Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Luke Delacroix, uroczy bywalec waszyngtońskich salonów, nie stroni od ryzyka i nowych wyzwań. W swoich dziennikarskich publikacjach śledzi prace Kongresu, a potajemnie chce storpedować ponowne uzyskanie mandatu przez Clyde’a Magrudera.
Sytuacja komplikuje się, gdy poznaje jego błyskotliwą córkę Marianne, która jako rządowy fotograf ma wstęp do miejsc nieosiągalnych dla zwykłych śmiertelników. Ta znajomość zapoczątkuje niebezpieczną grę. Rodziny Marianne i Luke’a dzielą trzy pokolenia wrogości, a zawieszenie broni już teraz wydaje się naiwnym marzeniem. Gdy działalność Luke’a wywoła polityczny huragan, zakazana miłość upomni się o poważne odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 422
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Styczeń 1902
Marianne weszła jeszcze dalej na zamarzniętą rzekę, mimo że ludzie ją przed tym przestrzegali.
– Niech pani tego nie robi! – krzyknął ktoś. – Załamie się pod panią lód!
Kilku innych gapiów nawoływało, żeby wróciła, ale ona nie potrafiła zignorować żałosnego wycia Bandyty, owczarka szkockiego, który wpadł do wody. Pies nie był w stanie wydostać się o własnych siłach. Marianne spędziła już męczące pięć minut na nawoływaniu go, żeby wyszedł. Zwierzę próbowało się wygramolić, ale za każdym razem, kiedy już się wydawało, że to zrobi, kolejny fragment lodu się odłamywał i pies ponownie wpadał do wody.
Marianne ostrożnie poruszała się po lodzie na czworakach, a mróz szybko przeniknął przez jej cienkie skórzane rękawiczki.
– Jeśli lód nie może utrzymać psa, nie utrzyma też pani! – krzyknął ktoś z brzegu.
Może i było to prawdą, ale ona znała ten odcinek rzeki Potomac lepiej niż większość mieszkańców miasta, którzy spacerowali wzdłuż tej nietypowo ukształtowanej odnogi w samym sercu Waszyngtonu. Fotografowała to miejsce zeszłej wiosny. Była wtedy ubrana w wodery i chodziła po płyciźnie, żeby zrobić zdjęcia dla Departamentu Zasobów Wewnętrznych. Większa część laguny była płytka, a jedyne głębsze miejsce znajdowało się pośrodku, tam, gdzie Bandyta wpadł do wody. Lód pod Marianne był prawdopodobnie głęboko zamarznięty.
Prawdopodobnie. Jeśli zaczęłaby się zbyt długo nad tym zastanawiać, mógłby ją sparaliżować strach. Położyła się więc na lodzie i odpychając się stopami, przesuwała się w kierunku psa.
– Ciociu Marianne, złap go, proszę! – Sam był jedyną osobą spośród kilkunastu stojących na brzegu, która zachęcała ją, żeby posuwać się do przodu. Który dziewięciolatek nie kochał swojego psa? Musiała przynajmniej spróbować uratować Bandytę. Jedynym narzędziem, jakie miała, była sieć rybacka, którą ktoś porzucił na brzegu. Rzuciła ją w kierunku psa i miała nadzieję, że to pomoże jej go wyciągnąć.
Szczękała zębami. Czy to było z zimna, czy ze strachu? Pewnie z obu powodów. Warstwa śniegu znajdująca się na lodzie pozwalała jej pełznąć dalej do przodu.
Nagle w tłumie odezwał się męski głos, wyróżniający się spośród innych.
– Luke, nie bądź głupi!
– Proszę pana – błagał Sam. – Niech pan pomoże cioci Marianne uratować mojego psa!
Zaryzykowała spojrzenie przez ramię i ucieszyła się na widok mężczyzny, który wszedł na lód. Nie chciała tego robić sama, ale nikt inny nie był chętny do pomocy.
– Nie sądzę, że lód utrzyma nas oboje – krzyknęła do niego drżącym z zimna głosem.
– Utrzyma, tam, gdzie pani teraz jest – odparł, po czym położył się na brzuchu. Odepchnął się mocno od słupka wystającego spod lodu i szybkim ruchem przesunął się w jej kierunku po zamarzniętym kanale.
Jaki przystojniak. Czarne włosy, ciemne oczy, a twarz ożywiona od strachu i ekscytacji. Wkrótce znalazł się przy niej, a jego oddech tworzył białe obłoczki.
– Jak się masz, ciociu Marianne! – odezwał się. Leżeli obok siebie na lodzie. Dosyć dziwny sposób na pierwsze spotkanie.
– Ostrożnie – przestrzegła. – Woda jest głębsza około metr stąd. Lód nie utrzyma nas obojga.
– Wiem – odparł. – Niech mi pani poda sieć.
– Na pewno? Jestem lżejsza. Może lepiej, jeśli ja to zrobię.
Przyjrzał się jej. Obydwoje mieli na sobie długie wełniane płaszcze, rękawiczki i wysokie buty, ale on był od niej znacznie wyższy.
– Ktoś z nas prawdopodobnie skończy w wodzie – stwierdził. – Pani suknia może być problematyczna. Ja dam sobie radę.
– Nie sądzę, że to bezpieczne. – Jej zęby ponownie zaczęły szczękać.
– Oczywiście, że to niebezpieczne. – Uśmiechnął się. – Niech mi pani da sieć.
– Luke, natychmiast wracaj na brzeg! – odezwał się rozgniewany głos, ale on nawet się nie obejrzał.
– Proszę się nim nie przejmować – powiedział. – To tylko mój starszy brat, Gray. Starsi bracia są od tego, żeby się martwić.
Zaśmiała się lekko.
– Coś o tym wiem. Proszę, tu jest sieć. Jeśli uda się panu przesunąć jeszcze trochę, może ją pan rzucić psu.
Skinął głową, ale zamiast wziąć od niej sieć, złapał ją za rękę i uścisnął.
– To jest niezła przygoda, nie sądzi pani?
– Prawdę mówiąc, jestem trochę przerażona – przyznała.
– Ja też.
Dziwne. Bał się, ale mimo to wydawał się być w euforycznym nastroju. Spojrzeli sobie w oczy i mimo że mieli na dłoniach rękawiczki, poczuli, jakby przepłynął między nimi prąd.
– Luke! – ponownie krzyknął z brzegu Gray. – Lód cię nie utrzyma. Musicie oboje wrócić. Ktoś posłał po łódź!
Pies już nie skomlał. Ledwo się poruszał, zaledwie tyle, żeby utrzymać pysk ponad powierzchnią wody. Marianne spojrzała Luke’owi w oczy. Wycofanie się byłoby rozsądne, ale zaszła już za daleko, żeby zawrócić.
– Bandyta nie doczeka do przypłynięcia łodzi – stwierdziła.
– Wiem. Niech mi pani da tę sieć, to po niego pójdę. Proszę mi życzyć powodzenia, Marianne.
Po tych słowach zaczął się przesuwać do przodu. Poważny mężczyzna na brzegu nadal wykrzykiwał przestrogi, ale inni zgromadzeni dopingowali Luke’a. Zaczął się poruszać w stronę głębszej części zatoki, gdzie lód nie był już tak twardy. Dało się słyszeć chrupnięcie, a on zatrzymał się, pomimo że od psa dzieliło go kilka metrów. Sieć pozwoliłaby mu sięgnąć może jeszcze na półtora metra, jednak nie więcej. Po chwili ponownie zaczął się posuwać do przodu. Bandyta wyczuł, że nadchodzi pomoc, i zwiększył starania. Sięgnął łapą lodu i próbował wyjść.
Odezwały się dźwięki kolejnych pęknięć, przeszywające powietrze jak uderzenia bicza. Krawędź tafli się zachwiała, po czym została zalana przez wodę, która chlusnęła Luke’owi w twarz lodowatą falą. Ten spokojnie rzucił sieć w stronę psa i zaczepił nią o jego gorączkowo poruszające się łapy. Zaczął za nią ciągnąć, ale lód załamał się i Luke wpadł do rzeki.
Z gardła Marianne wydobył się krzyk. Luke znalazł się pod powierzchnią, ale w ciągu kilku sekund wynurzył głowę, po czym silnym ruchem wepchnął psa na lód. Gapie wiwatowali, kiedy Bandyta chwiejnym krokiem ruszył w kierunku lądu.
Mężczyzna wciąż był w wodzie i potrzebował pomocy. Rzucił sieć do Marianne, ale nadal trzymał jej koniec. Sięgnęła po nią, wrzeszcząc z wściekłości, ponieważ brakowało jej zaledwie kilku centymetrów. Wstrzymała oddech i lekko przesunęła się do przodu. Bała się, że lód się załamie, ale twarz Luke’a była aż biała z bólu. Przybliżyła się jeszcze trochę, wysunęła dalej rękę i zdołała owinąć palce wokół oka sieci.
– Mam ją! – krzyknęła. Pociągnęła za sieć, ale nie dała rady wyciągnąć mężczyzny.
– Niech się pani trzyma! Idziemy!
Gdzieś z tyłu usłyszała ponury głos. Brat Luke’a przesuwał się na brzuchu po lodzie, zmierzając w jej stronę. Złapał ją za kostkę i pociągnął, a Marianne przesunęła się o kilka centymetrów, po czym zatrzymała się, kiedy sieć naprężyła się od ciężaru Luke’a.
Kolejna para rąk chwyciła ją za drugą kostkę i pociągnęła. Gapie stojący na brzegu stanęli w rzędzie, a mężczyźni ciągnęli z całej siły. Sieć między Marianne i Lukiem aż zatrzeszczała od naprężenia, ale pozwoliło mu to wydostać się na lód. Ludzie ciągnęli teraz mocniej i wkrótce Marianne i Luke znaleźli się przy brzegu. Kobieta weszła bezpiecznie na ląd.
Luke zszedł z lodu zaraz za nią. Szczękał zębami, a dreszcze wstrząsały całym jego ciałem. Dwóch mężczyzn pomogło mu stanąć prosto i zdjąć całkowicie przemoczony płaszcz i koszulę. Miał zupełnie bladą skórę. Brat owinął go swoim suchym okryciem i wytarł mu włosy szalem.
Luke się śmiał, chociaż nadal trząsł się z zimna. Ludzie podchodzili, żeby uścisnąć mu dłoń albo poklepać go po plecach. Rozglądał się w poszukiwaniu psa, którego teraz energicznie głaskał Sam. Podszedł do niego.
To było idealne ujęcie.
Marianne rzuciła się w kierunku jałowca, pod którym zostawiła swój służbowy aparat Brownie. Zarzuciła sobie pasek na szyję i wróciła na brzeg. W międzyczasie Luke wziął Bandytę na ręce i śmiejąc się, tulił drżące zwierzę do nagiej klatki piersiowej.
– Czy mogę panu zrobić zdjęcie? – spytała.
Uśmiechnął się szerzej w wyrazie dumy i zadowolenia. To była zgoda, jakiej potrzebowała. Oparła sobie pudełkowaty aparat o brzuch, spojrzała przez wizjer, otworzyła przysłonę i nacisnęła dźwignię, żeby zrobić zdjęcie. Słońce odbijające się od śniegu dobrze oświetlało otoczenie, więc wykonanie fotografii potrwało zaledwie kilka sekund.
– Dziękuję – powiedziała.
Luke pochylił się, żeby odstawić psa na ziemię.
– To ja pani dziękuję, Marianne.
Sprawiał wrażenie, jakby chciał powiedzieć więcej, ale jego brat, wysoki brunet, który wyglądał podobnie do niego, ale był znacznie poważniejszy, zaczął go ciągnąć w kierunku powozu.
– Trzeba cię zabrać do domu i posadzić przed rozgrzanym kominkiem – stwierdził Gray. – Będziemy mieć szczęście, jeśli się nie przeziębisz.
– Zawsze jesteś jak promień słońca – odciął się Luke, ale nie opierał się, kiedy brat go poprowadził. Wsiadł do powozu, jednak zanim zamknął drzwi, spojrzał jeszcze na Marianne i mrugnął do niej.
Powóz odjechał, a najwspanialszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek poznała, zniknął ot tak.
Luke Delacroix obejmował dłońmi kubek z gorącym kakao i nachylił się nad kominkiem na tyle blisko, że czuł na twarzy gorąco płomieni. Rozkoszował się tym doznaniem, ponieważ nadal był przemarznięty. Poczuł przedziwną ekscytację na myśl o tamtej chwili na lodzie, kiedy leżał obok kobiety, która miała więcej odwagi niż wszyscy gapie stojący na brzegu. Zupełnie jej nie znał, ale nie wydawała mu się obca. Miała ciemne włosy i ładne niebieskie oczy, w których było widać obawę, a mimo to odważyła się. Był przy niej zaledwie przez kilka minut, ale podziwiał ją. Czasami ludzie bardzo szybko odsłaniali swoją prawdziwą naturę.
Nie wiedział, kto to taki, ale do końca dnia zamierzał poznać odpowiedź. To nie mogło być trudne. Po pierwsze, działał jako szpieg i z łatwością zdobywał informacje. Po drugie, aparat Brownie, którego używała, miał na futerale rządową pieczęć, co oznaczało, że prawdopodobnie działała na zlecenie Departamentu Zasobów Wewnętrznych. Ile fotografek o imieniu Marianne mogło być tam zatrudnionych?
Do salonu wszedł Gray. Położył na stole miskę z gorącą zupą i kawałek sera.
– Zjedz to wszystko – polecił. Nadal był poirytowany tym, co się wydarzyło przy Boundary Channel. Jechali, żeby zawieźć rzeczy do nowego biura Luke’a, kiedy ich powóz został spowolniony przez ruch uliczny. Luke zauważył gapiów przyglądających się jakiejś kobiecie, która weszła na lód, żeby ratować psa. Nakazał zatrzymać powóz.
Wymienił kubek z kakao na zupę i zaczął jeść, mimo że nie czuł głodu. Zupa była gorąca i pożywna, a lekarz powiedział mu, że powinien nieco przytyć, żeby nadrobić piętnaście kilogramów, jakie stracił, kiedy był na Kubie.
– Czy powinienem wysłać telegram do właściciela, że dzisiaj nie przejmiemy biura? – spytał Gray. – Nie chcę, żebyś wychodził z domu z mokrymi włosami. Mógłbyś się nabawić zapalenia płuc.
Luke miał trzydzieści lat, ale od czasu, gdy wrócił z Kuby chory i wychudzony, Gray zarzucał go miłością niczym matka. Nie przeszkadzało mu to. W ciągu zeszłego roku sprawił swojej rodzinie wiele problemów i czuł, że jest im coś winien. Dlatego znosił zamartwianie się Graya, zjadł, mimo że nie był głodny, i starał się dobrze zachowywać.
Starał się, ale nie zawsze mu się to udawało. Jaki byłby z niego człowiek, gdyby zignorował kobietę, która próbowała samodzielnie ratować psa?
Pochylił się w kierunku kominka i pocierał włosy, żeby szybciej schły.
– I tak możemy się dzisiaj wprowadzić. Muszę uruchomić waszyngtońskie biuro. Wybory w listopadzie mogą się wydawać odległe, ale pod koniec tygodnia mam rozmowę z Dickiem Shusterem. Do tego czasu powinienem się tam urządzić.
– Musimy być ostrożni – odparł Gray, a Luke wiedział, że to ostrzeżenie nie miało nic wspólnego z mokrymi włosami ani właściwym odżywianiem. Dotyczyło natomiast tego, że Dickie Shuster był przebiegłym, podstępnym i prawdopodobnie najsprytniejszym reporterem w Waszyngtonie. – Dickie cały czas stoi po stronie Magruderów. Będzie po cichu działał, żeby cię podkopać, a wypromować Clyde’a i jego rodzinę.
– Mylisz się – odpowiedział Luke. – Dickie zrobi wszystko, żeby tylko wypromować samego siebie.
Rodziny Delacroix i Magruderów rywalizowały ze sobą od pokoleń. Nigdy się nie lubili, a wrogie nastawienie narosło tuż po wojnie secesyjnej. Delacroix, jeden z bogatszych rodów kupieckich w Wirginii, stracił podczas wojny wszystko. Ich dom został doszczętnie spalony, a należące do nich cztery statki zawłaszczył rząd i nigdy ich nie zwrócił. Po wojnie zostały wystawione na aukcję. Ojciec Luke’a wziął w niej udział, żeby kupić Wróbla, najmniejszy ze statków, w rozpaczliwej próbie odbudowania majątku.
Podczas aukcji triumfował Jedidiah Magruder, najstarszy z rodziny, który wywindował cenę. Ojciec Luke’a nie był w stanie z nim konkurować, dlatego Magruderowie kupili statek za ułamek wartości. Sami nawet nie zajmowali się eksportem swoich produktów, więc nie potrzebowali statku handlowego. Kupili go jedynie po to, żeby pokazać ojcu Luke’a, że mogą to zrobić. Gdyby były jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do ich motywów, zostały pogrzebane z chwilą, gdy Jedidiah usunął ze statku wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, a następnie spalił go na nabrzeżu.
– Mieliśmy wspaniałe konfederackie ognisko – chwalił się dziennikarzom.
To zdarzenie sprawiło, że niechęć między rodzinami urosła do zagorzałej nienawiści, która wraz z upływem lat jeszcze się pogarszała. Magruderowie zniżyli się nawet do przekupywania dziennikarzy, aby obrzucali błotem ród Delacroix, i w przeszłości korzystali już z usług Dickiego Shustera.
– Dickiego można przeciągnąć na naszą stronę i zamierzam to zrobić – stwierdził Luke.
Nie byłoby to łatwe, ale Luke miał w mieście mnóstwo znajomości. Był też mądrzejszy od Magruderów. Nie miałby nic przeciw ociepleniu stosunków z Dickiem Shusterem, żeby zyskać przewagę w lokalnej prasie. Teraz, kiedy stan jego zdrowia się poprawiał, nadszedł czas, żeby wrócić do dziennikarstwa, a to oznaczało przeniesienie się do nowego biura.
Kiedy wyszedł na zewnątrz, zmroziło go lodowate powietrze. Zignorował to i wsiadł do powozu, a Gray tuż za nim. Jeśli wszystko przebiegłoby pomyślnie, nadal mieli jeszcze szansę do końca dnia urządzić biuro. Powóz ruszył w kierunku centrum Waszyngtonu, a Luke walczył z dreszczami.
– Czy Magruderom udało się zrobić jakieś postępy w pozbawianiu nas dochodów ze sprzedaży przypraw? – spytał, rozpaczliwie próbując oderwać myśli od przeszywającego go zimna.
Kąciki ust brata opadły.
– Próbują. Nie udało się im z pakowanymi przyprawami, ale zabierają mi sporą część dochodów na rynku ekstraktu waniliowego.
Rodzina Delacroix zbudowała swój majątek na handlu drogimi przyprawami, a Magruderowie wzbogacili się nawet bardziej, handlując konserwowaną żywnością. Obydwie rodziny zawsze ze sobą konkurowały, ale teraz trwała między nimi otwarta walka, a stawka była wyższa. Clyde Magruder, głowa rodziny, został wybrany do Kongresu i można się było spodziewać, że zechce to wykorzystać, żeby zniszczyć konkurentów.
– Magruderowie używają chemikaliów do imitowania wanilii – ciągnął Gray. – To mikstura stworzona w laboratorium, w której skład wchodzi kreozot ze smoły drzewnej i sztuczne aromaty. Wyprodukowanie takiego czegoś kosztuje grosze, więc nigdy nie będę w stanie przebić ich ceny. Więc tak, szkodzą naszym interesom.
Delacroix Global Spice było lukratywnym przedsięwzięciem. Firma importowała najbardziej wyszukane przyprawy z różnych zakątków świata i posiadała najbardziej prestiżową markę na rynku. Nazwisko Delacroix było synonimem jakości, tymczasem Magruderowie stanowili ich przeciwieństwo. Zdobyli swój majątek, wytwarzając na masową skalę podstawowe produkty takie jak fasolka w puszkach i szynka konserwowa. Dodawali do nich wypełniacze i konserwanty, ale utrzymywali niskie ceny. Teraz próbowali wkroczyć na rynek przypraw, i było to zagrożeniem.
Luke mocniej otulił się płaszczem, spoglądając na ponure styczniowe widoki. Był ubrany w najcieplejsze zimowe okrycie, grube rękawiczki i wełniany szal, ale nadal odczuwał chłód. Nawet powietrze w płucach wydawało mu się zimne. Ponownie zaczął się trząść.
– Luke, to nie jest dobry pomysł – odezwał się Gray.
Gdyby tylko dotarli już do budynku, nie byłoby mu aż tak zimno. W lokalu znajdował się piecyk węglowy, przy którym mógłby się w końcu rozgrzać.
– Dam sobie radę – odparł. Wolałby, żeby przy tym nie szczękały mu zęby. – Naprawdę nienawidzę Magruderów. Może powinienem powiedzieć: kongresmena Magrudera. Możesz w to uwierzyć? Słyszałem, że wynajmuje najwytworniejszy dom przy placu Franklina. Teraz, kiedy wróciłem do Waszyngtonu, dopilnuję, żeby nie miał szans na reelekcję.
Gray pochylił się i otworzył klapkę za siedzeniem stangreta.
– Proszę zawrócić – poinstruował. – Jedziemy do domu. – Usiadł na swoim miejscu, a na jego twarzy uwidoczniło się zmartwienie. – Nie pozwól, żeby niecierpliwość doprowadziła cię do zrobienia czegoś głupiego. Jeśli zachorujesz na zapalenie płuc, wykluczy cię to z działania na kilka tygodni.
Luke westchnął. Gray prawdopodobnie miał rację, ale w tym wszystkim chodziło o znacznie więcej niż wrogość między rodzinami czy ceny przypraw. Kryła się za tym nagląca i nieprzeparta chęć, żeby utrzeć nosa Clyde’owi Magruderowi. Ten człowiek nie powinien był się znaleźć w Kongresie i Luke zamierzał go stamtąd usunąć.
Jego wzrok powędrował za okno, skąd w oddali było widać Kapitol i jego charakterystyczną białą kopułę – symbol władzy, jaką dzierżyli ludzie w tym mieście. W jakiś sposób chciał wpłynąć na to, co się dzieje w tym budynku. Być może będzie to wymagało kilku dekad, ale zamierzał to ostatecznie osiągnąć. Gray miał rację. Nie mógł sobie pozwolić na zachorowanie jedynie z powodu własnej niecierpliwości.
Powóz zawrócił, a on zauważył uliczny wózek wypełniony różami i goździkami. Miasto było ponure, zachmurzone i pokryte śniegiem, a ta kwiatowa plama czerwieni przykuła jego uwagę.
– Zastanawiam się, skąd oni biorą kwitnące róże w styczniu.
Gray podążył za jego wzrokiem w kierunku wózka z kwiatami.
– Departament Rolnictwa ma całe hektary szklarni. Mogą zmusić wszystkie rośliny do kwitnięcia.
– Zatrzymaj powóz – rzucił Luke impulsywnie. W świecie spowitym śniegiem i pokrytym lodem podziwianie tych kwiatów nagle było dla niego niezmiernie ważne. Kiedy powóz stanął, on wyskoczył na zewnątrz i sięgnął po największy bukiet z wózka kwiaciarza. – Czy możesz je gdzieś dostarczyć? – spytał.
Chłopak pomagający sprzedawcy chętnie podjął się tego zadania w zamian za parę monet.
– Chce pan dołączyć bilecik? – zaproponował kwiaciarz.
Zechciał. Mężczyzna dał mu karteczkę. Z zimna aż drżała Luke’owi ręka, ale szybko napisał wiadomość: „Dziękuję za niezapomniany poranek. Luke”.
– Proszę to zanieść do Departamentu Zasobów Wewnętrznych, do panny Marianne – polecił.
Promieniał od ekscytacji, kiedy wracał do powozu.
2
Marianne Magruder porozkładała zdjęcia na stole w jadalni, żałując, że nie ma na to więcej miejsca. Wprowadziła się do tego domu w zeszłym roku, kiedy jej ojciec został wybrany do Kongresu. Była to jedna z większych miejskich rezydencji w Waszyngtonie, ale i tak znacznie ciaśniejsza w porównaniu z jadalnią w ich posiadłości w Baltimore. Tutaj ledwo mieścił się mahoniowy stół i kredens. W pomieszczeniu brakowało naturalnego światła, ale była zainstalowana elektryczność, która rozjaśniała jadalnię niezależnie od pory dnia, a jej ojciec miał wrócić do domu później.
Przegląd fotografii był szczególnym cotygodniowym zwyczajem. Marianne wybierała swoje najlepsze prace i pokazywała je ojcu, ponieważ rozumiał potrzeby waszyngtońskich urzędników lepiej niż ona, a jego rady były bezcenne. W tym tygodniu wybrała zdjęcia Pomnika Waszyngtona, dworca kolejowego Baltimore i Potomac, a także dzieci bawiących się w śniegu przed Biblioteką Kongresu.
– Może dołożysz jeszcze to z tamtym mężczyzną i psem Sama? – zagadnęła ją matka. Vera była przerażona przygodą córki, choć równocześnie bardzo jej to zaimponowało, a zdjęcie przemęczonego mężczyzny triumfalnie trzymającego Bandytę było najlepszą fotografią, jaką Marianne wykonała w tym tygodniu. Z zachwytem przyglądała się, jak obraz wyłania się podczas wywoływania w ciemni. Dżentelmen, którego poznała jedynie jako Luke’a, musiał być zupełnie przemarznięty, ale nie przyćmiło to entuzjazmu w jego roześmianym spojrzeniu, kiedy patrzył jej prosto w oczy, przyciskając do siebie psa. Fotografia przedstawiała po prostu bohaterskiego człowieka na kilka sekund po tym, jak wynurzył się z lodowatej wody, a jego czyn był uosobieniem męskiej odwagi i siły.
– To nie jest zdjęcie zrobione dla rządu – odparła, układając bardziej prozaiczne odbitki.
Nie była w stanie przestać myśleć o Luke’u, szczególnie po tym, jak dotarł do niej bukiet z tuzina czerwonych róż. Kwiaty czekały na nią, kiedy przyszła do pracy na drugi dzień po tamtym zdarzeniu. Żałowała, że nie podpisał się na bileciku pełnym nazwiskiem, żeby mogła mu wysłać kartkę z podziękowaniem, ale podobnie jak to było z jego szybkim przybyciem i zniknięciem znad brzegu, wydawało się, że pojawia się w jej życiu jak wicher, a potem równie szybko odchodzi.
– Zdjęcie tego mężczyzny z psem jest lepsze niż te wszystkie nudne ujęcia budynków – stwierdziła Vera, przyjrzawszy się fotografiom. Lekko ziewnęła i z wysiłkiem utrzymywała otwarte oczy.
– Dlaczego nie pójdziesz do łóżka? – spytała Marianne.
Vera machnęła skropioną perfumami chusteczką.
– Bzdura. Chcę tu być, kiedy twój ojciec wróci.
Jednak nie miało to nastąpić przez co najmniej godzinę. Clyde Magruder spędzał większość swojego pierwszego roku w Kongresie na spotkaniach, oficjalnych przyjęciach i w zadymionych pokojach. Dzisiejszego wieczoru jadł kolację w towarzystwie przewodniczącego Komisji do spraw Producentów, jedynej komisji, do jakiej należał. Zamierzał zaimponować młodemu przewodniczącemu.
Życie w Kongresie było trudną zmianą dla ojca. Był przyzwyczajony do zarządzania jednym z najbogatszych przedsiębiorstw w Ameryce, a teraz jako nowy kongresmen podlegał człowiekowi o połowę od siebie młodszemu. Rzadko kiedy przychodził do domu przed dziewiątą wieczorem. A czasami nie wracał w ogóle.
Marianne uwielbiała swojego ojca, ale uważała, że mógłby być lepszym mężem.
Mimo to nie zamieniłaby tego ostatniego roku w Waszyngtonie na nic innego. Od czasu przeprowadzki wyjątkowo zbliżyły się do siebie z matką. Vera przeżywała wyjazd z Baltimore, gdzie była królową życia towarzyskiego. Teraz musiała zbudować wszystko od podstaw w nowym mieście, gdzie była zwykłą żoną nowo wybranego kongresmena. Nagle stała się bardzo zależna od córki. Robiły wszystko razem. Chodziły na zakupy, planowały herbatki dla gości, a nawet plotkowały. Po raz pierwszy w życiu Marianne czuła, że mają normalne relacje matki i córki, i napawała się każdą chwilą.
Vera podeszła do kredensu, na którym leżały ułożone w kupkę odrzucone zdjęcia z tego tygodnia. Wyciągnęła fotografię Luke’a i wymownie nią pomachała.
– To jest najlepsze. Dodaj je do tych, które pokażesz ojcu.
Marianne rozważała tę sugestię. Mimo że Departament Zasobów Wewnętrznych oczekiwał zdjęć dokumentujących konkretne inicjatywy rządowe, od czasu do czasu doceniano artystyczne ujęcia wykonane w mieście.
– Nie sądzę, że to dobry pomysł – odparła.
Wczoraj opowiedziała ojcu o zdarzeniu z psem, ale nie o fotografii. Było w niej coś zbyt osobistego. Pokazywała moment bliskości pomiędzy nią a zupełnie obcym człowiekiem, wraz z którym zrobiła coś naprawdę śmiałego. To była jedna z najbardziej ekscytujących chwil w jej życiu i nie czuła się gotowa, by się nią z kimś dzielić. Zazwyczaj pozwalała ojcu przyglądać się swojemu życiu za sprawą robionych przez siebie zdjęć. Pokazywała mu wszystko. Jednak nie chciała, żeby zobaczył tego mężczyznę z psem. Coś ją przed tym przestrzegało.
Kiedy jej ojciec wrócił do domu, była już prawie dwudziesta druga, a męskie głosy za drzwiami oznaczały, że przyprowadził towarzystwo. Przerażona Vera natychmiast pobiegła na górę. Miała już rozpuszczone włosy i wygodną sukienkę bez ciasnego gorsetu pod spodem. Wygląd był dla niej niezwykle ważny i nigdy nie pozwoliłaby sobie, żeby ktoś zobaczył ją w swobodnym domowym stroju.
Marianne nie miała takich oporów i nie zrobiła nic poza poprawieniem kołnierzyka bluzki, po czym udała się do holu, żeby przywitać ojca, który właśnie odwieszał marynarkę. Jego gościem był rudowłosy mężczyzna ze sporych rozmiarów wąsami, przypominający morsa. Podejrzewała, że to kongresmen Roland Dern, ponieważ ojciec powiedział jej kiedyś, jak bardzo nie podoba mu się taki zarost. Dern miał około trzydziestu lat i był przewodniczącym komisji, do której należał Clyde. Oznaczało to, że był jego przełożonym.
– Rolandzie, chciałbym ci przedstawić moją córkę Marianne. To ta, którą nieustannie się chwalę.
Kongresmen uprzejmie skinął głową.
– Przyszedłem obejrzeć pani fotografie. Kiedy zaczynaliśmy kolację, nie zdawałem sobie sprawy, że w czwartkowe wieczory ma pani stałe spotkania z ojcem. Przepraszam, że opóźniłem ten rytuał. Nie traćmy więcej czasu. Niech mi pani pokaże swoje zdjęcia.
Marianne spojrzała na ojca, pytając o zgodę. Ten cotygodniowy zwyczaj odbywał się przeważnie jedynie w towarzystwie rodziców. Clyde sprawiał wrażenie niespokojnego, ale sztywno skinął głową. Musiało mu być niezręcznie podlegać człowiekowi na tyle młodemu, że mógłby być jego synem. Marianne udawała jednak, że nie zauważyła napięcia. Poprowadziła ich do jadalni, gdzie znajdowały się jej najlepsze prace.
Mężczyźni obeszli stół dokoła, zostawiając za sobą zapach dymu tytoniowego. Ojciec zatrzymał się przy zdjęciu, które zrobiła dzieciom na zewnątrz Biblioteki Kongresu. Fotografia uchwyciła atmosferę niezburzonej radości wśród bawiących się swobodnie malców.
– To powinno trafić do muzeum – stwierdził Clyde, śmiejąc się na widok oblepionych śniegiem dzieci. – Światło, wyrazy twarzy, kompozycja… to wszystko stanowi czystą poezję utrwaloną na celuloidzie. To sprawia, że chciałbym wziąć tych chłopców na ręce i zabrać ich ze sobą do domu.
Uśmiechnęła się, choć nie przeoczyła odrobiny żalu w jego głosie. Clyde zawsze chciał mieć gromadkę dzieci, ale nie pozwalało na to wątłe zdrowie jej matki.
– Rząd pani płaci, żeby robiła pani takie zdjęcia? – spytał kongresmen Dern, w którego tonie wybrzmiała dezaprobata.
Clyde to usłyszał i stanął w obronie córki.
– Potrzebują jak najwięcej fotografii w przygotowaniach do Planu McMillana.
Plan McMillana obejmował optymistyczną wizję wyburzenia dawnych budynków rządowych i zrobienia miejsca pod olbrzymi park, wokół którego miały powstać nowe obiekty kulturalne i administracyjne. Wszyscy jej znajomi, łącznie z większością ludzi z Departamentu Zasobów Wewnętrznych, uważali ten plan za ekstrawaganckie marnowanie pieniędzy. Dlatego przydzielono jej zadanie fotografowania istniejącej architektury i dokumentowania tego, jak wykorzystywane są miejsca publiczne.
– Plan McMillana to wyrzucanie w błoto pieniędzy podatników – stwierdził Dern. – To wszystko po to, żeby Waszyngton mógł dorównać największym stolicom europejskim. Moim zdaniem w interesie naszego kraju leży biznes. A nie jakieś zielone przestrzenie.
– Zgadzam się – przytaknął mu Clyde, który podszedł teraz do odbitek przedstawiających dworzec Baltimore i Potomac. – To zdjęcie jest niezłe – odezwał się po chwili.
Była to marna pochwała. Jej ojciec nie był artystą, ale miał dobre wyczucie, a Marianne ufała jego zdaniu.
– Co jest w nim nie tak? – spytała.
Przyglądał się fotografii, marszcząc brwi.
– Masz jakieś inne ujęcia dworca?
– Nie powiększałam ich, ale mam jeszcze kilkanaście.
– Chciałbym je zobaczyć.
Pozostałe zdjęcia miały rozmiar osiem na trzynaście centymetrów, standardowy format dla tego typu aparatu, jakiego używała. Po wywołaniu filmu wybierała do powiększenia jedynie najlepsze zdjęcia. Duże odbitki miały trafić do archiwów rządowych zawierających dokumentację miasta dla przyszłych pokoleń. Nawet bez Planu McMillana Waszyngton przechodził odnowę, ponieważ budynki z czerwonej cegły z czasów kolonialnych były wyburzane i zastępowane monumentalnymi gmachami w stylu neoklasycystycznym. Marianne została zatrudniona, żeby dokumentować proces, w którym likwidowano dawne budowle, wyrównywano teren, a następnie stawiano szkielety nowych.
Podała ojcu pozostałe zdjęcia stacji Baltimore i Potomac, a ten przejrzał je szybko, wybrał trzy i położył na stole.
– Te mogą być lepsze – stwierdził.
– Dlaczego? – spytała. Trzy zbliżenia wydawały się nudne i nie ukazywały neogotyckiego piękna dworca. Gmach Baltimore i Potomac miał zaledwie trzydzieści lat i stanowił wspaniały przykład architektury epoki wiktoriańskiej. Był zbudowany z czerwonej cegły, posiadał trzy wieże kryte łupkiem i ozdobne elementy kute z żelaza. Jego piękno sprawiało, że był jednym z popularniejszych obrazów na pocztówkach kupowanych przez turystów. Znajdował się zaledwie trzy przecznice od Kapitolu i służył jako stacja, z której najczęściej korzystali wszyscy pracujący w Kongresie.
– Jeśli Plan McMillana przejdzie, dworzec będzie przeznaczony do wyburzenia – powiedział Clyde. – Kongresmeni widzą go codziennie, ale twoje zdjęcia podkreślają koszty, jakie zostały poniesione, żeby wykonać te portale i ornamentalne ozdoby. Mają wartość. Rolandzie? Co sądzisz?
Mężczyzna skinął głową.
– Jeśli rząd wyburza zupełnie dobry dworzec na rzecz parku publicznego, myślę, że naród powinien wiedzieć, co traci.
Clyde podszedł do kredensu, żeby odłożyć mniejsze odbitki, po czym zatrzymał się.
– Co to jest?
Marianne zesztywniała. Ojciec trzymał fotografię Luke’a, a jego twarz wyrażała dezaprobatę. Fakt, na tym zdjęciu Luke był bez koszuli, ale nie było to nieprzyzwoite. Jego ramiona okrywał płaszcz, a pies zasłaniał mu większość torsu.
– Właśnie ten dżentelmen wydostał Bandytę z zamarzniętej rzeki – powiedziała. – Nie mogłam się pohamować, żeby go nie sfotografować.
– To jest ten człowiek? – spytał Clyde z zaskoczeniem w głosie.
– Tak. Był bardzo bohaterski. – Miała już powiedzieć, że nawet przysłał jej róże, ale ponura mina ojca sprawiła, że się powstrzymała.
Po chwili odłożył zdjęcie na kupkę.
– Najlepiej by było, żebyś się z nim już więcej nie spotkała – stwierdził chłodno.
Wskazał kongresmenowi Dernowi, żeby udali się do gabinetu, pozostawiając Marianne patrzącą za nim z osłupieniem i dezorientacją.
Przymusowa kąpiel w zamarzniętej rzece okazała się dla Luke’a bardziej kłopotliwa, niż się tego spodziewał. Nie zachorował wprawdzie na zapalenie płuc ani żadną drastyczną chorobę, jakiej obawiał się Gray, jednak to zdarzenie w niezrozumiały sposób pozbawiło go sił. Spędził kolejnych kilka dni w sypialni, pod stertą koców, i miał wrażenie, że kiedy tylko wynurzał się spod przykrycia, dostawał dreszczy.
Cóż za ironia. Przez piętnaście miesięcy był zamknięty w kubańskiej celi więziennej, pocił się w okropnym upale i prześladowały go myśli o dużej szklance lodowatej wody. Bóg najwidoczniej miał dziwne poczucie humoru, gdyż Luke teraz nie chciał już nigdy więcej mieć do czynienia z lodowatą wodą.
W poniedziałek był już gotowy objąć nowe biuro. Im szybciej zdoła urządzić waszyngtońską siedzibę magazynu TheModern Century, tym sprawniej podejmie próby pozbawienia urzędu kilku kongresmenów. Listopadowe wybory wydawały się odległe, ale przeanalizowanie słabości tych ludzi i rozpoczęcie subtelnej kampanii wymagały dokładnego planowania.
Biurko, stół i półki zostały już dostarczone do biura, ale książki, maszyna do pisania, telefon i wyposażenie musiały dopiero zostać przewiezione. Najtrudniejsza do wniesienia po krętej klatce schodowej była prawie dwumetrowa tablica, a Luke w drodze na drugie piętro trzykrotnie uderzył się w goleń.
– Gdzie chcesz to umieścić? – spytał Gray, kiedy w końcu ją wtaszczyli.
– Na ścianie za biurkiem.
Biuro było dużym pomieszczeniem z dwoma oknami wychodzącymi na robotniczą część miasta. Z jednej strony znajdowało się biurko, stół – pośrodku, a sięgające do wysokości uda półki na książki stały pod oknami. Był tam też osobny stolik na telefon i maszynę do pisania. Obecnie Luke był jedynym reporterem, ale jeśli waszyngtońskie biuro będzie działało owocnie, kiedyś może mieć więcej dziennikarzy.
Niedługo potem zawiesili tablicę, a pierwszą rzeczą, jaką Luke do niej przyczepił, była lista z pięcioma nazwiskami kongresmenów. Obok niej umieścił widokówkę przedstawiającą panoramę Filadelfii.
Gray zmarszczył czoło, przyglądając się nazwiskom.
– Wiem, dlaczego chciałbyś, żeby Magruder stracił urząd, ale co jest nie tak z tym człowiekiem z Michigan?
– Siedzi Clyde’owi w kieszeni – odparł Luke. – Wszyscy oni idą w ślad za Magruderem i blokują reformy przemysłu spożywczego i farmaceutycznego. Jeśli jakiś kongresmen odwraca wzrok, podczas gdy producenci dodają chemikaliów do żywności, dopilnuję, żeby przegrał w kolejnych wyborach. – Uśmiechnął się anielsko i położył sobie dłoń na sercu. – To mój obywatelski obowiązek.
Gray popatrzył na widokówkę i nagle posmutniał.
– Luke… myślę, że powinieneś odpuścić. To, co się przydarzyło tym ludziom w Filadelfii, to nie była twoja wina.
Filadelfia na zawsze miała być dla Luke’a bolączką. Pięć lat temu ich rodzina próbowała zawrzeć rozejm z Clyde’em Magruderem. Luke został wybrany, żeby pokierować tą sprawą, ponieważ wśród pozostałych członków rodzin istniało wiele tarć. Delacroix i Magruderowie nie mieli zostać przyjaciółmi, ale liczyli na przełamanie napięć poprzez wspólne przedsięwzięcie. Plan polegał na połączeniu renomy firmy Delacroix i możliwości masowego wytwarzania żywności przez Magruderów. Clyde wyszedł z propozycją drogiej kawy, z wykorzystaniem własnej paczkowni, ale sprzedawanej pod marką Delacroix. Obydwie firmy miały na tym zyskać. Luke pohamował niechęć i wspólnie opracowali plan dystrybucji. Gray sprowadził z Kenii najlepsze ziarna kawy, a Magruderowie zajęli się produkcją. Weszli z nową linią do Filadelfii, miasta słynącego ze świetnych kawiarni.
Luke powinien był wiedzieć, żeby nie ufać Magruderowi. Do znakomitej kawy Clyde dodał taniej mielonej cykorii i sztucznych aromatów, aby zamaskować jej posmak. Pozyskana w ten sposób mieszanka okazała się dobra, miała delikatny smak i kuszący aromat, jednak na opakowaniach nie było żadnej wzmianki na temat jakichkolwiek dodatków. W ciągu tygodnia od wypuszczenia kawy na rynek mieszanina chemiczna okazała się śmiertelnie trująca dla trzech osób. O ile większość ludzi bez problemów trawiła tanią miksturę sporządzoną w fabryce Magruderów, dla osób uczulonych na korzeń cykorii okazała się ona zabójcza.
Z powodu tej kawy zmarły trzy osoby. Wszystkie one miały rodziny, przyjaciół i dzieci. Niszczące skutki spożycia produktu z domieszką miały się ujawniać w życiu tych ludzi jeszcze przez dekady i Luke nie mógł beztrosko o tym zapomnieć.
– Pomożesz mi z tym pudłem książek? – poprosił. Prawdę mówiąc, nie potrzebował pomocy, ale zrobiłby wszystko, żeby zmienić temat.
Gray przeniósł pudło w pobliże regałów.
– Od czasu Filadelfii podejmujesz ryzyko i droczysz się z losem. Prawie zginąłeś na Kubie. Kiedy zostawisz to w końcu za sobą?
– Może wtedy, kiedy tych pięciu kongresmenów straci posady. Może wtedy, kiedy w końcu zmiana prawa powstrzyma Magruderów przed zatruwaniem jedzenia wypełniaczami i domieszkami. To byłby jakiś początek.
– Luke, to, co się stało, nie było twoją winą. Nie mogłeś wiedzieć. Starałeś się, jak tylko potrafiłeś.
– I te starania doprowadziły do śmierci trzech osób. – Podszedł do okna i zapatrzył się w smętny widok mokrego betonu i topniejącego śniegu. – Kiedy zaczynam się śmiać, myślę o nich – szepnął. – Kiedy słyszę piękną muzykę, przypominam sobie, że oni nie mogą jej usłyszeć. Są jak trzy duchy, które siedzą mi na ramieniu, dokądkolwiek idę.
– A to dobre czy złe duchy? – spytał Gray.
– Na miłość boską, Gray! To po prostu duchy! Takie, które budzą cię w nocy, odbierają ci radość i każą się modlić o wybaczenie.
Odgłos powolnych kroków oznaczał, że Gray szedł w jego stronę. Luke spoglądał przez okno nawet wtedy, kiedy brat położył mu dłoń na ramieniu.
– W takim razie będziesz musiał się z nimi uporać. Albo zmienić je w coś, co motywuje do bycia lepszym człowiekiem.
Luke odsunął się od okna i zaczął wypakowywać książki. Od wielu lat Gray próbował go namawiać na spokojne i rozsądne życie. Przestrzeganie reguł, trzymanie się pewnych ram, a nie kołysanie łodzią. Jednak nie leżało to w jego naturze.
– Naprawdę nie cierpię Magruderów – stwierdził. – Nigdy nie zapłacili nawet grosza tamtym ludziom z Filadelfii.
– Ale my zapłaciliśmy – zauważył Gray. – Rodziny otrzymały rekompensaty i podpisały ugody.
– Ty im zapłaciłeś. Magruderom wszystko uszło na sucho. Oni zrobią wszystko dla pieniędzy, więc zamierzam uderzyć tam, gdzie zaboli. Najpierw pozbawię Clyde’a mandatu w Kongresie, a potem zabiorę się za ich firmę. Spalę ją i zmuszę ich, żeby zaczęli od zera.
– Absolutnie nie! – naskoczył na niego Gray.
Luke parsknął śmiechem.
– Nie traktuj tego tak dosłownie – droczył się. – Oczywiście, że nie spalę ich fabryki. Mogę się założyć, że jest ubezpieczona, więc co to za korzyść. Zdemaskuję Magruderów. Ukażę ich prawdziwe oblicze, zrujnuję ich i zmienię prawo tak, żeby nigdy nie mogli wykorzystywać luk w przepisach.
Gray patrzył na niego ze smutkiem i powagą z drugiego końca pomieszczenia. Mimo że Luke naśmiewał się z nadopiekuńczości brata, przez ostatni rok Gray był dla niego bohaterem. Luke nie przeżyłby ciężkiej próby, jaką było uwięzienie na Kubie, gdyby Gray nie odwiedzał go i nie podtrzymywał na duchu. Byli swoimi przeciwieństwami, ale przez ostatni czas Luke nauczył się kochać i podziwiać starszego brata.
– Gray, przepraszam – powiedział. – Na Kubie myślałem, że umrę. Najbardziej żałowałem, że opuszczę ten świat, zostawiając na nim ledwo zadrapanie. Nie chciałem odejść w taki sposób. Powiedziałem sobie, że jeśli przeżyję, zrobię coś, żeby świat stał się lepszy. Przez piętnaście miesięcy nie robiłem nic poza czytaniem Biblii i modlitwą. Ostatecznie zrozumiałem, że zdarzenie z Filadelfii było wyraźną pobudką. Ostrym sygnałem, który miał mnie wytrząsnąć z samozadowolenia i nakierować na zrobienie czegoś ważnego. A zmiany w Kongresie będą dobrym początkiem.
Gray westchnął.
– Luke, już osiągnąłeś ważne rzeczy. Samodzielnie przełamałeś krąg szpiegów na Kubie i stłumiłeś korupcję w Departamencie Wojny. Artykuły, które piszesz do The Modern Century, rozchodzą się po kraju i są opiniotwórcze. Ja poświęcam czas na wymyślanie sposobów sprzedaży pieprzu czy papryki, ale to twoje historie poruszają świat. Jestem z ciebie dumny. Tata nigdy tego nie powiedział, ale ja to mówię.
Luke znieruchomiał. Gray był o dwanaście lat starszy i zawsze był dla niego bardziej jak ojciec niż brat, a Luke niesamowicie liczył się z jego zdaniem.
– Dziękuję za to – odparł, nieco zmieszany emocjami, jakie były słyszalne w jego głosie.
Gray się odwrócił i z pudła, które rozpakowywał, podniósł gruby pakunek owinięty w szary papier.
– Co to jest?
Luke wstrzymał oddech.
– Nic! Daj mi to. – W paru krokach przemierzył biuro i przechwycił paczkę, po czym wrzucił ją do dolnej szuflady biurka. Odczuwał pokusę zamknięcia szuflady na klucz, ale byłoby to bezpośrednie wskazanie, że to coś jest dla niego cenne.
– Dobry Boże – wypalił Gray. – Listy miłosne? Międzynarodowy spisek? Nie potrafię sobie wyobrazić, co sprawiło, że się tak zjeżyłeś.
Luke podrapał się za uchem i spojrzał przez okno.
– Tak jak powiedziałem, to nic takiego.
– Wiesz, że kiedy byłeś mały, zawsze potrafiłem rozpoznać, kiedy kłamiesz?
Luke przestał się drapać. To był dawny zdradzający go nawyk, o którym zapomniał. Założył sobie ręce na piersi i uśmiechnął się szeroko.
– No dobrze. To jest coś – przyznał. – Ale nie jestem jeszcze gotowy, żeby komukolwiek o tym mówić.
– Cokolwiek to jest, sprawia, że się zaczerwieniłeś.
Czerwienił się, bo był zdenerwowany i zawstydzony. Nie nadszedł jeszcze czas, by odsłaniać warstwy swojej duszy i ujawnić przed swoim staroświeckim bratem szalenie romantyczne, intensywne przeżycie.
– Może kiedyś będę na tyle odważny, by pokazać to światu, ale teraz… – Pochylił się i zamknął szufladę na klucz. – Teraz zachowuję to dla siebie.