Król przypraw - Elizabeth Camden - ebook + książka

Król przypraw ebook

Elizabeth Camden

4,1

Opis

Gray Delacroix spędził życie na budowaniu światowej sławy przedsiębiorstwa handlującego przyprawami. Po latach podróżowania wrócił do rodzinnej posiadłości , by wspomóc rodzeństwo, zanim wszystko wymknie im się spod kontroli.

Annabelle Larkin niedawno otrzymała posadę botanika w waszyngtońskim muzeum. Tam postawiono przed nią arcytrudne zadanie – pozyskanie dostępu do prywatnej kolekcji roślin ekscentrycznego przedsiębiorcy. Jeśli jej się nie uda, straci pracę i gospodarstwo jej rodziców w Kansas zbankrutuje.

Kobieta nie spodziewa się, że wejście w świat rodziny Delacroix wciągnie ją w niebezpieczne intrygi polityczne i rozgrywki różnych grup interesów – i postawi przed wyborem między uczuciem a lojalnością wobec mężczyzny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (49 ocen)
22
15
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lilianna666

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna, wciągająca książka z niesamowitą fabułą która pochłania bez reszty. Polecam!
10
p_wikka05

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka historyczna
10
Cathy_Parr

Całkiem niezła

Nudnawa. Pobraniem tematyce spodziewałam się petardy a dostałam ledwo płomyczek i to z dużą dawką moralizowana i pompatyczności na miarę „Ludzi honoru”. Można było dodać trochę ikry i pazurka bo początek obiecywał dużo. Niestety potem wszytko ładnie, skronie i patriotycznie
00
FannyBrawne

Z braku laku…

Niestety, wynudziłam się. Wątek miłosny bez iskry, intryga też taka sobie. Głównie akcja skupiała się na storczykach i przetworzonej żywności. Do tego bardzo moralizatorski wydźwięk.
00
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka od pani Camden. Nie mogę doczekać się pozostałych z cyklu. Ponieważ uwielbiam gotować, odnalazłam się w opisach przypraw i intrydze opisywanej przez autorkę.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
The Spice King (Hope and Glory #1)
Au­tor: 
Do­ro­thy Mays
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Mag­da­lena Pe­ter­son
Re­dak­cja: 
Do­mi­nika Wilk
Ko­rekta: 
Bry­gida Grze­sik
Skład:
Ali­cja Ma­linka
ISBN 978-83-66977-112
Co­ver de­sign by Jen­ni­fer Par­ker
Co­ver pho­to­gra­phy by Mike Ha­ber­mann Pho­to­gra­phy, LLC
Vec­tors by star­line / Fre­epik.com
© 2019 by Do­ro­thy Mays by Be­thany Ho­use Pu­bli­shers, 
a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A.
© 2021 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2021, wy­da­nie I
Druk: Lega
Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco Book cream 2,0 70 g/m2
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, 
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

1

Maj 1900, Wa­szyng­ton, D.C.

An­na­belle Lar­kin nie za­mie­rzała ob­ra­zić swoim śmia­łym za­py­ta­niem spad­ko­biercy jed­nego z wio­dą­cych przed­się­biorstw han­dlu­ją­cych przy­pra­wami, jed­nak od­nio­sła wra­że­nie, że do tego do­szło. List, jaki męż­czy­zna na­pi­sał do niej w od­po­wie­dzi, wy­ra­żał to ja­sno, prze­czy­tała go jed­nak po raz drugi, do­szu­ku­jąc się w jego nie­przy­chyl­nej tre­ści choćby odro­biny na­dziei.

Droga Panno Lar­kin,

otrzy­ma­łem Pani list z prośbą o prze­ka­za­nie mo­jej ko­lek­cji roś­lin do Smi­th­so­nian In­sti­tu­tion. Po­dróże po świe­cie w po­szu­ki­wa­niu tych rzad­kich oka­zów za­jęły mi dwie de­kady, kosz­to­wały wiele trudu, po­świę­ceń i nie­mal do­pro­wa­dziły mnie do śmierci. Za­pew­niam Pa­nią, że znacz­nie le­piej dbam o ro­śliny, niż ma to miej­sce w przy­padku mi­zer­nych zbio­rów, ja­kie wi­dzia­łem w Smi­th­so­nian. Więk­szość eks­po­na­tów była mar­twa i spre­pa­ro­wana dla ce­lów wy­sta­wien­ni­czych. Z tej przy­czyny mu­szę od­rzu­cić Pani pro­po­zy­cję za­opie­ko­wa­nia się moją ko­lek­cją.

Gray De­la­croix

wła­ści­ciel De­la­croix Glo­bal Spice

Wes­tchnęła, po czym odło­żyła list na stół la­bo­ra­to­ryjny. Prze­ko­na­nie De­la­croix do po­da­ro­wa­nia ko­lek­cji ro­ślin za­wsze było czymś mało re­al­nym, jed­nak de­spe­ra­cja nie po­zo­sta­wiała jej zbyt wiel­kiego wy­boru.

– Ośmielę się spy­tać… – ode­zwał się pan Bit­tles z prze­ciw­nej strony stołu.

Był jej prze­ło­żo­nym i od dnia, gdy po­ja­wiła się w Smi­th­so­nian dwa mie­siące temu, od­czu­wał wo­bec niej w głów­nej mie­rze po­gardę. An­na­belle, która przy­była z Kan­sas i po­trze­bo­wała mapy, żeby tra­fić do tego słyn­nego mu­zeum, nie zna­la­zła so­bie jesz­cze miej­sca w Wa­szyng­to­nie i czuła się tam zu­peł­nie zie­lona, jak ziarno, które do­piero co wy­kieł­ko­wało. Wszy­scy inni pra­cow­nicy Smi­th­so­nian In­sti­tu­tion stu­dio­wali na re­no­mo­wa­nych uczel­niach, ta­kich jak Ha­rvard czy Prin­ce­ton, zaś jej dy­plom po­cho­dził ze Sta­no­wego Uni­wer­sy­tetu Rol­ni­czego w Kan­sas. Nie była za­tem klej­no­tem wśród na­ukow­ców za­trud­nio­nych w tej in­sty­tu­cji.

– Pan De­la­croix od­rzu­cił na­szą pro­po­zy­cję, jed­nak na­dal mam na­dzieję – oznaj­miła, nie od­bie­ra­jąc od­mowy jako ataku na sie­bie. Była po pro­stu jedną spo­śród wielu bo­ta­ni­ków, któ­rzy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wali uczy­nić ja­kie­kol­wiek po­stępy w spra­wie Graya De­la­croix.

La­bo­ra­to­rium, w któ­rym pra­co­wała ra­zem z Bit­tle­sem, było nie­wiel­kie, więc mu­siała się prze­pchnąć obok niego, by dojść do ma­szyny do pi­sa­nia. Od razu wy­stu­kała od­po­wiedź.

Sza­nowny Pa­nie De­la­croix,

w moim po­przed­nim li­ście nie mia­łam in­ten­cji, by Pana ob­ra­zić. Wszy­scy w Smi­th­so­nian są pod wra­że­niem Pań­skiej zna­ko­mi­tej ko­lek­cji, szcze­gól­nie bio­rąc pod uwagę wy­zwa­nie, ja­kim jest prze­trans­por­to­wa­nie eg­zo­tycz­nych ro­ślin do Ame­ryki, nie po­zba­wia­jąc ich przy tym ży­wot­no­ści i zdol­no­ści do owo­co­wa­nia. Ta wy­jąt­ko­wość Pań­skiego do­ko­na­nia daje na­dzieję, że ze­chciałby Pan po­dzie­lić się swo­imi ro­śli­nami ze świa­to­wej sławy na­ukow­cami, któ­rzy mo­gliby sko­rzy­stać z Pań­skich osią­gnięć dla do­bra na­szego na­rodu.

Gdyby zde­cy­do­wał się Pan na po­da­ro­wa­nie nam swo­jej ko­lek­cji, Smi­th­so­nian In­sti­tu­tion jest go­towe na­zwać skrzy­dło bu­dynku na Pana cześć.

Z wy­ra­zami sza­cunku

An­na­belle Lar­kin

bo­ta­nik Smi­th­so­nian In­sti­tu­tion

Obiet­nica do­ty­cząca skrzy­dła bu­dynku była praw­dziwa, po­nie­waż po­twier­dził ją już dy­rek­tor mu­zeum, a wszy­scy wie­dzieli, że dok­tor Nor­wood byłby na­wet go­tów sprze­dać swoje wnuki, byle tylko uzy­skać do­stęp do ro­ślin Graya De­la­croix. Na­uko­wiec in­te­re­so­wał się głów­nie stor­czy­kami, jed­nakże po­le­cił An­na­belle po­pro­sić o całą ko­lek­cję. Nie ro­zu­miała jego za­pału, ale ze wszyst­kich sił sta­rała się speł­nić służ­bowe po­le­ce­nie.

To za­da­nie było szcze­gól­nie ważne, po­nie­waż jej praca była je­dy­nie tym­cza­sowa. Zo­stała przy­jęta na sześć mie­sięcy, by za­bez­pie­czyć oraz ska­ta­lo­go­wać sporą grupę ro­ślin przy­sła­nych z Afryki i Au­stra­lii, a po tym cza­sie miała zo­stać bez za­ję­cia. Dok­tor Nor­wood za­ry­so­wał przed nią per­spek­tywę sta­łego za­trud­nie­nia, je­śli uda­łoby się jej prze­ko­nać zna­nego z sa­mot­ni­czego trybu ży­cia Graya De­la­croix do po­da­ro­wa­nia mu­zeum jego zbio­rów.

Kiedy wrzu­ciła list do skrzynki pocz­to­wej, w my­ślach po­mo­dliła się o po­wo­dze­nie. Po­sada w Smi­th­so­nian, wśród na­ukow­ców, któ­rzy dą­żyli do zba­da­nia i zro­zu­mie­nia ota­cza­ją­cego świata, była dla niej za­szczy­tem i bar­dzo jej za­le­żało na tym, by ją utrzy­mać. Na­wet je­śli to mia­łoby ozna­czać współ­pracę z ludźmi ta­kimi jak Bit­tles. Prze­ło­żony nie lu­bił ko­biet, chyba że przy­no­siły mu kawę lub pra­so­wały ko­szule. Był zbul­wer­so­wany, gdy dok­tor Nor­wood za­trud­nił An­na­belle jako jego asy­stentkę, ona tym­cza­sem po pro­stu cie­szyła się, że ma pracę.

– Niech pani wraca do za­jęć – po­le­cił Bit­tles, sta­wia­jąc przed nią nową skrzynkę przy­słaną z Au­stra­lii. Drew­niane pu­dełko było wy­peł­nione tra­wami, mchem i strą­kami z na­sio­nami, a jej przy­dzie­lono ska­ta­lo­go­wa­nie ich dla po­tom­no­ści. Każda ro­ślina miała być za­su­szona i umiesz­czona na ar­ku­szu per­ga­minu, jej na­siona za­pa­ko­wane do do­łą­czo­nej ko­perty, a wszystko ra­zem prze­cho­wy­wane w spo­rych roz­mia­rów me­ta­lo­wych szu­fla­dach. An­na­belle lu­biła so­bie wy­obra­żać, że wiele lat póź­niej na­ukowcy będą oglą­dać te okazy i fa­scy­no­wać się bo­ta­nicz­nymi skar­bami z prze­szło­ści.

– Jak pan uważa, dla­czego dok­tor Nor­wood tak bar­dzo chciałby po­znać bli­żej ko­lek­cję pana De­la­croix? – spy­tała.

– Cho­dzi o wa­ni­lię – od­parł Bit­tles. – Nie in­te­re­sują go za bar­dzo inne ro­śliny, je­dy­nie ten ory­gi­nalny stor­czyk. Choć nie są­dzę, że on w ogóle jesz­cze ist­nieje.

An­na­belle już sły­szała o po­szu­ki­wa­niach dok­tora Nor­wo­oda oraz pró­bach od­na­le­zie­nia pro­to­pla­sty współ­cze­snej wa­ni­lii. Hisz­pa­nie ze­tknęli się z nim w szes­na­stym wieku za sprawą Az­te­ków. Na­stęp­nie prze­my­cili te ro­śliny do klasz­to­rów, za ocean i na wy­spy, gdzie upra­wiano przy­prawy. Przez stu­le­cia krzy­żo­wały się z in­nymi od­mia­nami, a te­raz są­dzi się, że ten ory­gi­nalny ga­tu­nek już nie ist­nieje. Nikt od po­nad stu lat nie wi­dział ży­wego okazu tego stor­czyka.

An­na­belle była za­in­try­go­wana.

– My­śli pan, że De­la­croix ma tę ro­ślinę?

– Dok­tor Nor­wood tak uważa. Gray De­la­croix ko­lek­cjo­nuje różne od­miany stor­czy­ków, ale trzyma je pod za­mknię­ciem, co je­dy­nie po­bu­dza cie­ka­wość dok­tora. Może so­bie pani dać z tym spo­kój. Są­dzę, że ory­gi­nalny ga­tu­nek wy­marł dawno temu. Dość tego guz­dra­nia się. Niech pani roz­pa­kuje tę skrzynkę.

An­na­belle ski­nęła głową, po czym się­gnęła po ko­lejny pęk traw z Au­stra­lii. Więk­szość traw, ja­kie do tej pory ska­ta­lo­go­wała, wy­glą­dała po­dob­nie jak te, które wy­stę­po­wały w Ame­ryce, jed­nak na­wet drobne róż­nice w ce­chach mo­gły mieć wpływ na aro­mat, za­pach czy wy­trzy­ma­łość. Prawdę mó­wiąc, to wła­śnie ta­kie nie­wiel­kie róż­nice spra­wiały, że go­spo­dar­stwo jej ro­dziny pod­upa­dało na sku­tek kilku lat su­szy. Ro­dzice za­dłu­żyli się, by ku­pić jej bi­let ko­le­jowy do Wa­szyng­tonu, a ona nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na utratę po­sady w Smi­th­so­nian.

Dla­tego z taką nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wała od­po­wie­dzi Graya De­la­croix na swój drugi list. Ko­perta do­tarła na­stęp­nego ranka, a Bit­tles wy­rwał ją z rąk chłopca do­star­cza­ją­cego prze­syłki, za­nim tra­fiła ona do An­na­belle.

– To mój list – oznaj­miła, pró­bu­jąc go ode­brać prze­ło­żo­nemu, który wy­ma­chi­wał nim nad jej głową. Cza­sami ni­ski wzrost oka­zy­wał się praw­dzi­wym kosz­ma­rem. Pod­sko­czyła, a Bit­tles, tłu­miąc śmiech, trzy­mał prze­syłkę tuż poza za­się­giem jej rąk.

– Ale jest za­adre­so­wany do In­sty­tutu Bo­ta­niki, któ­rego je­stem kie­row­ni­kiem – stwier­dził, po czym wy­cią­gnął z ko­perty po­je­dyn­czą kartkę. Ko­bieta czuła du­szącą fru­stra­cję, gdy wo­dził wzro­kiem wzdłuż li­ni­jek tek­stu. Po­trzą­snął głową w uda­wa­nej roz­pa­czy. – Taka szkoda – burk­nął.

– Co tam jest na­pi­sane?

Z uśmie­chem na ustach od­czy­tał list na głos.

– „Droga panno Lar­kin. Pod żad­nym wa­run­kiem nie dam pani do­stępu do mo­jej ko­lek­cji ro­ślin. Pro­szę prze­stać o to py­tać. Z wy­ra­zami sza­cunku Gray De­la­croix”. – Po­da­jąc jej kartkę, nie ukry­wał triumfu.

Od­wró­ciła się, by prze­czy­tać list, z na­dzieją, że Bit­tles je­dy­nie okrut­nie żar­to­wał, jed­nak oka­zało się, że jest do­kład­nie tak, jak po­wie­dział. Za­ma­sko­wała znie­chę­ce­nie i scho­wała list do torby. Nie za­mie­rzała się jesz­cze pod­da­wać.

– Zejdę na dół, żeby prze­ka­zać to dok­to­rowi Nor­wo­odowi – oznaj­miła. – Czas zmie­nić stra­te­gię.

– Po­wo­dze­nia – od­parł Bit­tles z sar­ka­stycz­nym mru­gnię­ciem.

To wła­śnie mru­gnię­cie spra­wiło, że idąc do ga­bi­netu dy­rek­tora, po­czuła nową falę de­ter­mi­na­cji. Bit­tles od po­czątku był nie­uprzejmy i po­iry­to­wany, jed­nak ka­pry­śność nie ro­biła na niej wra­że­nia. Do­ra­stała na rów­ni­nach w Kan­sas, gdzie miała do czy­nie­nia ze śnie­ży­cami, hu­ra­ga­nami, su­szą i chma­rami sza­rań­czy, które po­wo­do­wały, że całe niebo nad pre­rią ciem­niało. Nie oba­wiała się więc zbyt wielu rze­czy poza utratą pracy w Smi­th­so­nian.

Ga­bi­net dok­tora Nor­wo­oda od­zwier­cie­dlał jego ob­se­syjne za­in­te­re­so­wa­nie stor­czy­kami. Na pa­ra­pe­tach znaj­do­wały się rzędy eg­zo­tycz­nych kwia­tów, a w po­wie­trzu uno­sił się ich słodki, upa­ja­jący za­pach. Mapy na ścia­nach przed­sta­wiały miej­sca wy­stę­po­wa­nia stor­czy­ków na ca­łym świe­cie, a na pół­kach za­miast ksią­żek stały ska­mie­niałe kwia­to­stany.

Kiedy we­szła, szczu­pły, ły­sie­jący dok­tor Nor­wood w oku­la­rach na no­sie przy­ci­nał wła­śnie ży­wotny okaz bu­ław­nika. Na­wet nie pod­niósł wzroku, gdy An­na­belle prze­ka­zała in­for­ma­cje o naj­now­szej od­mo­wie. Za­in­te­re­so­wał się jed­nak wy­raź­nie, gdy za­su­ge­ro­wała zmianę po­dej­ścia.

– Mam wra­że­nie, że pan De­la­croix jako przed­się­biorca bę­dzie otwarty na bez­po­śred­nie ne­go­cja­cje – stwier­dziła. – Może je­śli po­pro­simy wprost o do­stęp tylko do tego jed­nego stor­czyka, bę­dzie bar­dziej przy­stępny.

Dok­tor Nor­wood po­trzą­snął głową.

– Wa­ni­lia jest jed­nym z naj­cen­niej­szych to­wa­rów na świe­cie, a De­la­croix chce mieć ten stor­czyk ze względu na jego war­tość pie­niężną. Jego oj­ciec był inny. Dało się z nim dys­ku­to­wać. Jed­nak od­kąd zmarł, to Gray De­la­croix dzierży klu­cze do tego kró­le­stwa. Nie ma przy tym żad­nego sza­cunku dla osią­gnięć na­uki i my­śli je­dy­nie o zy­skach.

An­na­belle miała głę­bo­kie zro­zu­mie­nie wo­bec chęci za­rob­ko­wa­nia, ale może było tak ze względu na jej prak­tyczne wy­cho­wa­nie, ja­kiego do­świad­czyła na far­mie. Nie­mniej jed­nak za­mie­rzała zro­bić to, co ko­nieczne, by speł­nić ocze­ki­wa­nia dok­tora Nor­wo­oda.

– Pa­nie dy­rek­to­rze, zdaję so­bie sprawę z tego, że je­stem za­trud­niona je­dy­nie na czas okre­ślony. Je­śli chce pan mieć ten stor­czyk, znajdę spo­sób, żeby go zdo­być. Po­trze­buję je­dy­nie pań­skiej zgody, by zwró­cić się bez­po­śred­nio do pana De­la­croix. Spo­tkać się z nim oso­bi­ście. My­ślę, że mogę go prze­ko­nać.

Męż­czy­zna odło­żył se­ka­tor i spoj­rzał jej w oczy.

– Kiedy pani pro­mo­tor po­le­cił pa­nią na to sta­no­wi­sko, stwier­dził, że jest pani jedną z naj­po­god­niej­szych i naj­bar­dziej opty­mi­stycz­nych osób, ja­kie kie­dy­kol­wiek spo­tkał.

– To prawda – przy­znała z uśmie­chem.

– Tacy wła­śnie lu­dzie do­pro­wa­dzają Graya De­la­croix do sza­leń­stwa – za­uwa­żył. – To czło­wiek in­te­resu, który nie ma za grosz cier­pli­wo­ści i do­brego wy­cho­wa­nia, a po­nadto jest od­porny na ko­biece uroki.

Z tego wła­śnie po­wodu An­na­belle pla­no­wała za­sto­so­wać zu­peł­nie inną stra­te­gię. Być może De­la­croix był nie­uprzejmy, ale wszystko, co o nim wie­działa, wska­zy­wało na to, iż od dawna żywo in­te­re­so­wał się świa­tem ro­ślin, i to było coś, co mo­gło ich zbli­żyć. Po­dró­żo­wał po ca­łym świe­cie i ze wszyst­kich za­kąt­ków globu przy­wo­ził na­siona, ce­bulki, sa­dzonki czy ko­rze­nie. Po­dzi­wiała to.

– Je­śli chce pan mieć ten stor­czyk, zdo­będę sa­dzonkę – po­wie­działa z prze­ko­na­niem. – A pan De­la­croix wrę­czy mi ją z uśmie­chem. – Na­stęp­nie przed­sta­wiła swój nie­kon­wen­cjo­nalny plan, który w ra­zie nie­po­wo­dze­nia mógł być co naj­wy­żej cio­sem dla jej dumy.

Nor­wood wy­da­wał się za­in­try­go­wany.

– Po­dej­rze­wam, że on pa­nią wy­śmieje. Moż­liwe, że to bę­dzie zu­pełną po­rażką.

– Smi­th­so­nian prze­żyło już lata ta­kich nie­po­wo­dzeń – za­uwa­żyła. – Nic in­nego nie za­dzia­łało. Może mi pan przy­naj­mniej po­zwo­lić spró­bo­wać.

Dy­rek­tor wziął do ręki se­ka­tor, sta­ra­jąc się nie za­śmiać.

– Praw­do­po­dob­nie się pani nie uda, ale ży­czę po­wo­dze­nia.

2

Dwa dni póź­niej An­na­belle wy­brała się tram­wa­jem z kil­koma prze­siad­kami do po­bli­skiego mia­steczka Ale­xan­dria, od wielu po­ko­leń za­miesz­ki­wa­nego przez ro­dzinę De­la­croix. Za­miast pro­sić o przy­sługę, po­sta­no­wiła sama coś za­pro­po­no­wać przed­się­biorcy. Wzięła ze sobą uro­czy po­da­ru­nek, na­wią­zu­jący do jego fa­scy­na­cji przy­pra­wami i ro­śli­nami, a także kilka no­wych oka­zów, by za­pre­zen­to­wać, w jaki spo­sób mu­zeum mo­głoby wspie­rać jego dzia­łal­ność, gdyby zgo­dził się na współ­pracę. Nio­sła pod pa­chą sta­ran­nie za­wi­nięty pre­zent, a spo­rych roz­mia­rów teczka utrud­niała jej zgrabne cho­dze­nie.

Dzi­waczną mapę za­uwa­żyła w skle­pie z bi­be­lo­tami nie­długo po przy­by­ciu do Wa­szyng­tonu. Była wy­dru­ko­wana na mięk­kiej skó­rze i wy­glą­dała jak coś, co w epoce re­ne­sansu mógłby no­sić ze sobą ja­kiś kon­kwi­sta­dor ze Sta­rego Świata. Nie­zwy­kło­ści do­da­wały jej nie­wiel­kie, fan­ta­zyjne ilu­stra­cje przed­sta­wia­jące na przy­kład skrzy­nię skar­bów wy­peł­nioną ziar­nami pie­przu przy Wy­brzeżu Ma­la­bar­skim albo hisz­pań­ski ga­leon prze­wo­żący im­bir i gałkę musz­ka­to­łową w po­bliżu portu w Ge­nui. W zdra­dli­wych wo­dach wzdłuż przy­lądka Horn na­ma­lo­wano ba­rasz­ku­ją­cego smoka. Ta bez­u­ży­teczna mapa była jak uro­czy fe­sti­wal sma­ków świata, a An­na­belle li­czyła na to, że taki upo­mi­nek po­zwoli jej do­brze za­cząć roz­mowę. Mapa świata z przy­pra­wami ko­rzen­nymi dla króla przy­praw!

Duża teczka oka­zała się nie­po­ręczna przy wy­sia­da­niu z tram­waju w Ale­xan­drii, mia­steczku por­to­wym zde­cy­do­wa­nie od­bie­ga­ją­cym od prze­py­chu i oka­za­ło­ści Wa­szyng­tonu. Ale­xan­dria po­sia­dała oso­bliwy urok, a ce­glane chod­niki przy­po­mi­nały o jej ko­lo­nial­nej prze­szło­ści. Lipy ocie­niały wą­skie uliczki, gdzie znaj­do­wały się liczne ka­wiar­nie i kan­ce­la­rie praw­ni­cze, a w od­dali było wi­dać po­ły­sku­jące wody rzeki Po­to­mac.

Wy­stawy i domy przy ulicy, gdzie miesz­kał Gray De­la­croix, wy­da­wały się jesz­cze oka­zal­sze, jed­nak na An­na­belle naj­więk­sze wra­że­nie zro­biły damy, które prze­cha­dzały się po dziel­nicy skle­po­wej. Czy ko­biety na­prawdę tak się ubie­rały w zwy­kłe czwart­kowe po­po­łu­dnie? No­siły ele­ganc­kie kre­acje, do­dat­kowo wzbo­ga­cone eto­lami, sza­lami i szar­fami. An­na­belle miała na so­bie prak­tyczną suk­nię z gu­zi­kami z przodu, uszytą z ba­wełny w drobną kasz­ta­nową kratkę. Inne ko­biety no­siły wy­soko upięte włosy z ozdob­nymi spin­kami, a ona była ucze­sana w pro­sty war­kocz.

Mżawka spra­wiła, że przy­spie­szyła kroku, a duża teczka obi­jała się jej o bio­dro. Po­dą­ża­jąc bru­ko­waną ulicą, do­tarła w końcu do dwu­pię­tro­wego domu na­le­żą­cego do ro­dziny De­la­croix. Błysz­czące czarne po­rę­cze oka­lały schody wej­ściowe, a dom wy­glą­dał, jakby stał tam od kilku stu­leci. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że tak fak­tycz­nie było. Kiedy an­te­naci pana De­la­croix bu­do­wali swoją re­zy­den­cję w Wir­gi­nii, przod­ko­wie An­na­belle wy­ko­py­wali ziem­niaki ze ska­li­stej ziemi w Ir­lan­dii.

Po­spiesz­nie wbie­gła po scho­dach i za­stu­kała do drzwi. Otwo­rzył jej ciem­no­skóry męż­czy­zna, który wy­glą­dał na jej ró­wie­śnika, jed­nak był znacz­nie wyż­szy.

– Pan De­la­croix nie przyj­muje go­ści – od­parł na jej prośbę o spo­tka­nie.

– Czy mogę się z nim umó­wić dziś o póź­niej­szej po­rze?

– To mało praw­do­po­dobne. – Od­po­wiedź była bez­po­śred­nia, jed­nak nie nie­uprzejma, co do­dało ko­bie­cie od­wagi.

– Pro­wa­dzi­łam z pa­nem De­la­croix ofi­cjalną ko­re­spon­den­cję i je­stem prze­ko­nana, że le­piej bę­dzie się spo­tkać niż kon­ty­nu­ować wy­mianę li­stów.

Mżawka się na­si­liła i zmie­niła w więk­sze, roz­pry­sku­jące się kro­ple. Nad scho­dami nie było żad­nego za­da­sze­nia, a mapa przy­praw nie wy­trzy­ma­łaby za­mok­nię­cia.

– Czy mo­gła­bym wejść na chwilę, do czasu, aż deszcz tro­chę ustąpi? Mam ze sobą cenny ar­te­fakt, który chcia­łam po­ka­zać panu De­la­croix – po­wie­działa. Była to ra­czej ta­nia mapa ze sklepu z bi­be­lo­tami, ale jej wi­dok spra­wił, że męż­czy­zna wpu­ścił An­na­belle do środka.

Nie było to wnę­trze, ja­kiego spo­dzie­wała się po ma­gna­cie han­dlu mię­dzy­na­ro­do­wego. Nie­wielki hol, ni­skie su­fity i pro­ste ko­lo­nialne me­ble da­wały wra­że­nie przy­tul­no­ści i wy­gody. Ko­ry­tarz roz­cią­gał się aż na tył domu, a znaj­du­jące się na jego końcu otwarte drzwi pro­wa­dziły do ma­łego ogrodu.

– Może pani za­cze­kać w sa­lo­nie, aż deszcz usta­nie, ale po­tem bę­dzie mu­siała pani pójść. Stan pana De­la­croix nie po­zwala mu na przyj­mo­wa­nie go­ści.

Je­śli był chory, nie po­winna wów­czas trak­to­wać jego od­mowy per­so­nal­nie, a ten młody czło­wiek wy­da­wał się uprzejmy.

Wy­cią­gnęła rękę.

– Miło mi, je­stem An­na­belle Lar­kin. A pań­ska god­ność to…?

Mu­siał być za­sko­czony, po­nie­waż przez długi czas pa­trzył na jej dłoń, za­nim od­po­wie­dział tym sa­mym.

– Otis. Otis La­Rue.

Uści­snęła jego dłoń z wi­go­rem i przy­ja­znym uśmie­chem, gdyż ten czło­wiek był jej pierw­szą prze­szkodą w do­stę­pie do pana De­la­croix.

– Miło pana po­znać. Czy mo­gła­bym sko­rzy­stać z ja­kiejś ścierki, aby wy­trzeć ten ar­te­fakt? To wielka rzad­kość.

Otis ski­nął głową.

– Pro­szę usiąść w sa­lo­nie, a ja za­raz przy­niosę coś do wy­tar­cia tego… przed­miotu – od­parł i z cie­ka­wo­ścią zer­k­nął na zwi­niętą mapę i dużą teczkę.

– Będę wdzięczna – po­wie­działa. We­szła do sa­lonu, któ­rego ściany zdo­biły mapy mor­skie i błysz­czące mo­siężne koło ste­rowe. Pod jej sto­pami skrzy­piały stare de­ski pod­ło­gowe. Wo­kół ce­gla­nego ko­minka stały pro­ste, choć sta­ran­nie wy­ko­nane me­ble.

Otis wró­cił i sta­nął przed An­na­belle, trzy­ma­jąc przy­go­to­waną ścierkę.

– Pro­szę pani?

Nie była przy­zwy­cza­jona do tego, że ktoś jej usłu­gi­wał, i po­trwało chwilę, za­nim zo­rien­to­wała się, że męż­czy­zna był go­tów po­móc jej w osu­sza­niu mapy.

– Tak, dzię­kuję. – Roz­wi­nęła mapę, by de­li­kat­nie prze­trzeć tył, a Otis od­wró­cił ją, żeby przyj­rzeć się, co przed­sta­wiała.

– Co za fan­ta­styczna mapa – po­wie­dział ze śmie­chem. – Ni­gdy nie wi­dzia­łem ni­czego ta­kiego.

– Czy nie jest uro­cza? Kiedy ją zo­ba­czy­łam, od razu po­my­śla­łam o panu De­la­croix.

Otis przy­tak­nął.

– Zga­dzam się. Ja­kie­goś lep­szego dnia mo­głaby mu się bar­dzo spodo­bać.

– Otis! – za­wo­łał ktoś z głębi domu.

– Już, pro­szę pana – od­po­wie­dział męż­czy­zna, po czym zwró­cił mapę An­na­belle. – Niech pani za­czeka, wrócę za mo­ment. – Ru­szył w głąb ko­ry­ta­rza z godną po­dziwu zwin­no­ścią.

Dla­czego ko­biety mu­siały no­sić tyle spód­nic i warstw? Na far­mie zwy­kle ubie­rała się w stare dre­li­chowe spodnie ojca, dzięki czemu z ła­two­ścią wspi­nała się na strych, gdzie trzy­mali siano, albo zaj­mo­wała się ko­zami, jed­nak w Wa­szyng­to­nie coś ta­kiego praw­do­po­dob­nie nie zo­sta­łoby do­brze przy­jęte.

Zza za­mknię­tych drzwi na końcu holu było sły­chać stłu­mione głosy, a kilka chwil póź­niej po­wró­cił Otis. Wy­cią­gnął rękę.

– Pan De­la­croix usły­szał na­szą roz­mowę. Chciałby zo­ba­czyć tę mapę.

An­na­belle moc­niej ją ści­snęła. Je­śli De­la­croix ży­czy so­bie ją obej­rzeć, mógłby się z nią spo­tkać jak cy­wi­li­zo­wany czło­wiek.

– Hmmm… To bar­dzo cenna mapa i wo­la­ła­bym się z nią nie roz­sta­wać. Może mo­gła­bym przyjść w ja­kimś in­nym ter­mi­nie i po­ka­zać ją panu De­la­croix w bar­dziej od­po­wied­nim mo­men­cie?

Pa­trząc na za­nie­po­ko­je­nie na twa­rzy Otisa, po­my­ślała, że nie chce go sta­wiać w nie­zręcz­nej sy­tu­acji, jed­nak bar­dzo jej za­le­żało na tym, by do­pro­wa­dzić do bez­po­śred­niego spo­tka­nia.

– Otis, przy­ślij ją do mnie – ode­zwał się z od­dali zrzę­dliwy głos.

Oży­wiona na­dzieją, ru­szyła za Oti­sem ko­ry­ta­rzem. Na ścia­nie wi­siało sporo an­ty­ków, a ze sta­rych por­tre­tów ro­dzin­nych spo­glą­dały na nią po­sępne po­sta­cie w bia­łych pe­ru­kach. Zo­stała za­pro­wa­dzona do peł­nego ksią­żek ga­bi­netu. Kiedy spoj­rzała na męż­czy­znę sie­dzą­cego za biur­kiem, wzięła gwał­towny od­dech.

Jego twarz jesz­cze bar­dziej spo­sęp­niała.

– Pro­szę się nie mar­twić, nie za­ra­żam – po­wie­dział.

Wy­glą­dał kosz­mar­nie. Nie był na­wet od­po­wied­nio ubrany, gdyż miał na so­bie je­dy­nie luźno zwią­zany szla­frok. Jego oczy były prze­krwione, a czarne włosy roz­czo­chrane, ale naj­go­rzej pre­zen­to­wała się jego skóra. Była cho­ro­bli­wie blada i cała mo­kra, a strużki potu spły­wały po twa­rzy męż­czy­zny i wsią­kały w szla­frok. Nie­dbały wy­gląd nie po­wstrzy­mał go jed­nak przed or­dy­nar­nym zmie­rze­niem An­na­belle wzro­kiem.

– Jest pani ni­ska – stwier­dził.

Wy­pro­sto­wała się. Wzrost był za­wsze pierw­szą rze­czą, na jaką lu­dzie zwra­cali uwagę, jed­nak mało kto był na tyle gru­biań­ski, by to ko­men­to­wać.

– A pan jest bar­dzo chory.

– Ale nie za­ra­żam – od­ciął się. – Chciał­bym zo­ba­czyć tę cenną mapę. Gdzie ona jest?

Może nie za­ra­żał, ale było z nim coś zde­cy­do­wa­nie nie w po­rządku. Ko­bieta zro­biła krok do przodu i wy­cią­gnęła zwi­niętą mapę, po czym cof­nęła się od razu po tym, jak wziął ją od niej.

Gdy roz­wi­jał mapę na biurku, przyj­rzała mu się do­kład­niej. Mimo cho­ro­bli­wego wy­glądu był przy­stojny, miał re­gu­larne rysy twa­rzy i głę­boko osa­dzone oczy. Naj­bar­dziej za­fa­scy­no­wała ją jego żu­chwa. Była kształtna i wy­ra­żała siłę, a jed­no­cze­śnie su­ge­ro­wała, że jej wła­ści­ciel dźwi­gał cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści. An­na­belle spodo­bało się, jak męż­czy­zna po­cie­rał ją, kiedy wnik­li­wie oglą­dał mapę, a jego spoj­rze­nie ze scep­tycz­nego zmie­niło się w za­cie­ka­wione.

Zdu­miała się, gdy po­woli się uśmiech­nął. Wy­do­był z sie­bie szorstki, ci­chy śmiech, tak krótki, jakby nie miał siły do­koń­czyć.

– Bar­dzo mi się po­doba – oznaj­mił. Wło­żył oku­lary i po­chy­lił się nad mapą. – Ha! Po­my­lili się co do goź­dzi­ków na Ma­la­ba­rze. Prze­cież wy­syła się je su­szone, a nie zie­lone. – Od­chy­lił się na fo­telu i za­czął bęb­nić pal­cami po bla­cie biurka. – Czyli pani jest tą na­przy­krza­jącą się panną Lar­kin ze Smi­th­so­nian.

– Tak, je­stem panną Lar­kin ze Smi­th­so­nian. – Było jej trudno się nie uśmiech­nąć, po­nie­waż uznała za oczy­wi­ste, że te­raz ją spraw­dzał. Nie miał jed­nak po­ję­cia, z kim się mie­rzy.

– I przy­cho­dzi pani z pre­zen­tem. Z na­dzieją, że mnie to zmięk­czy.

– Czy to działa?

– Jesz­cze nie, choć je­stem za­cie­ka­wiony. Mój list do pani był osta­teczny i nie ma szans, by mnie pani prze­ko­nała do zmiany sta­no­wi­ska, dla­czego za­tem pani tu przy­szła? – Mó­wił bez cie­nia wro­go­ści, za to ze szcze­rym za­in­te­re­so­wa­niem. Dla­tego wie­rzyła, że jest na­dzieja.

– Nie sza­no­wałby mnie pan, gdy­bym zbyt ła­two się pod­dała.

– Dla­czego pani my­śli, że w ogóle pa­nią sza­nuję? – Spoj­rzał na nią z prze­korą i było to dziw­nie in­try­gu­jące. Jak to moż­liwe, że ktoś był jed­no­cze­śnie tak gbu­ro­waty, a przy tym tak się jej spodo­bał?

Sta­wiła czoła pró­bie, ja­kiej ją pod­da­wał.

– Je­stem godna sza­cunku jako istota ludzka. Po­nadto my­ślę, że po­win­ni­śmy ze sobą współ­pra­co­wać jako bo­ta­nicy.

– Nie je­stem bo­ta­ni­kiem, tylko przed­się­biorcą.

– Nie mam z tego po­wodu do pana żad­nych pre­ten­sji, pa­nie De­la­croix. Szcze­gól­nie je­śli pan nie ma mi za złe tego, że pra­cuję dla Smi­th­so­nian.

Zdjął oku­lary, otarł twarz chu­s­teczką, po czym spoj­rzał na An­na­belle prze­krwio­nymi oczami.

– Pani mu­zeum od lat pró­buje zdo­być mo­jego stor­czyka, ale to pierw­szy raz, kiedy przy­słali w tym celu ko­bietę. Prawdę mó­wiąc, dość do­brze chro­nię moje ro­śliny i o nie dbam, więc oba­wiam się, że pani wi­zyta bę­dzie bez­owocna.

Czyli zda­wał so­bie sprawę z war­to­ści tego, co po­sia­dał.

– Czy może mi pan po­wie­dzieć, jak udało się go prze­trans­por­to­wać?

– Nie.

– Może opo­wie mi pan, jak o niego dba. Ho­dowla tro­pi­kal­nego pną­cza w Wir­gi­nii musi być wy­zwa­niem.

Wzru­szył ra­mio­nami i mil­czał.

– Pro­szę, pa­nie De­la­croix – ode­zwała się. – Na­uki nie po­winno się upra­wiać w próżni. Dla­czego nie mo­gli­by­śmy po­łą­czyć za­so­bów i wie­dzy?

– Po­nie­waż nie ufam rzą­dowi – stwier­dził bez­na­mięt­nie. – Do­brze wiem, co by się stało, gdy­bym po­da­ro­wał wam sa­dzonkę stor­czyka.

– Tak?

– Od­cię­li­by­ście jej część, po­kro­ili­by­ście i oglą­dali pod mi­kro­sko­pem. Reszta zo­sta­łaby za­su­szona, przy­kle­jona do per­ga­minu i umiesz­czona na stry­chu. Czy mam ra­cję?

Prawdę mó­wiąc, okazy były prze­cho­wy­wane w me­ta­lo­wych szu­fla­dach, ale poza tym nie my­lił się. Je­śli sa­dzonka by­łaby wy­star­cza­jąco duża, mo­gliby z niej wy­ho­do­wać ko­lejną ro­ślinę. Dla­czego jed­nak ten czło­wiek był tak wrogo na­sta­wiony wo­bec ba­dań na­uko­wych?

– Smi­th­so­nian in­te­re­suje się wszyst­kimi ro­dza­jami ro­ślin, które stale ewo­lu­ują. Oczy­wi­ście mu­simy zbie­rać i prze­cho­wy­wać okazy.

Ski­nął na broszkę w kształ­cie sło­necz­nika przy­piętą do jej koł­nie­rza. Była to je­dyna bi­żu­te­ria, jaką no­siła, pa­miątka z Kan­sas.

– Czy to pani spe­cjal­ność? Sło­necz­niki?

– Spe­cja­li­zuję się w ro­śli­nach zbo­żo­wych. Wszel­kich od­mia­nach psze­nicy, jęcz­mie­nia, a w ra­zie czego wiem też co nieco o pro­sie. A no­szę taką broszkę, po­nie­waż nie da się nie uśmiech­nąć, kiedy wi­dzi się sło­necz­nik. – Ką­ciki ust męż­czy­zny się unios­ły, a ona aż pod­sko­czyła. – Wi­dzi pan? Na­wet panu się to udało. Samo wy­obra­że­nie so­bie pola sło­necz­ni­ków spra­wia, że czło­wiek się uśmie­cha. Niech pan przy­zna.

Po raz pierw­szy zo­ba­czyła jego szczery uśmiech, któ­remu to­wa­rzy­szył słaby śmiech, gdy męż­czy­zna dał za wy­graną. Ski­nie­niem za­pro­sił ją, by usia­dła na fo­telu na­prze­ciw jego biurka, a ona po­czuła, że udało jej się po­ko­nać pierw­szą prze­szkodę. Usia­dła, po czym po­ło­żyła so­bie teczkę na ko­la­nach.

– Je­śli nie po­każe mi pan swo­jego stor­czyka, to może ja mog­ła­bym za­de­mon­stro­wać okazy wa­ni­lii, które do­piero co przy­były z wy­brzeża Afryki?

To było do­kład­nie to, co trzeba było po­wie­dzieć. Wy­pro­sto­wał się i pełną uwagę sku­pił na jej ko­la­nach.

– Czy to wła­śnie jest w pani teczce?

– Tak. Osiem no­wych ga­tun­ków.

Męż­czy­zna wy­glą­dał, jakby ude­rzył w niego pio­run. Znik­nęła jego non­sza­lan­cja. Od­su­nął na bok ta­nią mapę i zro­bił miej­sce na biurku. Kiedy wstał, by się­gnąć po teczkę, zro­bił to tak gwał­tow­nie, jakby miał się prze­wró­cić. An­na­belle in­stynk­tow­nie pod­bie­gła do niego, chcąc go po­de­przeć. Był go­rący.

– Czy mogę coś panu przy­nieść? Szklankę wody? Albo ko­goś we­zwać?

Po­trzą­snął głową, ale usiadł z po­wro­tem w fo­telu, jakby wy­czer­pany po tym na­głym przy­pły­wie ener­gii.

– Wszystko jest w po­rządku, nie po­wi­nie­nem tylko tak szybko wsta­wać. Nie traćmy czasu i zo­baczmy, co pani tu ma.

Jego skóra była na­wet bled­sza niż wcze­śniej. Po­wie­dział, że nie za­raża, ale jego go­rączka była za­ska­ku­jąco wy­soka. An­na­belle nie chciała ry­zy­ko­wać za­cho­ro­wa­nia. Za­uwa­żyła na rogu biurka dużą bu­telkę chi­niny.

– Ma­la­ria? – spy­tała.

Przy­tak­nął zdaw­kowo.

– Za­pew­niam, że to nie jest za­raź­liwe.

Ro­zu­miała to. Wielu na­ukow­ców ze Smi­th­so­nian, któ­rzy byli wy­sy­łani w tro­piki, w końcu na­ba­wiało się ma­la­rii, pa­skud­nej, osła­bia­ją­cej cho­roby, prze­śla­du­ją­cej okre­so­wymi na­pa­dami mo­gą­cymi się po­ja­wiać przez całe ży­cie. Chi­nina była je­dy­nym zna­nym le­kar­stwem, ale tylko ła­go­dziła ob­jawy i nie mo­gła zu­peł­nie zli­kwi­do­wać do­le­gli­wo­ści.

Było trudno so­bie wy­obra­zić, że tak chory czło­wiek chciałby oglą­dać okazy bo­ta­niczne, ale De­la­croix wy­cią­gnął z szu­flady szkło po­więk­sza­jące i cze­kał, aż An­na­belle otwo­rzy teczkę. Po roz­pię­ciu pa­sków za­bez­pie­cza­ją­cych głę­boką kie­szeń we­wnętrzną wy­jęła pierw­szy z kilku oka­zów. Ro­śliny były sta­ran­nie za­su­szone, a na­stęp­nie przy­kle­jone do per­ga­minu ma­leń­kimi pa­secz­kami płótna.

Użył lupy, by wni­kli­wie przyj­rzeć się li­ściom i ło­dy­dze.

– Co jest w tym opa­ko­wa­niu? – spy­tał, wska­zu­jąc na ko­pertę umiesz­czoną na dole strony.

Uchy­liła klapkę i wy­cią­gnęła ze środka strąk i kil­ka­na­ście ma­leń­kich na­sio­nek, które po­ło­żyła na bia­łym per­ga­mi­nie, żeby były le­piej wi­doczne. De­la­croix za­prze­czał, że jest bo­ta­ni­kiem, ale za­cię­tość, z jaką oglą­dał na­siona, mo­gła ją zmy­lić.

Kiedy się ode­zwał, po­wie­dział coś zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nego.

– Nie ma pani po­ję­cia, jak bar­dzo chcę skosz­to­wać tych na­sion.

– Nie może pan!

– Dla­czego nie?

– To cenne okazy ba­daw­cze – wy­du­kała.

– Phi! Są bez­u­ży­teczne, je­śli nie wiemy, jak sma­kują. Jest po­nad sto od­mian wa­ni­lii. Jak mógł­bym się do­wie­dzieć, czy ten warto upra­wiać, je­żeli go nie skosz­tuję?

Zgar­nęła na­sionka na dłoń, po czym ostroż­nie wsy­pała je z po­wro­tem do ko­perty. Za­ry­zy­ko­wała szyb­kie spoj­rze­nie i po­now­nie zo­stała za­sko­czona roz­we­se­le­niem wi­docz­nym w jego oczach.

Znie­ru­cho­miała.

– Czy pan żar­to­wał?

– Czy pró­bo­wała pani prze­my­cić ta­nią re­pro­duk­cję jako war­to­ściową mapę?

Uśmiech­nęła się bez­rad­nie.

– Chcia­łam ja­koś się do pana do­stać.

– I udało się pani. Pro­szę mi po­ka­zać inne okazy, ja­kie pani ma. Obie­cuję, że żad­nego nie po­żrę. Poza tym, jako bo­ta­nik, po­winna pani wie­dzieć, że na­sionka wa­ni­lii nie są aż tak wy­jąt­kowe. Więk­szość aro­matu po­cho­dzi ze skórki strąka, a i tak nie roz­wija się on w pełni, do­póki nie pod­le­gnie prze­two­rze­niu.

Na­stępną go­dzinę spę­dzili na ana­li­zo­wa­niu ośmiu przy­nie­sio­nych przez nią ro­ślin. Świat stor­czy­ków był dla niej ta­jem­nicą i za­fa­scy­no­wana słu­chała o tym, jak De­la­croix ho­do­wał ty­siące pną­czy wa­ni­lii na stro­mych zbo­czach wzgórz Ma­da­ga­skaru. Stor­czyki te były ka­pry­śnymi ro­śli­nami, które wy­ma­gały ręcz­nego za­py­la­nia i kwi­tły tylko przez je­den dzień w roku. Taki dzień bar­dzo wiele zna­czył dla zbio­rów. Wa­ni­lia mo­gła wy­mrzeć, gdyby nie ho­dowcy i han­dla­rze przy­praw, któ­rzy ją ura­to­wali.

Pa­sja, z jaką opo­wia­dał o wa­ni­lii, była bar­dzo po­cią­ga­jąca. Wie­dział tyle, co bo­ta­nicy, któ­rych więk­szość pra­co­wała w la­bo­ra­to­rium. An­na­belle ro­zej­rzała się po ga­bi­ne­cie, któ­rego półki były za­peł­nione książ­kami i gru­bymi na­uko­wymi se­gre­ga­to­rami.

– Gdzie pan stu­dio­wał? – spy­tała.

– Ni­gdy nie do­sta­łem się na uni­wer­sy­tet, je­śli o to pani pyta. Uczy­łem się, prze­sia­du­jąc w dole ka­dłuba statku czy prze­mie­rza­jąc dżun­gle i pu­sty­nie. Roz­ma­wia­jąc z ludźmi. Me­todą prób i błę­dów. Za­zdrosz­czę pani, panno Lar­kin.

Nie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić, że ktoś taki jak on mógłby za­zdro­ścić czte­rech lat spę­dzo­nych na Sta­no­wym Uni­wer­sy­te­cie Rol­ni­czym w Kan­sas, ale jego szcze­rość nie bu­dziła wąt­pli­wo­ści, a na twa­rzy była wi­doczna głę­boka tę­sk­nota.

Mo­gła prze­sie­dzieć u niego całe po­po­łu­dnie, roz­ma­wia­jąc o jego tro­pi­kal­nych upra­wach, ale miała obo­wiązki. Była od­po­wie­dzialna za Ela­ine.

– Po­win­nam już iść – stwier­dziła.

– Musi pani?

Spoj­rzeli so­bie w oczy. Mimo mi­zer­nego wy­glądu i cho­roby wy­da­wało się, że na­prawdę chciał, żeby jesz­cze zo­stała. Ża­ło­wała, że nie może, ale Ela­ine już na nią cze­kała.

– Mam obo­wiązki – po­wie­działa, wsta­jąc, by wło­żyć okazy ro­ślin do teczki. – Mam na­dzieję, że za­trzyma pan mapę.

Zwi­nął pre­zent i prze­su­nął w jej stronę.

– To pani.

– Pro­szę ją zo­sta­wić. Nie wy­obra­żam so­bie ni­kogo in­nego, kto mógłby do­ce­nić świat han­dlu przy­pra­wami bar­dziej niż pan. Na­wet je­śli goź­dziki są błęd­nie za­zna­czone.

Pod­niósł się, tym ra­zem bar­dziej ostroż­nie, opie­ra­jąc się dło­nią o biurko przy wsta­wa­niu.

– Nie lu­bię być ni­komu nic dłużny. Cie­szę się z pani wi­zyty, ale musi pani zro­zu­mieć, że je­stem zde­cy­do­wa­nie prze­ciwny dzie­le­niu się czym­kol­wiek ze Smi­th­so­nian. Ni­gdy do tego nie doj­dzie, więc czuł­bym się le­piej, gdyby za­brała pani ze sobą tę mapę.

Po­chy­liła się, by pod­nieść teczkę. Była już tu wy­star­cza­jąco długo, ale nie za­mie­rzała wyjść z mapą. Ten upo­mi­nek otwo­rzył jej drzwi do jego świata i chciała, żeby czuł się wo­bec niej dłużny, na­wet gdyby cho­dziło je­dy­nie o ja­kiś głupi dro­biazg.

– Ona na­leży do pana – od­parła. – Może pan z nią zro­bić, co pan tylko chce.

Kiedy szła ko­ry­ta­rzem w kie­runku wyj­ścia, czuła na ple­cach jego spoj­rze­nie. Serce biło jej mocno przez całą drogę, czę­ściowo za sprawą nie­wiel­kiego zwy­cię­stwa, ja­kie od­nio­sła, ale głów­nie z po­wodu, który bała się na­zwać.

An­na­belle w my­ślach po­pę­dzała tram­waj, który je­chał Drugą Ulicą w kie­runku Bi­blio­teki Kon­gresu, gdzie jej sio­stra przez pięć dni w ty­go­dniu pra­co­wała jako wo­lon­ta­riuszka. To wła­śnie ta oka­zja, by Ela­ine mo­gła ro­bić coś pro­duk­tyw­nego, spro­wa­dziła je obie ze środ­ko­wej czę­ści Kan­sas aż do sto­licy. Jesz­cze dwa mie­siące temu żadna z nich nie wy­jeż­dżała da­lej niż kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów od farmy, gdzie się uro­dziły.

Te­raz były da­leko od ro­dzin­nego domu, zna­la­zły i wy­na­jęły miesz­ka­nie, na­uczyły się ko­rzy­stać z tram­wa­jów i po­dą­żały nową drogą ży­cia. An­na­belle miała na­dzieję, że bę­dzie to coś od­po­wied­niego dla Ela­ine. Je­śliby się nie udało, nie miała po­ję­cia, co można zro­bić, by ura­to­wać uko­chaną star­szą sio­strę.

Przy­gry­zła wargę, gdy tram­waj za­trzy­mał się przy ulicy East Ca­pi­tol. Tylu lu­dzi wy­sia­dało i wsia­dało. Była już spóź­niona o czter­dzie­ści mi­nut i w my­ślach po­ga­niała dwóch roz­ga­da­nych biz­nes­me­nów, by się po­spie­szyli i wy­sie­dli.

W końcu po­jazd ru­szył, a An­na­belle zła­pała za uchwyt i prze­su­wała się do przodu, żeby być pierw­szą wy­sia­da­jącą na ko­lej­nym przy­stanku. Ela­ine pew­nie już się za­mar­twiała. Do tej pory ich sys­tem dzia­łał cał­kiem spraw­nie, po­nie­waż Smi­th­so­nian mie­ściło się za­le­d­wie kilka prze­cznic od Bi­blio­teki Kon­gresu. An­na­belle każ­dego ranka od­pro­wa­dzała Ela­ine do pracy i od­bie­rała ją pod ko­niec dnia, ale wy­prawa do Ale­xan­drii za­jęła jej znacz­nie dłu­żej, niż się spo­dzie­wała.

Ode­tchnęła z ulgą, gdy zo­ba­czyła sio­strę cze­ka­jącą na ławce na rogu Dru­giej Ulicy i Alei Nie­pod­le­gło­ści. Drzwi tram­waju otwo­rzyły się i An­na­belle wy­sia­dła jako pierw­sza.

– Je­stem, Ela­ine – za­wo­łała, gdy tylko jej stopa do­tknęła ziemi.

Ela­ine od­wró­ciła głowę, a jej nie­wi­dzące nie­bie­skie oczy mi­nęły sio­strę.

– Och, dzięki Bogu – od­parła drżą­cym gło­sem.

Dla ko­goś, kto wi­dzi nor­mal­nie, czter­dzie­ści mi­nut nie wy­daje się szcze­gól­nie dłu­gim od­cin­kiem czasu, jed­nak dla Ela­ine wiel­kie mia­sto było no­wym i prze­ra­ża­ją­cym oto­cze­niem. Za­miast w śpiewy pta­ków i wiatr szu­miący w zbożu gwarne ulice ob­fi­to­wały w od­głosy klak­so­nów, ha­ła­śli­wych tram­wa­jów i han­dla­rzy za­chwa­la­ją­cych swoje to­wary. Ru­sze­nie się z bez­piecz­nej ławki mo­gło ozna­czać do­sta­nie się pro­sto pod tram­waj czy poza kra­węż­nik.

An­na­belle do­sia­dła się do sio­stry i wzięła ją za rękę.

– Czy wszystko było w po­rządku?

– Oczy­wi­ście, że tak – od­po­wie­działa Ela­ine. – Je­den ze straż­ni­ków od­pro­wa­dził mnie tu o pią­tej. Która te­raz go­dzina?

An­na­belle zer­k­nęła na ze­ga­rek kie­szon­kowy.

– Za dwa­dzie­ścia szó­sta. Ale­xan­dria nie wy­da­wała się tak od­le­gła, kiedy to spraw­dza­łam na ma­pie. Bar­dzo cię prze­pra­szam.

– No… do­brze – od­rze­kła Ela­ine po chwili mil­cze­nia. – Przy­naj­mniej przed­po­łu­dnie spę­dzi­łam pro­duk­tyw­nie.

– Opo­wiedz mi o tym – pró­bo­wała ją udo­bru­chać An­na­belle. Do przy­jazdu tram­waju po­zo­stało jesz­cze kilka mi­nut i li­czyła na to, że roz­mowa od­wróci uwagę sio­stry od my­śli o prze­ra­ża­ją­cych czter­dzie­stu mi­nu­tach, które spę­dziła sama na rogu ulicy.

– Bi­blio­teka Kon­gresu za­ku­piła nową ma­szynę do pi­sa­nia w al­fa­be­cie Bra­ille’a – re­la­cjo­no­wała Ela­ine. – Przy­po­mina zwy­czajną, ale kla­wi­sze są inne. Po­pro­si­łam, żeby mnie prze­szko­lono w jej uży­wa­niu. Po­tem będę mo­gła sama się ko­mu­ni­ko­wać, za­miast pro­sić cie­bie, że­byś wszystko za mnie pi­sała.

Uśmiech An­na­belle wy­ra­żał ból. Lu­biła czy­tać i pi­sać dla sio­stry. To było coś, co mo­gła ro­bić, aby wy­na­gro­dzić Ela­ine nie­szczę­ście, ja­kie ją spo­tkało.

– Nie prze­szka­dza mi to – od­parła.

– Nie, nie – na­le­gała Ela­ine, uka­zu­jąc odro­binę swo­jej daw­nej za­rad­no­ści. – Nie chcę być cię­ża­rem bar­dziej, niż to ko­nieczne. Im wię­cej się na­uczę, tym le­piej dla nas obu. Ale pro­szę… – Z tru­dem prze­łknęła ślinę, a kiedy znowu się ode­zwała, jej głos był le­d­wie sły­szalny. – Pro­szę, nie zo­sta­wiaj mnie ni­gdy wię­cej na tej okrop­nej ławce. Nie wy­obra­żasz so­bie, ja­kie to było straszne.

Nie kła­mała, a An­na­belle po­czuła ko­lejną falę wy­rzu­tów su­mie­nia.

– Tak bar­dzo mi przy­kro – po­wie­działa. Ni­gdy nie po­tra­fi­łaby wy­star­cza­jąco jej prze­pro­sić, po­nie­waż ob­wi­niała się za śle­potę sio­stry.

Ela­ine ści­snęła jej dłoń.

– Nie czuj się źle – mó­wiła. – Mimo tego, że nie wi­dzę, mogę stwier­dzić, że bar­dzo ża­łu­jesz. Nic mi nie jest – do­dała uspo­ka­ja­jąco. – Za­zna­jo­mie­nie się z tymi ha­ła­śli­wymi miej­skimi uli­cami zaj­mie mi tro­chę dłu­żej, ale już wkrótce będę jeź­dzić tram­wa­jem bez żad­nej po­mocy. – Uśmiech­nęła się. – Mogę ro­bić wszystko. Wszystko, An­na­belle.

Jed­nak brzmiała tak, jakby oprócz sio­stry pró­bo­wała prze­ko­nać rów­nież samą sie­bie.