniejsze zegarki na świecie. Kiedy była malutka, miała silne przeświadczenie, że tata jest inteligentny niczym Leonardo da Vinci, skoro z drgających i tykających fragmentów metalu potrafi stworzyć niewielkie maszyny, idealnie odmierzające czas. W przeciwieństwie do zwykłych zegarmistrzów ze Wschodniego Wybrzeża, Silas Knox stawiał na wyroby pretendujące do miana dzieł sztuki, na które chicagowskie elity chętnie wydawały fortunę.

Mollie przejawiała tyle zacięcia artystycznego co główka kapusty, ale za to wyśmienicie znała się na prowadzeniu biznesu oraz na samej produkcji zegarków. Sprężynki nauczyła się wytwarzać w wieku dziesięciu lat. Dwa lata później umiała już łączyć śrubki w wewnętrznych mechanizmach i opanowała cały proces produkcyjny. Teraz, gdy została właścicielką firmy, głównie pilnowała rachunków i przeprowadzała transakcje. Nadal jednak uwielbiała przykładać do oka lupę, by składać w całość maleńkie uszczelki, kółeczka i sprężynki, a ostatecznie otrzymywać z nich zgrabny zegarek kieszonkowy. Najlepsza w tym wszystkim była pewność, że następnego dnia obudzi się i zacznie robić dokładnie to samo.

Ale tylko pod warunkiem, że zdoła ocalić interes.

– Alice, mogłabyś mi pomóc przygotować biuro na wizytę pana Kazmarka? Wszystko musi wyglądać idealnie.

Alice odłożyła grawerkę.

– To ważne spotkanie, prawda? – spytała. W jej głosie nadal dał się słyszeć lekki irlandzki zaśpiew. Artystyczny talent Alice sprawił, że dzisiaj była kimś zupełnie innym niż tamta biedna dziewczyna, jedząca przed dwudziestoma laty surowe ziemniaki w ojczystej Irlandii.

Nie należało wywoływać paniki, zanim się nie dowiedzą, czego właściwie chce pan Kazmarek.

– To tylko zwykła rozmowa z kimś od Hartmana – odparła niedbale Mollie.

Alice podniosła się z miejsca.

– W takim razie musimy cię przygotować. Z tą fryzurą i w takim stroju wyglądasz jak strażnik więzienny, który ma właśnie sprawdzać cele przed pójściem spać.

Mollie zerknęła na swoją nakrochmaloną bluzkę i prostą spódnicę.

– A co jest nie tak z moim wyglądem?

– Warkocze nie pasują do żadnej kobiety mającej więcej niż dwanaście lat – chyba że chce nimi straszyć dzieci.

Mając na głowie burzę niesfornych, ciemnych loków, Mollie musiała zaplatać je w warkocze, jeśli chciała nadać fryzurze choć minimalne pozory ładu.

– To jest spotkanie biznesowe, nie prywatna pogawędka.

Alice chwyciła ją za ramię i zaciągnęła do starego lustra wiszącego na ścianie.

– Kiedy spotykasz się z pracownikami sklepu Hartmana, musisz wyglądać porządnie. Stylowo, elegancko i majętnie. – Alice zdjęła swój jedwabny japoński szal i zarzuciła go Mollie na ramiona.

Dziewczyna przejechała palcem po ręcznie drukowanym motywie na materiale.

– Pasowałby do ekspozycji w Luwrze.

– Najlepiej pasuje do twojej szyi – zapewniła Alice. Jednym ruchem uwolniła atramentowe włosy koleżanki, które rozsypały się bezładnie na plecach. Ze swoją bladą twarzą i niebieskimi oczami Mollie była dosyć ładna, ale te włosy wydawały się jej zawsze koszmarem, ignorowały bowiem wszelkie próby układania ich w staranne, schludne warkocze.

– Alice, spotykałam się już z Kazmarkiem dziesiątki razy ze związanymi włosami i nigdy od tego nie umarł.

Frank przysunął sobie krzesło i usiadł.

– Jaki on jest, ten pan Kazmarek?

Mollie przyglądała się paznokciowi swojego kciuka, podczas gdy Alice nadal pracowała nad ułożeniem jej fryzury. Ilekroć musiała się spotkać z prawnikiem Hartmana, zawsze czuła się przytłoczona.

– Nie wiem o nim zbyt wiele. Ustalamy wysokość wynagrodzeń na kolejny kwartał, przedstawiam mu modele z nowej kolekcji, a potem się żegnam.

– Ale jaki on jest? – naciskał Frank. – Czy ma poczucie humoru? Czy nawiązuje z tobą kontakt wzrokowy? A może cały czas gapi się w ścianę?

– W sumie nie wiem – wyznała. – Staram się załatwić sprawę tak szybko, jak to możliwe, i uciec. Trzyma w biurze małego ptaszka imieniem Lizzie, który nieustannie obija się o klatkę, a czasami zaczyna śpiewać.

Frank lekko kręcił głową.

– Och, Mollie, spotykasz się z tym człowiekiem od trzech lat i masz o nim do powiedzenia tylko tyle, że hoduje u siebie ptaka w klatce?

Takie naświetlenie faktów sprawiło, że nagle zawstydziła ją własna głupota. Znacznie łatwiej przychodziła jej obserwacja pierzastego stworzonka niż patrzenie w oczy człowiekowi, od którego w dużym stopniu zależała przyszłość jej firmy. Nawet lodowce na Morzu Północnym wydawały się emitować więcej ciepła niż pan Kazmarek. Był to przystojny mężczyzna, mierzący sobie niemal dwa metry wzrostu, o czarnych włosach i ciemnych oczach. A może jego włosy miały odcień kasztanowy? Tak naprawdę tego nie wiedziała... Po prostu bała się na niego patrzeć.

– Cóż, plotki krążące na jego temat są dość szokujące – rzekła. Pochyliła się nieco w przód, aby przekazać garść niepotwierdzonych informacji na temat metod, którymi Kazmarek miał się ponoć posługiwać w chicagowskim półświatku handlowym.

Alice skończyła układać jej włosy.

– No – mruknęła z satysfakcją. – Wyglądasz teraz jak arcydzieło Botticellego.

Mollie w zadziwieniu obejrzała rezultaty tych zabiegów. Jej włosy ogromnie zyskały na atrakcyjności, Alice uformowała je bowiem tak, jak robiły to owe kobiety z płócien wielkich romantyków, obecnie bardzo popularnych w Europie. Dwie złote wsuwki podtrzymywały część włosów na czubku głowy, reszta zaś opadała swobodnie na plecy. Całość wydała się jednak Mollie skrajnie niepraktyczna.

– To uczesanie przetrwa może z pięć minut – oznajmiła. Już w tej chwili zauważyła pierwsze niesforne kosmyki, które należało natychmiast odgarnąć.

– Zostaw! Tutaj nie chodzi o porządek – powiedziała Alice. – Wiem, że coś takiego nie mieści się w twoim matematycznym mózgu, ale zaufaj mi: wyglądasz wspaniale.

– Olśniewająco – potwierdził Frank.

Mollie posłała niewidomemu prawnikowi rozbawione spojrzenie.

– A ty skąd wiesz?

– Znam Alice Adair i jej artystyczny kunszt. Mollie, zostaw włosy w spokoju. Musisz zrobić dobre wrażenie na pracowniku Hartmana.

Z drugiej strony pomieszczenia doszedł ich jakiś hałas. Metalowa miska stuknęła o podłogę, a gruba warstwa pyłu wysypała się z niej wprost na nogi Declana McNabba. Proszek diamentowy! Declan, firmowy specjalista od polerowania metalu, używał mieszanek tego proszku i oleju migdałowego, aby nadać materiałowi lustrzany połysk. Teraz rozsypał porcję proszku o wartości stu dolarów, Mollie zaś wcale nie była pewna, czy zdołają zgarnąć cenny surowiec z podłogi.

Ale nie o to chodziło. Bardziej zaskoczyła ją panika w spojrzeniu Declana.

– Dla... dla... dlacze... dlaczego...

Mollie uklękła i położyła mu dłoń na kolanie. Z trudem zmuszała się, aby patrzeć, jak dorosły mężczyzna rozkleja się w taki sposób. Declan był dobrze zbudowany i przystojny, lecz podczas każdego ataku spazmów sprawiał wrażenie, jakby miał się zaraz rozpaść na kawałki.

– Uspokój się, Declanie. Jeśli nie dasz rady nic powiedzieć, napisz mi to.

Declan sięgnął po stos kartek leżących na biurku i zaczął bazgrać drżącą dłonią: „Po co przychodzi prawnik? Mamy kłopoty?”.

Takie pytania były dla Mollie ciosem w samo serce. Na razie nie mieli żadnych kłopotów, ale to się z pewnością zmieni, jeżeli Hartman zerwie kontrakt. Ludzie tacy jak Frank czy Declan stracą zatrudnienie. Sam Declan być może już nigdy nie znajdzie innej pracy. Cierpiał na tę samą tajemniczą chorobę, jaka trapiła wielu innych weteranów wojny domowej – nagłe ataki paniki połączone z drżeniem, które nadchodziły znikąd i wisiały nad nieszczęśnikiem niczym trująca chmura, uniemożliwiająca mu dostęp do światła dziennego.

W trakcie wojny ojciec Mollie służył w 57. Pułku Piechoty Stanu Illinois, który w wyniku błędnych decyzji dowódców został przygwożdżony do nadmorskich skał i zdziesiątkowany po trzydniowych walkach. Większość żołnierzy zginęła albo uległa poważnym okaleczeniom. Ci, którzy przeżyli, stali się dla ojca Mollie jak bracia. Ogłosił, że każdy weteran owej pamiętnej bitwy zostanie przyjęty do pracy w chicagowskiej fabryce zegarków, jeśli tylko wyrazi takie życzenie. Swojej firmie Knox nadał nazwę nawiązującą do niegdysiejszego batalionu, zaś piętnastu spośród czterdziestu pracowników to dawni żołnierze z rozmaitymi obrażeniami. Mąż Alice stracił prawą nogę, co nie przeszkadzało mu teraz być jednym z najlepszych grawerów świata. Gunner Wilson, znany powszechnie jako Stary Gunner, przeszedł amputację ręki, a jednak na co dzień utrzymywał warsztat w czystości, jakiej nie powstydziłaby się żadna sala operacyjna. Franka z kolei oślepił szrapnel. Kiedy brakowało dla niego zadań zgodnych z jego prawniczym wykształceniem, zajmował się polerowaniem metalu. Declan zaś był zdrowym, sprawnym mężczyzną, lecz skołatany umysł fundował mu często irracjonalne napady lęku.

Mollie znalazła szufelkę i zgarnęła na nią część drogocennego proszku. Nie nadawał się on już jednak do użytku.

– Nie chcę, żebyś się tym martwił – zwróciła się do Declana. – Pozostaję w stałym kontakcie z ludźmi Hartmana, bo muszę mieć pewność, że wysyłamy mu towar, jakiego oczekują klienci. Dzisiaj będzie tak samo.

Tak do końca w to nie wierzyła, ale stan Declana z sekundy na sekundę się pogarszał: strużki potu spływały mu po twarzy, a każdy jej mięsień drgał. Jak to jest żyć z permanentnie rozchwianym umysłem? Declan miał zaledwie trzydzieści dwa lata, kiedy – jako obiecujący wykładowca uniwersytecki – zaciągnął się w szeregi oddziałów Północy. Mollie z trudem odnajdywała w swoim pracowniku ślady tamtego odważnego chłopaka, którego znał niegdyś jej ojciec. Żal jej było Declana, choć z drugiej strony obawiała się wrażenia, jakie może on wywrzeć na panu Kazmarku.

Mollie strzepnęła resztki proszku diamentowego na szufelkę. Nie po raz pierwszy (i z pewnością nie ostatni) drżące dłonie Declana przyczyniły się do małej katastrofy. Mężczyzna stanowił dla firmy problem, rzeczą roztropną wydawało się zatem poprosić go, aby na resztę dnia poszedł do domu. Jakie wrażenie mógłby zrobić nerwowy, niestabilny emocjonalnie pracownik na Zachariaszu Kazmarku? Instynkt podpowiadał jej, by natychmiast usunęła Declana z pola widzenia. Należało przecież zaprezentować jedynemu klientowi kompetentną, wiarygodną twarz przedsiębiorstwa.

Ale nie mogła odesłać Declana do domu. Będąc człowiekiem inteligentnym, natychmiast odgadłby, o co chodzi. Nie miała serca mu tego robić. Nie śmiałaby deptać godności tych, którzy całymi latami pracowali na sukces jej firmy.

Niech Zack Kazmarek zobaczy warsztat w jego pełnej, niedoskonałej krasie. Mollie mogła zagwarantować ludziom pracę tak długo, jak długo będą wypuszczać na rynek najpiękniejsze zegarki świata.

Wziąwszy sobie do serca delikatne wyrzuty Franka, Mollie bacznie przyjrzała się Zackowi Kazmarkowi, gdy po raz pierwszy przekraczał próg ich pracowni. Był to wysoki mężczyzna o potężnej posturze, ciemnych włosach oraz przenikliwych oczach, którymi wodził po warsztacie niczym jastrząb w poszukiwaniu ofiary. Wyglądał nieskazitelnie i onieśmielająco w szytej na miarę marynarce z kamizelką oraz w białej koszuli ze sztywnym kołnierzem. Nawet wiatr wiejący od otwartych drzwi nie zdołał wyrządzić najmniejszej szkody jego starannie uczesanym włosom. Mollie pośpieszyła mu na spotkanie, pędem pokonując kilka schodów prowadzących na półpiętro.

– Panie Kazmarek, witam w siedzibie Fifty Seventh Illinois Watch Company. To dla nas zaszczyt, że możemy pana tutaj gościć.

Podał jej rękę i spojrzawszy na nią badawczo, nie powiedział ani słowa. Ten wzrok na co dzień przyprawiał o drżenie miejscowych biznesmenów i działaczy związków zawodowych, toteż Mollie odruchowo skinęła głową w nerwowym geście. Dosięgnął ich kolejny powiew wiatru i dziewczyna poczuła, jak wsuwki Alice zaczynają się przesuwać na jej głowie. Dlaczego dała się koleżance namówić na tę bzdurną fryzurę?

– Wygląda pani inaczej – rzekł Kazmarek beznamiętnym tonem.

Był to pierwszy osobisty komentarz, jaki kiedykolwiek od niego usłyszała.

– Zechce pan wejść do środka? Z przyjemnością pokażę panu nasze stanowiska pracy. Zatrudniamy ogółem czterdzieści osób, podzielonych na osiemnaście różnych specjalizacji. – Wolno pokonywała kolejne stopnie, wskazując na rozstawione stoły. – Wszystkie etapy produkcyjne, począwszy od cięcia metalu, a na pracach zdobniczych skończywszy, wykonujemy w warsztacie.

Nie potwierdził najlżejszym ruchem zamiaru towarzyszenia jej czy chociażby zamknięcia drzwi, mimo że dmący od nich wiatr stawał się uciążliwy. Zawróciła więc i zatrzasnęła je własnoręcznie.

– Musimy tu bardzo uważać na miejskie odpady – oświadczyła przepraszająco. – Mechanizmy zegarków są wyjątkowo czułe.

Cień rozbawienia przemknął mu po twarzy.

– Naprawdę powiedziała pani „miejskie odpady”?

Uśmiechnął się do niej po raz pierwszy od początku ich znajomości i zauważyła niewielką szczelinę między jego przednimi zębami. Ot, drobna niedoskonałość. Jak to się stało, że wcześniej jej nie dostrzegła?

Gdyby nie czuła się taka zdenerwowana, może nawet podzieliłaby jego wesołość.

– Każdy zegarek składa się ze stu piętnastu oddzielnych części wielkości ziarenka ryżu – rzekła. – Kiedy te części zostają ze sobą połączone, najmniejszy pyłek albo... no tak... miejskie odpady mogą spowodować tarcie i zakłócić pracę mechanizmu. Musimy zatem dbać o nienaganną czystość w fabryce.

Gdy po raz kolejny schodziła po stopniach, poczuła, jak ciężar wsuwek zaczyna się przemieszczać we włosach. Ona tymczasem musiała oprowadzić Kazmarka po zakładzie.

– Wszystkie śrubki, uszczelki i sprężyny wykonujemy na miejscu. Zaraz pan zobaczy nasze nowe tokarki do polerowania metalu.

Gość wykazywał brak zainteresowania.

– Czy moglibyśmy gdzieś usiąść i porozmawiać na osobności? Tak jak napisałem w liście, chciałbym pani przedstawić pewną propozycję.

Jego słowa nie zdawały się sugerować chęci zerwania kontraktu, ale Mollie nie była jeszcze niczego pewna i czuła, jak serce wyrywa się jej z piersi. Z trudem zachowywała spokój.

– Mam biuro na tyłach zakładu. Poproszę mojego adwokata, by nam towarzyszył. Nigdy nie podejmuję żadnych istotnych decyzji bez konsultacji z Frankiem Spencerem.

– Naturalnie – rzekł Kazmarek.

Gdy kierowali się w stronę gabinetu, Mollie zdała sobie sprawę, że warsztat nie jest mu tak do końca obojętny. Lustrował go bacznie swoimi ciemnymi oczami, rejestrując rozkład stołów do pracy, skrzyń z materiałami, a nawet kule Ulyssesa Adaira oparte o jego biurko. Kiedy mijali Ulyssesa, poprosiła go, aby wezwał Franka do jej gabinetu.

Wiedziała, że w środku będzie im strasznie ciasno. Nie miała żadnego biurka, jedynie ogromny stół, który zajmował większość pomieszczenia. Mollie dokonywała przy nim wszelkich kalkulacji niezbędnych do funkcjonowania przedsiębiorstwa. Na stole piętrzyły się zazwyczaj stosy ksiąg rachunkowych, a także przeróżne instrukcje obsługi, ale – w oczekiwaniu na tę dzisiejszą wizytę – zebrała je wszystkie razem i wyniosła do magazynu.

– Proszę usiąść – powiedziała, wpuszczając go do środka. – Napije się pan czegoś? Zawsze trzymamy w pogotowiu dzbanek ciepłej herbaty.

Czy on jej w ogóle słuchał? Nie patrzył Mollie w oczy, lecz jego wargi rozciągnęły się w półuśmiechu.

– Nawet pani nie przypuszcza, jak mocno mnie kusi, żeby wyjąć tę wsuwkę.

Wytrzeszczyła oczy. Jego głos był miękki i cichy, przyjemny jak gorąca czekolada z bitą śmietaną. Zupełnie nie pasował do oficjalnego charakteru tego spotkania. Podczas gdy Kazmarek mówił, wsuwka wciąż wędrowała w dół, uwalniając coraz więcej zbuntowanych loczków. To było idiotyczne. Nie zdoła skupić się na interesach ze świadomością, że lada chwila cała fryzura ulegnie zniszczeniu.

– Mogę pana na moment przeprosić? Pójdę sprawdzić, co zatrzymało mojego współpracownika.

Skoro tylko drzwi się za nią zamknęły, natychmiast wytrząsnęła z włosów obie wsuwki. Gęste loki rozsypały się na wszystkie strony, ona zaś w popłochu dopadła biurka Alice.

– Szybko! Za chwilę czeka mnie najważniejsza rozmowa biznesowa w całym moim życiu, a wyglądam jak nierządnica babilońska!

Alice zdusiła w sobie śmiech i poprawiła włosy koleżanki.

– Tym razem użyję spinek.

Jak to możliwe, że jej bystry adwokat natychmiast poczuł awersję do tego obcego człowieka? Wróciwszy do gabinetu, usłyszała, że Frank i pan Kazmarek wymieniają uszczypliwości.

– A zatem nigdy nie uczęszczał pan na studia prawnicze – rzekł Kazmarek bez ogródek.

Frank wyprostował się na krześle.

– Zdobyłem uprawnienia do wykonywania zawodu, pracując u boku dwóch sędziów Sądu Najwyższego Stanu Illinois – odparł sztywno. – To całkowicie legalna ścieżka edukacyjna. W ten właśnie sposób Abraham Lincoln został prawnikiem.

Kazmarek lekko uniósł czarną brew.

– Porównuje się pan do Abrahama Lincolna?

– Taka metoda przyswajania wiedzy jest znacznie bardziej efektywna niż ślęczenie w salach wykładowych na Yale. – Ton, jakim Frank wymówił nazwę „Yale”, mógłby się równie dobrze odnosić do pary brudnych skarpetek.

Mollie zaparło dech. Czy nie wspominała już dziś Frankowi o kiepskiej reputacji Kazmarka? I o krążących na jego temat plotkach?

– Wielkie nieba! – powiedziała przymilnym tonem. – Wychodzę na dwie minuty, a po powrocie zastaję pojedynek Gotów z Wizygotami.

Kazmarek skoczył na równe nogi. Czyżby się zarumienił? Nie miała co do tego całkowitej pewności. Mężczyzna odchrząknął, poprawił kołnierzyk koszuli i przybrał ową rzeczową minę, która zawsze jej się z nim kojarzyła. Po chwili odsunął dla niej krzesło, ona zaś splotła dłonie na oparciu, żeby choć na chwilę przestały drżeć.

– Od razu przejdę do sedna – oświadczył Kazmarek, ponownie siadając. Wcześniejszy przebłysk humoru zniknął, a z rozmówcy zaczął znowu emanować zawodowy profesjonalizm, do jakiego Mollie była już przyzwyczajona.

– Kilka lat temu firma Hartman’s podjęła decyzję o stopniowym przejmowaniu swoich kluczowych dostawców. Wydaje się nam rzeczą sensowną, aby mieć coś do powiedzenia w przedsiębiorstwach, które świadczą dla nas usługi. Od dawna pozostajemy pod wrażeniem pani zegarków, w związku z czym pragnęlibyśmy odkupić Fifty Seventh Illinois Watch Company.

Mollie odjęło mowę. Podejrzewała, że usłyszy narzekania na jakość produktów, a w najgorszym wypadku groźbę zerwania kontraktu. Zupełnie nie spodziewała się natomiast propozycji sprzedaży firmy. Kiedy pan Kazmarek wyłuszczał szczegóły oferty, siedziała cicho w absolutnym oszołomieniu.

– Chcemy całego przedsiębiorstwa, włączając w to sprzęt i zawartość magazynów. Umowa obejmowałaby nieruchomości, wiedzę technologiczną oraz prawa do poszczególnych modeli – zarówno tych wchodzących w skład poprzednich kolekcji, jak i aktualnych.

W miarę wypowiadania przez niego kolejnych słów mózg Mollie budził się z letargu i zaczynał w pośpiechu kalkulować. Mieli na stanie niesprzedany dotąd towar o wartości piętnastu tysięcy dolarów, jednak o rzeczywistym znaczeniu firmy decydował nowoczesny sprzęt oraz wielość artystycznych rozwiązań. Sama renoma przedsiębiorstwa również zasługiwała na uwzględnienie w rachunkach. Nie należało zatem przystawać na kwotę niższą niż czterdzieści tysięcy. Przy odrobinie szczęścia może nawet czterdzieści pięć.

Gdy Kazmarek na nowo podjął swoją przemowę, serce Mollie stanęło.

– Biorąc pod uwagę aktualny stan magazynu oraz waszą nienaganną reputację, jesteśmy skłonni zaoferować sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Płatne w gotówce. Niezwłocznie.

Mollie ledwo siedziała na miejscu – zwłaszcza że Kazmarek nie przestawał mówić, czyniąc propozycję coraz bardziej kuszącą.

– Chcemy, aby panna Knox nadal zajmowała się bieżącymi projektami, zgadzamy się także płacić trzyprocentowe honorarium za każdą następną kolekcję. Zależy nam na szybkim dokonaniu transakcji, a zatem oferta straci ważność w przyszły poniedziałek, dokładnie za tydzień.

W sercu Mollie na moment zagościła nadzieja, zasnuta jednak prędko przez ciemną chmurę. Ten warsztat to nie tylko piękne modele zegarków z emaliowanymi tarczami.

– A moi pracownicy? Co z nimi? – W oczekiwaniu na odpowiedź wstrzymała oddech.

– Proszę ich u siebie zatrzymać – rzekł. – Nie zamierzamy ingerować w nic, co przyczynia się do kunsztownego wykonania zegarków zdobiących wystawy sklepowe sieci Hartman’s.

Jakaż to byłaby dla niej ulga, gdyby mogła zrzucić z siebie ciężar zarządzania interesem i znowu skupić się wyłącznie na produkcji zegarków! Nigdy więcej zarywania nocy w obawie przed niewystawionymi fakturami czy nadprogramowymi wydatkami. Uśmiechnęła się tak szeroko, że zabolały ją usta.

– Co o tym myślisz, Frank?

– Dlaczego tak panu zależy na szybkiej odpowiedzi? – spytał jej adwokat. – Ta firma należy do rodziny Knoxów od trzydziestu lat. Jej sprzedaż nie powinna następować z dnia na dzień.

Miał słuszność. Bez problemu potrafiłaby obliczyć wartość magazynu czy maszyn, ale co z precyzyjnymi mechanizmami wewnętrznymi zegarków stworzonymi przez jej ojca? Długie dziesięciolecia pracował na reputację producenta dbającego o piękno i jakość wyrobów, a taka opinia to rzecz absolutnie bezcenna.

– Może przełożymy tę rozmowę na koniec miesiąca? – zaproponowała. – Przez ten czas zdołam dokonać odpowiednich wyliczeń. Chciałabym sporządzić długoterminowe prognozy w kwestii popularności rynkowej naszych artystycznych rozwiązań. Jednocześnie da mi to oczywiście wyobrażenie o faktycznej wartości posiadanego przez nas sprzętu.

Pan Kazmarek pozostawał dla niej zagadką. Jak to możliwe, że potrafił godzić pełen serdeczności wygląd z bezlitosnym tonem wypowiedzi?

– Poniedziałek rano. Punkt dziewiąta. Jeśli do tego czasu nie zajmą państwo jednoznacznego stanowiska, będziemy zmuszeni złożyć podobną ofertę innemu producentowi zegarków.

Te słowa przyprawiły ją o skurcz żołądka. Nie mogła sobie pozwolić na utratę Hartmana, ale z drugiej strony samobójstwem byłoby okazanie mu, jaki jest dla niej ważny. Gdyby wiedział, że trzyma ją w szachu, mógłby pozostawić jej jeszcze mniej czasu do namysłu.

– Doceniam państwa ofertę i wezmę ją pod rozwagę.

Jego oczy rozjaśnił błysk rozbawienia.

– Dlaczego wypowiada pani słowo „rozwaga” takim samym tonem jak „miejskie odpady”? To jest znakomita propozycja i dobrze pani o tym wie.

Nawet nie drgnęła.

– Sama oferta mi się podoba. Nie podoba mi się termin poniedziałkowy.

– Jest nierozsądny – dorzucił Frank. – Takie metody działania doradza się być może na Yale, ale na pewno nie tutaj.

Kazmarek udał, że nie dostrzegł kąśliwości tej ostatniej uwagi, i wciąż nie spuszczał wzroku z Mollie.

– Proszę nie pozwolić Panu Promykowi zwieść się na manowce. Właśnie staje pani przed szansą, jaka zdarza się najwyżej raz w życiu: może pani oddać swoją firmę pod opiekę najlepiej prosperującemu sklepowi na zachód od Nowego Jorku. Niektórzy sprzedaliby własne pierworodne dziecię w zamian za taką sposobność.

Rachunek bankowy Mollie był dosyć pokaźny, ale sześćdziesiąt tysięcy dolarów i tak stanowiło dla niej fortunę. A przecież mogłaby nadal tu pracować, co miesiąc odbierać pensję i ciągnąć trzyprocentowe profity od każdej udanej transakcji. Jedyna rzecz, jaką bezpowrotnie utraci po podpisaniu kontraktu, to poczucie kontroli. W ciągu ostatnich trzech lat witała każdy nowy świt z obawą, jak długo jeszcze zdoła ochronić swoich pracowników przed zwolnieniami. Jej ojciec okazał się katastrofalnie złym biznesmenem i interes z pewnością już dawno poszedłby na dno, gdyby nie trzeźwy osąd Mollie oraz narzucona przez nią finansowa dyscyplina. Obecnie odpowiedzialność za firmę spoczywała już wyłącznie na jej barkach, a Kazmarek wpatrywał się w nią tak, jakby była dojrzałą gruszką, w każdej chwili gotową spaść z drzewa.

Nie mogła spokojnie przeanalizować sytuacji, siedząc naprzeciw niego w tym mikroskopijnym biurze. Za mocno ją przytłaczał i odbierał tlen. Z pewnością nie przestałby gadać, wybijając ją z rytmu przemyśleń, które zalewały jej biedną głowę i walczyły – każda z osobna – o skupienie na sobie całej uwagi Mollie.

– Rozważę pańską propozycję i wkrótce się odezwę – obiecała, dumna z rzeczowego tonu, na jaki się właśnie zdobyła.

Kazmarek wciąż się jej przyglądał. Zadziwiające, jak szybko potrafił przybierać ów kamienny wyraz twarzy, wprawiający ją w popłoch.

– Robię z panią interesy od trzech lat – powiedział oficjalnym tonem. – Zawsze uważałem panią za pewnego siebie przedsiębiorcę o niezłomnym charakterze. Proszę mnie teraz nie zawieść.

Wstał i skierował się do wyjścia.

II

Zachariasz Kazmarek obserwował ogród położony na tyłach posesji Hartmana, otoczony smukłymi topolami i zachwycającymi pnączami wisterii. Trudno mu było uwierzyć, że znajduje się w samym sercu Chicago. Przynajmniej czterdzieści osób zebrało się na uroczystym wieczorku zorganizowanym przez Josephine Hartman na kamiennym ogrodowym tarasie. Kojąca muzyka sączyła się przez otwarte drzwi, które prowadziły do bogato urządzonego domu. Światło latarni migotało pomiędzy zielenią liści i dodawało przyjęciu ciepłego blasku.

– Spróbuj tego – zaproponował Louis Hartman, podsuwając Zackowi kieliszek pod nos. – To pięćdziesięcioletni koniak, sprowadzony wprost z zamglonych wzgórz południowej Francji. Moja żona uważa, że przyjmie się także na naszym rynku.

Zack pociągnął łyk. Rzadko pijał tego typu trunki, jednak pracując u Hartmana, musiał się już dawno pogodzić ze słabostkami chlebodawcy. Coroczne wyprawy Josephine do Europy zawsze skutkowały dostawami nowego asortymentu do sklepu, a testowanie owych ekskluzywnych wyrobów odbywało się tutaj, w ich okazałym domu. Tego wieczoru gospodyni serwowała kopenhaski kawior oraz koniak w kieliszkach z Wenecji. Obrusy na ogrodowych stolikach pochodziły z Irlandii, a świece pełgające w latarniach sprowadzono specjalnie z hiszpańskiego klasztoru. W zeszłym roku Zack towarzyszył Hartmanom w ich europejskich wojażach, odwiedzając między innymi dom towarowy Harrods [1] i starając się nauczyć jak najwięcej o sektorze luksusowych usług.

Zack potrząsnął trzymanym w dłoni kieliszkiem.

– Twoja żona twierdzi, że ten koniak jest najlepszy?

Louis wzruszył ramionami.

– Jeśli wziąć pod uwagę sumę, jaką na niego wydała, to dość prawdopodobne.

– Skoro zyskał aprobatę pani Hartman, na pewno będzie się świetnie sprzedawał.

Zupełnie jak tamte olśniewające zegarki, których kwestią zajmował się w ciągu ostatniego tygodnia. Odkąd został głównym adwokatem firmy Hartman’s, Zack nie posiadał się ze zdumienia, ile bogaci ludzie są gotowi zapłacić za flakonik perfum albo kawałek jedwabiu. Ale te zegarki to już luksus, jakiego nie powstydziłby się dziedzic rodu Medyceuszy. Zack nie zamierzał bynajmniej rozliczać bogaczy z tego, jak wydają swoje pieniądze; cieszył się, że po prostu to robią, i z radością dołączył do ich grona. Nie żeby sam zachowywał się lekkomyślnie. W ciągu tego kilkuletniego okresu, odkąd zaczął dobrze zarabiać, pozwolił sobie zaledwie na jeden mały wybryk. Była to szokująca ekstrawagancja, lecz zarazem coś, na co uwielbiał patrzeć każdego dnia.

Louis przysunął się nieco bliżej.

– Czy zapoznałeś Mollie Knox z naszą propozycją? – zapytał przyciszonym głosem.

Na dźwięk tego nazwiska Zack zesztywniał, starannie zamaskował jednak własną reakcję.

– Spotkałem się z nią dziś po południu – powiedział lekko. – Zna już sprawę.

– Niezłe z niej ziółko.

Zack nieznacznie skinął głową.

– Myślę, że doceni tę propozycję. Nie spodziewam się żadnych problemów.

Stąpał po grząskim gruncie i musiał zachować ostrożność. Louis Hartman okazywał wręcz przesadny brak zaufania wobec jakichkolwiek związków między swoimi dostawcami i pracownikami. Przyłapał niegdyś poprzednika Zacka na braniu łapówek od zaopatrzeniowców zaniepokojonych statusem swoich towarów na półkach wiodącego sklepu w Chicago. Hartman był bardzo bogaty, ale – podobnie jak większość ludzi, którzy z najwyższym trudem wdrapali się na szczyt sukcesu – obsesyjnie sprawdzał sumy na rachunku bankowym i drżał na myśl o tym, że ktoś mógłby go oszukać. Zack starannie zatem ukrywał swoją absurdalną słabość do Mollie Knox. Zdradzenie się z nią kosztowałoby go zapewne utratę pracy.

– Sprowadź ją do nas jak najszybciej – rzekł Louis. – Dobrze znałem jej ojca, chciałbym więc, aby ta umowa doszła do skutku. Natychmiast. Nie pozwól jej się zanadto roztkliwiać i dopilnuj, żeby połknęła haczyk.

Ostatnie słowa pokazywały, że Louis niewiele wie na temat Mollie Knox. Była to najbardziej stanowcza i pragmatyczna osoba, jaką Zack kiedykolwiek spotkał. Z pewnością przeanalizuje każdy punkt umowy przynajmniej sześciokrotnie, nim zdecyduje się złożyć na niej podpis. Mogła sobie prowadzić najbardziej niepraktyczny biznes świata, lecz jej posunięcia były logiczne i precyzyjne niczym słupki sprzedaży.

– Zostawiłem jej tydzień na podjęcie decyzji – oświadczył Zack.

– Tydzień? Ja kazałbym się jej zdecydować w ciągu jednego dnia.

Zack potrząsnął głową.

– Tego rodzaju pośpiech wzbudziłby podejrzenia. Zaufaj mi, ona nie zrobi absolutnie niczego, co zagroziłoby bezpieczeństwu tej całej hołoty, która u niej pracuje. Skusi ją komfort, jaki zapewnia umowa z nami. Ale jeśli zaczniemy za mocno naciskać, zbuntuje się. A przecież nie znajdziemy w tym kraju drugiego tak dobrego producenta zegarków.

Na taras wyszedł kelner, jednak nie niósł ze sobą szampana ani żadnych smakołyków sprowadzanych zza oceanu. Wyraz zakłopotania na jego twarzy przykuł uwagę Zacka, podczas gdy mężczyzna szedł wprost w jego kierunku i pochylił się nad nim, zniżając głos do szeptu.

– Sir, kobieta podająca się za pańską matkę chciałaby się z panem widzieć.

Ani jeden mięsień w twarzy Zacka nie drgnął.

– Jest sama?

Mogły istnieć tysiące powodów – jeden gorszy od drugiego – dla których matka zdecydowała się go odwiedzić. Zwrócił się do Louisa, przywołując na twarz zrelaksowany uśmiech.

– Przepraszam na chwilę. Sprawy rodzinne – powiedział, by następnie ruszyć za kelnerem w głąb domu, przez hol oświetlony kryształowymi kinkietami, wprost do pomieszczenia dla służby. Czyżby w porcie zdarzył się jakiś wypadek? Od lat błagał ojca, by ten zmienił pracę. Sześćdziesięcioletni mężczyzna nie powinien się już zajmować załadunkiem elewatorów zbożowych, lecz Zack stracił nadzieję, że zdoła wbić mu to do głowy.

Matka ze zdenerwowania przechadzała się po pokoju. Miała na sobie barwny, choć podniszczony szal, mocno kontrastujący z nienaganną czernią stroju służących Hartmana.

– Czy z tatą wszystko w porządku? – zapytał Zack, wstrzymując oddech.

Uśmiech na twarzy matki nieco go uspokoił.

– O tak – odparła i podeszła bliżej, aby go uściskać. – Cóż, został aresztowany, ale poza tym czuje się świetnie.

Z rezygnacją opuścił ramiona.

– Co zrobił tym razem?

Można by przypuszczać, że matka Zacka będzie w takim momencie czuła dojmujący smutek, ona jednak wydawała się dziwnie podniecona. A nawet dumna. Oczy jej lśniły, bezwiednie splotła ze sobą dłonie.

– Hm, na pewno wiesz, że w mieście przebywa teraz rosyjska delegacja...

– Rosyjska delegacja handlowa – doprecyzował Zack.

Matka lekceważąco machnęła ręką.

– Wszystko jedno. W mieście jest rosyjska delegacja, więc twój ojciec nie mógł przepuścić takiej okazji. Poszedł do ratusza, żeby ich zobaczyć...

Kobieta dość bezładnie kontynuowała opowieść, jednak jej syn już nie słuchał. Poprzedniej nocy wytłumaczył rodzicom, że Rosjanie pojawili się w Chicago jedynie po to, by uzgodnić warunki handlu wołowiną. Ta delegacja nie miała żadnych kontaktów z carem, nie była też odpowiedzialna za krwawe stłumienie powstania styczniowego, jakie wybuchło osiem lat wcześniej w Polsce.

Żadne z rodziców nigdy nie postawiło stopy na polskiej ziemi, ale wspomnienie ojczyzny wciąż było wśród chicagowskich imigrantów bardzo żywe. Dziadkowie Zacka należeli do grona uchodźców, zmuszonych uciekać z własnego kraju po tym, jak Rosja zredukowała jego autonomię właściwie do zera. Silne przywiązanie dziadków do Polski wpłynęło także na postawę rodziców Zacka. Kiedy w 1864 roku ostatnie ślady polskiej samodzielności zostały stłamszone, matka i ojciec podwoili wysiłki, aby jakoś ratować swój kraj.

Znowu skupił uwagę na rodzicielce, która nie przestawała szczebiotać o tym, jakim bohaterstwem wykazał się jej mąż, torując sobie drogę do sali, gdzie rosyjscy dygnitarze rozmawiali z burmistrzem Chicago.

Opowiadała tak obrazowo, jakby była tam osobiście.

– Mamo, proszę, powiedz mi, że nie poszłaś razem z nim do ratusza.

– Oczywiście, że poszłam! Potrzebowaliśmy jak najwięcej ludzi, żeby wywrzeć na Rosjanach odpowiednie wrażenie. Było z nami jeszcze siedem innych osób z Towarzystwa Polskiego. Jako jedyna kobieta w grupie, nie zostałam aresztowana, ale wszystkich mężczyzn zabrali. Powiedziałam im, że niedługo się tam pojawisz i wyciągniesz ich z więzienia. Mój syn, mówię, jest znanym prawnikiem w firmie Hartman’s. Oni zresztą wiedzieli to już wcześniej, bo przecież chwalimy się tobą przy każdej okazji. – Uszczypnęła go w policzek. – Jesteśmy z ciebie tacy dumni.

Zack zagryzł wargi. Nie po raz pierwszy – i z pewnością nie ostatni – przyjdzie mu wnieść kaucję za członków polskiej społeczności, którzy trafili do aresztu. Czy oni naprawdę myśleli, że machając tutaj szabelką, zwrócą na siebie uwagę cara? Że ktokolwiek się nimi przejmie? Dobrze przynajmniej, że mama nie trafiła za kratki i nie musiała znosić więziennych niewygód. Zack przycisnął ją mocno do siebie i pocałował w czoło. Serce mu się krajało, gdy obserwował jej poświęcenie dla sprawy, której i tak nigdy nie zdoła wygrać. Angażowała się w nią przez całe swoje sześćdziesięcioletnie życie i zapewne nie złoży broni aż do śmierci.

– Coś się stało? – zapytał Louis Hartman, który pojawił się w drzwiach, u boku obwieszonej biżuterią żony. Zack poczuł, jak matka kuli się w sobie, nagle zawstydzona swoim lichym ubiorem wobec wyzywającej elegancji Josephine. A przecież nie musiała się wstydzić. Hartmanowie doskonale wiedzieli o poplątanych korzeniach tej rodziny.

Zack wyprostował się.

– Ojciec potrzebuje mojej obecności w domu – powiedział wymijająco.

Hartman zaciągnął się cygarem, które żarzyło się coraz jaśniej na tle zapadającego zmroku.

– Jakieś problemy w zakładzie? Czy on nadal tam pracuje, po tych wszystkich latach?

Zack przytaknął.

– Tak, ciągle pracuje. Postaram się to szybko załatwić.

Nie miał przed Louisem tajemnic, nie chciał jednak narażać matki na współczujące spojrzenie Josephine Hartman. Nigdy nie zapomni tamtego dnia przed szesnastoma laty, kiedy państwo Hartman złożyli wizytę w ich brudnej robotniczej kamienicy. W owym czasie Zack pracował jako pomagier portowy i rozładowywał potężne skrzynie z towarami należącymi do firmy Hartmana. Po raz pierwszy zabłysnął w oczach przełożonego dzięki kilku inteligentnym sugestiom, które ułatwiły przepływ towaru. Ale dopiero incydent z rybą skłonił Hartmana do tych pamiętnych odwiedzin.

Oprócz ekskluzywnego sklepu Louis prowadził także kilka najlepszych restauracji w Chicago. Do uszu Zacka dotarła plotka, że jeden z dostawców podmienia prawdziwego białego okonia na znacznie tańszego pstrąga. Młody Kazmarek był oburzony. Wtargnął do biura nieuczciwego kupca, brudny i spocony po całodziennej pracy w porcie. W rękach taszczył wielki kosz pstrągów. Wysypał ryby na ręcznie rzeźbione biurko oszusta, dzięki czemu dobitnie wyraził własne zdanie w dręczącej go sprawie.

– Tak właśnie wyglądają pstrągi. Proszę ich już więcej z niczym nie pomylić. – Upuścił mokry kosz na jedwabny dywan i wrócił do doków.

Zack był zwykłym, ale za to bardzo sprytnym dwudziestoletnim magazynierem. Zdążył już przyczynić się do zaoszczędzenia przez Hartmana całkiem pokaźnej sumki dzięki udanym negocjacjom z Irlandczykami, którzy dostarczali im towary. Louis cenił lojalność ponad wszystko w świecie, kiedy więc dotarła do niego wieść o aferze z rybami, ujrzał w zuchwałym robotniku ogromny potencjał. Zaproponował Zackowi, że pokryje koszt jego studiów, a następnie zatrudni go w zarządzie swojego coraz potężniejszego imperium. Potrzebował oddanego prawnika, obdarzonego dziką, agresywną naturą, nieodzowną do życia w dynamicznym światku chicagowskiej finansjery.

Całe dzieciństwo Zack spędził wraz z rodzicami oraz dwiema innymi polskimi rodzinami w skromnym mieszkaniu w kamienicy, która znajdowała się pośród sieci magazynów i stojących w porcie klatek dla bydła. Louis osobiście pojawił się w ich spartańskim lokum, aby pomówić z rodzicami Zacka i zapewnić ich, że nie tylko pokryje w całości koszty studiów chłopaka na Yale, ale będzie także wypłacał Kazmarkom comiesięczną rentę, która zrekompensuje im utratę części dotychczasowych zarobków syna. Rodzice byli nazbyt dumni, by przyjąć rentę, lecz Zack całym sobą uchwycił się sposobności do podjęcia studiów. Wydawało się przy tym rzeczą oczywistą, że po ich zakończeniu wróci do Chicago i zacznie pracować dla Hartmana.

Zarobiwszy już sporo pieniędzy, Zack mógł sobie pozwolić na zakup domu. Zaprosił rodziców do zamieszkania z nim i choć przystali na tę propozycję, ojciec nadal odmawiał rezygnacji z pracy w porcie.

– Czy mogę państwu zaoferować powóz? – spytał Louis. – O tej porze złapanie tramwaju graniczy już chyba z cudem.

Miał rację. Wprawdzie mogli jeszcze zdążyć na ostatni kurs, dzięki któremu dostaliby się do więzienia, jednak droga powrotna – już w towarzystwie uwolnionego z opresji ojca – musiałaby się odbyć pieszo.

– Będę zobowiązany – westchnął Zack.

III

Mollie zajmowała trzypokojowe lokum nad warzywniakiem. Było to przytulne gniazdko z salonem oraz dwiema sypialniami. Jedna z nich posiadała wielkie okno zapewniające wspaniały widok na panoramę miasta, które Mollie kochała całym sercem. W głównym pokoju zainstalowano pompę do świeżej wody, brakowało jednak kuchni. Ale któż potrzebowałby kuchni w tym mieście, gdzie na każdym rogu ulicy sprzedawano bułki z gorącymi kiełbaskami, pachnące precle oraz sauerkraut[2], równie smaczne jak to berlińskie? Kiedy Mollie zaczynała odczuwać głód, zawsze mogła się poratować świeżymi produktami z warzywniaka – wystarczyło tylko zejść po schodach.

Minęły już trzy lata od śmierci ojca, a mimo to jego sypialnia nadal pozostawała nietknięta. Ubrania, dokumenty, wszystko leżało dokładnie tak, jak tamtego strasznego poranka, kiedy znalazła go martwego w łóżku. Dzielny Silas Knox, właściciel firmy zatrudniającej kilkaset osób na przestrzeni trzech dekad, weteran wojny domowej, zmarł cicho w trakcie snu.

Tego wieczoru, kiedy wróciwszy do domu, Mollie nadal nie mogła uwierzyć w zdumiewającą propozycję pana Kazmarka, z wahaniem przekroczyła próg ojcowskiej sypialni i zaczęła wertować kolejne pudła wypełnione papierami. Przez trzydzieści lat zdążyło się ich uzbierać całkiem sporo. Frank mieszkał na tym samym piętrze budynku, po drugiej stronie korytarza. Dołączył do niej przy niewielkim stoliku w salonie, gdzie przeglądała dokumenty, czytając na głos pierwsze zdanie z każdej kartki. Frank wymyślił naprędce, że zaczną sortować papiery według trzech kategorii: sprawozdania finansowe, rejestry sprzedaży oraz koszty produkcji.

– Myślisz, że możemy im ufać? – zapytała Mollie.

Jak na niewidomego, Frank posiadał nadzwyczajną zdolność świdrowania ludzi na wylot. Może osiągał to dzięki zwracaniu bacznej uwagi na ton głosu rozmówcy? Możliwe jednak, że po sześćdziesięciu latach spędzonych na tej planecie nabrał po prostu owego życiowego doświadczenia, jakiego Mollie ciągle brakowało. Tak czy inaczej, obecnie Frank był dla niej równocześnie ojcem, doradcą i przyjacielem.

– Za słabo ich znam, by odpowiedzieć na twoje pytanie – rzekł. – Jesteś właścicielką dużej firmy, a ich oferta wydaje się sugerować, że to doceniają.

– Myślisz, że powinnam się zgodzić?

Frank uśmiechnął się smutno.

– Nie wiem, co masz robić, Mollie. To twoja firma. Znasz się na prowadzeniu interesów lepiej niż niejeden facet. Sądzę, że cena jest uczciwa, a właśnie o to zapewne ci chodzi. – Zaczął się wiercić na krześle. – Jestem wykończony. Która godzina?

Mollie wyjęła ciężki złoty zegarek z kieszeni w spódnicy.

– Prawie ósma. – Pogłaskała kciukiem niewielkie wgniecenie w pokrywie, zanim ją zamknęła.

Ten zegarek należał do ojca i teraz stanowił dla niej jedną z najcenniejszych pamiątek. Wgniecenie pochodziło od uderzenia szrapnela – a zatem na zegarku starego Knoxa również odcisnęły się owe straszliwe dni, gdy wraz z resztą 57. pułku walczył o życie pośród skał. Sam zegarek, mimo uszkodzonej pokrywy i nieco zmaltretowanego wyglądu, nadal znakomicie odmierzał godziny.

– Wiem, że ta transakcja okazałaby się od strony finansowej rozsądnym posunięciem – zaczęła, nerwowo obracając w dłoniach chłodny metal. – Obawiam się jednak utraty kontroli nad przedsiębiorstwem. Boję się, że ktoś obcy zacznie się wtrącać w cykl produkcyjny. Albo na siłę obniży ceny. Ale najbardziej niepokoi mnie myśl, że nowemu właścicielowi nie spodoba się jednoręki lakiernik. Albo specjalista od obróbki metalu o trzęsących się dłoniach.

– Albo ślepy prawnik. – Frank wypowiedział te słowa bez emocji, z wysoko uniesionym czołem.

– Tak – potwierdziła. – Takie myśli dręczą mnie szczególnie.

Frank ciężko westchnął.

– Mollie, tamtego dnia, kiedy straciłem wzrok, spędziłem wiele godzin pośród błota, zastanawiając się, czy dożyję kolejnego poranka. A kiedy już zyskałem pewność, że się wyliżę, pojawiło się w mojej głowie kolejne paraliżujące przypuszczenie: życie na zawsze straci dla mnie sens. Ten rodzaj lęku poznali wszyscy okaleczeni żołnierze, ale twój ojciec zrobił wspaniałą rzecz, zatrudniając nas tutaj. Przy tym nigdy się nad nami nie użalał, nie zaniżał sztucznie poprzeczki. Oczekiwał uczciwej pracy, a my codziennie spełnialiśmy te oczekiwania. – Frank pochylił się nieco w przód, a jego mętne oczy kierowały się wprost na nią. – Mollie! Nie obniżaj poprzeczki. Jeśli będziesz nas niańczyć, ucierpi na tym nasza męskość. Stracimy swoją dumę, a to przecież najcenniejsza rzecz, jaką posiada mężczyzna. Duma buduje mosty. Stanowi podstawę marzeń oraz ochronę przed nawałnicami. Sprawia, że co rano mamy ochotę wstawać z łóżka i wyruszać na poszukiwanie dam, które moglibyśmy ocalić przed atakiem smoków. Dopóki posiadamy dumę, dopóty nosimy w sobie światło, które rozjaśni nasze życie na kolejne tysiąc dni.

Mollie podeszła do okna i zerknęła na uliczne latarnie zalewające chodnik łagodnym złotem. Co za postawa! Ale Frank zawsze był bardzo silnym człowiekiem, nieustraszenie podejmującym wyzwania zgotowane mu przez los. Pozostali nie mieli aż tyle odwagi, zatem czuła się w obowiązku, by ich ochraniać. Jeżeli sprzeda firmę, pan Kazmarek może się tu pojawić któregoś dnia w jednej ze swoich idealnie skrojonych marynarek i bez mrugnięcia okiem zwolnić weteranów 57. pułku. Ona nie zdoła go już powstrzymać. Ale jeśli nie podpisze umowy, bezpowrotnie utraci kontrakt z Hartmanem i ukochane przedsiębiorstwo jej ojca pogrąży się w niebycie.

Dlaczego nie może zarządzać firmą jak dawniej? Do tej pory wszystko układało się znakomicie. Produkowali wyjątkowe zegarki, a ich zyski były imponujące. Gdyby zdobyła skądś magiczną różdżkę, na wieczność zamroziłaby świat w obecnej formie. Posiadała dom, który kochała, a także firmę, którą uwielbiała. Mieszkała w najdynamiczniej rozwijającej się metropolii w Ameryce, olśniewającej bogactwem, ambicjami oraz wielością kultur. Oferta Kazmarka zagrażała wszystkiemu, co przedstawiało dla niej jakąkolwiek wartość.

Mollie obawiała się, że nadchodzące zmiany wniosą zbyt dużo chaosu w jej misternie utkane, idealne życie.

Planowanie kolekcji zegarków na kolejny sezon należało do ulubionych zajęć Mollie. Zgodziła się więc bez wahania, gdy Alice i Ulysses zaproponowali jej spotkanie w czwartkowy wieczór w Krause Biergarten, w trakcie którego mogliby podyskutować nad szkicami nowych projektów.

Pracownicy firmy spotykali się w tym kultowym miejscu jeszcze w czasach, gdy ojciec nosił kilkuletnią Mollie na rękach. Tłumy przedstawicieli klasy robotniczej zasiadały na potężnych ławach przy stołach z drewna kasztanowego. Słuchano muzyki, grano w szachy, ale przede wszystkim oddawano się degustacji specjałów niemieckiej kuchni, takich jak sauerkraut czy bratwurst[3]. Przy sąsiednich stolikach Mollie słyszała zawsze słowa niemieckie, polskie i włoskie, wymawiane gdzieniegdzie z irlandzkim akcentem. Chicago przypominało kocioł narodowości i języków, ale najliczniejszą grupę spośród imigrantów stanowili Niemcy, którym udało się spopularyzować w Ameryce tradycyjne bawarskie ogródki piwne.

– Zbliżają się czterechsetne urodziny Mikołaja Kopernika – oznajmił Ulysses. – Co powiesz na to, żebyśmy zaprojektowali okolicznościowy model nawiązujący do Układu Słonecznego? Rubin na środku pokrywy symbolizowałby Słońce, a inne szlachetne kamienie – planety.

Mollie zmarszczyła brwi. Takie okolicznościowe zegarki przeważnie dobrze się sprzedawały, ale jeśli chcieliby je ozdobić drogimi kamieniami, cena znacząco wzrośnie. Należało tu zachować ostrożność.

– Dla mnie to brzmi dość dziwnie. Jak myślisz, Alice? – zwróciła się do koleżanki.

– Jeśli się postaram, te zegarki będą piękne – odparła. – Ale czy naprawdę sądzicie, że Kopernik kogoś interesuje?

Frank pochylił się w jej stronę.

– Ciii... – szepnął z uśmiechem. – Słyszałem grupę Polaków przy stoliku za nami. Dostaną szału, kiedy się zorientują, że szargasz ich narodowe świętości.

Ulysses zerknął przez ramię na grupę polskich imigrantów, którzy nie zwracali najmniejszej uwagi na otoczenie, pochłonięci partią warcabów. Mężczyzna nie mógł sobie jednak odmówić nadarzającej się okazji podgrzania atmosfery.

– Mikołaj Kopernik był człowiekiem o odwadze lwa! – ryknął na cały głos. – Polskim wojownikiem, który podbił nocne niebo, uzbrojony jedynie w teleskop oraz siłę własnego umysłu. – Chwyciwszy kulę, Ulysses z wysiłkiem podniósł się z krzesła, a następnie znowu spróbował przekrzyczeć tłum: – Tak jak Prometeusz wykradł bogom ogień, tak Kopernik wydarł ciałom niebieskim ich tajemnice i przekazał je rodzajowi ludzkiemu! Rewolucja kopernikańska będzie rozbrzmiewała do końca istnienia świata. A geniusz zasługuje na to, by upamiętnić go rubinem, szafirem i diamentem.

Po tych słowach udało mu się już dotrzeć do świadomości obecnych na sali Polaków, którzy wznieśli swoje kufle i zaczęli tupać nogami na znak aprobaty. Jeden z nich wezwał do siebie kelnerkę i szepnął jej coś na ucho. Po chwili dziewczyna wróciła z wielkimi kubkami cydru i zakręciła się z nimi między stolikami.

– To na koszt dżentelmenów grających w warcaby – oświadczyła, stawiając napój przed Ulyssesem.

Znowu się uśmiechnął, z wdzięcznością kiwając Polakom głową, nim pociągnął pierwszy potężny łyk.

Mollie spojrzała na Alice.

– Zaprojektuj ten nowy model, a ja skalkuluję koszty – rzekła. – Inwestycja musi się zwrócić przynajmniej w trzydziestu procentach, inaczej szkoda się tym w ogóle zajmować. Nie chcę wpakować się w taką samą katastrofę jak mój ojciec, kiedy wypuścił na rynek zegarki z królową Wiktorią.

Nie musiała dodawać nic więcej: wszyscy pamiętali lekkomyślność Silasa Knoxa, który utopił ogromne pieniądze w produkcji zegarków ozdobionych dwudziestoma pięcioma diamentami dla uczczenia jubileuszu królowej. Mollie starała się go powstrzymać, argumentując, że nikt w Ameryce nie kupi tak ekstrawaganckiego zegarka z obcym monarchą. Miała rację. Ostatecznie stanęło na tym, że musieli rozmontować gotowe egzemplarze i odesłać diamenty jubilerowi. Oczywiście ze stratą dla siebie.

Ojciec okazał się nader kiepskim biznesmenem, lecz Mollie najczęściej potrafiła poskramiać jego zapędy. Podczas gdy inne dziewczęta chodziły na randki i znajdowały mężów, ona zaprawiała wojennych weteranów w sztuce wyrabiania zegarków oraz stawała na głowie, by bronić interesu przed upadkiem. Nie żeby miała o to jakiś żal – uwielbiała osobiście doprowadzać do końca każdy kolejny cykl produkcyjny. Czuła się także powołana do niesienia pomocy owym odważnym mężczyznom poszukującym nowego celu w swoim życiu. Firma spoczywała teraz wyłącznie na jej barkach. Przyszłość rysowała się dość niepewnie, Mollie drżała więc w obliczu każdej zmiany bądź niespodzianki mogącej zepchnąć ją ze ścieżki, jaką świadomie obrała.

Podmuch wiatru poruszył drzewami, porywając ze sobą kaskadę jesiennych liści. W październiku bywało już przeważnie chłodno, ale tego lata panowała niesłychana wręcz duchota i susza, która rozciągnęła się także na jesień. Dziewczynę cieszyła ta ciepła aura, sprawiająca, że mogą spokojnie siedzieć wieczorem w piwnym ogródku, przy świetle lamp. W domu czekały na nią jedynie obawy i odosobnienie.

Nie zdołała zbyt długo ukryć przed Adairami szczegółów oferty Hartmana. A kiedy Ulysses i Alice dowiedzieli się o propozycji sprzedaży firmy, wieść rozeszła się lotem błyskawicy po całym warsztacie.

Ulysses pociągnął kolejny pokaźny łyk cydru, po czym otarł usta z piany za pomocą rękawa koszuli.

– Jeśli nie podpiszesz tych papierów, to czy Hartman odbierze od nas w poniedziałek kwartalną dostawę?

To pytanie prześladowało Mollie od kilku dni. W magazynie leżała spora partia zegarków z oferty świątecznej. Jeżeli Kazmarek spełni swoją zawoalowaną groźbę i zerwie z nimi współpracę, będą pozostawieni sami sobie, z niesprzedanym towarem wartym fortunę.

– Nie mam pojęcia.

Twarz Franka spochmurniała.

– I podejrzewam, że wyznaczenie ostatecznego terminu na dzień dostawy to czysty zbieg okoliczności.

Alice otoczyła Mollie ramieniem.

– Nie wierzę, że zerwą kontrakt, jeśli nie wyrazisz zgody na sprzedaż. Twój ojciec i Louis Hartman byli przyjaciółmi, jeszcze zanim przyszłaś na świat. Prawda, Mollie?

Nie całkiem. Mollie miała dziesięć lat, gdy Hartman po raz pierwszy odwiedził skromny zakład jej ojca, mieszczący się na Columbus Avenue. W tamtym czasie Louis nabywał nieruchomości na całej ulicy, przygotowując grunt pod swój sześciopiętrowy pałac z marmuru i kryształu. Ojciec Mollie należał do grona kupców, którzy musieli ustąpić miejsca domowi towarowemu Hartmana, lecz owa okoliczność okazała się na dłuższą metę błogosławieństwem. Bogatego biznesmena tak zauroczyła jakość produktów Knoxa, że zaczął je rozprowadzać w swoim sklepie. Unikając wydatków wiążących się z prowadzeniem handlu, tata zarabiał coraz więcej i stał się szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem. Zażyła więź z Hartmanem sprawiała, że Silas Knox nie musiał się już troszczyć o kwestie finansowe, skupił się zatem na wypuszczaniu na rynek coraz piękniejszych zegarków.

Frank wyglądał na zamyślonego, gdy obracał w dłoniach swój kufel.

– Firma należała do rodziny Knoxów przez trzydzieści lat – przypomniał chmurnie. – Coś mi tu nie gra z tą chęcią błyskawicznego uzyskania odpowiedzi.

Miał rację. Nie musieli przyjmować warunków Kazmarka bezkrytycznie. Pozostawały im cztery dni na podjęcie decyzji, jednak Mollie nie zamierzała o niczym przesądzać, nie zasięgnąwszy wcześniej dodatkowych informacji u wyniosłego prawnika Hartmana.

Siadając przy wielkim, wypolerowanym na błysk biurku z włoskiego orzecha, Zack Kazmarek wyglądał przez okno na szóstym piętrze handlowego imperium Hartmana i usiłował pohamować gniew.

– Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem – zaczął, przesuwając się niecierpliwie na krześle. – Futra z szynszyli o wartości pięćdziesięciu tysięcy dolarów utknęły w porcie w Nowym Jorku, ponieważ nadal nie zapłacono cła.

Anthony Willis, jego podwładny, odchrząknął.

– Tak, sir.

Futra powinny były zostać załadowane w pociąg i wysłane do Chicago. Dom towarowy Hartman’s notował największy popyt na tego rodzaju produkty w miesiącach poprzedzających Boże Narodzenie, zaś każdy dzień zwłoki wiązał się dla nich ze stratami. Niemniej jednak uzgodnione warunki kontraktu nie pozostawiały cienia wątpliwości. Cło powinni opłacić brazylijscy eksporterzy, co znalazło wyraz w wynegocjowanej cenie. Zack mógłby wprawdzie wysłać telegram do nowojorskiego oddziału banku Hartmana i uiścić zaległą opłatę w ciągu godziny, ale nie licowało to z jego sposobem prowadzenia interesów.

– Wyślij im natychmiast depeszę z odmową przyjęcia towaru – poinstruował Willisa. – Daj kapitanowi statku dwadzieścia cztery godziny na zapłatę cła. Jeśli tego nie zrobi, może zabierać swoje futra z powrotem do Brazylii.

Zack nie zamierzał się uginać przed jakimikolwiek próbami szantażu inicjowanymi czasem przez ludzi, którzy go nie znali. Owszem, chciał dostać te futra, ale ich nie potrzebował.

– Kilka lat temu współpracowaliśmy z handlarzem lisich futer z Quebecu, nazwiskiem Babineaux – powiedział. – Każ komuś z działu handlowego sprawdzić, czy Babineaux zdążyłby nas zaopatrzyć przed okresem świątecznym.

Lisie futra nie były tak rozchwytywane, jak te z szynszyli, szukał jednak awaryjnego planu na wypadek, gdyby brazylijski towar przepadł.

Zgodnie z przewidywaniami cały dział handlowy wpadł we wściekłość. Po niespełna dwudziestu minutach do jego biura wtargnął Mario Girard, czerwony na twarzy, i zaczął mu wymachiwać tuż przed nosem rachunkami z okresu zeszłorocznych świąt.

– Lisie futra! Lisie futra na Boże Narodzenie! – Mężczyzna był tak oburzony, jakby Zack zaproponował właśnie podawanie mlecznej kaszki na bankiecie u królowej. – Proszę popatrzeć na te wykazy! W ubiegłym roku wyprzedaliśmy wszystkie futra z szynszyli w ciągu trzech tygodni od daty ich otrzymania. Potrzebujemy tych futer!

Zack wyjął dokumenty z drżących rąk Girarda.

– Po pierwsze, nie zamierzam trwonić firmowych pieniędzy na jakiegoś kapitana z Rio de Janeiro. Po drugie, jeśli jeszcze raz ciśnie mi pan w twarz jakieś papiery, podścielę nimi klatkę Lizzie. – Oddał plik kartek nieco oszołomionemu rozmówcy, który natychmiast przytknął je do piersi, jakby w obawie przed ich rozrzuceniem przez wiatr. Na domiar złego Zack dowiedział się właśnie, że brazylijski statek przewoził także trzysta par ręcznie wykonanych butów ze skóry, przeznaczonych dla sklepu Hartmana. Buty znajdowały się w tym samym niewesołym położeniu prawnym co futra, ze względu na niezapłacone cło.

– I jak ja mam przekonać chicagowskie damy, że futro z lisa jest równie luksusowe, jak to z szynszyli? – spytał Girard. – Która kobieta zdecyduje się kupić rzecz stanowiącą zaledwie substytut czegoś innego?

Zack uśmiechnął się lekko.

– Niech pan nieco mocniej wysili swój wybitny intelekt, a wyjście samo się znajdzie. Proszę nie zmuszać mnie do wyręczania pana w pracy.

Jego własna matka dorastała w warunkach, w których posiadanie jakiejkolwiek kurtki uchodziło za wielkie szczęście. Przez myśl by jej nigdy nie przeszło, żeby kłócić się o rodzaj materiału. Nawet teraz matka nie pozwalała mu kupić dla niej przyzwoitszych ubrań, upierając się przy tych samych łachmanach, które nosiła w czasach, gdy była zwykłą praczką.

Myśli Kazmarka przerwało nagłe pukanie do drzwi. Znów stanął w nich Willis.

– Tak? – zapytał Zack.

– Jakaś kobieta chce się z panem widzieć. Przedstawiła się jako panna Knox z Fifty Seventh Illinois Watch Company.

Zack zamrugał.

– Była umówiona?

Doskonale wiedział, że nie. W życiu by nie zapomniał o spotkaniu z Mollie Knox, potrzebował jednak chwili, żeby zebrać myśli. W języku angielskim istniały tylko dwa słowa posiadające moc wytrącania go z równowagi: Mollie i Knox.

– Nie, sir. Chciałaby poprosić o więcej czasu na podjęcie decyzji w kwestii sprzedaży przedsiębiorstwa.

Zack miał nadzieję, że jego pracownik nie widzi rumieńca, który czuł na twarzy. Jakim musi być mięczakiem, skoro serce łomocze mu na samą myśl, że ta kobieta stoi po drugiej stronie ściany! Ów niezrozumiały pociąg do Mollie Knox może go kosztować utratę pracy, jeśli nie zdoła go jakoś zwalczyć. Podszedł do klatki Lizzie i wsunął do środka kawałek jabłka, co ogromnie przypadło ptakowi do gustu. Ze świergotem porwał owoc, czekając na następną porcję.

Był w zasadzie zaskoczony, że panna Knox tak długo zwlekała ze złożeniem mu wizyty. Niektóre punkty kontraktu rzeczywiście brzmiały dość dziwacznie. Ale akurat termin nie podlegał negocjacji i Zack oświadczyłby jej to bez owijania w bawełnę.

– Przekaż, że jestem nieosiągalny – poprosił.

Chłopak westchnął.

– Próbowałem, sir, ale ona nalega.

Zack zrobił pauzę i to wystarczyło, żeby na nowo wprawić Mario Girarda w stan podniecenia.

– Za moment stracimy bożonarodzeniową dostawę futer, a pan tu marnuje czas na dokarmianie ptaków i pogaduszki z kobietami. Chcę wiedzieć, kiedy dostanę moje futra z szynszyli.

Zack wsunął do klatki kolejną ćwiartkę jabłka, a potem obserwował, jak Lizzie dziobie ją z zapamiętaniem. Każdy dzień pracy wymagał od niego dużej podzielności uwagi, a ta katastrofa z brazylijską dostawą stanowiła nadprogramową, zupełnie zbędną komplikację. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, była doza chaosu wprowadzona przez Mollie Knox.

Dlaczego oszalał na jej punkcie? Twarde, wycofane kobiety generalnie wcale go nie pociągały, tyle że ona już przy pierwszym spotkaniu przykuła jego uwagę – zawsze sztywna, powściągliwa, niedostępna. I, w co nie wątpił, autentycznie zafascynowana światem zegarków. Każdy, kto słyszał, jak Mollie rozprawia o precyzji mechanizmów sprężynowych, z pewnością zachwycał się jej miłością do własnego rzemiosła. Zack wiedział wszystko o beznadziejnych romantykach; dwoje spośród nich zostało jego rodzicami. Do dzisiaj musiał wyciągać staruszków z tarapatów, w jakie co rusz wpędzała ich wierność narodowowyzwoleńczej idei. Mollie była jednak inna: po części pochłonięta pracą, po części zaś gotowa z zimną krwią ubijać coraz to nowe interesy. Ta kombinacja cech wprawiała go w stan gorączkowego zachwytu.

– Kazmarek! – nie przestawał szczekać Girard. – Kiedy dostanę moje szynszyle? I skórzane buty?

Zack wrócił do biurka.

– Kiedy kapitan z Brazylii zapłaci cło. Nie wcześniej. Proszę pomyśleć nad jakimś alternatywnym rozwiązaniem na wypadek, gdyby jednak odmówił.

Choć Zack miał niezmąconą pewność, że kapitan zapłaci, wiedział także i to, iż prowadzenie biznesu wymaga czasami walki na gołe pięści. Uwielbiał te rozgrywki. Dorastał w strugach potu, w towarzystwie największych chicagowskich zbirów i nigdy nie uchylał się od pojedynków. Ten biedny kapitan nie zdawał sobie sprawy, z kim przyszło mu się zmierzyć.

Anthony Willis nadal zerkał z korytarza, nieco onieśmielony podniesionymi głosami.

– Co mam powiedzieć pannie Knox?

– Powiedz, żeby wróciła po południu. Przyjmę ją o czternastej.

Miał nadzieję, że w starciu z Mollie Knox okaże się równie pewny siebie, jak w przypadku brazylijskiego kapitana.

Ręcznie rzeźbione mahoniowe drzwi prowadzące do domu towarowego Hartman’s wyglądały na ciężkie, Mollie nie miała jednak nigdy okazji tego sprawdzić, jako że elegancko ubrany odźwierny zawsze wyręczał stałych bywalców sklepu. Uwielbiała zapach cytrynowej pasty do podłogi oraz świeżo przyciętych róż, który witał ją tuż przy wejściu. Kryształowy żyrandol wraz z nowym gazowym oświetleniem zapewniał całemu wnętrzu niepowtarzalny blask. Budynek liczył sobie ponad osiem tysięcy metrów kwadratowych powierzchni. Na pierwszym piętrze można było znaleźć nieprzebrane bogactwo rozmaitych dóbr ze wszystkich stron świata. Kobietom oferowano perskie dywany albo francuskie perfumy. Nigdy nie potrafiła się powstrzymać przed dotknięciem zamszowych botków czy jedwabnych szali w dziale kobiecym. Inne sektory przykuwały wzrok wspaniałymi wystawami biżuterii, porcelany, wyrobów skórzanych, a nawet jedzenia i wina.

Pójście do Zacka Kazmarka na kolanach wydawało się jej rzeczą równie pociągającą co atak ospy wietrznej, ale Mollie rozumiała, że musi to zrobić. Włożyła na tę okazję swój ulubiony strój: idealnie dopasowany fioletowy żakiet z tkaniny moiré oraz płaszcz z regulowanym paskiem. Wokół szyi zawiązała bujną koronkową chustę – dla dodania sobie animuszu.

Po wdrapaniu się na pięć kondygnacji schodów brakowało jej tchu. Najwyższe piętro zajmowały już wyłącznie biura – część z nich należała do firmy Hartman’s, pozostałe wynajmowano osobom z zewnątrz. Hol był przestronny i dobrze oświetlony, nie posiadał jednak tego przepychu, który na pierwszym piętrze przyprawiał klientów o zawroty głowy. Mollie poczuła przyśpieszone bicie serca, gdy zbliżała się do ostatniego gabinetu, ukrytego na końcu korytarza.

Kazano jej wejść do środka, gdzie Zack Kazmarek siedział za biurkiem niczym król. Nawet nie raczył wstać, gdy przekroczyła próg.

– Panna Knox znowu z warkoczem? Jaka szkoda.

Odruchowo dotknęła dłonią włosów. W domu zwinęła dwa ciężkie warkocze w jeden zgrabny kok na karku. Uważała, że jest bardzo ładny, ale jednocześnie pamiętała słowa Alice na temat fryzur. Uniosła podbródek.

– Słyszałam, że warkocze to ostatni krzyk mody wśród strażniczek pracujących w więzieniach dla kobiet. Dzięki nim wyglądają bardziej władczo.

– I to chyba wszystko w tym temacie. – Zack dał Mollie znak, by usiadła.

Poprawiła spódnicę, aby zamaskować zdenerwowanie.

– Chciałam przedyskutować termin zawarcia umowy – powiedziała.

Mając za sobą panoramę Chicago, przed sobą zaś potężne biurko, Zack przypominał jej cesarza gotowego negocjować warunki przejęcia władzy nad światem. Albo mogącego zdeptać obcasem malutką firmę produkującą zegarki. Mollie przełknęła gulę w gardle.

– Potrzebuję więcej czasu na podjęcie decyzji.

– Z jakiego powodu? – Jego twarz pozostawała niewzruszona, głos był zimny.

Spojrzała w okno za plecami mężczyzny, wprost na zapierającą dech panoramę metropolii. Przecięte przez rzekę śródmieście układało się w kształt litery Y, z dzielnicą biznesową obejmującą wybrzeża jeziora Michigan. Mollie wskazała palcem stację kolejową, leżącą na południe od rzeki.

– Widzi pan ten punkt, gdzie East Street przylega do torów kolejowych?

Dało się słyszeć szelest drogiego materiału, kiedy Kazmarek odwracał głowę, by spojrzeć w okno.

– Tak, widzę.

– Te tory są nowe, znajdują się kilka kroków od mojego warsztatu – oznajmiła. – Po tym jak zostały położone, wartość naszego budynku znacznie wzrosła. Potrzebuję więcej czasu na jej oszacowanie. Muszę też policzyć przypuszczalny dochód ze Wschodniego Wybrzeża. To wszystko wymaga czasu.

Jego twarz pozostawała nieruchoma, kiedy obracał w palcach ołówek.