Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Telegrafistka Lucy Drake biegle włada alfabetem Morse’a i jest cenioną pracownicą agencji informacyjnej Associated Press. Jednak gdy w konkurencyjnej Agencji Reutera niespodziewanie pojawia się sir Colin Beckwith, jej kariera staje pod znakiem zapytania. Ten zdolny, przystojny i nieznośnie uroczy mężczyzna skrywa tajemnicę, która może zagrozić jego reputacji.
Mimo rywalizacji pomiędzy nimi Lucy nie może zaprzeczyć, że Colin posiada znajomości, które mogą się okazać pomocne w zakończeniu wieloletniego procesu, jaki jej rodzina toczy w sprawie należnego im spadku.
Lucy i Colin z trudem zaczynają odnajdywać porozumienie, lecz zdrady i oszustwa, które napotykają na swej drodze, niosą ze sobą znaczne niebezpieczeństwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tłumaczenie: Magdalena Peterson
Tytuł oryginału:
A Dangerous Legacy (Empire State #1)
Autor:
Dorothy Mays
Tłumaczenie z języka angielskiego:
Magdalena Peterson
Redakcja:
Dominika Wilk
Korekta:
Beata Szostak
Skład:
Klaudyna Szewczyk
ISBN 978-83-66297-39-5
Cover design by Jennifer Parker
Cover photography by Mark Owen/Trevillion Images
Vector designed by Freepik
© 2017 by Dorothy Mays by Bethany House Publishers, a division of Baker Publishing Group, Grand Rapids, Michigan, 49516, U.S.A.
© 2019 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo
Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak
ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów
www.dreamswydawnictwo.pl
Rzeszów 2019, wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.
Nowy Jork
1903
Lucy nigdy nie mogła się nadziwić atencji, jaką kobiety obdarzały jej brata. Nawet kiedy Nick miał na sobie brudny kombinezon hydraulika i nosił torbę z narzędziami, dziewczęta otaczały go gromadką, jakby był jakimś casanovą. Lucy przyglądała się temu z odległości paru metrów, gdy czekali na tramwaj po całym dniu pracy.
Nick był błyskotliwy, przystojny i zabawny. Co jednak zrobiłyby te kobiety, gdyby wiedziały, że ktokolwiek zyskał jego względy, narażał się na popadnięcie w ruinę? Niewiele osób odważyło się kontynuować znajomość z Lucy i Nickiem, kiedy tylko zwróciło na siebie uwagę ich wuja. Rodzeństwo od najmłodszych lat było wychowywane w duchu ostrożności przed podstępnymi atakami Thomasa Drake’a. Jedynie człowiek o niezłomnym charakterze potrafiłby wytrwać, gdy wuj się na niego zawziął.
Dla postronnych osób Lucy i jej brat wyglądali jak zwykli, ciężko pracujący ludzie. Nick był zatrudniony w wodociągach miejskich, a ona pełniła obowiązki telegrafistki w Associated Press. Poza pracą nie mieli zbyt wiele. Proces sądowy pochłonął cały ich majątek. Jako jedyni nadal toczyli trwającą od ponad czterdziestu lat walkę pożerającą zapał i pieniądze, a nawet zagrażającą ich bezpieczeństwu.
Lucy przeszła obok trzech dziewcząt flirtujących z jej bratem.
– Nick, muszę z tobą pomówić.
Gdy mężczyzna ją zobaczył, uśmiechnął się jeszcze szerzej, co nie umknęło uwadze jego adoratorek.
Jedna z kobiet posłała w kierunku Lucy zuchwałe spojrzenie.
– Kto to?
– To dziewczyna, którą uwielbiam, odkąd pierwszy raz ją ujrzałem – powiedział Nick. – Oczywiście była wówczas popłakującym dzidziusiem, a ja miałem trzy lata, jednak siostrę daje się z czasem polubić.
Kobiety chichotały i poklepywały Nicka po ramieniu. Nie przeszkadzało mu to. Uśmiechał się do nich beztrosko. Taka rozpromieniona twarz działała na nie jak magnes. Jedna z nich sięgnęła nawet, aby skubnąć go za pukiel kręconych, nieco przydługich ciemnych włosów.
– Nick? – naciskała Lucy, nieco zniecierpliwiona. – Możemy pomówić? Mamy problem.
Mężczyzna musiał wyczuć napięcie w głosie siostry, ponieważ podniósł narzędzia i odszedł z nią kilka metrów w bok.
– Co się dzieje?
– Pan Garzelli powiedział mi, że w jego kamienicy kręcił się jakiś człowiek. Obawiam się, że wuj Thomas wysłał kogoś, aby uszkodzić nowe zawory. Pan Garzelli odłączył dopływ wody w budynku do czasu, aż będziesz mógł to sprawdzić.
Usta Nicka zwęziły się. Ostatnie dwa tygodnie spędził na instalowaniu pomp i zestawu zaworów w kamienicy przy Lower East Side. Oznaczało to, że dwustu mieszkańców górnych pięter mogło po raz pierwszy mieć w swoich mieszkaniach dostęp do wody. Zawór został wynaleziony przez jego dziadka. Z pozoru zwykły element konstrukcyjny okazał się wart miliony i stał się przedmiotem wieloletniego sporu. Mieszkańców kamienicy nie obchodził jednak zajadły proces prawny toczący się w obrębie rodziny. Chcieli jedynie przestać codziennie nosić wiadra z wodą kilka pięter w górę.
Człowiek kręcący się po budynku zaniepokoił Lucy. Zainstalowanie zaworów nie było nielegalne z technicznego punktu widzenia, ale gdyby wuj Thomas dowiedział się o tym, domagałby się zapłaty. Lucy nie zdziwiłaby się, gdyby wyszło na jaw, że to on wynajął kogoś, aby uszkodzić instalację. Pan Garzelli słusznie postąpił, odcinając dopływ wody do czasu, aż jej brat upewni się, że użytkowanie pomp jest bezpieczne.
– Chcesz, abyśmy tam poszli dzisiaj? – spytał Nick. Oboje byli po długim dniu pracy, a dojazd w jedną stronę zajmował godzinę, jednak nie mieli zbyt wielkiego wyboru.
– Tak będzie najlepiej.
Skinął głową, a jego twarz spoważniała.
– Rozumiem, chociaż o wiele chętniej pojechałbym do wytwornego pałacu wuja Thomasa i odciął dopływ wody u niego. Niech zobaczy, jak to jest.
– Przestań – powiedziała kobieta, kładąc delikatnie dłoń na jego ręce. – Nie denerwuj się z jego powodu. Damy sobie radę, tak jak ze wszystkim innym do tej pory. Musimy zachować godność.
Godzinę później byli już w piwnicy kamienicy w jednej z najgorszych dzielnic w mieście. Nick leżał na plecach i kierował światło swojej nowej latarki na skomplikowany system zaworów i pomp. Szukał śladów uszkodzenia. Lucy siedziała na odwróconym wiadrze, podawała mu narzędzia i próbowała nie oddychać zbyt głęboko. W tej części miasta roznosił się przykry zapach. Ulice pokrywał brud, mieszkania były zatłoczone, a bieżąca woda docierała jedynie do niewielu spośród setek budynków. Za każdym razem, kiedy trafiała do tej dzielnicy, smród wnikał w jej włosy i ubranie. Zastanawiała się wówczas, jak ktokolwiek może tam w ogóle mieszkać. Przynajmniej lokatorzy tej kamienicy mieli na tyle szczęścia, że dzięki Nickowi i zaworowi pomysłu ich dziadka do mieszkań dopływała woda.
Wszystko w życiu tych ludzi stawało się lepsze, zdrowsze, czystsze, jeśli tylko za sprawą odpowiedniego ciśnienia woda docierała na wszystkie osiem pięter.
Na schodach odezwały się kroki, po czym pojawił się pan Garzelli. Nick wysunął się spod rur i usiadł.
– Czyli ktoś tu węszył? – spytał.
Pan Garzelli skinął głową.
– Jakiś chudy mężczyzna. Starszy. Wyglądał podejrzanie. Jedno ramię miał wyżej, jak jakiś garbus. Przez to go zapamiętałem. Widziałem już tego człowieka parę razy. Mój najstarszy syn przyłapał go, jak próbował wejść przez okno do piwnicy. Wtedy uciekł. Zauważyłem go też ostatnio, kiedy instalował pan te zawory.
Nick zaczął odkładać narzędzia.
– Dobrze, że mnie pan wezwał, ale wygląda na to, że nic nie jest uszkodzone. Powinien pan jednak założyć w tym oknie lepszy zamek.
– Wiem, że ma pan jakiś proces w sprawie tych zaworów – zagadnął Garzelli. – Nie będzie miał pan przez to kłopotów, prawda?
Lucy i jej brat ryzykowali zapoczątkowaniem lawiny za każdym razem, gdy instalowali wynalazek dziadka w kolejnej z niezliczonych kamienic na Manhattanie. Nick jednak wzruszył ramionami i uśmiechnął się swobodnie.
– Bardziej boję się mojej młodszej siostry niż tego procesu – odpowiedział.
– Panny Lucy? – spytał z niedowierzaniem Garzelli. – Naprawdę?
– Chyba nie widział pan, co robi, kiedy przypalę kolację. – Nick zarzucił na ramię torbę z narzędziami. – Niech pan tylko nikomu nie mówi o tych zaworach. Nie da się ukryć faktu, że ma pan w całym budynku bieżącą wodę, jednak nie trzeba przy tym wspominać mojego nazwiska.
– Jasne, rozumiem – odparł mężczyzna, serdecznie ściskając jego dłoń.
Słońce już zaszło, kiedy Lucy i Nick wrócili do Greenwich Village. Mieszkali na trzecim piętrze budynku z brązowego piaskowca, bez windy. Ta kamienica cieszyła się niegdyś większym prestiżem, jednak w ostatnich latach podupadła. Podobnie jak ich rodzina.
Kobieta przekręciła klucz w zamku, po czym weszła do ciemnego mieszkania. Od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Zmarszczyła nos. Dym papierosowy?
Było to dziwne. Nikogo tu dziś nie powinno być. Ich matka wyprowadziła się do Bostonu po śmierci ojca prawie rok temu, a rodzeństwa nie było stać na służbę.
Kiedy oczy Lucy zdążyły już przywyknąć do mroku panującego we wnętrzu, rozejrzała się po pomieszczeniu. Porozkręcane zawory Nicka leżały rozrzucone na stole w jadalni. Na parapetach stały storczyki należące jeszcze do ich matki. Wszystkie stoliki i zakamarki były zajęte przez stosy książek. Meble, niegdyś eleganckie, służyły wielu pokoleniom i nie lśniły już dawnym blaskiem, jednak wszystkie sprzęty w mieszkaniu były komfortowe niczym ulubiony koc. Ich rodzina była tu kiedyś szczęśliwa.
– Nie wstępowałeś dzisiaj do domu, prawda? – spytała Lucy.
Nick wszedł do środka i z hałasem rzucił na sofę swoją torbę z narzędziami.
– Nie. Dlaczego?
– Nie czujesz tego dymu papierosowego?
Zatrzymał się, by powąchać powietrze, po czym wzruszył ramionami.
– Ta kobieta, która mieszka nad nami, pali jak lokomotywa. Pewnie dym dostaje się tu przez kratki wentylacyjne.
– Jesteś pewny?
Nick był hydraulikiem, a nie ekspertem do spraw wentylacji, jednak pozostał niewzruszony.
– Nie jestem aż tak przeczulony – powiedział, a potem udał się do kuchni, aby wyszorować ręce nad zlewem.
Może jemu nie przeszkadzały pozostałości tego gryzącego zapachu, lecz dla Lucy stanowiło to powód do niepokoju. Wszystko w mieszkaniu było dokładnie tak, jak to zostawiła, jednak podskórnie czuła obawę, że ktoś wszedł tu pod ich nieobecność.
Wzięła głęboki oddech i pożałowała, że nie ma z nimi ojca. Był skałą, na jakiej opierała się cała rodzina, ale pod koniec życia dawało się wyczuć, że tracił nadzieję. Lucy często była świadkiem, jak spoglądał przez okno na ulicę nieobecnym wzrokiem, jakby coś go prześladowało. Tydzień przed śmiercią ojca wróciła do domu wcześniej i zobaczyła, jak blady wpatrywał się w kartkę papieru trzymaną kurczowo w dłoni. Podbiegła do niego i spytała, co się dzieje, a on zamarł. Był to pierwszy raz, kiedy na twarzy ojca zauważyła lodowaty, paraliżujący strach.
Wetknął papier do rudobrązowej teczki i zaprzeczył temu, że cokolwiek jest nie tak. Lucy wiedziała jednak, że kłamał. Jego ręce drżały, gdy zamykał teczkę w szufladzie biurka.
Po jego odejściu usiłowała bezskutecznie znaleźć tamtą aktówkę. Wraz z Nickiem przeszukali dokładnie mieszkanie. Sprawdzali nawet pod deskami w kuchni, gdzie ukrywali klejnoty rodzinne. Skarb był tam nadal, jednak teczka zaginęła bez śladu. Lucy nie mogła przestać myśleć, że to ów dokument w jakiś sposób przyczynił się do śmierci jej ojca. Zawsze miał słabe serce, a to, co wtedy przeczytał, przeraziło go.
Kobieta odgrzała na kolację fasolę z puszki. Dzielili się z bratem obowiązkami w kuchni, a ich posiłki były zawsze skromne. Po dziesięciu godzinach pracy na stacji telegraficznej nie potrzebowała niczego wyszukanego. Chciała jedynie spokoju.
Spożycie kolacji nie potrwało zbyt długo. Lucy zgodziła się posprzątać po niej, a Nick rozłożył się na starej sofie i przeglądał pocztę. Obydwoje dużo pracowali. Ona spędzała dni przy biurku, tymczasem Nick wykonywał zadania wymagające siły fizycznej, gdy pomagał instalować pod ulicami wielkie pompy, dzięki którym woda mogła dopływać i odpływać z miasta.
Lucy opłukiwała garnek pod kranem. Mimo że znajdowali się na trzecim piętrze, zawory pomysłu ich dziadka sprawiały, że odpowiednie ciśnienie doprowadzało wodę do ich domu. Mieszkali w czystej, porządnej kamienicy, a zaledwie parę kilometrów dalej rozciągało się miasto zaludnione przez ponad milion ludzi, gnieżdżących się w budynkach bez kanalizacji. Przynajmniej teraz przybyła kolejna kamienica z bieżącą wodą.
Posłała Nickowi uśmiech pełen dumy i zauważyła, że brat wpatruje się w podłogę. Miał opuszczone ramiona, a w dłoni trzymał list.
– Co się dzieje? – spytała, zakręcając kran.
– To od naszego prawnika. Wuj Thomas znowu czegoś od nas chce.
Zesztywniała.
– O co mu tym razem chodzi?
– Oskarża nas o działanie w złej wierze – odparł. – Chcą umorzenia sprawy.
„Działanie w złej wierze” mogło oznaczać cokolwiek. Choć była jedna tajemnicza rzecz, którą Lucy i Nick faktycznie robili. Jedyny sposób, dzięki któremu udawało im się przez te wszystkie lata radzić sobie z armią prawników Thomasa Drake’a.
Kobieta odłożyła ścierkę i wstrzymała oddech.
– Myślisz, że wie?
– Jeśli tak jest, to po nas.
Lucy westchnęła i skinęła głową. Podeszła do starego stołu w jadalni i zmęczona opadła na krzesło. Niełatwo było prowadzić walkę z wujem Thomasem i jego rodziną, którzy, niczym europejska arystokracja, mieszkali w pałacu w północnej części stanu Nowy Jork. Drake’owie z Saratogi wykorzystywali majątek uzyskany dzięki wynalazkowi ich dziadka, aby od dziesięcioleci procesować się ze swoimi krewnymi z Manhattanu. Lucy nie miała żadnych dowodów, jednak przeczuwała, że ta część rodziny w jakiś sposób stała za śmiercią jej ojca. Lekarz stwierdził, że przyczyną zgonu był atak serca, lecz kobieta nie miała takiej pewności.
Czy proces był tego wart? Jej spojrzenie umknęło w kierunku kranu. Z jaką łatwością ludzie podchodzili do czystej wody i przyjmowali ją za oczywistość. Jednak nie ona. Podobnie pan Garzelli i jego dwustu lokatorów.
Tak. Warto się było procesować, nawet jeśli miałaby zostać starą panną i obawiać się dymu papierosowego przedostającego się przez system wentylacyjny. Czuła zobowiązanie wobec ojca i dziadka, aby walczyć z kuzynami z Saratogi. Jej wuj rozporządzał majątkiem, armią prawników i trzema decyzjami sądu pierwszej instancji na swoją korzyść. A co najważniejsze, nie miał serca i pozwalało mu to walczyć z zawziętością jak lew.
Lecz Lucy i Nick posiadali broń, o jakiej Drake’owie z Saratogi nie mieli pojęcia. Przez dwa lata pozwoliła im ona ubiegać wuja i jego knowania. Ta tajna broń mogła zaprowadzić rodzeństwo do więzienia, jednakże przy odrobinie szczęścia była w stanie sprawić, że ostatecznie szala przechyli się na korzyść rodziny z Manhattanu.
Lucy usiadła na krześle przy biurku mieszczącym się w przestronnym biurze Associated Press na piątym piętrze Western Union Telegraph Building[1]. Pracowało tam czterdzieści pięć osób, które odbierały zakodowane wiadomości z całego świata. Stukot kropek i kresek na dziesiątkach telegrafów powodował hałas, który dla wielu ludzi brzmiał jak kompletny chaos. Lucy koncentrowała się jednak na płynącym do niej alfabecie Morse’a, którym operator z Bostonu przesyłał raport o otwarciu kolejnego odcinka metra.
Na biurku za nią odezwał się sygnał, ale kobieta zignorowała to, skupiając się na odszyfrowywaniu przekazu. Był to dzwonek od przełożonego, jednak standardowa procedura polegała na zakończeniu odbioru wiadomości przed zgłoszeniem się na wezwanie. W przemyśle informacyjnym szybkość była wszystkim. Biuro posiadało nawet pocztę pneumatyczną. W specjalnych rurach umieszczało się świeżo otrzymane doniesienia i z niesamowitą prędkością przekazywano je na inne piętra w budynku w celu dalszej dystrybucji.
Dziesięć minut później Lucy weszła do gabinetu pana Tollanda i zdołała złapać gruby egzemplarz Times of London, zanim uderzyłby ją w pierś.
– Znowu nas wyprzedzili! – wycedził mężczyzna przez zaciśnięte zęby. – Nasz reporter zarzeka się, że niezwłocznie przekazał artykuł o chińskiej inwazji w Mandżurii, a tymczasem wiadomość dotarła do naszego biura dopiero godzinę temu. A jakimś sposobem Times miał te informacje już wczoraj!
Lucy wiedziała, że nie należy przerywać panu Tollandowi, kiedy się unosił. Był przecież wściekły na Reutersa, a nie na nią. W branży dziennikarskiej panowała ostra konkurencja, a różnica kilku godzin oznaczała albo triumf, albo opublikowanie nieaktualnych informacji. Ostatnio przy nadawaniu wiadomości z Dalekiego Wschodu ich konkurent nieustannie z nimi wygrywał.
Reuters i Associated Press były agencjami informacyjnymi. Gazety z całego świata zawierały z wybraną z nich kontrakty na dostarczanie relacji o znaczeniu międzynarodowym, które następnie przekazywały dalej i publikowały w lokalnych wydaniach. Brytyjska agencja informacyjna Reuters zajmowała wiodącą pozycję w branży od czasu swojego powstania w 1851 roku. Associated Press stanowiła jej amerykański odpowiednik, jednak była nowa na rynku i dopiero walczyła o swoją renomę.
Jej agencja stanowiła ucieleśnienie amerykańskiego kapitalizmu. Cechowała ją wydajność oraz konkurencyjność. Nikt inny nie dostarczał w takim tempie biuletynów do stowarzyszonych gazet. Lucy powinna to wiedzieć. Była jedną z najlepszych telegrafistek. Mogła zapisywać i odczytywać alfabet Morse’a tak szybko, jak mówiła. Uwielbiała transkrybować historie dziennikarzy stacjonujących na słonecznych równinach Afryki czy pośród skandynawskich fiordów. Dzięki kablowi transatlantyckiemu, który łączył Nowy Jork ze wszystkimi głównymi miastami Europy, wiadomości mogły być przekazywane przez ocean w czasie krótszym niż pięć minut. Associated Press była znana z tego, że publikowała wydarzenia z Londynu, zanim Times of London nawet zaczął uruchamiać swoje prasy drukarskie.
Amerykańscy reporterzy byli szybcy, sprytni i słynni z wysyłania wiadomości na bieżąco. Bycie częścią tej rozległej sieci zaangażowanych ludzi, skupionych na przekazywaniu światowych informacji tym, którzy chętnie rozkładali gazety, stanowiło przywilej.
W modelu działania Associated Press istniała tylko jedna rażąca niedoskonałość. Nie było podmorskiego kabla pod Oceanem Spokojnym. Zatem aby do Stanów Zjednoczonych dotarły wiadomości z Rosji i Dalekiego Wschodu, musiały one podróżować siecią naziemnych przewodów poprzez kolonie brytyjskie. A komu trzeba było płacić za transmitowanie tych informacji? Reutersowi.
Kiedy dziennikarz pracujący dla AP chciał nadać telegram z Chin czy Japonii, musiał to robić przez kabel Reutersa i kolonie brytyjskie. AP słono płaciła za ten przywilej i jeszcze do niedawna wszystko działało sprawnie. Lucy mogła dokładnie wskazać dzień, a nawet godzinę, od której informacje z Dalekiego Wschodu zaczęły spowalniać.
Była to chwila, gdy zarządzanie nowojorskim biurem Reutersa przejął sir Colin Beckwith. W momencie, kiedy wkroczył do budynku, wszystko się zmieniło. Fakt, że jej szef nie dawał temu wiary, niewiele znaczył.
– Podejrzewam, że problem może mieć jakiś związek z panem Beckwithem – powiedziała. Nie używała jego nadętego brytyjskiego tytułu. Byli w Ameryce, a ona nie miała obowiązku chylić czoła przed gwiazdą Reutersa.
– Sir Beckwith jest zbyt wielkim dżentelmenem, by mógł szkodzić naszym informacjom – odparł pan Tolland.
Lucy nigdy dotąd nie spotkała człowieka tak zadufanego w sobie jak Colin Beckwith. Tego dnia, kiedy mieli okazję się spotkać po raz pierwszy, nucił pod nosem God Save the King. Miało to miejsce w wigilię Nowego Roku w Central Parku, a Lucy starała się z całych sił, aby wymazać to wydarzenie z pamięci. Wątpiła, czy mężczyzna je w ogóle odnotował, ponieważ za każdym razem, gdy spotykała go na przystanku tramwajowym czy w windzie, jego wzrok ześlizgiwał się po niej bez żadnej uwagi.
– Opóźnienie w wiadomościach zaczęło się niedługo po tym, jak pan Beckwith pojawił się w nowojorskim biurze. Jestem tego pewna.
Pan Tolland jej przerwał. To właśnie on wynegocjował umowę z Reutersem, więc miał interes w tym, aby wierzyć, że porozumienie działa jak w zegarku. Niezależnie od tego, o czym świadczyły fakty.
– Nasz kontrakt z Reutersem mówi wyraźnie – zrzędził. – Historie docierające do biura w Nowym Jorku mają być do nas dostarczane w ciągu dwóch godzin. Jeśli Reuters świadomie opóźnia nasze informacje, znaczy to, że łamie warunki umowy. Chcę, aby sprawdziła pani pocztę pneumatyczną i upewniła się, że działa prawidłowo.
Lucy odziedziczyła rodzinny zmysł techniczny. Ta umiejętność pomogła jej w szybkim awansie w AP. Poza nadawaniem i odbieraniem wiadomości była odpowiedzialna za dbanie o sprawne funkcjonowanie poczty pneumatycznej. Dzięki ciśnieniu w systemie rur możliwe było przesyłanie małych kapsuł z listami lub innymi dokumentami z piętra na piętro.
– Natychmiast się tym zajmę – powiedziała.
Gdy weszła do głównego pomieszczenia, uderzył w nią harmider powodowany tysiącami kliknięć. Lucy podchodziła do stacji wysyłkowych znajdujących się na końcu każdego rzędu. Sprawdzała rury, odpowietrzniki i przewody elastyczne. Wszystkie były prawidłowo połączone. Konieczne okazało się również skontrolowanie głównej stacji zasilającej w piwnicy oraz punktu dostępu w biurze Reutersa. Lucy uważała to za próżny wysiłek, jednak musiała to zrobić, aby uspokoić pana Tollanda i nie zostać zwolniona z pracy.
Najpierw udała się prosto do źródła problemów: gabinetu sir Colina Beckwitha. W nadchodzącym tygodniu miała się odbyć kolejna rozprawa przeciw Drake’om z Saratogi, co oznaczało, że trzeba będzie zapłacić następny rachunek za usługi prawnika. Lucy nie mogła sobie pozwolić na utratę pracy z powodu luźnej definicji słowa uczciwość, jaką stosował Colin Beckwith.
Reuters i Associated Press zajmowały różne piętra w tym samym biurowcu pod numerem 195 przy Broadwayu. Western Union Telegraph Building był niezwykłym dziesięciokondygnacyjnym gmachem zbudowanym w celu nadawania i odbierania wiadomości telegraficznych i telefonicznych z całego świata. Niesamowita sieć drutów i kabli wychodząca z budynku sprawiła, że stał się naturalną siedzibą obu agencji. Ich obecność czyniła Broadway 195 sercem przemysłu informacyjnego kontynentu północnoamerykańskiego.
Lucy weszła dwa piętra wyżej do biura Reutersa. Różnice między nowojorską centralą tej agencji a AP były uderzające. Lobby Associated Press zapełniały materiały biurowe ułożone z aptekarską precyzją. Tymczasem we foyer Reutersa umieszczono flagi z dziesiątek kolonii i terytoriów podległych Zjednoczonemu Królestwu, portret króla, a także posąg ryczącego lwa naturalnych rozmiarów. Można sobie było nalać herbaty z wielkiego srebrnego dzbanka, obok którego leżały półmiski z prawdziwej porcelany z poukładanymi herbatnikami i trójkącikami sera cheshire. AP natomiast zapewniała wszystkim kran z dostępem do wody pitnej.
Sekretarka przy głównym wejściu miała elegancki brytyjski akcent. Reuters mógł zatrudniać, kogo chciał, czy jednak nie był w stanie przyjąć nowojorczyków na stanowiska biurowe? AP w swoich zagranicznych biurach do takich prac zatrudniała zawsze lokalnych mieszkańców.
– Czy zastałam pana Beckwitha? – spytała Lucy.
– Ma pani na myśli sir Beckwitha? – odparła wymownie sekretarka, spoglądając na nią z wyższością.
– Tak, chodzi o niego. – Lucy prędzej by się zadławiła, niż użyła tego tytułu. Nie zaczekała na odpowiedź kobiety, tylko ruszyła korytarzem do narożnego gabinetu należącego do dyrektora.
Widziała już Colina Beckwitha wielokrotnie w ciągu ostatnich czterech miesięcy, odkąd przybył z Londynu. Nie miał imponującego wzrostu, jednak był atrakcyjnym mężczyzną z wyrazistymi kośćmi policzkowymi, nienagannymi manierami i gładkim, świadczącym o wykształceniu akcentem, który brzmiał, jakby pochodził wprost z pałacu Buckingham. Wyróżniały go jasnoniebieskie oczy i starannie wypielęgnowane blond włosy o złocistym połysku. Brakowało jedynie wieńca laurowego zwieńczającego głowę, aby wyglądał jak bóstwo zstępujące z Olimpu, by pogawędzić ze zwykłymi śmiertelnikami.
Lucy chciała poznać przyczynę opóźnień w docieraniu wiadomości z Azji, co oznaczało, że będzie musiała schować swoją dumę do kieszeni i ponownie pomówić z tym człowiekiem. Miała jedynie nadzieję, że nie pamiętał ich pierwszego spotkania.
Przez otwarte drzwi gabinetu można było zauważyć okazałe biurko i okno z widokiem na Manhattan. Pana Beckwitha nie dało się jednak dostrzec. Uwagę kobiety przykuł znajomy dźwięk. Weszła do pomieszczenia i zobaczyła, jak mężczyzna pochyla się nad narożnym stolikiem i przytyka ucho do miniaturowego telegrafu, prawie jakby odbierał prawdziwą wiadomość.
– Panie Beckwith?
Rzucił w jej kierunku rozgniewane spojrzenie.
– Cisza!
Natychmiast skupił się znów na szybkich postukiwaniach dochodzących z urządzenia. Colin Beckwith znał alfabet Morse’a? Imponujące. Nikt z wyższych szczeblem pracowników AP nie był w stanie odbierać ani nadawać wiadomości, a jedynie najlepsi operatorzy potrafili tłumaczyć informacje w głowie, nie zapisując po kolei liter. On dekodował telegram, słuchając go. Podziw Lucy dla tego mężczyzny nieco wzrósł. Nie mógł on być jedynie nieporadnym arystokratą, skoro tłumaczył na bieżąco kod Morse’a.
Wyglądał jak odurzony, gdy koncentrował się na wiadomości transmitowanej przez urządzenie. Był zachwycony. Wstrzymywał oddech, wsłuchując się w postukiwania telegrafu. Było coś pociągającego w mężczyźnie potrafiącym się czymś zafascynować do tego stopnia.
Stop! Okazanie mu zainteresowania było ostatnią rzeczą, jakiej chciała. Poza tym co aż tak mocno przykuwało uwagę pana Beckwitha? Czy Reuters wiedział coś, o czym nie wiedziała AP? Nie chciała, aby ktoś ubiegł ich pracownika w podawaniu kolejnej informacji, więc pochyliła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Nawet z przeciwległego końca pomieszczenia była w stanie rozszyfrować postukiwania dochodzące z urządzenia.
Dżentelmeni z Indii, 118 punktów, 10 wyeliminowanych graczy, Oksford, 146 punktów, 5 wyeliminowanych graczy.
Lucy mrugnęła, nie wiedząc, co myśleć o dziwnej wiadomości, która zafascynowała Beckwitha. Zaciskał rękę tak mocno, że pobielały mu kostki. Wyglądał na rozemocjonowanego, gdy w myślach analizował informacje. Kobieta skupiła się ponownie na odkodowywaniu transmisji.
Williams wyeliminował aż pięciu graczy. Barnes złapał piłkę w punkcie strategicznym po tym, jak została odbita przez Grigsona po nieudanym uderzeniu przeciwnika. Świetna gra zawodników w polu.
Wyniki meczu krykieta! On słuchał relacji z meczu! Dziś jeszcze nie dotarły aktualne informacje z Filipin, gdzie stacjonowały tysiące amerykańskich żołnierzy, ale dobrze było wiedzieć, że Reuters śledził bieżące rezultaty krykieta. Założyła ręce i czekała na koniec transmisji, zmuszając się do spokojnego oddychania. Konfrontowała się już z poważniejszymi przeciwnikami niż Colin Beckwith, jednak niebezpieczne było ujawnienie rywalowi chociaż cienia niepokoju. Ojciec nauczył ją tego już dawno temu.
Wreszcie pan Beckwith zakończył odbiór, poprawił sobie kołnierzyk i wyprostował się. Do biura ubierał się bardzo formalnie. Niewielu mężczyzn nosiło jeszcze wysokie kołnierzyki. Jego wygląd był dzięki temu wyrafinowany i wzbudzał podziw.
– Panna Drake, prawda?
Lucy spłoszyła się.
– Skąd zna pan moje nazwisko?
– Sama mi je pani powiedziała – odparł, przesyłając jej zaczepne spojrzenie. – Wigilia Nowego Roku, jedenasta w nocy, stała pani obok wózków sprzedawców przy ulicy Osiemdziesiątej Szóstej. Miała pani purpurową czapkę, a pani brat był gotów mnie udusić.
Odczuła na twarzy uderzenie gorąca. Czyli jednak pamiętał. Wyprostowała ramiona, koncentrując się na tym, by nie powracać wspomnieniami do tamtego wydarzenia.
– Pan Tolland jest sfrustrowany brakiem punktualności w docieraniu wiadomości AP z Dalekiego Wschodu – rzekła. – Zostałam tu przysłana, aby sprawdzić ewentualny problem z pocztą pneumatyczną. Podejrzewam jednak, że opóźnienie może mieć źródło gdzie indziej. – Zerknęła znacząco na telegraf. – Być może na polu krykietowym w Oksfordzie.
Mężczyzna przyjrzał się jej z zaciekawieniem.
– Czyżbym usłyszał w tym komentarzu jakiś zarzut? Myślę, że tak było. Proszę wejść i powiedzieć mi, jakich to skandalicznych nieprawidłowości się dopuściłem. Mam sporo wad, przyznaję się bez bicia.
Wysunął dla niej krzesło, po czym obszedł biurko i zajął miejsce. Posłał w jej stronę uprzejmy uśmiech, który prawdopodobnie mógłby urzec europejskich wieśniaków. Lucy nie zważała na to, jak był ujmujący. Chciała, aby Reuters wypełniał swoje zobowiązania kontraktowe, co miało miejsce, zanim ten człowiek przybył do Nowego Jorku.
– AP otrzymuje z opóźnieniem wiadomości z Indii, Rosji i innych krajów Azji.
Mężczyzna nawet nie drgnął.
– I?
– I myślę, że wie pan coś na ten temat.
– Na temat opóźnień? Nonsens. Nasz kontrakt na to nie zezwala. – Uśmiechnął się z niewinnością świeżo rozkwitniętej róży.
– Spowolnienia nie występowały, zanim nie został pan dyrektorem biura w Nowym Jorku.
– Sugeruje pani, że mam z tym coś wspólnego? Co za tupet!
– Nie wierzę w zbiegi okoliczności.
– Co się stało z amerykańską determinacją? Co z duchem konkurencji? Wydawało mi się, że przynosi wam dumę bycie szybszym, lepszym i tańszym. Że pracujecie dniami i nocami i nigdy nie narzekacie, że jesteście zaraz za liderem.
Lucy uniosła brodę na słowa „zaraz za liderem”, jednak utrzymała opanowany ton głosu.
– AP nie ma nic przeciwko płaceniu za usługę. Jeśli przeczytałby pan uważnie umowę, wiedziałby pan, że się na to zgodziliśmy, dopóki nasz własny przewód nie będzie gotowy.
Amerykanie byli bliscy ukończenia podwodnego kabla pod Pacyfikiem, za sprawą którego umowa z Reutersem straci rację bytu. Kiedy tylko zacznie on działać, AP nie będzie już więcej potrzebować tego niewygodnego obejścia. W ciągu kilku miesięcy ostatnia część kabla połączy Hawaje z Filipinami. Reuters nadal miał o to pretensje. Próbował negocjować prawa do położenia kabla na Hawajach, ale obecnie Amerykanie sprawowali kontrolę nad wyspą i nie chcieli się na to zgodzić.
– Myślę, że zbliża się czas, kiedy to pan zacznie prosić o udostępnianie naszego kabla pod Pacyfikiem – powiedziała. – Nie jestem pewna, czy będziemy na tyle uprzejmi, jeśli pan nie respektuje aktualnej umowy z nami.
– Zawiść jest tak okropna – mruknął.
– Czyli przyznaje pan, że spowalnia nasze transmisje?
– Dlaczego miałbym się przyznać do czegoś, co naruszałoby naszą umowę? Wydaje się pani mieć irracjonalne poczucie pilności. AP dostaje swoje biuletyny, każde zawarte w nich słowo. Skąd ten pośpiech?
Stąd, że AP trzymała się na ostatnim włosku i ledwie dawała radę wyciągać minimalne zyski od gazet, które subskrybowały ich wiadomości. Reuters był hojnie dofinansowywany przez Koronę Brytyjską do tego stopnia, że wyposażał biuro w drogie meble i każdego popołudnia zamawiał herbatę i przekąski. Agencja świetnie prosperowała od momentu powstania w 1851 roku i nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo, nawet w przypadku utraty kilku gazet. Reuters, w przeciwieństwie do AP, mógł sobie pozwalać na bycie leniwym i rozlazłym.
– Jak słusznie pan zauważył, jest dla nas ważne, aby być szybszymi, lepszymi i tańszymi niż konkurencja.
Tok myśli Lucy został przerwany, gdy przez otwarte okno gabinetu wleciał ptak i zaczął krążyć pośrodku pomieszczenia.
– Wielkie nieba! – Kobieta rzuciła się w odległy kąt pokoju, a ptak, machając skrzydłami, skierował się w stronę biurka.
Beckwith nie był ani odrobinę zdziwiony tą sytuacją. Wstał i wyciągnął rękę. Stworzenie usiadło na jego dłoni i delikatnie się poruszyło, poprawiając pióra.
– Dobry ptaszek – szepnął mężczyzna, umieszczając go na żerdzi przy biurku, po czym odpiął maleńką kapsułę przymocowaną do ptasiej nóżki. – Słyszała pani kiedyś o gołębiach pocztowych? – spytał, wyciągając niewielki skrawek papieru z opakowania.
– Nie wiedziałam, że ktokolwiek ich jeszcze używa.
– Niezbyt wielu ludzi, jednak to w ten sposób Reuters wyrobił sobie markę na samym początku, a ja chciałbym podtrzymywać tę tradycję.
Gołąb dziobał patyk pokryty ziarnami, rozrzucając łupiny i kawałeczki tłuszczu po podłodze. Był to pękaty, ciemnoszary ptak, który oczom Lucy wydał się brudny. Kobietę zaintrygował jednak świstek, który podał jej Beckwith. Kilkunastocentymetrowy pasek mieścił zaskakującą ilość informacji w postaci stłoczonych maluteńkich kropek i kresek. Szybko odszyfrowała wiadomość i oddała adresatowi. Dzisiejsza kolacja ma być elegancka. Powinien założyć frak i cylinder.
– Nie byłoby łatwiej po prostu sięgnąć po telefon? – spytała.
Beckwith rzucił papier na biurko.
– Na telefonach nie zawsze można polegać, a wszyscy wiemy, że telegrafiści notorycznie podsłuchują. Jestem pewien, że pani nigdy nie zdarzył się taki błąd w etykiecie.
Zrezygnowała z komentarza. Operatorzy telegrafów cieszyli się złą sławą z powodu długich uszu. A w czasie nocnych zmian, kiedy nie było zbyt wielu wiadomości, godzinami rozmawiali ze sobą nawzajem. Pojedyncza linia mogła łączyć nawet dwadzieścia stacji i dowolny telegrafista mógł przysłuchiwać się niezauważony. Nuda sprawiała, że operatorzy wysyłali informacje o wszystkim, od plotek biurowych po wyniki sportowe i politykę. Ci, którzy nie rozmawiali, czasem po prostu dołączali, słuchając.
Lucy zerknęła na karteczkę.
– A dzisiejsze wymogi dotyczące ubioru są aż takim sekretem, że dostarcza je gołąb pocztowy?
– Mój lokaj tak uważa.
– Ma pan lokaja? – Kobieta sądziła, że lokaje są już rzadkością, podobnie jak gołębie pocztowe.
– To, że mieszkam na peryferiach, nie znaczy, że muszę zrezygnować ze wszystkich wygód cywilizacji. Oczywiście, że mam lokaja. Posiadam również służącego, kamerdynera i gospodynię. – Ponownie się uśmiechnął z miną człowieka, który został zesłany przez aniołów.
– Przy takiej pomocy mogłoby się wydawać, że będzie pan załatwiał rzeczy w biurze nieco szybciej. Chciałabym się przekonać, że Reuters podejmie stosowne działania, aby wypełnić swoje zobowiązania odnośnie do kabli na Pacyfiku.
– A ja chciałbym tort malinowy z odrobiną czekolady do mojej popołudniowej herbaty. Co nie znaczy, że go dostanę. Jeśli Amerykanom nie podoba się nasz sposób prowadzenia interesów, mogą sobie zdobyć własne kolonie. – Znów posłał jej ten nieznośny uśmiech. – A teraz, jeżeli nie ma już pani więcej oskarżeń i pomówień, czas na mnie, by powrócić do telegrafu. Wkrótce będzie relacja z meczu krykieta w Cambridge.
Lucy wiedziała, kiedy należy się wycofać, więc wyszła bez pożegnania.
Colin pozostał bez ruchu przez pełną minutę po tym, jak trzasnęły drzwi. Lucy Drake była atrakcyjna, dokładnie tak, jak to zapamiętał. Chciał, aby było inaczej.
Minęły cztery miesiące, odkąd dostrzegł ją w Central Parku w śnieżny, ostatni dzień roku. Tysiące ludzi zebrały się tam, czekając na pokaz fajerwerków, który miał się odbyć o północy. Na zamarzniętym stawie można było jeździć na łyżwach, łańcuchy żarówek oświetlały okolicę świątecznym blaskiem, a sprzedawcy oferowali ajerkoniak, gorącą czekoladę i pieczone kasztany. On przebywał w Ameryce zaledwie od trzech dni i po raz pierwszy widział tak różnorodnych ludzi cieszących się z parkowych atrakcji. Milionerzy w futrach z szynszyli kręcili się w tłumie tuż obok imigrantów owiniętych jedynie w wełniane koce. Dla uczestników tego zgromadzenia było to absolutnie normalne.
To wszystko byłoby o wiele bardziej fascynujące, gdyby nie to, że przemarznął do szpiku kości. Dlaczego nikt go nie ostrzegł, że w Nowym Jorku może być tak potwornie zimno! Panował tam mróz! Chłód z łatwością przedzierał się przez jego cienki płaszcz. Mężczyzna pewnie wróciłby do swojego apartamentu, gdyby nie zauroczył go rozgrywający się przed jego oczami spektakl.
Stał w kolejce po kubek gorącej czekolady, chuchając w dłonie, podśpiewując God Save the King i tupiąc nogami. Czekał, aż kobieta znajdująca się przed nim skończy się targować o pieczone kasztany. Dlaczego nie może zapłacić tych paru centów więcej i sobie iść? Mimo to podziwiał, jak czerwona czapka układa się na jej błyszczących czarnych włosach. Młoda kobieta, która miała odwagę, by nosić takie łobuzerskie nakrycie, musiała być zabawna. Żałował tylko, że liczyła się z każdym groszem.
– Och, na litość boską – odezwał się w końcu. – Zapłacę już za te cholerne kasztany. Proszę tylko doliczyć mi jeszcze kubek gorącej czekolady. Mam nadzieję, że zdążę, zanim tu zamarznę na śmierć. – Zbliżył dłonie do ust i ponownie na nie nachuchał, a tymczasem kobieta odwróciła się i zaczęła mu się przyglądać.
Kompletnie go to zaskoczyło. Miała urodziwą twarz z wąską brodą, jednak to jej ciemne oczy przyciągnęły jego uwagę. Były roześmiane i błyszczały w świetle latarni.
– Naprawdę można umrzeć z powodu odmrożeń? Nie wydaje mi się – powiedziała.
Stał przy niej młody mężczyzna z kręconymi włosami w takim samym ciemnym kolorze jak jej.
– Można, jeśli wda się gangrena. Myślę, że najpierw pojawiają się bąble.
Dziewczyna zwróciła się do Colina.
– Ma pan bąble?
– Mam pilną potrzebę kupienia sobie czegoś ciepłego. Naprawdę jestem gotów zapłacić za pani kasztany, ale przecież tak prosta rzecz jak wywieszka z ceną mogłaby pomóc uniknąć tego bezcelowego targowania się. Kolejki w Londynie są o wiele krótsze, bo po prostu podajemy ceny.
– Słyszałeś, Nick? – powiedziała kobieta. – Nasz nowy przyjaciel z Londynu kupi nam kasztany.
Mężczyzna z burzą loków uśmiechnął się.
– W takim razie poproszę jeszcze kanapkę z wołowiną na ciepło. Czemu nie założył pan jakiegoś porządnego płaszcza, londyńczyku? Przecież jest grudzień.
– Nie powinno tu być tak nieprzyzwoicie zimno – bronił się Colin. – Nowy Jork jest o dziesięć stopni na południe od Anglii, więc ten mróz nie ma sensu.
– To się nazywa Prąd Zatokowy – odcięła się kobieta. – Nie uczą was o tym w tych elitarnych brytyjskich szkołach?
Mężczyzna stłumił uśmiech i próbował brzmieć oschle, kiedy płacił za jedzenie.
– Przebywanie z waszą dwójką to czyste tortury.
Oczywiście wiedział o Prądzie Zatokowym, który przenosił przez Atlantyk ogrzane powietrze znad Karaibów i sprawiał, że w Wielkiej Brytanii było cieplej niż w innych krajach o zbliżonej szerokości geograficznej. Tyle że jedną rzeczą było czytanie o tym w książkach, a inną zamarznięcie na śmierć, bo nie potraktowało się tej wiedzy na poważnie. Po spędzeniu w Afryce ostatnich dwóch lat zapomniał, jak odczuwa się minus pięć stopni.
– Dzięki, londyńczyku! – odpowiedział mężczyzna z burzą loków. – Jakoś wytrzymamy wysłuchiwanie pana niewyraźnej wymowy, jeśli wiąże się z tym darmowe jedzenie.
– To ja bełkoczę? – spytał Colin.
– Dziwnie wymówił pan słowo „tortury” – zauważyła kobieta, kiedy podążali dalej ścieżką.
– Moi drodzy, Brytyjczycy kaleczą wymowę od czasów samego Szekspira. Niestety to my mamy rację.
Lucy uśmiechnęła się pięknie.
– Myślę, że mój brat może pana nauczyć, jak się prawidłowo mówi. Inaczej będzie tu pan robił z siebie głupka.
– Proszę bardzo. – Z trudem pohamował śmiech. – Umieram z ciekawości, jakich wskazówek udzielicie mi w dziedzinie mowy ojczystej.
Chodził do szkoły z wnukami królowej Wiktorii. W Anglii jego specyficzny akcent świadczył o wysokim pochodzeniu i ludzie natychmiast to respektowali. Mimo to polubił tych dwoje. Przedstawili się zwyczajnie jako Lucy i Nick, a kiedy okazało się, że on pracuje dla Reutersa, uznali ten fakt za niezwykle zabawny.
– Nie wierzę, że pracuje pan w agencji informacyjnej – powiedziała Lucy. – Ledwo mówi pan w naszym języku. Jak w ogóle daje pan radę pisać?
Usiedli przy stoliku niedaleko sceny i jedząc, żartowali. Były to najweselsze chwile w życiu Colina. Palce i stopy miał tak przemarznięte, że z trudem nimi poruszał, gorąca czekolada była wodnista, a zespół instrumentów dętych przeraźliwie fałszował, jednak cały ten wieczór, spędzony z dwojgiem uroczo bezceremonialnych ludzi, był niesamowity.
Niestety, skończył się on niespodziewanie i gwałtownie, kiedy Lucy zaczęła go zaczepiać. Gdy dowiedziała się, że nigdy nie był w parku rozrywki Steeplechase ani na diabelskim młynie, chwyciła go za ramię.
– Musimy tam pójść! – rzekła, a jej oczy rozbłysły w świetle księżyca. – Moglibyśmy się tam kiedyś umówić. Jeździ się parami. Czy nie byłaby to dobra zabawa?
Być może, jednak nie był wolnym człowiekiem, a ona z minuty na minutę zaczynała mu się coraz bardziej podobać. Nie mógł sobie na to pozwolić. Popatrzył na miejsce, gdzie jej ręka trzymała się jego ramienia, i żałował, że każdy nerw w jego ciele rozpalał się pod wpływem jej dotyku.
Przybrał poważną minę, a kobieta cofnęła dłoń.
– Oczywiście, jeśli miałby pan ochotę – wydukała.
– Chyba wesołe miasteczko to nie do końca moja rzecz – odparł. – Wydaje się to trochę zbyt pospolite, nieprawdaż?
Lucy niemal skurczyła się pod połami płaszcza, a oczy Nicka się zwęziły.
– Hej, Lucy – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Może jesteśmy zbyt pospolici, ale do tej pory tego nie zauważyliśmy?
Zapanowała niezręczna cisza. Colin nie chciał być tak nieuprzejmy, jednak potrzebował nabrać nieco dystansu do kobiety, która zaburzyła jego spokój.
– Nie gniewajcie się, ale nie jestem typem człowieka, który spoufala się ze wszystkimi pięknymi kobietami, jakie spotyka w parku.
Nick zerwał się z miejsca.
– Nie wiem, co w Londynie znaczy „spoufalać się”, ale moja siostra nie dopraszała się spoufalania z panem.
Prawdą było, że wyrażenie to miało również niemiłe skojarzenia, lecz nie chodziło przecież o doprowadzenie do sprzeczki. Wyglądało jednak, że Nick do tego dążył.
Colin wstał, przeprosił ich i odszedł, tuż przed rozpoczęciem pokazu sztucznych ogni. Od tej pory nie rozmawiał już z Lucy. W ciągu ostatnich miesięcy widywał ją w windzie czy kafejce na parterze ich biurowca. Rozpoznał ją momentalnie. Nie dało się zapomnieć tej uroczej twarzy i ciemnych, błyszczących oczu.
Chciał, by było inaczej.
Z westchnieniem skupił się na dzisiejszej poczcie. Przyszedł list z głównego biura w Londynie, a to wymagało jego pełnej uwagi.
Wiadomości nie były dobre. Reuters tracił subskrybentów na rzecz AP i zaczynało to wpływać na morale. Poprzedni dyrektor nowojorskiego biura zrezygnował z pracy po tym, jak stracił prawie stu klientów, którzy wybrali raczkującą agencję informacyjną. Colin miał za zadanie zatrzymać ich dalszy odpływ. Lecz było coś jeszcze gorszego niż utrata subskrybentów. Niektórzy korespondenci zaczęli odchodzić i zatrudniać się w AP. To musiało się skończyć.
Zastukał palcami w biurko. Do zeszłego roku Colin sam był dziennikarzem na zagranicznej misji. Zjadł zęby na opisywaniu dla Reutersa wojen w odległych krajach. To nowe stanowisko było dla niego wyzwaniem, ale z chęcią je przyjął. Mimo że nie miał doświadczenia w zarządzaniu, posiadał koneksje, charyzmę i wielką potrzebę wykazania się.
Pukanie do drzwi wybiło go z toku myślenia. Do gabinetu wkroczył Albert Fergusson, jeden z najlepszych telegrafistów. Był blady i zdenerwowany. Ściskał w rękach kartkę papieru.
– Możemy zacząć, sir?
Colin zupełnie zapomniał o tym, że umówił się z nim na jedenastą, jednak wstał i skierował mężczyznę do krzesła naprzeciw swojego biurka.
– Oczywiście. Czym mogę służyć, panie Fergusson?
– Nie wiem, jak to powiedzieć, ale obawiam się, że muszę na pańskie ręce złożyć rezygnację. Przyjąłem stanowisko w AP.
Colin miał ochotę zakląć cicho pod nosem, jednak pohamował wszelkie emocje, jakie mogłyby wymalować się na jego twarzy, gdy Fergusson położył na biurku list z wypowiedzeniem. Colin nie dotknął pisma. Uśmiechnął się uprzejmie.
– Czy mogę spytać, jaki jest tego powód?
– W zeszłym tygodniu ożeniłem się z Amerykanką, więc zostanę w Nowym Jorku. W takiej sytuacji czemu nie dołączyć do lokalnego zespołu?
Odejście z pracy w Agencji Reutera na rzecz AP było czymś okropnym. To jak wybór mięsa mielonego, gdy w menu proponowano najwykwintniejszy stek.
– Jeśli mogę jeszcze dodać… – ciągnął pan Fergusson z zakłopotanym wyrazem twarzy.
– Tak?
– W biurze słychać wiele narzekań. Ludzie widzą, że coraz więcej subskrybentów przechodzi do AP, ponadto wszyscy zdają sobie sprawę, że kiedy zacznie działać kabel pod Pacyfikiem, stracimy kolejnych. Niektórzy mówią, że najlepsze dni są już za nami.
To ostatnie zdanie było jak policzek. Colin poświęcił tej firmie całe życie. Walczył za nią i prawie zginął. Najlepsze dni nigdy się nie skończą. Słońce nigdy nie zajdzie nad imperium brytyjskim. Człowiek stojący przed nim był już nie do odzyskania, jednak nie można było pozwolić, aby podupadające morale objęło więcej osób i zainfekowało pozostałą część załogi. Musiał potraktować tę sytuację z godnością i opanowaniem. Wstał i wyciągnął rękę.
– Gratulacje, panie Fergusson. Życzę wszystkiego najlepszego panu i pańskiej małżonce.
Zaraz po wyjściu telegrafisty Colin nacisnął przycisk na biurku i wezwał sekretarkę.
– Proszę powiedzieć wszystkim, aby o dwunastej wyłączyli telegrafy. Mam im coś do przekazania.
Sekretarka wyglądała na zaskoczoną. Wyłączanie urządzeń to poważny krok, jednak obowiązkiem Colina było motywowanie pracowników. Zatrzymanie całego biura miało podkreślić ważność jego słów. Nadszedł czas, aby zgromadzić wszystkich. Nie pozwoli na to, by AP wyprzedziła ich w czymkolwiek.
Punktualnie o dwunastej wyszedł na środek biura Reutersa, gdzie w pięciu rzędach siedziało sześćdziesięciu telegrafistów odbierających wiadomości ze wszystkich stron świata. Większość operatorów już zakończyła zapisywanie informacji i patrzyła na niego ze skupieniem i zaciekawieniem. Colin stał przed całą załogą, czekając, aż ostatni pracownicy skończą notować wiadomości, wyłączą urządzenia i będą gotowi, by go wysłuchać. Poza telegrafistami na przemówienie oczekiwał tuzin tłumaczy, dziesięć sekretarek i lokaj.
– Krążą plotki, że AP wygrywa z nami pod względem subskrybentów – zaczął. – Mimo że można oczekiwać, iż gazety tu, w Stanach, będą chciały wspierać naszego amerykańskiego konkurenta, naszym zadaniem jest przekonać ich do nas. Słyszałem, że niektórzy obawiają się, iż kabel pod Pacyfikiem będzie stanowić problem. Posłuchajcie! To nie garstka przewodów sprawia, że jesteśmy świetni. To nasi dziennikarze, telegrafiści i chęć podążania w najdziksze i najniebezpieczniejsze zakątki świata, aby stamtąd wysyłać artykuły ludziom w kraju. Kogo obchodzi, że Amerykanie będą mieć jakiś nowy, wyszukany kabel? To dekady doświadczenia, stulecia imperium i poczucie misji czynią Reutersa genialnym i żaden kabel pod Pacyfikiem tego nie zmieni. – Powoli przyglądał się wszystkim osobom w pomieszczeniu, nawiązując kontakt wzrokowy z pracownikami i mówiąc z jeszcze większym zapałem. – Reuters to najwspanialsza agencja prasowa na świecie. Obejmujemy zasięgiem cały glob. Wszędzie, gdzie docieramy, stanowimy nieoceniony wzór cywilizacji i godności. Amerykanie lubią udawać, że są pionierami demokracji, ale pomyślcie – Anglia właśnie obchodzi siedemsetlecie Wielkiej Karty Swobód, pierwszego przełomu w dziedzinie demokracji. Mamy więcej kreatywności i wyobraźni niż cała reszta świata. Szekspir, Chaucer, Milton. Król Artur i Robin Hood. Krykiet, długi łuk, silnik parowy. Odkryliśmy lub wynaleźliśmy te rzeczy.
Jego przemowa została przyjęta wybuchem śmiechu i odrobiną tupania. Jeden z telegrafistów sięgnął przez przegrodę nad biurkiem, aby uścisnąć dłoń Colina, lecz ten jeszcze nie skończył.
– Możemy sobie przypisać wymyślenie kanapki i najlepszą herbatę na świecie. Uprzejme stanie w kolejce. Czy zauważyliście, że Amerykanie się tłoczą jak jakieś stada zwierząt? Nasze uporządkowane kolejki powinny ich zawstydzać. – Przemówienie wywołało szerokie uśmiechy i przytakujące skinienia głowami. Kilka osób z tyłu wstało i zaczęło klaskać. Głos Colina rozbrzmiewał aż w korytarzu. – Stawiliśmy czoła inwazjom Rzymian, Hunów, wikingów, a dobry Bóg pozwolił, że pokonaliśmy Francuzów. – Zbliżył się do środka pomieszczenia, zatrzymał na moment, po czym uśmiechnął się z zadowoleniem. – Moi drodzy, damy sobie radę z AP.
Biuro wypełniła spontaniczna owacja.
[1] Biurowiec na Manhattanie zbudowany w latach 70. XIX wieku, który jako pierwszy osiągnął 10 kondygnacji i 70 metrów wysokości (przyp. red.).