Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przedmieścia Brisbane, 1983: nieobecny ojciec, uzdolniony niemy brat, matka narkomanka, handlarz heroiną w roli ojczyma... Czy życie dwunastoletniego Elego mogłoby być bardziej skomplikowane?
Dorastając w zaniedbanej dzielnicy, zamieszkałej przez polskich i wietnamskich uchodźców, Eli próbuje iść za głosem serca, żeby dowiedzieć się, co to znaczy być dobrym człowiekiem. Heroicznie próbuje ratować matkę przed pewną zgubą. Los ciągle jednak rzuca mu pod nogi nowe przeszkody.
Najbardziej niezawodnym dorosłym w życiu Elego okazuje się Slim Halliday, czuwający nad nim recydywista i za życia owiany legendą rekordzista udanych ucieczek z więzienia Boggo Road Gaol.
Ta pełna oryginalności i uroku historia, osadzona w Australii lat 80. XX wieku, stanowi wielowymiarową opowieść o braterstwie, prawdziwej miłości i nieprawdopodobnej przyjaźni, a także o zbrodni i magicznej sile umysłu, o rodzinie i przeznaczeniu – jest hipnotyzująca i poruszająca, poetycko przepiękna. Trent Dalton to bez wątpienia jeden z najciekawszych pisarzy australijskich ostatnich lat.
Błyskotliwy, bluźnierczy i dowcipny debiut.
– USA Today
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 576
PrzełożyłaDorota Stadnik
Dla rodziców
Dla Joela, Bena i Jesse’ego
Martwa chwostka szafirowa[1] zapowiada twój koniec.
– Widziałeś to, Slim?
– Co?
– Nic.
Martwa chwostka szafirowa zapowiada twój koniec.
Nie ma wątpliwości. Martwa. Chwostka. Szafirowa. Zapowiada. Twój. Koniec.
Rysa na przedniej szybie auta Slima wygląda jak patyczak bez rąk kłaniający się władcy. Rysa na przedniej szybie wygląda jak Slim. Wycieraczki rozmazały stary brud w tęczę po stronie pasażera. Slim twierdzi, że dla mnie dobrym sposobem na zapamiętywanie szczegółów w życiu jest kojarzenie chwil i obrazów z rzeczami, które mam przy sobie, albo tymi, które są związane z moją codziennością, często więc je widzę i wącham, a także dotykam. Z odzieżą, z rzeczami w sypialni, z rzeczami w kuchni. W ten sposób zawsze będę miał dwa przypomnienia każdego szczegółu w cenie jednego.
Tak Slim pokonał Czarnego Piotrusia. Tak przetrwał w karcerze. Wszystko miało dwa znaczenia. Jedno tutaj, gdzie „tutaj” było celą D9 na oddziale drugim w więzieniu przy Boggo Road Gaol, i drugie tam, czyli w bezkresnym i otwartym wszechświecie wypełniającym jego głowę i serce. Tutaj nie miał nic prócz czterech betonowych ścian, przytłaczającej ciemności i swojego unieruchomionego ciała. Przyspawane do ściany metalowe łóżko. Szczoteczka do zębów i para więziennych kapci zrobionych z materiału. Jednak wsunięty przez otwór w drzwiach karceru przez milczącego klawisza kubek zsiadłego mleka przeniósł go tam – do Ferny Grove z lat trzydziestych, gdzie młody tyczkowaty robotnik rolny doił krowy na peryferiach Brisbane. Blizna na przedramieniu stawała się bramą dla rowerowej przejażdżki małego chłopca. Słoneczna plamka na ramieniu była tunelem prowadzącym ku plażom Sunshine Coast w Queenslandzie. Wystarczyło jedno dotknięcie i znikał. Zbieg z celi D9. Udający wolnego, ale nie próbujący uciec. Jak kiedyś, zanim wrzucili go do karceru – prawdziwie wolny, ale zawsze uciekający.
Dotykał kciukiem szczytów i dolin kłykci, które zabierały go tam – ku wzgórzom leżącym w głębi Gold Coast, aż do Springbrook Falls, a wtedy zimna metalowa prycza w celi D9 stawała się wygładzoną działaniem wody wapienną skałą, zimna betonowa posadzka pod bosymi stopami – wodą nagrzaną słońcem, w której można zanurzyć palce stóp. Slim dotykał spierzchniętych ust i przypominał sobie, jak to było czuć na nich coś równie aksamitnego i doskonałego jak usta Irene, która pocałunkiem zdejmowała z niego grzechy i ból, obmywając go niczym spienione wody Springbrook Falls spadające mu na głowę.
Trochę się niepokoję, że więzienne fantazje Slima stają się moimi. Irene na mokrym omszałym głazie, naga i jasnowłosa, chichocząca jak Marilyn Monroe, z głową odrzuconą do tyłu, swobodna i silna, władczyni wszechświata każdego mężczyzny, strażniczka marzeń, wizja tego, co tam, pozwalająca wytrwać tutaj, odraczająca o kolejny dzień użycie przemyconego noża.
– Miałem dorosły umysł – powtarza Slim.
Właśnie tak poradził sobie z Czarnym Piotrusiem, podziemną izolatką w więzieniu przy Boggo Road. Wrzucili go do tego średniowiecznego karceru na czternaście dni podczas fali letnich upałów w stanie Queensland. Dali mu pół bochenka chleba i cztery, może pięć kubków wody. Tyle musiało mu wystarczyć.
Slim mówi, że połowa jego kumpli z kicia umarłaby po tygodniu w karcerze, ponieważ połowa każdej więziennej populacji i każdego dużego miasta na świecie jest pełna dorosłych mężczyzn z umysłem dziecka. Tymczasem dorosły umysł może zaprowadzić dojrzałego mężczyznę wszędzie, dokąd on zechce się udać.
W Czarnym Piotrusiu leżała na ziemi mata z gryzących włókien kokosa. Miała rozmiar wycieraczki do butów, odpowiadający długości piszczeli Slima. Slim mówi, że codziennie kładł się na niej na boku, podciągał kolana pod brodę, zamykał oczy, otwierał drzwi do sypialni Irene, wślizgiwał się pod białą kołdrę, wtulał się w ciało Irene, prawą ręką otaczał jej nagi porcelanowy brzuch i w takiej pozycji pozostawał przez czternaście dni.
– Zwinięty w kłębek jak niedźwiedź w stanie hibernacji – mówi. – Tak przytulnie mi było w tym piekle, że nie chciałem stamtąd wracać.
Slim mówi, że mam umysł dorosłego w ciele dziecka. Mam dopiero dwanaście lat, ale Slim uważa, że mogę słuchać trudnych opowieści. Uważa, że powinienem poznać wszystkie więzienne historie o gwałtach, więźniach, którzy skręcali sobie kark, zwisając na związanych prześcieradłach, połykali ostre kawałki metalu, raniąc sobie wnętrzności, byle tylko zagwarantować sobie tygodniowe wakacje w jasnym szpitalu w Brisbane. Czasem wydaje mi się, że posuwa się za daleko, nie szczędząc mi drastycznych szczegółów, na przykład krwi tryskającej z rozerwanych odbytów po gwałcie.
– Światło i cień – mówi. – Nie da się uciec przed światłem, nie da się uciec przed cieniem.
Dlatego muszę wysłuchiwać opowieści o chorobie i śmierci, by pojąć wpływ tych wspomnień o Irene. Slim mówi, że mogę słuchać ponurych historii, ponieważ wiek mojego ciała nic nie znaczy w porównaniu z wiekiem mojej duszy, który stopniowo zawężał się do przedziału między siedemdziesiąt plus a demencją. Kilka miesięcy wcześniej, w tym samym samochodzie, Slim powiedział, że z radością dzieliłby ze mną więzienną celę, ponieważ umiem słuchać i pamiętam, co usłyszałem. Pojedyncza łza stoczyła mi się po policzku, kiedy uczynił mi taki zaszczyt.
– W środku łzy nie wychodzą na dobre – zauważył.
Nie wiedziałem, czy mówiąc o „środku”, ma na myśli więzienną celę, czy wnętrze ciała. Płakałem po części z dumy, po części ze wstydu, ponieważ nie jestem godny – o ile słowo „godny” pasuje do kolesia, z którym dzieli się celę.
– Wybacz – powiedziałem, przepraszając za tę łzę.
Slim wzruszył ramionami.
– Tam, skąd poleciała, jest ich więcej – odparł.
Martwa chwostka szafirowa zapowiada twój koniec.
Martwa chwostka szafirowa zapowiada twój koniec.
Białawy półksiężyc na paznokciu mojego lewego kciuka już zawsze będzie mi przypominał zaschnięty brud rozmazany na szybie Slima w kształt tęczy. I tamten dzień – który zapamiętam na zawsze – gdy Arthur „Slim” Halliday, najsłynniejszy uciekinier z więzienia, nadzwyczajny i nieuchwytny „Houdini z Boggo Road”, nauczył mnie – Elego Bella, chłopca o starej duszy i dojrzałym umyśle, kandydata na świetnego kumpla spod celi, ze łzami na wierzchu – prowadzić jego zardzewiałego niebieskiego land cruisera.
Trzydzieści dwa lata temu, w lutym tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku, po trwającym sześć dni procesie w Sądzie Najwyższym w Brisbane, sędzia Edwin James Droughton Stanley skazał Slima na dożywocie za brutalne pobicie ze skutkiem śmiertelnym taksówkarza Athola McCowana koltem kalibru czterdzieści pięć. Gazety nazywały Slima „Zabójcą taksówkarza”.
Ja nazywałem go swoim opiekunem.
– Sprzęgło – mówi.
Lewe udo Slima napina się pod opaloną skórą jego nogi, poprzecinanej siedmiuset pięćdziesięcioma liniami życia, ponieważ Slim może mieć siedemset pięćdziesiąt lat, i wciska sprzęgło. Stara opalona lewa ręka porusza dźwignią zmiany biegów. Własnoręcznie skręcony papieros pali się na żółto, potem na szaro, w końcu na czarno, balansując niebezpiecznie na krawędzi dolnej wargi.
– Na luz.
Przez rysę w szybie widzę mojego brata Augusta. Siedzi na naszym ceglanym murku, opisując w powietrzu historię swojego życia płynnym ruchem palca wskazującego prawej dłoni, ryjąc litery w powietrzu.
Chłopiec pisze palcem w powietrzu.
Chłopiec pisze palcem w powietrzu, jak według mojego starego sąsiada, Gene’a Crimminsa, Mozart grał na fortepianie. Jakby każde słowo musiało nieodwołalnie nadejść, wysłane skądś spoza jego własnego przepełnionego umysłu. Nie na papierze czy na maszynie do pisania, ale w powietrzu, niewidocznej substancji, o której istnieniu można by nawet nie wiedzieć, gdyby czasem nie materializowała się w postaci wiatru smagającego człowieka w twarz. Notatki, przemyślenia, pamiętnikowe wpisy… Wszystkie zapisane palcem wskazującym prawej ręki, przecinającym powietrze, kreślącym litera po literze, zdanie po zdaniu w nicości, zupełnie jakby musiał wyrzucić je z głowy, a jednocześnie spowodować, by cała opowieść rozpłynęła się w przestrzeni i zniknęła na dobre. Jakby nieustannie zanurzał palec w szklanym kałamarzu pełnym niewidzialnego atramentu. Słowa źle układają się w głowie. Zawsze lepiej wyrzucić je z siebie niż pozostawiać w środku.
W lewej dłoni ściska kurczowo księżniczkę Leię. Nigdy nie wypuszcza jej z ręki. Sześć tygodni temu Slim zabrał Augusta i mnie na wszystkie trzy części Gwiezdnych wojen do kina samochodowego w Yatali. Chłonęliśmy tę opowieść z odległej galaktyki na tylnych siedzeniach jego land cruisera, z głowami wspartymi o bukłaki z winem, leżące w więcierzu na kraby roztaczającym woń martwych ryb, który Slim trzyma z tyłu obok skrzynki na narzędzia i starej lampy naftowej. Tamtego wieczoru nad południowo-wschodnim Queenslandem migotało tyle gwiazd, że kiedy Sokół Millennium mknął ku skrajowi ekranu, przez chwilę myślałem, że wyleci z niego, wzbije się pomiędzy nasze gwiazdy i z prędkością światła pomknie w stronę Sydney.
– Słuchasz? – warczy Slim.
– Mhm.
Nieprawda. Nigdy nie słuchałem, jak powinienem. Zawsze za dużo myślałem o Auguście. O mamie. O Lyle’u. O okularach Slima à la Buddy Holly. O głębokich bruzdach na czole Slima. O jego osobliwym chodzie, odkąd postrzelił się w nogę w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku. O tym, że tak jak ja też miał swoją szczęśliwą plamkę. O tym, jak uwierzył mi na słowo, kiedy powiedziałem, że moja szczęśliwa plamka ma tajemną moc; że kiedy jestem zdenerwowany, przestraszony albo bezradny, odruchowo spoglądam na to ciemnobrązowe znamię na środkowym kłykciu prawego palca wskazującego. Wtedy czuję się lepiej.
– Brzmi głupio, Slim – powiedziałem. – Idiotycznie, Slim – dodałem.
Wtedy on pokazał mi swoją szczęśliwą plamkę, a właściwie pieprzyk na kości prawego nadgarstka. Myślał, że to zmiana nowotworowa, ale to było jego szczęśliwe znamię i nie zdobył się na jego usunięcie. Powiedział, że w więzieniu to znamię stało się uświęcone, ponieważ przypominało mu pieprzyk, jaki Irene miała wysoko po wewnętrznej stronie lewego uda, blisko jej najświętszego skarbu, i zapewnił mnie, że pewnego dnia ja też poznam to kobiece miejsce i zrozumiem, co czuł Marco Polo, kiedy pierwszy raz przeciągnął palcami po jedwabiu.
Spodobała mi się ta historia, więc opowiedziałem Slimowi, kiedy pierwszy raz zobaczyłem tego piega na kłykciu swojego prawego palca wskazującego. Miałem wtedy około czterech lat. Siedziałem w żółtej koszulce z brązowymi rękawami na długiej brązowej sofie ze sztucznej skóry. To moje pierwsze świadome wspomnienie. Jest w nim telewizor. Spoglądam na swój palec wskazujący, dostrzegam tę plamkę, potem podnoszę wzrok, zwracam głowę w prawo i widzę twarz, która chyba należy do Lyle’a, ale równie dobrze mogła być twarzą mojego ojca, chociaż tak naprawdę nie pamiętam jego twarzy.
Ta plamka jest zatem świadomością. Moim osobistym wielkim wybuchem. Sofą. Żółto-brązową koszulką. Wtedy się pojawiam. I jestem. Powiedziałem Slimowi, że reszta budzi wątpliwości, bo cztery lata przed tą chwilą równie dobrze mogły nigdy się nie zdarzyć. Slim uśmiechnął się wtedy. Powiedział, że plamka na kłykciu mojego prawego palca wskazującego jest domem.
Zapłon.
– Jasna cholera! Co przed chwilą powiedziałem, Sokratesie? – warczy na mnie Slim.
– Ostrożnie opuszczaj stopę?
– Patrzyłeś prosto na mnie. Wyglądałeś, jakbyś słuchał, ale ty nie słuchałeś. Błądziłeś spojrzeniem po mojej twarzy, ale nie słyszałeś ani słowa.
To wina Augusta. August nie mówi. Milczy jak głaz. Konsekwentnie. Umie mówić, ale nie chce. Nie pamiętam ani jednego słowa, jakie padłoby z jego ust. Nigdy nie zwrócił się choćby jednym słowem ani do mnie, ani do mamy, ani do Lyle’a, ani nawet do Slima. Komunikuje, co ma do zakomunikowania, subtelnym dotknięciem ręki rozmówcy, śmiechem czy potrząsaniem głową. Umie wyrazić stan ducha sposobem, w jaki odkręca słoik z pastą vegemite. Umie wyrazić szczęście sposobem, w jaki smaruje chleb masłem. Umie wyrazić smutek, wiążąc w określony sposób sznurowadła.
Czasem siedzę z nim na kanapie, gramy w Super Breakout na naszym atari, świetnie się bawimy, w pewnym momencie spoglądam na niego i gotów jestem przysiąc, że August zaraz się odezwie.
– No, powiedz to – mówię wtedy. – Wiem, że chcesz to zrobić. Po prostu to powiedz.
August uśmiecha się, przekrzywia głowę w lewo, unosi lewą brew, a prawą ręką kreśli w powietrzu łuk, jakby pocierał szklaną kulę. Właśnie tak mnie przeprasza. Jakbym słyszał: „Eli, pewnego dnia dowiesz się, dlaczego nie mówię. Jeszcze nie teraz, Eli. Nie dzisiaj. Teraz się odczep”.
Mama powiedziała, że August przestał mówić, kiedy uciekła od taty. Miał sześć lat. Mama mówi, że wszechświat ukradł słowa jej synkowi, kiedy nie patrzyła, bo była zbyt zajęta wymyślaniem, co mi powie, gdy podrosnę; i kiedy zachodziła w głowę, jak to się stało, że wszechświat podmienił jej syna na tajemniczego obcego z piątkami w szkole, z którym musiałem dzielić piętrowe łóżko przez osiem ostatnich lat.
Od czasu do czasu jakiś godny pożałowania łobuz z klasy Augusta naśmiewa się z niego i jego milczenia. Reakcja Augusta jest zawsze taka sama: podchodzi do agresywnego pyskacza, całkiem nieświadomego drzemiącej w milczku agresji, i korzystając z błogosławieństwa orzeczonej nieumiejętności objaśnienia swoich zachowań, zadaje chłopakowi ciosy w szczękę, nos i żebra. Kombinacji tych ciosów wytrwale uczył nas Lyle, wieloletni przyjaciel mamy, podczas długich zimowych weekendów z użyciem worka treningowego z brązowej skóry w szopie za domem. Z natury sceptyczny Lyle głęboko wierzy w moc złamanego nosa jako okoliczności zmieniającej układ sił.
Nauczyciele zazwyczaj stają po stronie Augusta, ponieważ jest piątkowym uczniem autentycznie zainteresowanym nauką. Kiedy do drzwi pukają psychologowie dziecięcy, mama naprędce odwołuje się do pochlebnych stwierdzeń innego nauczyciela, które objaśniają, dlaczego August jest wymarzonym nabytkiem w każdej klasie i dlaczego system edukacji w stanie Queensland odniósłby poważne korzyści, gdyby posiadał większą liczbę takich kompletnie niemych uczniów.
Mama mówi, że kiedy August miał pięć, może sześć lat, godzinami wpatrywał się w powierzchnie odbijające światło. Kiedy ja bawiłem się samochodzikami i klockami na podłodze w kuchni, a ona robiła ciasto marchewkowe, August spoglądał w stare okrągłe lusterko mamy. Godzinami przeglądał się w kałużach. Nie jak mityczny narcyz, ale w sposób, jaki mama nazywała eksplorowaniem. Zupełnie jakby czegoś tam szukał. Mijając drzwi do naszej sypialni, widziałem, jak robi miny przed lustrem wiszącym nad starą komodą.
– Znalazłeś to już? – zapytałem go, kiedy miałem dziewięć lat.
Odwrócił się od lustra z obojętnym wyrazem twarzy i grymasem w kąciku ust, który oznajmiał, że poza kremowymi ścianami naszej sypialni istnieje świat, na który nie jestem gotowy i którego nie potrzebuję. Mimo to zadawałem mu to pytanie za każdym razem, kiedy widziałem go wpatrującego się we własne odbicie:
– Znalazłeś to już?
Zawsze przyglądał się księżycowi, śledząc z okien sypialni jego wędrówkę po niebie nad naszym domem. Wiedział, pod jakim kątem świeci. Czasem w środku nocy wychodził w piżamie przez okno, rozwijał ogrodowego węża i ciągnął go w stronę ścieku, gdzie potem siedział, zalewając ulicę wodą. Jeśli utrafił, gigantyczna kałuża wypełniała się srebrzystym odbiciem księżyca w pełni.
– Księżycowy staw – ogłosiłem uroczyście pewnej zimnej nocy.
August rozpromienił się, objął mnie prawym ramieniem i pokiwał głową, jak kiwałby nią Mozart pod koniec Don Giovanniego, ulubionej opery Gene’a Crimminsa. Przyklęknął i palcem wskazującym prawej dłoni wykaligrafował na powierzchni księżycowego stawu trzy słowa:
Chłopiec pochłania wszechświat.
To August nauczył mnie zwracać uwagę na szczegóły, interpretować wyraz twarzy, czerpać informacje z komunikatów niewerbalnych, doszukiwać się znaczeń w każdej niemej rzeczy, jaką mamy przed oczami; z rzeczy, które mówią do nas bez słów. To on nauczył mnie, że nie zawsze muszę słuchać. Wystarczy, że będę patrzył.
Masywny land cruiser klekocze na wybojach, a ja podskakuję na siedzeniu. Dwa kawałki gumy do żucia, które trzymałem od siedmiu godzin, wypadają z kieszeni moich spodenek wprost do dziury wygryzionej w siedzeniu przez starego, wiernego i nieżyjącego już białego kundla Slima. Pat systematycznie wygryzał ją podczas długich podróży, jakie regularnie odbywał ze Slimem z Brisbane do miasteczka Jimna na północ od Kilcoy, gdy Slim już wyszedł z więzienia.
Pełne imię Pata brzmiało Patch, ale stało się za długie dla Slima. Slim jeździł z Patem po złoto. Szukali go w głębi lasu, w korycie strumienia, w którym ponoć do dziś jest tyle kruszcu, że nawet król Salomon by się na nie skusił. Slim nadal jeździ tam ze swoją starą misą do płukania złota. Robi tak w każdą pierwszą niedzielę miesiąca. Tyle że bez Pata to już nie to samo. To właśnie Pat umiał znaleźć złoto. Miał do tego nosa. Slim uważa, że jego psa naprawdę ciągnęło do złota. Był to pierwszy w świecie przypadek psa cierpiącego na gorączkę złota.
– Pociąg do błyskotek – mówi. – Przez to stary dobry Pat oszalał. – Slim zmienia bieg. – Ostrożnie wciskasz sprzęgło. Jedynka. Zwalniasz sprzęgło. – Delikatnie wciska pedał gazu. – A teraz trzymasz nogę na pedale.
Ciężki land cruiser pokonuje trzy metry wzdłuż trawiastego krawężnika i Slim wciska hamulec. Samochód staje równolegle do Augusta, który nadal energicznie pisze w powietrzu palcem wskazującym prawej ręki. Slim i ja spoglądamy w lewo, by przyjrzeć się niememu słowotokowi Augusta. Kiedy kończy zdanie, muska powietrze, jakby stawiał kropkę. Ma na sobie swoją ulubioną zieloną koszulkę z napisem „Jeszcze niczego nie widziałeś” w kolorach tęczy. Opadające na oczy brązowe włosy, fryzura na Beatlesa. Niebiesko-żółte stare spodenki Lyle’a z logo drużyny Parramatta Eels, chociaż w wieku trzynastu lat, z czego przynajmniej pięć spędził na kanapie, oglądając mecze z Lyle’em i ze mną, August nie wykazuje najmniejszego zainteresowania rozgrywkami ligi rugby. Nasz kochany tajemniczy chłopak. Nasz Mozart. August jest o rok starszy ode mnie. O rok starszy od wszystkich. O rok starszy od wszechświata.
Po napisaniu pięciu pełnych zdań oblizuje czubek palca, jakby maczał pióro w atramencie, potem na powrót zanurza się w sekretnym źródle, z którego wypływa impuls prowadzący niewidoczne pióro kreślące w powietrzu niewidoczne litery. Slim opiera ręce na kierownicy i zaciąga się skrętem, nie spuszczając wzroku z Augusta.
– Co on teraz pisze? – pyta.
August, nieświadomy naszych badawczych spojrzeń, wodzi wzrokiem za literami powstającymi na jego własnym niebie. Może dla niego to nieskończona ryza papieru w linię, który zapisuje w swojej wyobraźni, a może widzi te linie rozpostarte na niebie. To pismo lustrzane. Mogę je przeczytać, jakbym patrzył na Augusta pod odpowiednim kątem, jakbym widział litery na tyle wyraźnie, by obrócić je w głowie dookoła ich własnej osi.
– To samo zdanie co zawsze.
– To znaczy?
Słońce wygląda sponad ramienia Augusta. Rozgrzana do białości kula. Gorąca dłoń dotykająca mojego czoła. Nie ma wątpliwości.
– Martwa chwostka szafirowa zapowiada twój koniec.
August zamiera. Wbija we mnie wzrok. Wygląda jak ja, ale moja lepsza wersja. Silniejsza i ładniejsza. Z gładką twarzą. Twarzą, jaką widzi w księżycowym stawie.
Wiem, czego oczekuje: „Powtórz to”.
– Martwa chwostka szafirowa zapowiada twój koniec.
August wykrzywia usta w półuśmiechu, potrząsa głową i patrzy na mnie, jakbym oszalał. Jakbym to ja puszczał wodze wyobraźni: „Zawsze coś wymyślasz, Eli”.
– Tak, widziałem. Obserwuję cię od pięciu minut.
August uśmiecha się szeroko i energicznie wyciera słowa z nieba otwartą dłonią. Slim też się uśmiecha i kręci głową.
– Ten chłopak zna odpowiedź – mówi.
– Na co? – pytam.
– Na pytania.
Slim włącza wsteczny bieg, cofa land cruisera o trzy metry i wciska hamulec.
– Teraz twoja kolej.
Slim kaszle, pluje przez okno śliną brązową od tytoniu na rozgrzaną słońcem wyboistą asfaltową ulicę ciągnącą się wzdłuż czternastu niskich domostw, wśród nich i naszego, pokrytych kremowym, niebieskawozielonym lub błękitnym eternitem. To Darra, a raczej Sandakan Street w Darze, moje przedmieście Brisbane, zamieszkane przez polskich i wietnamskich emigrantów oraz uchodźców ze starych złych czasów, jak mama, August i ja, przebywających tu na wygnaniu od ośmiu lat, ukrytych przed światem, pozostawionych samym sobie rozbitków, przywożonych tu, by tworzyć australijską biedotę, oddzielonych od Ameryki, Europy i Jane Seymour oceanami i przeklętą, choć piękną Wielką Rafą Koralową, i siedmioma tysiącami kilometrów linii brzegowej Queenslandu, a teraz jeszcze estakadą, po której mkną auta do samego Brisbane, i jeszcze bardziej pobliskim zakładem produkującym cement i wapno, skąd w wietrzne dni płynie nad Darrą chmura pyłu, pokrywającego niebieskie ściany naszego pełnego zakamarków domu, który musimy z Augustem spłukać wężem ogrodowym, zanim spadnie deszcz i zamieni go w cement, pozostawiając szare szlaki stwardniałych żył biegnących przez front domu i wielkie okno, przez które Lyle wyrzuca niedopałki, a ja wyrzucam ogryzki jabłka, idąc jak zwykle w ślady Lyle’a, ponieważ zawsze warto go naśladować, chociaż może jestem za mały, żeby to wiedzieć na pewno.
Darra to marzenie, odór, przewrócony kosz na śmieci, pęknięte lustro, raj, miska wietnamskiej zupy z makaronem i krewetkami, miski z mięsem krabów, świńskimi uszami, golonką i boczkiem. Darra to dziewczyna piorąca rzeczy w rynsztoku, chłopiec z gilem u nosa tak długim, że świeci w wielkanocny wieczór, nastolatka na torach kolejowych w oczekiwaniu na ekspres jadący na dworzec główny w Brisbane i dalej w świat, mężczyzna z RPA palący sudańskie zioło, Filipińczyk wstrzykujący sobie afgańskie prochy w pobliżu kambodżańskiej dziewczynki popijającej mleko z Darling Downs. Darra to moje ciche westchnienie, moje przemyślenia o wojnie, moje głupie rodzące się tęsknoty, mój dom.
– Jak myślisz, kiedy wrócą? – pytam.
– Niebawem.
– Na co pojechali?
Slim ma na sobie złotawo-brązową koszulę z cienkiej bawełny, którą włożył w ciemnoniebieskie szorty. Nosi te szorty bez przerwy i twierdzi, że ma trzy pary takich samych i regularnie je zmienia, ale ja codziennie widzę tę samą dziurę w dolnym rogu tylnej prawej kieszeni. Chodzi w niebieskich gumowych klapkach, które niemal przyrosły do jego starych śmierdzących stóp pokrytych odciskami i kurzem, ale w tej chwili lewy klapek zsuwa mu się ze stopy, zahaczony o sprzęgło, gdy Slim gramoli się z auta. Houdini uwięziony w wodnej komorze zachodnich przedmieść Brisbane. Ale nawet Houdini nie potrafi uciec czasowi. Slim nie potrafi uciec przed MTV. Ani przed Michaelem Jacksonem. Ani przed całymi latami osiemdziesiątymi.
– Na Czułe słówka – odpowiada, otwierając drzwi od strony pasażera.
Kocham go z całego serca, ponieważ Slim z całego serca kocha Augusta i mnie. W młodości był twardy i zimny. Z wiekiem zmiękł. Troszczy się o Augusta i o mnie, martwi się o nas i nasze dorastanie. Kocham go bardzo za to, jak usiłuje nas przekonać, że kiedy mama i Lyle są tak długo poza domem, to siedzą w kinie, a nie handlują heroiną kupioną od wietnamskich restauratorów.
– Lyle wybrał ten film?
Podejrzewałem, że mama i Lyle są dilerami, odkąd pięć dni temu znalazłem półkilogramową paczkę heroiny ze Złotego Trójkąta ukrytą w kosiarce stojącej w naszej szopie za domem. Mam pewność, że są dilerami, kiedy Slim mówi mi, że pojechali do kina na Czułe słówka.
Slim posyła mi karcące spojrzenie.
– Posuń się, mądralo – mamrocze półgębkiem.
Sprzęgło. Jedynka. Pedał gazu. Samochód szarpie i rusza. Jedziemy.
– Więcej gazu – rzuca Slim.
Bosą stopą wciskam pedał mocniej, aż do całkowitego wyprostowania nogi. Przejeżdżamy przez nasz trawnik i jedziemy prosto na różany krzew pana Dudzinskiego rosnący przy krawężniku.
– Zjedź na drogę – mówi rozbawiony Slim.
Mocno skręcam kierownicę w prawo i przejeżdżam przez rynsztok na asfalt pokrywający Sandakan Street.
– Sprzęgło. Dwójka – burczy Slim.
Przyśpieszamy. Mijamy dom Freddy’ego Pollarda i jego siostrę Evie, która pcha przed sobą wózek dla lalek z bezgłową Barbie w środku.
– Mam stanąć? – pytam.
Slim patrzy we wsteczne lusterko, potem rzuca okiem w lusterko boczne od strony pasażera.
– Nie, chrzanić to. Objedź cały kwartał.
Wrzucam trójkę. Przyśpieszamy do czterdziestu na godzinę. Jesteśmy wolni. To ucieczka. Ja i Houdini. Dwóch zbiegów. Dwóch specjalistów od ucieczek w trakcie ucieczki.
– Jadę! – krzyczę.
Slim wybucha śmiechem. Z jego płuc wydobywa się świst.
Skręcam w lewo w Swanavelder Street, mijam stare centrum polskich imigrantów z czasów drugiej wojny światowej, gdzie rodzice Lyle’a spędzili swoje pierwsze dni pobytu w Australii. Znów skręcam w lewo, tym razem w Butcher Street, gdzie Freemanowie trzymają egzotyczne ptaki: skrzeczącego pawia, gęś gęgawę, kaczkę piżmową. Leć, ptaszku. Pędź przed siebie, pędź. W lewo w Hardy, potem znów w lewo w Sandakan Street.
– Zwolnij – mówi Slim.
Wciskam hamulec i puszczam sprzęgło. Samochód staje, znowu obok Augusta, który ciągle wypisuje na niebie słowa, całkowicie pochłonięty tym zajęciem.
– Widziałeś, Gus? – wrzeszczę. – Widziałeś, jak kieruję?
Brat nie odrywa wzroku od swoich słów. Nawet nie widział, jak odjeżdżaliśmy.
– Co on teraz pisze? – pyta Slim.
Te same dwa słowa. Ciągle. Półksiężyc dużej litery „C”. Małe zaokrąglone „a”. Chude „i”. Jedna pionowa kreska na niebie z kółeczkiem na górze. August siedzi na ogrodzeniu w tym samym miejscu, co zwykle, obok dziury po brakującej cegle, w odległości dwóch cegieł od czerwonej skrzynki na listy z kutego żelaza.
August jest tą brakującą cegłą. Księżycowy staw jest moim bratem. August jest księżycowym stawem.
– Dwa słowa – mówię. – Imię zaczynające się na „C”.
Będę kojarzył to imię z dniem, w którym nauczyłem się prowadzić auto, i z brakującą cegłą, księżycowym stawem, land cruiserem Slima, pęknięciem na przedniej szybie, moim szczęśliwym znamieniem i wszystkim, co ma związek z moim bratem Augustem. To wszystko będzie mi ją przypominało.
– Jakie imię? – dopytuje Slim.
– Caitlyn.
Caitlyn. Z całą pewnością. Caitlyn. Nakreślone prawym palcem wskazującym na nieskończonej niebieskiej kartce papieru.
– Znasz kogoś o tym imieniu? – pyta Slim.
– Nie.
– A drugie słowo?
Śledzę ruch palca Augusta, kreślącego linie na niebie.
– Spies – mówię.
– Caitlyn Spies – powtarza Slim. – Caitlyn Spies. – W zamyśleniu zaciąga się dymem. – Co to, kurwa, znaczy?
Caitlyn Spies. Nie ulega wątpliwości.
Martwa chwostka szafirowa zapowiada twój koniec. Chłopiec pochłania wszechświat. Caitlyn Spies.
Nie ulega wątpliwości.
To odpowiedzi.
Odpowiedzi na pytania.
Pokój prawdziwej miłości. Pokój krwi. Błękitne azbestowe ściany z liszajami tam, gdzie Lyle zakitował dziury. Posłane podwójne łóżko, białe prześcieradło starannie wygładzone i wetknięte pod materac, zleżały cienki szary koc przypominający o istnieniu obozów śmierci, od których uciekali rodzice Lyle’a. Każdy od czegoś ucieka, zwłaszcza od wyobrażeń.
Nad łóżkiem oprawiony obraz z Jezusem. Syn Boży w cierniowej koronie, spokojny mimo krwi spływającej z czoła – cóż za stoicyzm w obliczu jakże beznadziejnej sytuacji – lecz marszczący brew jak zawsze, ponieważ August i ja nie powinniśmy tu być. W tym cichym niebieskim pokoju, najspokojniejszym miejscu na ziemi. W miejscu prawdziwej jedności.
Według Slima starzy angielscy pisarze i wszystkie filmy wyświetlane na popołudniowych seansach błędnie sugerują, że prawdziwa miłość przychodzi łatwo, jest zapisana w gwiazdach i krąży gdzieś wokół słońca. Czeka na wypełnienie przeznaczenia. Uśpiona prawdziwa miłość dostępna jest dla każdego, czeka na odnalezienie, wybucha, gdy nić życia zderzy się z przypadkiem i spotkają się spojrzenia dwojga kochanków. Bum!
Jednak z tego, co widziałem, prawdziwa miłość jest trudna. Prawdziwy romans niesie w sobie śmierć. Nocne dreszcze i ślady kału na prześcieradle. Taka prawdziwa miłość umiera, jeśli musi czekać na swoje przeznaczenie. Taka prawdziwa miłość żąda od kochanków odłożenia na bok wyobrażeń o ideale i zmierzenia się z tym, co jest.
August prowadzi. Chce mi coś pokazać.
– Zabije nas, jeśli nas tu zastanie.
Wstęp do pokoju Leny jest zakazany. Pokój Leny jest święty. Tylko Lyle wchodzi do jej pokoju. August wzrusza ramionami. Ściska w prawej ręce latarkę, mija łóżko Leny.
– Smutno mi, kiedy widzę to łóżko.
August z powagą kiwa głową. „Mnie jeszcze smutniej, Eli. Wszystko wywołuje u mnie większy smutek. Moje emocje są głębsze niż twoje, nie zapominaj”.
Łóżko zapada się po jednej stronie, obciążane nierównomiernie przez osiem lat, kiedy Lena Orlik spała na nim sama bez równoważącego ciężaru męża na drugiej połowie, Aurelego Orlika, który zmarł na raka prostaty w tym łóżku w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym.
Aureli umarł spokojny. Umarł tak spokojny jak ten pokój.
– Myślisz, że Lena patrzy teraz na nas?
August uśmiecha się i wzrusza ramionami. Lena wierzyła w Boga, ale nie wierzyła w miłość, a przynajmniej taką zapisaną w gwiazdach. Nie wierzyła w przeznaczenie, ponieważ gdyby miłość do Aurelego była jej przeznaczeniem, oznaczałoby to, że narodziny i cała upiorna obłąkańcza dorosłość absolutnego popaprańca, jakim był Adolf Hitler, również powinny się wydarzyć, ponieważ właśnie „ten odrażający potwór”, jak zwykła go nazywać, był jedynym powodem ich spotkania w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku w obozie przejściowym dla przesiedleńców w amerykańskiej strefie okupacyjnej na terenie Niemiec, gdzie żyli przez cztery lata, na tyle długo, by Aureli zebrał wystarczającą ilość srebra na obrączkę dla Leny. Lyle urodził się w obozie w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym, spędził swoją pierwszą noc na ziemi w wielkim blaszanym wiadrze zawinięty w szary koc, podobny do tego, jaki teraz leżał na jego łóżku. Ameryka nie chciała przyjąć Lyle’a, Wielka Brytania też nie chciała go przyjąć, ale Australia go przyjęła i Lyle nigdy o tym nie zapomniał, co udowodnił w latach swojej burzliwie zmarnowanej młodości, kiedy ani razu nie podpalił i nie zniszczył mienia z napisem „Made in Australia”.
W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym Orlikowie przybyli do obozu dla przesiedleńców w Waco, o minutę drogi rowerem od naszego domu. Przez cztery lata mieszkali wśród dwóch tysięcy innych ludzi, dzieląc z nimi blaszaki mieszczące w sumie trzysta czterdzieści pokoi, wspólne toalety i łazienki. Aureli dostał pracę przy układaniu podkładów kolejowych na nowej trasie między Darrą a sąsiednimi przedmieściami – Oxley i Corindą. Lena pracowała w tartaku w Yeerongpilly na południowym zachodzie, przycinając sklejkę wśród mężczyzn dwukrotnie od niej większych i niedorównujących jej odwagą.
Aureli sam zbudował ten pokój, w weekendy zbudował cały dom z pomocą swoich polskich przyjaciół z linii kolejowej. Przez pierwsze dwa lata nie mieli prądu. Lena i Aureli uczyli się angielskiego przy lampie naftowej. Dom stopniowo się rozrastał, pomieszczenie po pomieszczeniu, aż zapach polskiej grzybowej, pierogów z serem i ziemniakami, gołąbków z kapusty i pieczonej baraniny wypełniły trzy sypialnie, kuchnię, pokój dzienny, salon, pralnię przy kuchni, łazienkę i oddzielną wolnostojącą toaletę spłukiwaną bieżącą wodą, z makatką na ścianie przedstawiającą trójnawowy Kościół Najświętszego Zbawiciela w Warszawie.
August przystaje i odwraca się w stronę garderoby. Lyle zrobił ją sam, wykorzystując umiejętności stolarskie zdobyte podczas obserwowania ojca i jego polskich kolegów, kiedy stawiali ten dom kawałek po kawałku.
– Co jest, Gus?
August zwraca głowę w prawo. „Otwórz drzwi szafy”.
Aureli Orlik wiódł ciche życie i miał zamiar umrzeć równie cicho, z godnością, bez pikania urządzeń monitorujących pracę serca w tle i zaaferowanego personelu. Nie chciał robić scen. Za każdym razem, gdy Lena wracała do pokoju z opróżnioną kaczką czy świeżym ręcznikiem do wytarcia wymiocin z piersi męża, Aureli przepraszał za sprawienie kłopotów. Ostatnie słowo, jakie usłyszała od niego, brzmiało „Przepraszam”, ale Aureli nie zdążył już wyjaśnić, za co przeprasza, chociaż Lena wiedziała, że nie chodzi mu o ich miłość, prawdziwą miłość, w której znalazło się miejsce na ciężkie próby, błędy, rozstania i powroty, i w końcu na śmierć, ale nigdy na żal.
Otwieram drzwi przepastnej szafy. Stara deska do prasowania. Torba ze starymi ubraniami Leny na ziemi. Rząd wieszaków z sukienkami w jednolitych kolorach: oliwkowym, jasnobrązowym, czarnym, niebieskim.
Lena umarła głośno, do wtóru straszliwej kakofonii trzasku giętej stali i wysokich nut, których autorem był Frankie Valli. Stało się to w drodze powrotnej ze Święta Kwiatów w Toowoomba, na Warrego Highway o zmierzchu, w odległości osiemdziesięciu minut od Brisbane, gdy należący do Leny ford cortina zderzył się czołowo z ciężarówką przewożącą ananasy. Lyle był wtedy na odwyku w Kings Cross ze swoją ówczesną dziewczyną Astrid. To była druga z trzech prób Lyle’a wyrwania się z trwającego dziesięć lat heroinowego nałogu. W trakcie rozmowy z policjantami z miasteczka Gatton, którzy przybyli na miejsce wypadku, był na głodzie.
– Nie cierpiała – powiedział najstarszy stopniem funkcjonariusz, co Lyle uznał za przejaw delikatności. – Ciężarówka była kurewsko wielka.
Po tych słowach oficer wręczył Lyle’owi jedyne rzeczy, jakie byli w stanie wydobyć z wraku cortiny: torebkę Leny, różaniec, okrągłą poduszeczkę, na której siadała, by lepiej widzieć, i cudem zachowaną kasetę wyjętą z samochodowego radiomagnetofonu, z albumem Looking’ Back zespołu The Four Seasons, którego wokalistą był Frankie Valli.
– O cholera – powiedział Lyle, trzymając w rękach kasetę i potrząsając głową.
– Co się stało? – zapytał oficer.
– Nic – odparł Lyle, uświadamiając sobie, że wyjaśnienie opóźni moment wzięcia działki, co całkowicie owładnęło jego myśli, przekładając się na fizyczną potrzebę wzięcia prochów i zaznania barwnych snów na jawie. (Słyszałem, jak mama nazwała to kiedyś „sjestą”). Te sny na jawie stworzyły emocjonalny wał przeciwpowodziowy, który puścił dopiero po tygodniu, gdy do Lyle’a dotarło, że na ziemi nie został już nikt, kto go kocha.
Tamtej nocy w Darze, na małej kanapie w suterenie u najlepszego przyjaciela z dzieciństwa, Tadeusza „Teddy’ego” Kallasa, wstrzyknął sobie działkę w lewe ramię, rozmyślając o tym, jak romantyczna była jego mama, jak głęboko kochała swojego męża i jak wysoki głos wokalisty zespołu The Four Seasons wywoływał uśmiech u wszystkich ludzi oprócz jego matki. Frankie Valli doprowadzał Lenę Orlik do łez. W heroinowym widzie Lyle włożył kasetę The Four Seasons do magnetofonu Teddy’ego. Wcisnął przycisk Play, ponieważ chciał usłyszeć piosenkę, której słuchała Lena, gdy roztrzaskała się o ciężarówkę pełną ananasów. To była Big Girls Don’t Cry. W chwili, gdy rozległy się pierwsze wysokie tony, przypomniał sobie, że w życiu Leny Orlik nic nie było przypadkiem.
Prawdziwa miłość przychodzi z trudem.
– O co chodzi, Gus?
August kładzie palec na ustach. Cicho odsuwa na bok torbę z rzeczami Leny, przesuwa jej sukienki na drążku. Napiera na tylną ścianę szafy. Metr kwadratowy pomalowanej na biało drewnianej płyty odskakuje do wtóru kliknięcia mechanizmu ukrytego za ścianą i spada wprost w ręce Augusta.
– Co robisz, Gus?
August odsuwa płytę za sukienkami Leny.
Za garderobą otwiera się czarna dziura, otchłań, niezmierzona przestrzeń za ścianą. August wpatruje się w nią szeroko otwartymi oczami, uskrzydlony nadzieją i możliwością kryjącą się w pustce.
– Co to?
Poznaliśmy Lyle’a przez Astrid, a mama poznała ją w schronisku dla kobiet prowadzonym przez siostry miłosierdzia w Nundah, na północny wschód od Brisbane. Wszyscy maczaliśmy bułeczki w gulaszu wołowym – mama, August i ja – w jadalni schroniska. Mama mówi, że Astrid siedziała na końcu naszego stołu. Miałem wtedy pięć lat. August miał sześć i wciąż pokazywał palcem fioletowy kryształ wytatuowany pod lewym okiem Astrid, co wyglądało tak, jakby roniła kryształy zamiast łez. Astrid była Marokanką, niesamowicie piękną i wiecznie młodą, zawsze obwieszoną biżuterią i otoczoną aurą mistycyzmu, dlatego myśląc o niej i o jej odsłoniętym brzuchu w kolorze kawy, widziałem w niej postać z Księgi tysiąca i jednej nocy, strażniczkę magicznych lamp, sztyletów, latających dywanów i ukrytych znaczeń.
Przy schroniskowym stole Astrid odwróciła się i zajrzała Augustowi w oczy, a on odwzajemnił jej spojrzenie, uśmiechając się długo, co zainspirowało ją do tego, by powiedzieć do mojej mamy:
– Musisz czuć się wyjątkowo.
– Niby dlaczego?
– Duch cię wybrał, byś się nim zajęła. – Astrid skinieniem głowy wskazała Augusta.
Duch, jak się potem przekonaliśmy, był uniwersalnym mianem stworzyciela wszystkich istot, który czasem nawiedzał Astrid pod trzema postaciami: mistycznej bogini Sharny w białej szacie, egipskiego faraona Om Ra, oraz Errola, czteroustnego pierdzącego wcielenia wszelkiego zła wszechświata, który przemawia językiem pijanego Irlandczyka. Na szczęście dla nas Duch lubił Augusta i niedługo potem sobie tylko wiadomym sposobem nawiązał kontakt z Astrid i obwieścił, że jednym z jej zadań na ścieżce ku oświeceniu jest zorganizowanie nam trzymiesięcznego pobytu na oszklonej werandzie w domu jej babci Zohry w Manly, na wschodnich przedmieściach Brisbane. Miałem tylko pięć lat, ale dobrze wiedziałem, że to jakieś wymysły. Jednak Manly to miejsce, gdzie chłopiec może biegać na bosaka po mulistych płyciznach Zatoki Moreton tak długo, że w końcu przenosi się w wyobraźni nad brzeg Atlantydy, gdzie mógłby zostać na wieczność, albo póki zapach smażonego dorsza w panierce i frytek nie skłonią go do powrotu do domu, więc poszedłem w ślady Augusta i stuliłem pysk.
Lyle przyjechał do domu Zohry, by odwiedzić Astrid, ale wkrótce zaczął przyjeżdżać do Zohry, by pograć z mamą w scrabble. Lyle wprawdzie nie jest wykształcony, ale za to cwany. Ciągle czyta tanie książki w miękkich okładkach, dzięki czemu zna mnóstwo słów, tak samo jak mama. Mówi, że zakochał się w niej, kiedy ułożyła słowo „donkiszotowski” za potrójną premię słowną.
Dla mamy to była trudna miłość. Pełna bólu, krwi, wrzasków, walenia pięściami w ściany, ponieważ najgorsze, co Lyle jej zrobił, to wciągnięcie jej w prochy. Z kolei najlepsze, co dla niej zrobił, to wyciągnięcie jej z prochów. Lyle jednak wie, że ja wiem, że to drugie nigdy nie wynagrodzi tego pierwszego. Wyciągnął ją z prochów w tym pokoju. Pokoju prawdziwej miłości. I krwi.
August włącza latarkę i kieruje snop światła w czarną otchłań za ścianą szafy. Widzę nieduże pomieszczenie wielkości naszej łazienki. Ceglane ściany są brązowe. Ta jama jest na tyle wysoka, że dorosły mężczyzna może stanąć w niej wyprostowany. Przypomina schron przeciwatomowy, tyle że bez zapasów i wyposażenia. Podłoga jest klepiskiem z ziemi, w której jama została wykopana. August oświetla pustą przestrzeń, aż trafia na jedyny przedmiot obecny w środku. Jest to drewniany stołek z miękkim okrągłym siedziskiem. Na nim leży aparat telefoniczny z przyciskami. Czerwony aparat.
Najgorszym gatunkiem ćpuna jest ten, kto wcale nie uważa się za najgorszego ćpuna. Jakieś cztery lata temu mama i Lyle byli żałośni. Nie z powodu wyglądu, ale z powodu swojego zachowania. Nie dlatego, że zapomnieli o moich ósmych urodzinach, ale dlatego, że je przespali wśród strzykawek i całego tego gówna. Można było zakraść się do sypialni, obudzić ich, oznajmić, że jest Wielkanoc, wskoczyć im do łóżka jak wesoły świąteczny króliczek i nadziać się na igłę.
W dniu moich ósmych urodzin August usmażył dla mnie naleśniki, po czym podał mi je z syropem klonowym i świeczką urodzinową, która tak naprawdę była zwyczajną grubą białą świecą. Kiedy zjedliśmy naleśniki, August gestem zakomunikował mi, że skoro to moje urodziny, możemy zrobić, na co tylko mam ochotę. Zapytałem, czy moglibyśmy podpalić od urodzinowej świecy parę rzeczy, zaczynając od zzieleniałego bochenka chleba, który leżał w lodówce czterdziesty trzeci dzień.
Wtedy August był dla mnie wszystkim. Mamą, tatą, wujkiem, babcią, kapłanem, duszpasterzem, kucharzem. Robił śniadania, prasował nasze szkolne mundurki, czesał mi włosy, pomagał w lekcjach. Zaczął sprzątać po mamie i Lyle’u, kiedy spali, chował prochy i łyżeczki, odpowiedzialnie pozbywając się strzykawek, podczas gdy ja łaziłem za nim i powtarzałem do znudzenia:
– Chrzanić to wszystko, chodźmy pograć w piłkę.
Tymczasem August troszczył się o mamę jak o bezradnego jelonka, ponieważ zdawał się znać sekret tego wszystkiego. Zupełnie jakby wiedział, że to tylko faza, etap w życiu naszej mamy, który musimy przeczekać. August chyba wierzył, że mama potrzebuje tej fazy, zasługuje na ten narkotykowy odskok, ten wielki sen, czas przerwy dla mózgu, przerwy w powracaniu do przeszłości, do kadrów tworzących obraz trzydziestu lat przemocy, opuszczenia, ośrodków dla krnąbrnych dziewcząt z Sydney ze złymi ojcami. August rozczesywał jej włosy, gdy spała, okrywał ją kocami, wycierał chusteczkami strużkę śliny z półotwartych ust. Był jej strażnikiem, strofował mnie kuksańcami i ciosami pięści, kiedy wyrażałem swoją dezaprobatę i obrzydzenie. Ponieważ ja nie wiedziałem. Nikt nie znał mamy prócz Augusta.
To były czasy maminej wersji Debbie Harry z Heart of Glass. Ludzie mówią, że prochy odbierają urodę, że przez heroinę wypadają włosy, twarz i nadgarstki pokrywają się strupami nieustannie rozdrapywanymi niespokojnymi paznokciami, pod którymi gromadzą się krew i skóra. Mówią, że prochy wyciągają wapń z zębów i kości, przez co człowiek leży na kanapie jak gnijące zwłoki. Wszystko to widziałem. Ale w moich oczach mama od prochów wypiękniała. Była szczupła, bladolica i jasnowłosa. Nie tak jasnowłosa jak Debbie Harry, ale równie urodziwa. Myślałem, że prochy upodobniły ją do anioła. Miała ten błędny wzrok, niby obecna, a nieobecna, jak Debbie w wideoklipie do piosenki Heart of Glass, jak coś ze snu, między snem a jawą, między życiem a śmiercią, ale z błyskiem w szafirowych oczach, jakby odbijała się w nich kręcąca się wokół własnej osi dyskotekowa kula. Byłem wtedy przekonany, że właśnie tak wyglądałby anioł, gdyby wylądował na przedmieściu Darry w południowo-wschodniej części Queenslandu, czyli bardzo daleko od niebios. Taki anioł trzepotałby skrzydłami, byłby równie zdezorientowany i oszołomiony jak mama patrząca szklistym wzrokiem na stos naczyń w kuchennym zlewie i przejeżdżające obok domu auta, widoczne przez szczeliny w zasłonach.
Prządka olbrzymia, wielki pająk, jak wskazuje jego nazwa, tka za oknem mojej sypialni pajęczynę tak misterną i doskonałą, że przypomina płatek śniegu powiększony tysiąckrotnie. Pająk wisi pośrodku tej sieci jak na spadochronie, instynktownie dążąc do ukończenia swego dzieła, a pajęczyna trzyma się mocno miotana wiatrem, smagana deszczem i popołudniowymi letnimi nawałnicami, tak silnymi, że przewracają słupy energetyczne. W tamtych latach mama była taką pajęczyną. I była też motylem, motylem z szafirowymi skrzydłami, pożeranym żywcem przez pająka.
– Musimy stąd wyjść, Gus.
August podaje mi latarkę. Kuca, wsuwa nogi przez otwór w ścianie i w czarną otchłań pokoju. Opuszcza się, póki nie trafia stopami na podłoże. Odwraca się twarzą do mnie i stając na palcach, by zyskać trochę wzrostu, skinieniem głowy wskazuje mi rozsuwane drzwi szafy. Zamykam je. Otacza nas zupełna ciemność, rozpraszana jedynie światłem latarki. August daje znak, żebym zszedł do niego i wyciąga rękę, by odebrać ode mnie latarkę. Potrząsam głową.
– To wariactwo.
August ponawia zachęcający gest.
– Jesteś stuknięty.
Uśmiecha się. Wie, że jestem taki jak on. Gdyby ktoś powiedział mi, że za drzwiami przechadza się luzem tygrys bengalski, otworzyłbym je, by się upewnić, że nie kłamie. Idę więc w ślady Augusta i bosymi stopami ląduję na zimnym wilgotnym klepisku. Przeciągam ręką po ścianach pokoju, czując pod palcami surowe cegły i ziemię.
– Co to za miejsce?
August wbija wzrok w czerwony telefon.
– Na co się tak gapisz?
Podekscytowany i jakby nieobecny nie odrywa wzroku od aparatu.
– Gus, Gus…
August unosi lewy palec wskazujący: „Czekaj chwilę”.
I wtedy telefon dzwoni. Dźwięk wypełnia całe pomieszczenie.
Dryń, dryń. Dryń, dryń.
August odwraca się i patrzy na mnie szeroko otwartymi niebieskimi oczami.
– Nie odbieraj, Gus.
Po trzech kolejnych sygnałach August wyciąga rękę w stronę aparatu.
– Gus, nie odbieraj, do cholery!
August odbiera. Przyciska słuchawkę do ucha. Uśmiecha się, najwyraźniej rozbawiony przez kogoś po drugiej stronie.
– Słyszysz coś?
Uśmiecha się.
– Co? Daj mi posłuchać.
Chcę wyrwać mu telefon, ale August odpycha moją rękę, przyciskając lewym uchem słuchawkę do ramienia. Śmieje się.
– Ktoś do ciebie mówi?
August kiwa głową.
– Odłóż słuchawkę, Gus.
Odwraca się ode mnie i pilnie słucha. Czerwony przewód telefonu oplata mu plecy. Stoi zwrócony plecami do mnie całą minutę, potem znów zwraca się ku mnie z nieobecnym wyrazem twarzy. Daje mi znak: „Chcą z tobą rozmawiać, Eli”.
– Nie.
August kiwa głową i podaje mi słuchawkę.
– Nie chcę teraz rozmawiać – mówię, odsuwając ją od siebie.
August krzywi się i unosi brwi: „Nie bądź dzieckiem, Eli”. Nagle rzuca we mnie słuchawką. Łapię ją instynktownie. Biorę głęboki oddech.
– Halo?
Po drugiej stronie rozlega się męski głos:
– Halo.
To prawdziwy mężczyzna, taki o niskim głębokim głosie. Po pięćdziesiątce, może nawet po sześćdziesiątce.
– Kto mówi? – pytam.
– A jak myślisz? – odpowiada pytaniem na pytanie.
– Nie wiem.
– Oczywiście, że wiesz.
– Nie, naprawdę nie wiem.
– Ależ tak. Wiesz. Zawsze wiedziałeś.
August uśmiecha się, kiwając głową. Myślę, że wiem, kto to.
– Tytus Broz?
– Nie, nie Tytus Broz.
– Przyjaciel Lyle’a?
– Tak.
– To ty dałeś Lyle’owi heroinę ze Złotego Trójkąta, którą znalazłem w kosiarce?
– Skąd wiesz, że to była heroina ze Złotego Trójkąta?
– Mój przyjaciel Slim czyta codziennie Courier-Mail. Kiedy kończy, przekazuje ją mnie. W dziale kryminalnym pisali o heroinie, która rozprzestrzenia się z Darry po całym Brisbane. Ponoć pochodzi z głównego rejonu produkcji opium w Azji Południowo-Wschodniej, obejmującego Birmę, Laos i Tajlandię. Ten rejon nazywa się Złotym Trójkątem.
– Znasz się na tym, mały. Dużo czytasz?
– Czytam wszystko. Slim mówi, że czytanie jest najlepszą ucieczką, a on ma na koncie parę wielkich ucieczek.
– Slim to bardzo mądry człowiek.
– Znasz go?
– Wszyscy znają Houdiniego z Boggo Road.
– To mój najlepszy przyjaciel.
– Przyjaźnisz się ze skazanym za morderstwo?
– Lyle mówi, że Slim nie zabił tego taksówkarza.
– Tak?
– Tak. Mówi, że Slim został zastraszony. Wrobili go w to, bo już miał kryminalną przeszłość. Oni robią takie rzeczy. Znaczy się gliniarze.
– Czy Slim sam ci powiedział, że tego nie zrobił?
– Nie, ale Lyle mówi, że nie mógł tego zrobić.
– A ty wierzysz Lyle’owi?
– Lyle nie kłamie.
– Wszyscy kłamią, mały.
– Ale nie Lyle. Fizycznie jest do tego niezdolny. Tak powiedział mamie.
– W to chyba nie wierzysz, co?
– Nazwał to schorzeniem pełnoobjawowym. „Zaburzenie społecznego zaangażowania”. To znaczy, że nie umie ukryć prawdy. I nie umie kłamać.
– To wcale nie znaczy, że nie umie kłamać. Moim zdaniem to znaczy, że nie umie być dyskretny.
– Na jedno wychodzi.
– Może, mały.
– Mam dość dorosłych zachowujących dyskrecję. Nikt nigdy nie mówi wszystkiego.
– Eli?
– Skąd znasz moje imię? Kim jesteś?
– Eli?
– Tak.
– Na pewno chcesz poznać całą prawdę?
Słyszę otwieranie drzwi szafy. August wciąga gwałtownie powietrze i czuję, że Lyle zagląda w głąb szafy, zanim jeszcze się odezwie.
– Co wy tam, kurwa, robicie? – warczy.
August rzuca się na ziemię i w ciemności widzę tylko smugi światła omiatające ściany wilgotnego podziemnego pomieszczenia, gdy on gorączkowo szuka na nich czegoś i w końcu znajduje.
– Ani mi się waż! – wrzeszczy Lyle przez zaciśnięte zęby.
Ale August nie słucha tego ostrzeżenia. U podstawy prawej ściany znajduje kwadratową metalową klapę wielkości pokrywy dużego pudła po bananach. Metalowa zasuwa mocuje klapę do drewnianej listwy w podłodze. August obluzowuje zasuwę, podnosi drzwiczki, pada na brzuch i wczołguje się w tunel biegnący z pomieszczenia.
Zszokowany odwracam się do Lyle’a.
– Co to za miejsce?
Nie czekam na odpowiedź. Rzucam słuchawkę.
– Eli! – krzyczy Lyle.
Padam na brzuch i czołgam się za Augustem. Czuję pod sobą wilgotną ziemię, ocieram się ramionami o twarde ściany, ciemności rozprasza blade drżące białe światełko latarki Augusta. Mój szkolny kolega Duc Quang pojechał z wizytą do swoich dziadków w Wietnamie. Tam jego rodzina zwiedzała system tuneli wydrążonych przez żołnierzy Wietkongu. Opowiadał mi potem, jakie to straszne uczucie czołgać się w takich ciasnych tunelach, dusić się z braku powietrza, kiedy ziemia zasypuje człowiekowi twarz i oczy. Niech szlag trafi całe to szaleństwo armii północnowietnamskiej. Duc Quang powiedział, że zesztywniał ze strachu w połowie tunelu i dwóch turystów, którzy szli za nim, musiało wyciągać go stamtąd za nogi tą samą drogą. Ja nie mam odwrotu. W tamtym pokoju czeka Lyle i, co ważniejsze, jego otwarta prawa dłoń, której palce napina i rozluźnia, szykując się do obicia mi tyłka. Strach zatrzymał Duca w drodze przez tunel, ale mnie strach przed Lyle’em każe czołgać się dalej wzorem zaprawionego w boju partyzanta Wietkongu sześć, siedem, osiem metrów w ciemnościach. Tunel skręca lekko w lewo. Dziewięć metrów, dziesięć, jedenaście. W środku jest gorąco. Pot zmieszany z ziemią pokrywa mi czoło błotnistą mazią. Powietrze jest ciężkie i gęste.
– Kurwa, August, nie mogę oddychać.
August się zatrzymuje. Oświetla latarką kolejną metalową klapę. Unosi ją. Obrzydliwy smród siarki wypełnia tunel. Zaczynam się krztusić.
– Co to za zapach? To gówno? To chyba gówno, Auguście.
August przeczołguje się przez wyjście z tunelu, podążam za nim z żelazną determinacją i biorę głęboki wdech, lądując w następnym pomieszczeniu, mniejszym niż poprzednie, ale wystarczająco wysokim, byśmy mogli się w nim wyprostować. Otacza nas ciemność. Pod nogami znowu mamy klepisko, ale coś na nim leży. Trociny. Zapach staje się mocniejszy.
– To na pewno gówno, Auguście. Gdzie my jesteśmy, do cholery?
August patrzy w górę. Mój wzrok wędruje za jego spojrzeniem ku idealnemu okręgowi światła tuż nad nami o średnicy płytkiego talerza. W następnej sekundzie świetlisty otwór wypełnia twarz Lyle’a, który spogląda na nas z góry. Rude włosy. Piegi. Lyle wygląda jak dorosły Ginger Meggs, ten komiksowy bohater zawsze w bawełnianym podkoszulku i gumowych klapkach, z żylastymi, lecz umięśnionymi ramionami pokrytymi tandetnymi i nieprzemyślanymi tatuażami. Orzeł z dzieckiem w szponach na prawym ramieniu, stary czarnoksiężnik z czarodziejską różdżką na lewym ramieniu, przypominający pana Humphreysa, mojego nauczyciela w siódmej klasie; młody Elvis Presley potrząsający kolanami na lewym przedramieniu. Mama ma kolorowy album o Beatlesach i zawsze uważałem, że Lyle przypomina nieco Johna Lennona z czasów Please Please Me. Zapamiętam go poprzez Twist and Shout… Lyle jest Love Me Do. Jest Do You Want to Know a Secret?
– Tkwicie obaj w gównie – mówi Lyle przez okrągłą dziurę nad naszymi głowami.
– Niby czemu? – rzucam wyzywająco, czując, jak mętlik w głowie ustępuje złości.
– Bo dosłownie stoicie w gównie – odpowiada Lyle. – Wczołgaliście się do przenośnego klopa.
Jasny gwint. Przenośny klop. Zardzewiały metalowy wychodek na tyłach ogrodu Leny, osnuty pajęczynami dom jadowitych pająków i węży tak agresywnych, że kąsają człowieka nawet we śnie. Perspektywa to zabawna rzecz. Świat widziany z dwóch metrów pod ziemią wygląda zupełnie inaczej. Życie na dnie zasranej dziury. Jedyna droga dla Augusta i Elego Bellów wiedzie w górę.
Lyle odsuwa grubą drewnianą deskę z otworem pośrodku, sięgającą od ściany do ściany wychodka, która służyła za sedes dla pulchnych pośladków Leny i Aurelego oraz wszystkich jego kumpli z pracy pomagających mu zbudować dom, z którego właśnie wyczołgaliśmy się tajemnym tunelem.
Lyle wyciąga prawą rękę na całą długość.
– Złap się – mówi.
Odsuwam się jak najdalej.
– Nie, bo zaraz spuścisz nam manto.
– Cóż, nie umiem kłamać.
– Pieprzyć to.
– Nie przeklinaj, Eli – upomina mnie Lyle.
– Nigdzie się nie ruszę, póki nie odpowiesz mi na parę pytań – burczę.
– Nie przeciągaj struny, Eli.
– Ty i mama znowu bierzecie.
Trafiam w czuły punkt. Lyle spuszcza głowę, potrząsa nią. Jest teraz łagodny, współczujący i pełen żalu.
– Nie bierzemy, stary. Obiecałem to wam. A ja dotrzymuję słowa.
– Kim był facet po drugiej stronie linii telefonicznej? – wołam.
– Jaki facet? – pyta Lyle. – Do licha, o czym ty mówisz, Eli?
– Telefon zadzwonił i August podniósł słuchawkę.
– Eli…
– Mężczyzna. Z niskim głosem. To twój boss narkotykowy, tak? To on dał ci paczkę heroiny, którą znalazłem w kosiarce.
– Eli…
– To on jest mózgiem tego wszystkiego, grubą rybą, to on pociąga za sznurki, brzmi miło i nudno jak nauczyciel fizyki, ale tak naprawdę jest zabójczym megalomanem,
– Eli, do jasnej cholery! – wrzeszczy Lyle.
Milknę. Lyle kręci głową. Bierze głęboki wdech.
– Ten telefon nie działa – mówi. – Znowu poniosła cię wyobraźnia.
Odwracam się do Augusta. Potem znowu spoglądam na Lyle’a.
– Ten telefon dzwonił, Lyle. August podniósł słuchawkę. Po drugiej stronie odezwał się mężczyzna. Znał moje imię. Znał nas wszystkich. Znał Slima. Przez chwilę myślałem, że to ty, ale wtedy…
– Dosyć, Eli – przerywa mi Lyle. – Kto wpadł na pomysł, żeby wejść do pokoju Leny?
August kładzie kciuk na piersi. Lyle kiwa głową.
– Dobrze, oto moja propozycja – mówi. – Wyłazicie na górę, dostajecie za swoje, a potem zaspokoję twoją ciekawość.
– Wal się. Chcę usłyszeć to teraz.
Lyle kładzie deskę z powrotem na miejsce.
– Daj mi znać, kiedy wrócą ci dobre maniery, Eli – mówi i odchodzi.
Cztery lata temu myślałem, że odejdzie na zawsze. Stał w drzwiach wejściowych z workiem marynarskim przerzuconym przez prawe ramię. Uwiesiłem się jego lewej ręki całym ciałem, gdy ciągnął mnie przez próg.
– Nie, nie, Lyle – powtarzałem zapłakany i zasmarkany.
– Muszę się wyleczyć, kolego – powiedział. – August zaopiekuje się mamą w moim imieniu. A ty musisz zaopiekować się Augustem.
– Nie! – zawyłem, a on odwrócił głowę. Pomyślałem, że go mam, ponieważ Lyle nigdy nie płacze, a teraz w jego oczach zalśniły łzy. – Nie!
Wtedy na mnie krzyknął:
– Puść mnie, Eli! – I odepchnął od siebie. Poleciałem przez próg i upadłem na pokrytą linoleum podłogę, zdzierając sobie łokcie do krwi. – Kocham cię – powiedział. – Wrócę.
– Kłamiesz – zawołałem.
– Nie umiem kłamać, Eli.
Potem wyszedł frontowymi drzwiami na ścieżkę, otworzył furtkę, minął skrzynkę na listy z kutego żelaza i brązowy murek z jedną brakującą cegłą. Szedłem za nim do bramy i krzyczałem na całe gardło:
– Jesteś kłamcą! Jesteś kłamcą. Jesteś kłamcą!
Nawet się nie obejrzał. Po prostu szedł przed siebie.
A potem wrócił. Po pół roku. Był styczeń. Skwarny dzień. Stałem wtedy w ogródku od frontu półnagi i opalony, z kciukiem na wylocie węża ogrodowego, rozpylając drobne kropelki wody pod słońce, tworząc własne tęcze, i zobaczyłem go przez te wodną kurtynę. Otworzył furtkę i zamknął ją za sobą, a ja rzuciłem węża, podbiegłem do niego. Miał na sobie granatowe robocze spodnie i dżinsową roboczą koszulę pokrytą plamami smaru. Był silny i w dobrej formie, a kiedy klęknął na ścieżce, by znaleźć się ze mną twarzą w twarz, pomyślałem, że klęczy jak król Artur i że kocham go jak żadnego innego mężczyznę w mym krótkim życiu. Dlatego Lyle jest i tęczami, i smarem, i królem Arturem. Rzuciłem się ku niemu w takim pędzie, że omal go nie przewróciłem niczym waleczny Ray Price z drużyny Parramatta Eels. Zaśmiał się, a kiedy wczepiłem palce w jego ramiona, by przyciągnąć go do siebie, pochylił się i ucałował mnie w czubek głowy, i zupełnie nie wiem dlaczego, ale powiedziałem wtedy:
– Tato.
Posłał mi półuśmiech, chwycił mnie za ramiona i zajrzał mi w oczy.
– Już masz tatę, kolego. Ale masz też mnie.
Pięć dni później mama siedziała zamknięta w pokoju Leny, waląc pięściami w ścianę. Lyle zabił deskami oba okna. Wyniósł z pokoju stare łóżko Leny, zdjął ze ściany obrazek z Jezusem, usunął stare wazony, fotografie dalekich krewnych i bliskich znajomych z miejscowego Klubu Miłośników Gry w Bule. Zostawił tylko cienki materac bez pościeli, koca i poduszki. Przez siedem dni trzymał mamę pod kluczem w tym niebieskim pokoju. August i ja staliśmy pod drzwiami, słuchając jej krzyków przeplatanych upiornym wyciem, zupełnie jakby po drugiej stronie ktoś ją torturował pod okiem Wielkiego Inkwizytora. A przecież wiedziałem na pewno, że prócz niej nikogo tam nie ma. Wyła w porze lunchu, zawodziła o północy. Gene Crimmins, nasz sąsiad z prawej, sympatyczny emerytowany listonosz, mający w zanadrzu tysiące opowieści o listach wysłanych na zły adres i szczęśliwych zbiegach okoliczności, przyszedł do nas sprawdzić, co się dzieje.
– Już niewiele jej brakuje – tylko tyle Lyle powiedział mu przy drzwiach.
A Gene skinął raz głową, jakby dokładnie wiedział, o czym Lyle mówi. Jakby dokładnie wiedział, że należy zachować dyskrecję.
Piątego dnia mama zwróciła się do mnie, ponieważ wiedziała, że jestem najsłabszym ogniwem.
– Eli! – zawołała zza drzwi. – On próbuje mnie zabić. Musisz wezwać policję. Zadzwoń po nich, Eli. On chce mnie zabić.
Pobiegłem do telefonu. Zdążyłem wybrać trzy zera na dużej tarczy numerowej, kiedy August łagodnie wcisnął palcem widełki. Potrząsnął głową: „Nie, Eli”.
Rozszlochałem się, a on objął mnie delikatnie za szyję i poprowadził korytarzem z powrotem pod drzwi. Rozszlochałem się jeszcze bardziej. Potem poszedłem do salonu, otworzyłem przesuwne dolne drzwiczki fornirowanej meblościanki, gdzie mama trzymała płyty winylowe. Between the Buttons Rolling Stonesów. Płyta, której mama słuchała bardzo często. Z okładką, na której wszyscy stoją w zimowych płaszczach, a Keith Richards jest nieco rozmazany, jakby właśnie przechodził przez portal czasu, który za chwilę zabierze go do przyszłości.
– Eli, nastaw Ruby Tuesday – zawsze mówiła mama.
– Która to?
– Strona pierwsza, trzecia gruba linia od brzegu – mówiła.
Odłączyłem adapter, przytaszczyłem go pod drzwi pokoju Leny i podłączyłem do najbliższego kontaktu w korytarzu. Opuściłem igłę na trzecią grubą linię od brzegu.
Rozbrzmiała piosenka o dziewczynie, która nigdy nie zdradziła, skąd jest.
Zza drzwi usłyszałem łkanie mamy. Piosenka dobiegła końca.
– Zagraj to jeszcze raz, Eli – powiedziała mama.
Siódmego dnia o zachodzie słońca Lyle otworzył drzwi sypialni Leny. Po paru minutach uchyliły się nieco. Mama była chuda i wymizerowana, poruszała się powoli kaczym chodem, jakby kości miała powiązane sznurkiem. Usiłowała coś powiedzieć, ale usta i gardło miała tak wyschnięte, a ciało tak osłabione, że nie mogła wydobyć słowa.
– Gr… – zaczęła. Oblizała wargi i podjęła kolejną próbę: – Gr…
Zamknęła oczy, jakby miała zaraz zemdleć. August i ja patrzyliśmy na nią w oczekiwaniu na znak, że wróciła do nas, że obudziła się z głębokiego snu, i chyba tym znakiem był sposób, w jaki osunęła się w ramiona Lyle’a, a potem upadła na podłogę kurczowo uczepiona mężczyzny, który mógł uratować jej życie, i gestem przywołała do siebie synów, którzy wierzyli, że Lyle może tego dokonać. Skupiliśmy się wokół niej. Wyglądała jak ptak, który spadł z nieba.
Otoczona naszymi ciałami wydała z siebie słaby świergot.
– Uściskajmy się – wyszeptała.
Objęliśmy ją tak ciasno, że moglibyśmy skamienieć, gdybyśmy pozostali w tej pozycji wystarczająco długo. I zamienić się w diament.
Potem mama wsparta o Lyle’a chwiejnym krokiem poszła do sypialni. Lyle zamknął drzwi. Zapadła cisza. August i ja natychmiast zakradliśmy się na palcach do pokoju Leny, stawiając kroki ostrożnie jak na polu minowym w dżungli na północy Wietnamu, ojczyźnie dziadków Duca Quanga .
Na podłodze leżały papierowe talerze, resztki jedzenia i kosmyki włosów. W kącie pokoju stał basen. Niebieskie ściany były pokryte niedużymi dziurami wielkości pięści mamy i poplamione krwią, co upodabniało je do poszarpanych czerwonych sztandarów łopocących na polu bitwy. Długie brązowe pasmo zaschniętego gówna wiło się między dwiema ścianami niczym droga gruntowa donikąd. I jakąkolwiek bitwę toczyła mama w tym małym pokoju, wiedzieliśmy, że właśnie ją wygrała.
Moja mama nazywa się Frances Bell.
August i ja stoimy w dziurze bez słowa. Mija pełna minuta. August ze złości wymierza mi cios w klatkę piersiową.
– Przepraszam – mówię.
Mijają kolejne dwie minuty w milczeniu.
– Dzięki, że przyznałeś się, czyj to był pomysł.
August wzrusza ramionami. Znowu mijają dwie minuty. Smród i temperatura w wychodku stają się nie do zniesienia. Czuję, że za chwilę zabraknie mi powietrza. Mąci mi się w głowie.
Wpatrujemy się w świetlisty otwór w drewnianej desce klozetowej Leny i Aurelego Orlików na tyłach ogrodu za domem.
– Myślisz, że wróci?
[1] Chwostka szafirowa (ang.: blue wren; nazwa naukowa: Malurus cyaneus) – mały ptak australijski o pięknym niebiesko-szafirowym upierzeniu. (Przyp. red.).
Tytuł oryginału: Boy Swallows Universe
Pierwsze wydanie: Fourth Estate, HarperCollins Publishers Australia Pty Limited, 2018
Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media
Redaktor prowadzący: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga, Jerzy Walczak
Korekta: Roma Król
© 2018 by Trent Dalton
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2020
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Projekt oryginalnej okładki: Darren Holt, HarperCollins Design Studio
Ilustracja na okładce: Shutterstock
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN: 9788327641021