Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Chłopiec w ogniu” jest komedią romantyczną oraz mrocznym dreszczowcem. Jest to także opowieść o kryzysie męskości wielu typów (bo Sasinowski potrafi o tym mówić w sposób bezpretensjonalny i autoironiczny), ale również niestrudzona satyra na model „silnej, niezależnej kobiety”. To proza wartka i inteligentna, w której nie znać żadnych oznak zmęczenia koncepcji, zużycia materiału, manieryzmu. Sasinowski dostarcza swą fikcją wiele satysfakcji czytelniczej, zapewnia błyskotliwą i niepsującą gustu literackiego zabawę. Czyni to wszystko w sposób nieoczywisty, nie flirtując z literaturą popularną ani z nazbyt łatwymi rozwiązaniami. Cierpliwie modeluje narrację tak, by ustalać wiarygodny, osobliwy i ekscentryczny punkt widzenia głównego bohatera całości - Piotra. W „Chłopcu w ogniu” jest dowcip, jest humor, jest też czysta trwoga.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 171
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
opieka redakcyjna i korekta: Aleksandra Zoń
korekta: Michał Trusewicz
okładka i ilustracja: Zuza Charkiewicz / Podpunkt
© Copyright by Alan Sasinowski, 2023 © Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]
księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN: 978-83-8196-551-4
– Nie przyznaję się do zarzucanych mi czynów – zakomunikował Piotr, uważnie słuchając samego siebie i odczuwając mikrosatysfakcję, ponieważ nie potknął się na żadnej sylabie, a jego głos, choć lekko schrypnięty, brzmiał prawie normalnie. Prokurator Jerzy Milewicz pewnie stawiał już zarzuty podejrzanym, którym głos nie zmieniał się w ogóle, którzy nie odczuwali żadnego stresu i nie mieli potrzeby uważnego słuchania każdego ze swoich słów, część z nich przed obliczem wymiaru sprawiedliwości pewnie wręcz nabierała wigoru, ale Piotr, debiutujący w roli podejrzanego, uznał, że i tak nie ma się czego wstydzić. Trzymał fason. Jak dotąd – trzymał fason.
– Odmawiam składania wyjaśnień – dodał, poprawiając się na krześle.
Szło mu nie najgorzej, ale nie miał żadnej pewności, że utrzyma gardę do końca tego aktu, tego koszmaru, tej, jak to beztrosko określają prawnicy, czynności. Nie do końca otrząsnął się z punktu krytycznego, który nastąpił kilka chwil wcześniej. Prokurator zadawał mu rutynowe pytania o dane osobowe, na które Piotr udzielał rutynowych odpowiedzi, aż śledczy zapytał go, jaki ma kolor oczu, i wtedy konwencja zaczęła trzeszczeć w szwach. Piotr nie wiedział, jaki ma kolor oczu. Skąd miałby wiedzieć? Wypalił, że piwne. A wtedy Milewicz, który do tej pory poświęcał mu tylko tyle uwagi, ile musiał, i miał nieobecny wyraz twarzy kogoś, kto myślami jest daleko stąd, przy poważniejszych sprawach, problemach z kredytem czy sparaliżowanej po udarze teściowej, po raz pierwszy obdarzył Piotra uważnym spojrzeniem, a na tym jego mdłym obliczu dało się zauważyć subtelne ruchy tektoniczne wskazujące na to, że zaraz może pojawić się tam oznaka lekkiego rozbawienia. Mogło tak być, ale tak być nie musiało. Sprawa nie wydawała się przesądzona. Ważyła się. Długo, za długo. W końcu kąciki ust człowieka, od którego zależał los Piotra, uniosły się, ale bardzo nieznacznie, tworząc coś, co można by określić obiecującym preludium do uśmiechu. Świat duchowy Piotra był obecnie tak skurczony, że ten grymasik zawładnął nim w pełni, zatkał niemal wszystkie wolne miejsca.
– Raczej niebieskie – stwierdził prokurator, bez nacisku.
Piotr przytaknął. Udało mu się poprzestać na tym geście.
Teraz musiał poszukać czegoś, od czego mógłby się odbić, jakiegoś narzędzia obrony. Rozejrzał się po biurku Milewicza w poszukiwaniu osobistych rzeczy, zdjęcia, które pozwoliłoby mu na chwilę zajrzeć w jego życie rodzinne, pamiątki z podróży dającej impuls do szyderczego monologu wewnętrznego. Nawet kubek z nietypowym wzorem dałoby się wykorzystać. Jednak na biurku obok komputera leżały jedynie stosy dokumentów. Nic inspirującego nie wynikało z półek pełnych segregatorów. Nie było roślin. Żaden godny pożałowania obraz nie wisiał na ścianach niewielkiego pokoju, w którym siedzieli razem z Adamem Banachem, kolegą i obrońcą Piotra, bardzo wysokim, bardzo szczupłym i ujmująco przygarbionym, oraz aplikantem adwokata strony przeciwnej, który bardziej niż jak prawnik wyglądał jak ktoś, kto ucharakteryzował się na prawnika na potrzeby występu w telewizji śniadaniowej. Był gładki, szczerzył równe świecące zęby za minimum trzydzieści tysięcy złotych, miał okulary w grubej oprawie i zaczesane do tyłu włosy. Włosy były siwe. Nie mogła to być naturalna siwizna, ponieważ aplikant nie miał więcej niż trzydzieści lat, a zatem musiał je farbować na siwo. Już sam fakt, że zamiast mecenasa strony przeciwnej przyszedł tylko jego aplikant, Piotr odebrał jako zniewagę. A już ostatecznym afrontem było to, że gdy przed rozpoczęciem czynności w trójkę czekali na korytarzu, aplikant zamiast sumiennie czytać notatki, kartkował pismo i nie był to żaden szacowny tygodnik opinii, ale miesięcznik modelarzy kołowych, lotniczych, okrętowych i rakietowych „Modelarz”. Na okładce widniał krążownik z czasów drugiej wojny światowej. Piotr nie miał żadnych wątpliwości: dobór lektury jest prowokacją. Dlatego podjął dwie ważne, choć cokolwiek sprzeczne decyzje – nie zapamięta nazwiska tego dupka i kiedyś się na nim zemści.
Kontynuując swoje poszukiwania, łypnął na prokuratora. Ten nie ułatwiał mu zadania. Jerzy Milewicz był czterdziestokilkulatkiem bez znaków szczególnych, nosił granatową marynarkę i białą koszulę, nie założył krawata. Żadnej pożywki dla wyobraźni. Piotr wolałby, żeby oskarżała go kobieta. Gdyby była brzydka, uczepiłby się tej brzydoty jak koła ratunkowego. Szybko skomponowałby mizoginistyczną opowieść o tym, jak została prokuratorem, aby zrekompensować sobie fakt, że nikt jej nie chce, jak samotnie czytała po nocach kodeksy, aby móc w przyszłości wyżywać się na Bogu ducha winnych facetach takich jak Piotr. Gdyby była ładna, to na odwrót, fantazjowałby o tym, że przekradli się w nocy do opustoszałej sali sądowej, tam oparła się o pulpit dla świadków, zadzierając togę, pod którą nic nie ma, a on się do niej dobrał, bez jej wiedzy nagrywając wszystko telefonem, podwajając rozkosz poprzez zdystansowanie się do tego, co robi. Tego rodzaju malownicze wizje bez wątpienia pomogłyby mu zachować godną postawę.
Niezaprzeczalny fakt – tworzenie scenariuszy, w których zamiast prokuratura Milewicza zarzuty stawia mu ktoś inny, samo w sobie było dość skutecznym mechanizmem obronnym. W końcu mijały kolejne minuty, a Piotr brnął przez czynności, nie robiąc niczego nieodwoływalnego. Tylko że nadszedł właśnie kolejny kryzys. Gdy przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości podsunął mu postanowienie o przedstawieniu zarzutów oraz niebieski długopis, którym miał go podpisać, Piotr poczuł, że jest sparaliżowany. Nie był w stanie ruszyć rękami. Nie mógł złożyć podpisu, nawet krzyżyka by nie narysował. Zastygł bezradnie nad dokumentami, czując, że zaraz zrobi coś, czego obawiał się od samego początku – zwróci się do śledczego ze skargą, która go zdemaskuje i która będzie prześladować go do końca życia, skargą odnoszącą się do tego, że znalazł się w sytuacji kafkowskiej (bo przecież była to sytuacja kafkowska), do tego, że jest niewinny (bo przecież był niewinny).
Być może tak by się stało, być może Piotr poniósłby klęskę, jeszcze zanim na dobre rozpoczęła się rozgrywka, ale w ostatnim momencie przed wyjęczeniem skargi zorientował się, że Milewicz nie zwraca na niego uwagi. A nie zwraca uwagi, ponieważ gawędzi. Z Adamem oraz aplikantem. Tematem ich pogaduszek były smartfony. Oskarżyciel publiczny marudził, że bateria w jego najnowszym cacku trzyma nie dłużej niż dobę. Młodzieniec ucharakteryzowany na mecenasa melancholijnie westchnął, że bateria w starej Nokii potrafiła nie rozładować się nawet przez tydzień. Adam wyciągnął przed siebie czarnego iPhone’a i potrząsnął nim, aby unaocznić rozmówcom, że producenci telefonów komórkowych brną w ślepą uliczkę. Piotr najpierw się zdziwił, a potem się wściekł. Nie zwracali na niego uwagi, bo był jedynie przedmiotem transakcji. Takich jak on w sytuacjach takich jak ta widzieli już setki razy. Mógł zaśmiać się prokuratorowi prosto w twarz, mógł się rozpłakać i mógł się rozwrzeszczeć, mógł zagrozić, że podetnie sobie żyły – niczego by to nie zmieniło, nikogo by to nie szokowało, byłby to jedynie materiał na środowiskową anegdotę, niezbyt pasjonującą zresztą. A potem przyszło mu do głowy coś jeszcze. Gdy prawnicy tak rozprawiali o zbyt szybko rozładowujących się bateriach smartfonów, to przecież jednocześnie każdy z nich prowadził grę. Adam starał się wysondować reprezentanta strony przeciwnej, a tamten sondował jego. Zaś prokurator chciał, aby mecenas z aplikantem zajęli się wzajemnym obwąchiwaniem, bo dzięki temu nie utrudniali mu pracy tanimi sztuczkami.
Te obserwacje pomogły Piotrowi przezwyciężyć paraliż. Podpisał kwit, na mocy którego groziło mu teraz dwanaście lat więzienia. Wziął kopię dokumentu. Milewicz wstał, podał dłoń Banachowi oraz aplikantowi i wykonał taki gest, jakby wprawiony w dobry nastrój spokojnym przebiegiem zdarzeń miał popełnić błąd w sztuce i podać dłoń także Piotrowi, w porę się jednak opamiętał, opuścił rękę.
Z niepozornego gmachu prokuratury Praga-Północ Piotr i Adam wynurzyli się pogrążeni w milczeniu. Sierpniowe popołudnie było przyjemne i nieruchome. Mecenas zapewne milczał z innych powodów niż podejrzany. Piotr rzucił mu ukradkowe spojrzenie, aby wyczytać z jego zachowania i mimiki szanse powodzenia w starciu z aparatem represji, ale dostrzegł tylko to, co zazwyczaj: dynamiczny sceptycyzm, gotowość niewyrażenia zdziwienia kolejnym dowodem na to, że świat gra z nami nie fair. Było to coś więcej niż poza i coś mniej niż prawda. Adam Banach nigdy nie pajacował, ani jako człowiek, ani jako adwokat. Był to dobry powód, żeby obdarzyć go szacunkiem i zaufaniem.
Piotr, wbrew sobie, przeniósł spojrzenie na drugą stronę ulicy, a tam, podobnie jak wtedy, gdy wchodził do budynku prokuratury, pod salonem sukni ślubnych i wieczorowych dla pań o dużych gabarytach stała stuprocentowa psychopatka, pełnokrwista świrzyca, prawdziwe monstrum. Kilka lat temu podstępem wdarła się do jego życia, a potem usiłowała go zabić. Gdy jej się to nie powiodło, obiecała, że zostanie zlikwidowany. No i cóż. Był likwidowany. I to w sposób, którego zupełnie się nie spodziewał, choć wydawało mu się, że jest gotowy na każdą pułapkę. Świrzyca miała na sobie czarną chustę, oliwkowe bojówki i koszulkę z podobizną Kriss de Valnor, demonicznej przeciwniczki, ale i kochanki Thorgala. Ubierała się w takie zestawy za każdym razem, gdy chciała dać mu do zrozumienia, że zawinił i nie minie go kara. Jej owalna buzia z dużymi oczami, lekko zadartym nosem i szerokimi ustami postronnemu obserwatorowi na pierwszy rzut oka mogła wydawać się dobroduszna. Jednak ci, którzy wiedzieli więcej, rozumieli, że mamy tu do czynienia ze zmyłką, jak w nowoczesnym serialu telewizyjnym, gdy do roli okrutnej zabójczyni z premedytacją dobiera się aktorkę o fizjonomii, która ma oddalić od niej wszelkie podejrzenia. Wariatka pozdrowiła Piotra, unosząc lekko kubek kawy z McDonalda, a potem się oddaliła.
Adam niczego nie zauważył. W skupieniu pisał esemesa, najwidoczniej jednego z tych ważnych, w których używa się pełnych zdań i polskich znaków. Pewnie do klienta, dzięki któremu zarobi prawdziwe pieniądze, czyli jakiegoś płacącego dziesięć procent od wartości szwindlu oszusta finansowego. Tacy oszuści, Adam wytłumaczył to Piotrowi dawno temu, płacą swoim mecenasom nie tylko za usługi czysto prawnicze, ale także za to, żeby wysłuchiwano ich niekończących się żalów – głównie na meneli, których, zanim w charakterze słupa wyłudzą kredyt, trzeba najpierw zrekrutować, przywieźć do Warszawy ze Świnoujścia lub Wolina, skoszarować, ogolić, ostrzyc, wyperfumować, wbić w garnitury i przypilnować, żeby nie zachlali się tuż przed wejściem do banku. Dobry prawnik słucha cierpliwie tych wywodów i w stosownej chwili wyraża współczucie...
– Sprawy rodzinne – uciął te domysły Adam, chowając telefon. Na moment jego twarz wykrzywił grymas rozczarowania i tępej złości. Ale tylko na moment. Banach skorygował ułożenie wypłowiałej torby na ramię, bez której nigdzie się nie ruszał, i już znowu był sobą. Nie ulegało wątpliwości, że walczy z demonami. To, że nie przegrywa tej walki, wydawało się nie mniej pewne.
Zwrócił się do Piotra, kojąco:
– Wszystko poszło bardzo dobrze.
Piotr nie wiedział, co mogło pójść nie tak, skoro jedyne, co zrobił, to nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień. Zachował tyle przytomności umysłu, żeby nie dopytywać. Przyjął korzystną dla siebie interpretację, że bywają przypadki, gdy nieszczęśnicy, którym stawia się zarzuty, nie są w stanie zrealizować nawet tak prostych założeń jak powstrzymanie się od paplania. Zresztą powoli ogarniał go stan doskonale znany każdemu zagubionemu człowiekowi, który sięga po pomoc adwokata, niezależnie od tego, w jakich czasach i pod jaką szerokością geograficzną taki człowiek żyje, a mianowicie stan rozmemłanej dziecięcej ufności. Miał ochotę złapać Adama za poły marynarki i powiedzieć mu: zawierzam ci się, zawierzam ci się, mój drogi mecenasie, rozpocznij swoje czary i wyciągnij mnie z tych tarapatów, błagam.
Zanurzyli się w Pragę z Adamem w roli zaciekawionego turysty. Nigdy wcześniej nie widział tej najbardziej zmitologizowanej dzielnicy Warszawy. Rozglądał się z autentycznym zaciekawieniem, znowu wyjął telefon, tym razem, żeby robić zdjęcia niektórym kamienicom. Piotr zresztą też obejmował otoczenie świeżym spojrzeniem, nowymi oczami, w których każda rzecz i każdy człowiek wydawały się uroczyste i znaczące; ta pusta butelka po setce Jägermeistra najwyraźniej celowo postawiona tuż pod kamerą zainstalowaną na froncie prokuratury, ten mknący na rowerze Hindus ze słuchawkami w uszach, ten brudny biały Mini Cooper zaparkowany przed Żabką, ci trzej panowie z brzuszkami próbujący grać w kosza na szkolnym boisku, ta dziewczynka, która trzyma za rękę młodą matkę o seksownie spuchniętych oczach i zwraca się do niej z jakimś ważnym pytaniem. Każdy z tych obrazów właściwie lśnił, jakby zawierał nie wiadomo jaką tajemnicę, którą tylko Piotr potrafi odczytać. W sumie w tym, że kontakt z wymiarem sprawiedliwości doprowadził do pewnych chwilowych przepięć w jego mózgu, nie było nic dziwnego. Niektórym zmienia się perspektywa po odsiadce, innym, delikatniejszej większości, do pierwszej fazy załamania nerwowego w zupełności wystarczy przedstawienie zarzutu. Istniała możliwość, że jak tak dalej pójdzie, stanie się bardziej zwariowany niż ta wariatka, jego była.
Ostatecznie usiedli przy stoliku przed klubokawiarnią Cztery Pokoje. Piotr mieszkał w budynku obok. Na ulicy Wileńskiej nowe spotykało się ze starym. Grupa artystów przygotowywała się do ulicznego występu, montowali sporej wielkości lalki, które potem zakładali na własne ciała. Przy stoliku obok chłopak z ręką w gipsie opowiadał koleżance anegdoty o swoim kuratorze. Pobrzmiewała w nich czułość. Chłopak miał już za sobą ten szczeniacki etap, w którym bycie pod nadzorem sądu jest tylko i wyłącznie powodem do przechwałek. Koleżanka głaskała gips i słuchała opowieści z wypiekami na twarzy. Jeśli wierzyć medialnemu zgiełkowi, wymiar sprawiedliwości od ładnych paru lat znajdował się w sytuacji nadzwyczajnej, przyłapany na gorącym uczynku, zhańbiony, wywrócony na nice, zamordowany oraz wskrzeszony, a nawet zduplikowany, ale dla zwykłych ludzi takich jak Piotr nic się nie zmieniło: prokuratorzy oskarżali, adwokaci bronili, sędziowie ugniatali ludzkie losy jak plastelinę, ofiary fałszywych oskarżeń były razem z prawdziwymi przestępcami bez zbędnego pośpiechu mielone w jeden kawałek mięsa.
– To jaki był ten cytat? – zapytał Piotr, zirytowany tym, że choć cały czas wyciera dłonie o spodnie, te pozostają lepkie. – Ten, który tak lubię? Ten dobry na każdą okazję?
– Rozległy teatr tego, co istnieje, zna widowiska smutniejsze niż dramat, w którym my gramy – przypomniał Adam.
– Smutniejsze widowiska. Dobrze. Będę się tego trzymał. Obiecuję.
– I czego jeszcze masz się trzymać?
– Pod żadnym pozorem nie mogę do niej dzwonić – wyrecytował Piotr.
– Pod żadnym pozorem. To bardzo ważne. Esemesy i maile może wydrukować i pokazać w sądzie. Rozmowę może nagrać. W takich sprawach wszystko może być amunicją.
Zamówili kolejkę czystej wódki, ponieważ był to jedyny napitek godny rangi wydarzeń tego dnia, potem jeszcze jedną, i pochylili się nad uzasadnieniem zarzutów, aby wspólnie zdiagnozować skalę rozkładu wymiaru sprawiedliwości i zastanowić się nad tym, jak uciec z pułapki, którą system zastawił na Piotra.
Oczywiście istniały strategie pocieszenia mniej pokrętne niż sięganie do Szekspira. Piotr już nie musiał chować się za ironią. Był mężczyzną i jak na mężczyznę przystało, miał pełną świadomość konsekwencji, jakie mu grożą. Mógłby uronić łzy bezsilności, mógłby zawyć z bólu jak konające zwierzę. Żadna ujma. Takie reakcje byłyby adekwatne, społecznie akceptowalne, a nawet społecznie pożądane. Mógł pozwolić sobie na bycie sobą, nie tak jak w poprzednim życiu, trwającym haniebnie długo, w życiu chłopca, który bał się i musiał starannie ukrywać ten strach, ponieważ zupełnie nie wiedział, czego się boi.
Teoretycznie panował nad sytuacją. Od samego początku. Jego matka, Lidia, odziewała się w żakiety w ekscentryczne wzory, których zazdrościło jej pół Szczecina, szczodrze dzieliła się pomysłami, z których każdy uważała za doskonały, i jako że intelektualne, moralne lub estetyczne braki innych osób często pobudzały ją do głośnego śmiechu, uchodziła za osobę o ogromnym poczuciu humoru. Kochała Piotra, ale okazywała mu miłość w taki sposób, aby miał świadomość, że ta miłość jest jej suwerenną decyzją, a nie biologiczną koniecznością. Rozumiał, że nie powinien wystawiać tego uczucia na próbę i, o ile mógł to ocenić, nigdy tego nie zrobił. Lidia była dyrektorem liceum, które pod jej rządami z placówki przeciętnej zmieniło się w jedno z najlepszych w mieście, a właściwie to w najlepsze, bo jej zdaniem zdegenerowanej arystokracji z dwójki oraz fanatyków od olimpiad z trzynastki nie można traktować poważnie. Dyrektorem została po czterdziestce, ale na tyle umiejętnie sprawowała nową funkcję, że już po kilku tygodniach ludzie z jej otoczenia nie mogli sobie wyobrazić, że kiedykolwiek była kimkolwiek innym niż dyrektorem. Słynęła z tego, że kadrę nauczycielską – o której nie mówiła inaczej niż „mój personel” – traktowała surowo i sprawiedliwie, nie pozwalając, aby emocje mąciły jej jasność ocen. Personel najwidoczniej doceniał to, ponieważ urodziny Lidii zawsze były prawdziwym świętem, z robionym na zamówienie gigantycznym tortem, balonami, konfetti i laudacjami wygłaszanymi przez nauczycieli i najlepszych uczniów. Któregoś razu personel ofiarował Lidii jej portret. Przedstawiał ją, nieustraszoną kobietę o oczach Marilyn Monroe i ustach Kaliguli, siedzącą za biurkiem, z piórem w uniesionej dłoni gotowym do podpisania dokumentu o globalnej wręcz randze.
Piotr nigdy nie pytał, dlaczego małżeństwo jego rodziców się rozpadło, ponieważ było to oczywiste. Zagadką pozostawało, jak starzy wytrzymali ze sobą na tyle długo, żeby odbyć te parę randek, wziąć ślub, spędzić jeszcze trochę czasu razem. Piotr miał dziewięć lat, gdy matka chwyciła go pewnie za ramię i wyprowadziła z domu, po awanturze, podczas której ona cedziła przez zęby z rękami w kieszeniach żakietu, a jej mąż, Konrad, wrzeszczał, gestykulował i robił się coraz bardziej czerwony na twarzy. Spędzili tydzień u babci Piotra, a potem Lidia znalazła nowe mieszkanie. Od tamtego czasu w rozmowach z Piotrem o ojcu nie wspomniała dosłownie ani razu, co, jeśli się nad tym zastanowić, jest osiągnięciem godnym ustanowienia jakiejś nagrody. Konrad, w innej wersji siebie podobno wielce szanowany wykładowca akademicki od ekonomii i zarządzania, zabierał syna na weekendy i odstawiał go w poniedziałek, nie ośmielając się nawet wejść na klatkę schodową nowej siedziby żony. I tak jak ona nie mówiła o byłym mężu w ogóle, tak były mąż o niej mówił prawie bez ustanku. Żądał od Piotra wszelkich informacji – jakie, o ile jakiekolwiek, obiady przygotowała w tygodniu, w co się ubierała, z kim rozmawiała, jak spędzała wieczory, kto ją odwiedzał, jak wiele uwagi mu poświęca. Przekonywał Piotra, że musi szanować i kochać matkę, i jednocześnie określał ją mianem niewdzięcznej żmii, często w obrębie tego samego, niespecjalnie długiego zdania. Raportował synowi, ile razy w ciągu miesiąca zadzwonił do Lidii, aby zagrozić, że założy sprawę w sądzie i odbierze jej prawa rodzicielskie. Wykonywał takie telefony także wtedy, gdy Piotr miał już siedemnaście lat. Prawdę mówiąc, gdy Piotr był już pełnoletni, nadal to robił.
Właściwie wszystko, co trzeba wiedzieć o Konradzie, wydarzyło się pewnego niedzielnego poranka, gdy obudził syna energicznym potrząsaniem za ramię. Piotr otworzył oczy i zobaczył nie tyle ojca, co jego radosny uśmiech ojcowskiej miłości. Uśmiech przykuwał uwagę, ponieważ wyglądał tak, jakby był mozolnie naciągnięty na twarz i jakby ta operacja trwała całą noc. Konrad podsunął Piotrowi pod nos talerz jajecznicy na boczku. Była siódma rano, Piotr nie lubił wstawać tak wcześnie w weekend, powiedział, że nie jest głodny. Chciał odwrócić się na drugi bok, ale ojciec zrzucił jajecznicę na jego głowę. Następnie z rozmachem cisnął talerzem o ścianę. Talerz rozprysnął się. Zanim Piotr zdołał zareagować, ojciec powiedział, że jest mu przykro (nie precyzując, czy z powodu tego, co zrobił on, czy tego, co zrobił jego syn), wybuchnął niepohamowanym szlochem i wybiegł z mieszkania, w dresie i w klapkach Kubota. Piotr przeraził się, że ojciec może sobie coś zrobić, więc pośpiesznie się ubrał i z resztkami jajecznicy na głowie wybiegł z mieszkania, żeby go utulić. Dla innych chłopców ta sytuacja byłaby tylko nieprzyjemna, ale Piotr wracał do niej myślami bez odrazy. W tym, że ojciec się posypał, nie było nic dziwnego, często mu się to zdarzało. Ważniejsze, że on, Piotr, zachował się wtedy przyzwoicie.
Niepokoje dojrzewania też ujarzmił. W szkole podstawowej najpierw odgrodził się od ewentualnych niebezpieczeństw murem z książek, zwłaszcza kiepskich horrorów oraz publikacji o zbrodniach Hitlera i Stalina, a potem przeszedł do ofensywy i zbudował swoją pozycję w grupie rówieśniczej śmiałym posunięciem: założył szczecińską filię Eskadr Ochronnych. Objaśnił kolegom z klasy, czym było SS, po czym pokazał im kartkę z tabelką zawierającą ich nazwiska oraz listę stopni – sam ogłosił się Reichsführerem, kolegom pozostawił ścieżkę kariery od Anwärtera po Obergruppenführera. Co tydzień aktualizował ich status, w zależności od osiągnięć takich jak podrobienie oceny w dzienniku czy wygranie bójki za garażami lub porażek, gdy któryś na przykład ośmieszył się, trzymając torbę swojej dziewczyny. Piotr robił to z takim uporem, że w końcu nawet najwięksi oponenci jego przedsięwzięcia, którzy wcześniej twierdzili, że SS to głupota, przychodzili do niego i niby żartobliwie pytali, jaki obecnie mają stopień. Po wszystkim, w ósmej klasie, Piotr otarł pot z czoła i odetchnął, odetchnął głęboko. Już nikt nie mógł wątpić w jego zdolności przywódcze.
W szkole średniej i na studiach uzyskanie miana równiachy było nawet łatwiejsze. Wystarczyło robić wystarczająco dużo szumu wokół chodzenia na imprezy, picia alkoholu i zażywania narkotyków. Trzeba było pić ciepłą wódkę w bramie, machać woreczkami z marihuaną, wyrzucać meble przez okno, szarpać się z ochroniarzami, uciekać przed policją nawet wtedy, gdy wcale cię nie goniła – i dbać o to, aby to wszystko działo się na oczach kolegów i koleżanek. Piotra te popisy nudziły, ale dzięki nim miał spokój. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że się boi. Był relatywnie bezpieczny – gdy tak razem z kolegami wciągał ze stołu kreskę czegoś, co prawdopodobnie było amfetaminą, w oblepionej plakatami z gwiazdami koszykówki norze swojego dilera, który nigdy nie zwracał na nich uwagi, bo albo ciskał po ścianach swoją ciężarną żonę, albo grał w Heroes of the Might & Magic.