Chodź ze mną - Łukasz Orbitowski - ebook + audiobook + książka

Chodź ze mną ebook

Łukasz Orbitowski

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1958. Helena, dwudziestoletnia studentka stomatologii z Gdyni, zakochuje się w sowieckim kapitanie niszczyciela. Kola jest starszy i żonaty. Niemożliwa miłość w Polsce Ludowej zmusza ich do brawurowej ucieczki do Szwecji. Wyruszając w podróż ku szczęściu, nie znają ceny jaką zapłacą za wspólne życie. Czy odnajdą bezpieczną przystań?

Rok 2017. Czterdziestotrzyletni Dustin, kucharz i syn Heleny, po raz pierwszy słyszy od matki opowieść o ucieczce i ojcu, którego nigdy nie poznał. Musi się skonfrontować ze swoim pochodzeniem, prawdą o przeszłości Heleny oraz własnym narastającym szaleństwem.

Łukasz Orbitowski w swojej najlepszej powieści zagląda w trudny świat relacji rodzinnych i próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak wiele z naszych rodziców zostaje w nas samych. „Chodź ze mną” to doskonała analiza wielkich namiętności i tajemnic, które kładą się cieniem na życiu najbliższych.

Kanwą dla opisanych wydarzeń jest między innymi zaczerpnięta z prasy historia tajemniczego obiektu latającego, który spadł do gdyńskiego basenu portowego pod koniec lat pięćdziesiątych. Czy był to odłamek meteorytu, satelita, a może coś innego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 443

Oceny
4,3 (1378 ocen)
711
440
167
43
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SzymDagRoz

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to jest dobre! Łukasz Orbitowski po raz kolejny udowadnia, że jest pisarzem wybitnym. Wartka akcja, skomplikowana intryga, wielka miłość, która nie miała prawa się wydarzyć i niepowtarzalny klimat Gdyni z lat 70. Trudno znaleźć wśród współczesnych polskich pisarzy kogoś, kto ma taką lekkość pióra jak Orbitowski.
51
Besiag

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo oryginalna w formie i treści, nieco nierzeczywista, a przy tym niesamowicie wciągająca powieść.
40
ilonkab931

Nie oderwiesz się od lektury

Melcwaldowski jako lektor to jest inny wymiar audiobooka
30
Robaczek92

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepszy audiobook jakiego kiedykolwiek słuchałam! Absolutnie rewelacyjna interpretacja
30
kotofor

Całkiem niezła

Humor książki bardzo mi się podobał ale końcówka mnie nieco nie przekonała. Mam wrażenie, ze trochę na szybko powstało zakończenie, trochę pozostawia pytań i jest otwarte ale nie jestem ustatysfakcjonowana. Mimo to czytało się dość dobrze ale drugi raz bym nie sięgnęła po tę pozycję.
20

Popularność




Noc pierw­sza 1958

NOC

PIERW­SZA

1958

pierw­szy

wto­rek

paź­dzier­nika

2017

O biurku z Ikei

– Two­jego ojca, kocha­nie, pozna­łam na zaba­wie w Gdyni – mówi mama. – Od razu wie­dzia­łam, że będą kło­poty.

Przez czter­dzie­ści trzy lata nie powie­działa o nim słowa, no a teraz gada.

Dzieje się to pod­czas skrę­ca­nia biurka z Ikei.

Po co jej to biurko, doprawdy nie wiem. Prócz niego zamó­wiła też mnó­stwo segre­ga­to­rów, kosz, ska­ner, dru­karkę, mazaki we wszyst­kich kolo­rach tego nie­szczę­snego świata oraz nisz­czarkę do doku­men­tów. Kurier zwa­lił pudła pod bramą i czmych­nął. Wie, bie­da­czyna, z czym musi się mie­rzyć.

Parę lat temu mama sama wytar­ga­łaby ten szajs na pię­tro, ale sia­dło jej bio­dro, więc udaje idiotkę, uważa, że to przej­ściowe osła­bie­nie i pora­dzi­łaby sobie z biur­kiem w każdy inny dzień, tylko nie ten jeden.

Kocham ją naj­bar­dziej na świe­cie. Kocham bez dwóch zdań.

Jeśli o mnie cho­dzi, dał­bym kurie­rowi pół stówki i wytar­ga­li­by­śmy wszystko w mig po tych nie­do­rzecz­nie sta­rych scho­dach.

Mama, też nie naj­młod­sza, odma­wia wstępu obcym za bramkę. Za dzie­ciaka nie mogłem wpusz­czać kole­gów do domu i w kółko kom­bi­no­wa­łem, gdzie by tu wyści­skać dzie­wu­chę. Listo­nosz omija mamę, jakby wła­śnie połknęła bombę, naj­od­waż­niejsi kurie­rzy docie­rają do połowy podwórka, a pewien świa­dek Jehowy, który wylazł aż na pię­tro, spadł po stop­niach, wybił sobie zęby, a na komen­dzie, seple­niąc, bła­gał, by nie wno­szono oskar­że­nia i chyba gro­ził samo­bój­stwem: wolał już sta­nąć przed swoim strasz­nym Bogiem niż ujrzeć Helenę Bar­ską na spra­wie sądo­wej.

Kocham ją nad życie, tak jak mówię. Każda praw­dziwa miłość jest trudna. Moja żona mogłaby coś o tym powie­dzieć.

Więc przy­jeż­dżam do mamy, jak zawsze w nie­do­cza­sie, tar­gam te pudła na górę i tań­czę z wkrę­tarką. Mama zbiera kar­tony, podaje mi poszcze­gólne ele­menty i fan­ta­zjuje nad instruk­cją na temat zasto­so­wań nowego nabytku, nie mówi jed­nak, co zamie­rza tam trzy­mać.

Tak w sumie to lubię skrę­ca­nie mebli, z wyjąt­kiem biu­rek. Biurka są nie­wdzięczne i mono­tonne. Te kru­che dna, te pro­wad­nice w szu­fla­dach.

Mama jest bar­dzo piękna. Nie umiem w niej dostrzec sta­ro­ści. Przy­po­mina połą­cze­nie koali i kobry. Od kilku lat nosi puchate swe­try i ma miękką twarz, w któ­rej płoną mądre, wężowe oczy.

– Tro­chę nam to zaj­mie – dodaje. – Twój tato bar­dzo mnie kochał i gdyby nie ten gość, co zle­ciał z nieba, pewno kochałby i dziś.

Mało, a przy­krę­cił­bym sobie palec do blatu. No nic, mamie cza­sem mie­sza się pod czu­pryną.

Biurko wjeż­dża pod okno, obok drzwi na taras. Matka ma widok na dachy willi, zatokę i statki. Poza tym uwiel­bia gapić się na księ­życ, w ogóle oso­bli­wie kocha niebo. Gdy byłem mały, bawi­li­śmy się w wil­ko­łaki.

– Muszę wresz­cie zro­bić z tym porzą­dek. Porzą­dek jest ważny. Tak sądzę i zda­nia nie zmie­nię – oznaj­mia i dodaje, że histo­rii, którą mi opo­wie, nie spo­sób stre­ścić w paru sło­wach, na jed­nym spo­tka­niu się nie skoń­czy.

To dobrze, bo lubię odwie­dzać mamę. Mar­twię się tylko, że przedaw­ko­wała ten księ­życ.

Po robo­cie sia­damy, a ona papla całą sobą, zmyślna kobra, sta­ruszka gotowa na psoty. Do teraz zacho­dzę w głowę, co o tym wszyst­kim sądzić.

Moje życie jest jasne i pro­ste. Takie chcia­łem, więc takie mam i już. Tylko dwa trudne pyta­nia mącą mój spo­kój.

Jedno mniej, dru­gie bar­dziej.

Pierw­sze pyta­nie brzmi: kim był mój ojciec? Syno­wie mają ojców, tylko ja jeden nie. Do wytrzy­ma­nia. Lepiej uro­dzić się bez ojca niż bez nogi, moim skrom­nym zda­niem. Mama ni­gdy nie powie­działa o nim ani słowa. Jego imię, zawód, dal­sze losy tak długo były tajem­nicą, aż nauczy­łem się z nią żyć. W grun­cie rze­czy mama mogła dać sobie spo­kój z tym tema­tem. Niech jed­nak mówi.

Łaknę odpo­wie­dzi na inne, bar­dziej palące pyta­nie.

Czemu, do kurwy nędzy, mam na imię Dustin?

O Sty­lo­wej

Mój stary nazy­wał się Niko­łaj Sie­mio­no­wicz Naru­mow i był kapi­ta­nem sowiec­kiego nisz­czy­ciela. Rusek, no. Puk­nął mamę, kiedy szko­lił w Gdyni jakichś Indo­ne­zyj­czy­ków, za czar­nej komuny, pod koniec lat pięć­dzie­sią­tych.

Z tym puka­niem może nie­traf­nie się wyra­żam, bo to musiał być grub­szy prze­lot, skoro uro­dzi­łem się w sie­dem­dzie­sią­tym czwar­tym.

A poznali się na zaba­wie w Sty­lo­wej. Taka knajpa była wtedy u nas przy kościele. Scho­dzili się tam stu­denci i inna hołota. Mamę zabrał tam Wacek, jej dawny narze­czony.

Mama wspo­mina, że Wacek kochał ją leni­wie i szcze­rze, nie dość jed­nak, aby przy­je­chać aż na Oksy­wie. Do cen­trum tłu­kła się sama, takim auto­bu­sem ogór­kiem, nabi­tym po dach przez lot­ni­ków i mecha­ni­ków, co wra­cali z lotów ćwi­czeb­nych na Babich Dołach. Byli nie­przy­zwo­icie zalotni, dodaje mama, w odróż­nie­niu od Wacka, który tkwił w listo­pa­do­wej plu­sze, pod gdyń­skim Dwor­cem Głów­nym, zbrojny w para­sol i bied­nego goź­dzika.

Na moje, kobie­cie daje się sto kwia­tów albo ani jed­nego.

No ale było, jak było i poszli do tej Sty­lo­wej, mija­jąc postój tak­só­wek, syreny i citroëny, a mama refe­ruje mi każdy szcze­gół, jakby ten wie­czór wyda­rzył się wczo­raj. Wspo­mina sprze­dawcę balo­nów, urżnię­tego jak gorzel­niany szczur, który dosłow­nie wisiał na swoim dmu­cha­nym dobytku. Zda­niem mamy byłoby pięk­nie, gdyby w cudowny spo­sób te balony unio­sły go w powie­trze. Niech wrzesz­czy i macha nogami w gumo­fil­cach, ucze­piony sznur­ków, aż wresz­cie pochło­nie go niebo.

Gdy­nia była ponoć w tam­tych cza­sach jak ten wła­śnie chłop, pijana i nie­oświe­tlona.

Mama wspo­mina, że miała na sobie swoją naj­lep­szą sukienkę, taką błę­kitną, twe­edową, bez ręka­wów. Do tego perły poży­czone od babci, to zna­czy jej mamy. W szatni zmie­niła buty na gdynki ze świń­skiej skóry, na kli­no­wym obca­sie. A sukienka naj­lep­sza, bo jedyna.

Umy­śliła sobie, ta moja wspa­niała mama, że będzie kró­lową wie­czoru, co oka­zało się nie takie znowu trudne. Ponoć Sty­lową nie­dawno odno­wiono, co smutne, nie odno­wiono ludzi. Balu­jącą mło­dzież zasi­lili mary­na­rze, cink­cia­rze i zło­dzieje zegar­ków, każdy trzy­mał ręce przy kie­szeni. Kró­lem wie­czoru był jakiś rudy gość, co przy­niósł wędzone śle­dzie zawi­nięte w gazetę. Roz­da­wał je dziw­kom i cie­szył się życiem.

Uni­kam dzi­wek, nie żyjemy po to, aby się cie­szyć, za to śle­dzie to coś wspa­nia­łego. No ale nie­ważne – ważne, że swoje ist­nie­nie zawdzię­czam nie­na­wi­ści do tańca, poza tym cią­gle bolą mnie łydki. Zda­niem Klary ten ból dowo­dzi samo­dziel­no­ści moich nóg – one po pro­stu nie słu­chają mnie i się dro­czą, no, chyba że trzeba lecieć do roboty. Ja wiem swoje. A gdyby ten cały Wacek tań­czył, nie byłoby mnie na świe­cie.

Ponoć nie szło go ode­rwać od sto­lika. Zamó­wił kie­li­szek wódki i kawę, moczył w niej kostki cukru, które zaraz zże­rał. Tym­cza­sem zagrała orkie­stra, z kon­tra­ba­sem, pia­ni­nem i trąbką. Mamie zaczęła cho­dzić nóżka. A Wacek nic.

Wtedy wła­śnie podobno wyrósł przed nią mój fan­ta­styczny stary, wielki na dwa metry, do tego w czar­nym mun­du­rze sowiec­kiej mary­narki wojen­nej. Miał uśmiech dobrego łotra, fryz na bry­lan­ty­nie, bursz­ty­nowe oczy i bli­znę przez pół ryja, sło­wem amant po chuju.

Zda­niem mamy, Kola – bo tak na niego mówi – nale­żał do tych tan­ce­rzy, któ­rym zapał wyna­gra­dza brak poczu­cia rytmu. Pytał, gdzie mama mieszka i co stu­diuje, badał, jak nisko może opu­ścić rękę, i przy­się­gał, że choć opły­nął wszyst­kie morza świata, nie spo­tkał takiego cudu jak moja dwu­dzie­sto­let­nia rodzi­cielka. W końcu odsta­wił mamę z powro­tem do Wacka, strze­lił obca­sami i ruszył do baru.

Wtedy wła­śnie wyrósł przed nim, przed sta­rym, ten gość od śle­dzi. Naj­wy­raź­niej już mu się skoń­czyły. Darł się, że Gdy­nia to nie Moskwa, wara od Polek, w ogóle poszoł na chuj, kozioł. Kum­ple go odcią­gali. Stary stał i sobie tego słu­chał. Na to tam­ten plu­nął mu na ofi­cerki i wyszarp­nął nóż. A stary cią­gle nic. No pięk­nie, pomy­ślała mama, za głupi taniec takiego ład­nego kapi­tana ubiją.

Baby się darły, chłopy zro­biły miej­sce, a Wacek pocią­gnął mamę do wyj­ścia. Ten rudy krą­żył wokół sta­rego i dzia­bał powie­trze kozi­kiem. Stary go wycze­kał, kop­nął pod­ku­tym butem w nad­gar­stek, wytrą­ca­jąc nóż, na tym samym pół­ob­ro­cie przy­wa­lił w dzio­baty pysk i posłał na par­kiet już nie­przy­tom­nego. Chłop grzmot­nął zdrowo, obok noża. Nor­mal­nie jak na fil­mie. A może był to tylko film?

Na sam koniec Kola, mój ojciec, wyszu­kał mamę wzro­kiem i uniósł dłoń, jakby uchy­lał czapki. Potem sobie poszli, ona do domu, on na kie­li­cha. Mama była pewna, że już się nie spo­tkają.

Wyszło ina­czej i oto jestem.

O świę­tych

Dziś mama ma osiem­dzie­siątkę, willę na Kamien­nej Górze kupioną za żywy szmal i złote dwu­dzie­sto­do­la­rówki upchane po skar­pe­tach. To mamine upy­cha­nie po skar­pe­tach zmie­nia zda­niem Klary wio­senne porządki w festi­wal nie­spo­dzia­nek.

Nie zawsze było kolo­rowo. W cza­sach, kiedy spik­nęła się ze sta­rym, zaj­mo­wała z dziad­kami kawa­lerkę na Page­dzie. Dziad­ków jesz­cze pamię­tam, ten cały Paged też. Mama z pew­no­ścią nie prze­wi­działa splen­do­rów zło­tej jesieni. Teraz nawet w warzyw­niaku nazy­wają ją „wice­kró­lową”, a ona śmieje się i zło­ści, pyta, czemu tylko „wice”.

Paged to takie osie­dle jed­no­pię­tro­wych blo­ków na Oksy­wiu. Cał­kiem ładne i zadbane, wtedy też takie było. Rodzice mamy wpro­wa­dzili się tam dzięki przy­jaźni dziadka z nie­ja­kim Gruną. Gruna, stary komuch o dobrym sercu, poma­gał bied­nym ludziom i umac­niał wła­dzę ludową. Za pierw­sze dostał wdzięcz­ność, za dru­gie kulę w serce. Dzia­dek z bab­cią tar­gali meble do nowego miesz­ka­nia, a Gruna wykrwa­wiał się w przed­po­koju klatkę scho­dową dalej. Nikt mi nie wmówi, że życie jest spra­wie­dliwe.

Śmierć Gruny ścią­gnęła na głowę dziadka zamęt escha­to­lo­giczny. Bo tak: Gruna był naj­lep­szym z ludzi, żyją­cym świę­tym, lecz także bez­boż­nym komu­chem. Czy w takim razie trafi do nieba? Ate­iści lądują w zgoła innym miej­scu. Dzia­dek nie potra­fił dojść z tym do ładu i w kółko pytał innych o zda­nie, nawet pija­czynę, który miesz­kał nad nimi i hodo­wał kró­liki. Wresz­cie bab­cia prze­ku­piła księ­dza i ten oświad­czył, że widział, jak czte­rej anieli uno­szą duszę Gruny, a świa­tłość wie­ku­ista try­ska mu z dziur w klatce pier­sio­wej.

Miesz­ka­nie na Page­dzie ucho­dziło za przed­sio­nek raju. Dziad­ko­wie i mama mieli ogrze­wa­nie, wodę, prąd. Nie o każ­dej rodzi­nie w Gdyni dało się tak powie­dzieć.

Przed­sio­nek raju był to jeden pokój prze­dzie­lony kocem zawie­szo­nym na kar­ni­szu. Po jed­nej stro­nie kimali dziad­ko­wie w łóżku, po dru­giej mama na ame­ry­kance. Jak zło­żyła tę ame­ry­kankę, to mogła się uczyć. Poza tym jedli razem i w kółko grali w remika.

Mama wspo­mina, że dzia­dek nikomu nie dał pospać i nawet w nie­dzielę, po zaba­wie, kiedy poznała mojego tatę, zerwał wszyst­kich koło szó­stej – tak się tłukł. Parzył kawę zbo­żową. Ostrzył brzy­twę o pasek ze skóry. Poma­do­wał wąsy. Nakrę­cał liczne zegary ścienne i zło­ścił się na czas, że nie pędzi tak jak on.

Gnało go na mszę u Świę­tego Rocha i modli­twy za Grunę.

Bab­cia dla odmiany odpa­lała alba­trosa od alba­trosa i włą­czała radio na cały regu­la­tor. Mama w tym cza­sie przy­ci­skała sobie poduszkę do ucha.

– Co ty taka dzi­siaj rado­sna? – zapy­tała bab­cia.

Było to w pora­nek po pierw­szym spo­tka­niu z ojcem. Mama wytrzesz­czyła zaspane oczy.

Do kościoła mieli kawa­łek wiej­ską drogą, taką wietrzną, gdzie stały par­te­rowe domki rybac­kie, a psy obszcze­ki­wały młode słupy elek­tryczne. Dzia­dek uwiel­biał nabo­żeń­stwa i wymianę uprzej­mo­ści przed kościo­łem, uwa­żał rów­nież, że ksiądz jest mądry jak arcy­bi­skup i taką też mu wró­żył karierę. Naj­bar­dziej kochał jed­nak figurę świę­tego Rocha, co stała i dalej stoi na rogu Bos­mań­skiej i Dąbka, w cegla­nej kapliczce.

Mama twier­dzi, że dzia­dek bar­dziej niż ludzi miło­wał to stra­szy­dło.

Zapy­tany o zda­nie chęt­nie powiem, że ten cały Roch, za sprawą kape­lu­sza, wygląda raczej jak kow­boj, nie żaden święty. Ści­ska drąg, unosi kieckę, jakby sobie jaja wie­trzył, a u jego stóp waruje kun­del z gipsu. Dzia­dzio padał przed nim na kolana, tak że miał nos naprze­ciwko pyska odra­pa­nego przez mewy.

Usi­ło­wa­łem wycią­gnąć od matki, czemu mi o tym mówi. W końcu miało być o tacie, nie o dziad­kach, któ­rych prze­cież pamię­tam, i jakichś Rochach. Odparła, że każda histo­ria ma swój porzą­dek, a Rochowi zawdzię­czamy wiele. Mia­no­wi­cie oca­lił ją i dziad­ków od wię­zie­nia, wyro­ków śmierci i innych okrop­no­ści.

Nie chciała powie­dzieć dla­czego. Jesz­cze nie. Nazbyt cie­szy ją ta histo­ria. Długo i spo­koj­nie opi­sy­wała dziadka, jak spla­tał dło­nie bez dwóch pal­ców, mru­żył siwe oczy i ruszał wąsem, mam­ro­cząc pacie­rze.

Jej zda­niem modlił się do Rocha, bo nie mógł do Gruny.

O Ricie Hay­worth

Tatko wytro­pił matkę pod uczel­nią. Pewno powie­działa mu na tań­cach, gdzie stu­diuje. Mało, a byłaby z tego awan­tura. Ścię­liby im łby brzy­twą towa­rzy­ską.

Ale po kolei. Mama chęt­nie zba­cza z tematu i nie rozu­mie, że cią­gle się śpie­szę. Sie­dzia­łem u niej. Myśla­łem o rodzi­nie, o pracy, no dobra, głów­nie o pracy, bo ta roz­py­cha się w życiu jak pijak w eska­emce, poza tym nie chcę wszyst­kiego zrzu­cać na Klarę – i tak ma do wiwatu z zarzą­dza­niem Fer­nan­dem, naszą restau­ra­cją.

Tym­cza­sem mama sączy her­batę i refe­ruje wędrówkę z Oksy­wia do Gdań­ska w dzień zaska­ku­ją­cej, nie­bez­piecz­nej randki. Prze­rywa mono­log, bo cią­gnie ją na zewnątrz.

Taras jest wielki i zanie­dbany, mamie bra­kuje już sił na dba­nie o czy­stość. Ponoć sza­leją pta­szy­ska i ona je goni. Praw­dziwy powód, dla któ­rego wycho­dzi, jest inny, dojdę do niego potem.

Więc była późna jesień pięć­dzie­sią­tego ósmego roku i moja pilna matka jak co dzień wypruła na uczel­nię, ledwo wybiła szó­sta rano.

Tego aku­rat chmur­nego poranka zbie­rali złom w całej dziel­nicy. Jeź­dził taki fur­gon, jesz­cze z dziu­rami po kulach, a ludzie wywle­kali przed bramy szmaty, maku­la­turę, zardze­wiałe młoc­kar­nie, suszarki do tyto­niu, koła od trak­to­rów, śruby okrę­towe i wykłó­cali się z kie­rowcą, żeby to poza­bie­rał. Matkę odpro­wa­dzały ryki okur­wień­ców, trzask drzwi i łomot stali ciska­nej na grunt.

Auto­bus wje­chał do cen­trum, aku­rat gdy ruszała kolejka miej­ska, więc mama pognała przez dwo­rzec, ści­ska­jąc w ramio­nach torbę z książ­kami i resztki god­no­ści. Pod­pite chłopy gwiz­dały za nią na pal­cach, a jakiś gość w drzwiach pociągu chwy­cił ją za nad­garstki, wcią­gnął do roz­pę­dza­ją­cego się składu, klep­nął w tyłek i pchnął mię­dzy ludzi. Ormo­wiec na pero­nie klął i łapał oddech.

W dzie­ciń­stwie widy­wa­łem bie­da­ków na wóz­kach, co im nogi odjęła nasza eska­emka. Jeden taki sprze­da­wał por­nosy na gieł­dzie elek­tro­niki w Domu Tech­nika.

– Zawsze mia­łam pod górę – pod­kre­śla mama.

Nie znaj­duję w niej gory­czy ani skargi. Po pro­stu twier­dzi, że życie jest trudne i zawiłe, a tak będzie jej szkoda, gdy przyj­dzie się jej żegnać z tym par­szy­wym świa­tem.

Wysia­dła przy Poli­tech­nice, minęła teatr i pomni­kowy czołg, co nim Gdańsk wyzwa­lali. Na lufie huś­tały się dzieci. Potem, wła­ści­wie pewna hanieb­nego spóź­nie­nia, skró­ciła sobie drogę przez cmen­tarz. Teraz park tam mamy, wtedy mama brnęła przez chasz­cze i strza­skane ponie­miec­kie nagrobki. Wciąż jesz­cze było tro­chę ciemno.

– Bałam się, że wdepnę w trumnę, trumna pęk­nie i trup mi nogę chwyci – mówi i zaraz dodaje, tak nie­zbyt wesoło: – Młoda, to duchów się bałam. Teraz się nie boję, bo o duchach wiem wszystko.

Zaję­cia mieli w Gdań­sku na Orzesz­ko­wej, jesz­cze w bara­kach, a pro­wa­dził je sam pro­fe­sor Scholl, który bre­dził o wkła­dach kom­po­zy­to­wych. Mama i dziś wypo­wiada jego nazwi­sko z dobro­tliwą trwogą. Pan Scholl bił stu­den­tów indek­sami po uszach i serio sądził, że dziew­czyny z ludu, takie jak mama, mogą stu­dio­wać, tylko jeśli awans spo­łeczny nie prze­wróci im w gło­wach. Zresztą den­tystka nie lekarka, mawiał, do grze­ba­nia cham­stwu w dzią­słach aku­rat się nada.

Tu ważna rzecz: pan Scholl był ojcem Wacka, chło­paka mamy.

Przy­szła spóź­niona – ci z Gdyni zawsze przy­cho­dzili póź­niej – zapy­tała, czy może wejść na zaję­cia, i pan Scholl się zgo­dził, co nie było takie znowu czę­ste. Pokorna mama wpły­nęła na salę i usia­dła daleko od Wacka.

Jak znam życie, stary Scholl, gdyby mógł, okła­dałby ją indek­sem po uszach, aż odda­łaby ducha, a potem zna­lazł syn­kowi koc­mo­łu­cha z pro­fe­sor­skiej rodziny. Posze­dłem do zawo­dówki rów­nież po to, żeby nie mieć z takimi jak on do czy­nie­nia. Poro­biłby ciul rok na zmy­waku, od razu nabrałby serca do ludzi.

Po wykła­dzie stu­denci wyle­gli przed barak. Mieli godzinne okienko, więc Wacek, mama i ich kole­żanki zacho­dzili w głowę, co z tym fan­tem zro­bić. Jedni chcieli do Mor­skiej na gorącą cze­ko­ladę, inni na lody do pana Papugi; ci pierwsi tłu­ma­czyli tym dru­gim, że lody w listo­pa­dzie nie mają sensu, ci dru­dzy odpo­wia­dali, że te od Papugi sma­ko­wa­łyby nawet po pasterce, a mama stała w tym wszyst­kim, oto­czona przez roz­sz­cze­bio­tane kum­pele i pół­żywa ze stra­chu, bo pod kasz­ta­now­cem waro­wał mój stary.

Miał płaszcz z czar­nej wełny, głup­ko­waty uśmiech pod futrzaną czapą i bukiet fre­zji wielki jak chwała Armii Czer­wo­nej.

Mama ze wszyst­kich kwia­tów naj­bar­dziej kochała wła­śnie fre­zje. Uda­wała, że sta­rego nie widzi. Jakby Wacek się dowie­dział, byłoby po związku, a pewno i po stu­dio­wa­niu. Pan Scholl ponoć mścił się jak wezyr.

Wresz­cie towa­rzy­stwo poszło na tę cze­ko­ladę, mama nakła­mała, że coś zosta­wiła w sali wykła­do­wej, wró­ciła i wyro­sła przed ojcem, żeby mu nawrzu­cać. Czego, kurde, szuka? Tym­cza­sem stary wło­żył jej te fre­zje w dło­nie, oświad­czył, że w desz­czu wciąż wygląda pięk­niej niż Rita Hay­worth pod słoń­cem Flo­rydy, i zapro­sił na sobotę do Inter-Clubu.

Za młodu rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nała Ritę Hay­worth, przy­naj­mniej tak twier­dzi Klara.

– Czy powin­nam odmó­wić? No pew­nie, że tak – wspo­mina. – Ruskich się bano, Ruskich nie­na­wi­dzono. Kola był star­szy o pięt­na­ście lat. Chciał tylko jed­nego. Jesz­cze mnie w jaką kabałę wła­duje, myśla­łam. Do tego mia­łam Wacka. To dobry chło­pak był. Ale chcia­łam tego samego co Kola, nie bałam się w sumie żad­nej kabały i mia­łam dość dobrych chło­paków. No więc powie­dzia­łam, że pójdę z nim do tego Inter-Clubu.

Kwiaty, te fre­zje, mama nosiła cały dzień pod płasz­czem, żeby Wacek nie spy­tał, skąd się wzięły.

O naszej kuchni

Piszę te słowa u nas w kuchni, tylko tu znaj­duję spo­kój.

Mamy dwa pokoje na Wito­mi­nie, jeden zaj­muje Olaf, drugi to salon połą­czony z sypial­nią, gdzie wła­śnie roz­ciąga się Klara. Tak ma, tak musi, i dobrze, co wie­czór roz­kłada matę, wygina się w klucz wio­li­nowy i słu­cha pod­ca­stu o seryj­nych zabój­cach.

Nasza kuch­nia jest długa i wąska, jak to w blo­kach z wiel­kiej płyty, mamy tu podwójny zlew, dłu­gie półki pełne przy­praw w sło­ikach i saszet­kach, żeliw­nych garn­ków i patelni, które mógł­bym wresz­cie zanieść do Fer­nanda, noży­czek do ziół i innych szpe­jów – jak­bym przy­rzą­dzał w domu coś wię­cej poza maka­ro­nem dla żony i kotle­tem dla syna.

Lodówka jest wielka, jak­by­śmy jesz­cze pla­no­wali się mno­żyć, a na mojej wła­snej, oso­bi­stej półeczce cze­kają słoje pełne śle­dzi. Wyj­muję jeden taki, pełen file­tów mary­no­wa­nych bez skóry w zale­wie korzen­nej, i sta­wiam sobie obok kom­pu­tera.

Za mną uchy­lone okno i popiel­niczka, palić mogę tylko na końcu kuchen­nego tunelu, o co Klara i tak się sroży, zresztą jest i ona, w stroju spor­to­wym, z butelką wody i bez­prze­wo­dową słu­chawką w uchu. Brwi pod­no­szą się jej jak ptaki pod­ry­wa­jące się do lotu, co dzieje się zawsze, kiedy ją czymś zadzi­wię.

Pyta, czemu tak sobie zasia­dłem, ze śle­dziami i z kom­pu­te­rem. Mówię prawdę, bo ni­gdy nie okła­mię żony: matka zaczęła opo­wia­dać mi o ojcu, więc pró­buję spi­sać tę histo­rię, nim uleci z głowy. Gadam o biurku z Ikei i dłu­gim mono­logu, potem wspo­mi­nam, kim był mój stary, jak się spo­tkali i tak dalej, paplał­bym jesz­cze, ale wyczu­wam, że Kla­rze nie podoba się ten cały pomysł, więc wstaję od kom­pu­tera, głasz­czę ją po twa­rzy, całuję mądre czoło i mówię, że z jakie­goś powodu to dla mnie ważne. Matka mówi cha­otycz­nie, bo ina­czej nie umie, zawsze taka była, a ja pró­buję jakoś uło­żyć tę histo­rię, ot, wszystko. Wpadnę do niej jesz­cze parę razy, opo­wie mi resztę i będzie po pisa­niu.

– Zostaw prze­szłość w spo­koju – radzi Klara. – Grze­ba­nie w prze­szło­ści jest jak dłu­ba­nie w nosie. Może przy­jemne. Na pewno obrzy­dliwe.

Przy­po­mina, że jutro wstaję do Olafa i mam dwa­na­ście godzin na kuchni. Potem zapa­rza dzba­nek her­baty, który sta­wia na pod­grze­wa­czu, bo wie, jak suszy mnie po śle­dziach, opróż­nia popiel­niczkę i prosi, żebym nie kop­cił jak poje­bany.

– Idę pod prysz­nic i się kładę. Chodź szybko do łóżka – sły­szę.

Wiem, że nie podoba jej się to moje pisa­nie, widzi w tym coś, co jest tylko moje i mogłoby nas roz­dzie­lić. Nie ma racji, bo nie roz­dzieli nas nic, jest dwu­dzie­sta trze­cia, posie­dzę do pół­nocy, pół­to­rej godziny maks, a rano wstanę wypo­częty. Klara nie­po­trzeb­nie się mar­twi.

Prze­cież pisa­nie mnie nie zabije.

O cytru­sach

Kiedy przy­nie­śli cytrusy, matka cisnęła z dziad­kami w remika.

Dziad­ko­wie robili na dwie zmiany. Bab­cia w hotelu robot­ni­czym, dzia­dek w naszej stoczni. Prócz tego zacho­dził do baru Pod Ryj­kiem, gdzie grano w bilard, a szklanki do piwa chło­dziły się w wia­drach z wodą. Pała­szo­wał flaczki, walił kie­li­cha i wra­cał, bo bar­dzo lubił dom. Cza­sem cho­dził na walki bok­ser­skie Floty Gdy­nia, kibi­co­wał Kuj­dzie, Bau­erce, innym daw­nym mistrzom, i nawi­jał o tym, jakie mamy szczę­ście, że Aleksy Ant­kie­wicz, zwy­cięzca z Hel­si­nek, żył u nas na Page­dzie.

Nie ma to jak w domu, powta­rzał i spraw­dzał w „Dzien­niku Bał­tyc­kim”, czy nie wygrali w Jan­tara lep­szej cha­łupy. Jan­tar przy­po­mi­nał tro­chę toto­lotka: zakre­ślało się cyfry na takim blan­kie­ciku, jeśli dobrze rozu­miem.

Dzia­dek two­rzył skom­pli­ko­wane ciągi licz­bowe, blan­kiety pako­wał do koperty i posy­łał mamę do kolek­tury. Jak wra­cała, pytał, czy przy­jęli kopertę i pie­nią­dze, w ogóle czy wszystko dobrze poszło, bo szczę­ściu trzeba pomóc.

Bab­cia pota­ki­wała i wra­cała do zapie­prza­nia na fro­terce. Mama zwy­kle chciała jej pomóc, ale bab­cia ani myślała się zgo­dzić.

– Powin­naś się uczyć – mawiała. – Zro­bisz stu­dia jako pierw­sza z Kre­ftów.

Tak to mniej wię­cej szło: mama sie­działa za kocem z nosem w książce, bab­cia ska­kała od szczotki do garn­ków, a dzia­dek nasta­wiał zegary, ana­li­zo­wał roz­grywki w mie­sięcz­niku „Sza­chy” i myślał o nie­bie­skich mig­da­łach, gdy zaś robota babci dobie­gała końca, pod­ry­wał ksią­żęcy zad i obwiesz­czał, że jej pomoże w tych cięż­kich porząd­kach. Ona odma­wiała. Kłó­cili się o to bez zło­ści i bie­gły sobie dni.

Dzia­dek chciał pomóc, bo spie­szył się do remika.

Remik był jak apel w woj­sku, smród w gaciach i kucharz z ner­wicą – po pro­stu nie szło go unik­nąć. Dzia­dek z bisku­pią powagą kre­ślił tabelę i wołał rodzinę do stołu, a karty tań­czyły w jego dło­niach.

Zda­niem mamy remik przy­po­mina życie: drwi ze spra­wie­dli­wo­ści, pre­miuje zwy­cięz­ców. Lubiła tę grę, pewno dla­tego, że dużo gadali. Powie­działa, że bra­kuje jej tych roz­mów, i ja nawet jej wie­rzę.

Tego aku­rat wie­czoru dzia­dek narze­kał, że w robo­cie kazano mu nosić kask. Całe życie pra­co­wał w czapce, a teraz to. Kask uwie­rał, nie szło się sku­pić. Przez te idio­ty­zmy strajk będzie, tak wła­śnie mówił, i dodał jesz­cze, że do roboty sta­wił się ostat­nio Albań­czyk. Niby wal­czył na woj­nie, a mały i śmieszny, kask mu z głowy leci, nie da sobie z nim rady, bez dwóch zdań.

Bab­cia, która kochała słu­chać radia, przy­nio­sła wie­ści z jesz­cze dal­szych świa­tów. Jakiś pro­fe­sor opo­wia­dał, że za pół dekady sko­lo­ni­zu­jemy Marsa, a ludziom będą odra­stały ampu­to­wane ręce i nogi, gnane che­micz­nym postę­pem medy­cyny. Kto wie, może i dziad­kowi wrócą palce, co mu je piła w Rypi­nie wzięła?

Tak gadali, aż zastu­kano do drzwi.

Mama otwo­rzyła. Dzia­dek huk­nął, że kie­dyś ją zabiją jak Grunę.

Na klatce stał ruski mary­narz, piękny jak z defi­lady. W czer­wo­nych dło­niach ści­skał kosz pełen cytryn i poma­rań­czy. Takie cuda sza­bro­wano u nas w por­cie pod osłoną nocy. Mama w życiu nie widziała tylu owo­ców naraz. Rusek wrę­czył te skarby i poszedł.

Dzia­dek zaraz oświad­czył, że nie tknie cytru­sów. Nie wia­domo, kto je przy­niósł i po co, wróg pewno, bo przy­ja­ciel nie działa w ukry­ciu. Należy je zwró­cić albo wyrzu­cić. Tak narze­kał, a bab­cia chwy­ciła nóż i obrała poma­rań­czę.

Mama wspo­mina, jak pała­szo­wała ten wspa­niały owoc, jak roz­sma­ro­wała miąższ na pod­nie­bie­niu, wysy­sała skórki napeł­nione słoń­cem. Nagle jesień zmie­niła się w lato, Paged w plażę. Szu­kała śla­dów soku na war­gach. Czy gwiazdy są słod­kie, spy­tała mnie dzi­siaj, i stwier­dziła, że ow­szem, pró­bu­jąc zaszcze­pić mi część tam­tego zachwytu.

Jestem kucha­rzem, więc nie lubię jeść. To chyba jasne.

Dzia­dek tym­cza­sem doszedł do wnio­sku, że całą rodzinę Kre­ftów czeka kata­strofa. Wąż wrę­czył Ewie owoc i jak to się skoń­czyło?

Bab­cia przy­kryła koszyk ser­wetą i scho­wała za drzwi, na potem. Odtąd gra szła im mar­nie. Mama myślała o poma­rań­czach i o tym, od kogo pocho­dził ten dar, a dzia­dek kle­pał pacie­rze, aż zapadł w płytki sen z Bogiem na ustach.

Nocą mama posły­szała go w ciem­no­ściach. Ścią­gnął kosz z półki i po kry­jomu wpie­przał poma­rań­czę.

O sukience

Mama uważa, że mamy wiel­kie szczę­ście, bo rze­czy są dziś bar­dzo tanie i możemy podró­żo­wać po świe­cie. Jej mło­dość dla odmiany upły­nęła na marze­niach, chciała, żebym miał inne, bogate, wspa­niałe życie, bo tak mnie kocha.

Nie opusz­czała Gdyni, choć chciała zoba­czyć Zako­pane i kom­bi­no­wała, jak by to było poje­chać na wczasy do Jugo­sła­wii. Dzia­dek roz­wa­żał uskła­da­nie na taki wypad, ale doszedł do wnio­sku, że nie miałby sensu, bo na miej­scu, w Trój­mie­ście, mamy lasy i morze, czego chcieć wię­cej.

Cza­sem do świe­tlicy na Page­dzie przy­jeż­dżało kino. Wyświe­tlali głów­nie radziec­kie gnioty o żoł­nier­zach i pio­nie­rach, musi­cale z Nie­miec Wschod­nich, choć tra­fiały się i filmy o poszu­ki­wa­czach złota czy coś takiego.

Poza tym mama patrzyła na statki, zasta­na­wia­jąc się, dokąd płyną, i czy­tała na okrą­gło repor­taże zagra­niczne zamiesz­czane w „Prze­kroju”.

Przy­znam, że tro­chę tego nie rozu­miem, bo moim zda­niem, jeśli cze­goś pra­gniesz, po pro­stu o to wal­czysz – nawet jak wiesz, że łatwo nie będzie. Marzy­łem o goto­wa­niu, więc zosta­łem kucha­rzem. Chcia­łem rodziny, no i mam rodzinę. Łak­ną­łem pięk­nej, mądrej żony, więc oto i Klara.

Gdy mówię o tym mamie, śmieje się tak długo, że zaczy­nam się zło­ścić.

Nie jestem jed­nak głupi, wiem, że ni­gdy nie polecę w kosmos ani nie otwo­rzę knajpki na Pią­tej Alei. Niech każdy czło­wiek pozna swój mur, a wtedy może marzyć do woli, w gra­ni­cach roz­sądku. Dla mamy murem stała się sukienka. Ponoć nosiła taką sama Sophia Loren.

Mama wypa­trzyła tę kieckę w domu mody na Czoł­gi­stów, po dro­dze na uczel­nię. Była ponoć jak z bajki, jakże różna od paste­lo­wych swe­trów, kan­cia­stych płasz­czy, psz­czó­łek, sput­ni­ków i innego dzia­do­stwa. Do tego leżała jak druga skóra, perły od babci świet­nie by do niej paso­wały, sło­wem – ten prze­piękny łach pozo­sta­wał wolny od wad poza jedną.

Cho­dzi, rzecz jasna, o cenę.

Dzia­dek, wróg zbyt­ków, pra­co­wałby na tę sukienkę cały mie­siąc. Mama powta­rza, że musia­łaby wygrać w Jan­tara, aby ją sobie kupić. Odra­dza jed­nak wiarę w szczę­śliwe przy­padki. Los, jak mawia, gra zna­czo­nymi kar­tami.

Sta­nęło więc na tym, że mama zacho­dziła na Czoł­gi­stów raz, może dwa razy w tygo­dniu, mie­rzyła sukienkę przed lustrem i robiła głu­pie miny. Postę­po­wała w ten spo­sób, aż sprze­daw­czyni popro­siła ją, by przy­naj­mniej poka­zała forsę. Zapy­ta­łem, po co jej wła­ści­wie to było, takie łaże­nie za sukienką, a mama powie­działa coś takiego:

– Wyobraź sobie, kochany, że nagle w twoim życiu poja­wia się ktoś, kto speł­nia marze­nia, a do tego daje ci cuda, o któ­rych nawet bałeś się pomy­śleć. Sta­jesz bez­bronny w wiel­kim szczę­ściu. Tak jest i zda­nia nie zmie­nię.

O Inter-Clu­bie

Gapię się na zdję­cie mojego taty.

Mama dobyła je z albumu, spo­śród innych nie­zna­nych mi foto­gra­fii. Mię­dzy kart­kami, gdy prze­rzu­cała je w drob­nych pal­cach, mignęły mi zasu­szone kwiaty, liście, wstążka.

Nie pamię­tam tego albumu z dzie­ciń­stwa. Naj­wi­docz­niej mama poro­biła w domu naj­róż­niej­sze schowki.

Tatko ma brwi jak szu­wary, oczy ciemne jak kadzie z piw­skiem, swoją drogą takie same jak moje, i skle­jone wargi, które prze­cina głę­boka bli­zna. Sięga policzka i scho­dzi na pod­bró­dek. Po bokach gęstej czu­pryny ster­czą mał­pie uszy­ska.

Mimo tych uszu przy­stojny chłop, a i ow­szem. Dziś ludzie za gruby hajs robią sobie takie ska­ry­fi­ka­cje.

Podobno bra­ko­wało mu też zębów, czego nie widać na zdję­ciu. Pół szczęki czarne jak grzech.

Tata miał trzy­dzie­ści pięć lat, więc był naj­młod­szym dowódcą nisz­czy­ciela w całych Sowie­tach. Gadano, że prędko zosta­nie admi­ra­łem, może nawet dowódcą całej sowiec­kiej floty. Chyba nie wypa­liło, a ja wiem, kogo winić.

Stoję przed lustrem i zer­kam na fotkę ojca w komórce. Mama w życiu nie dałaby ory­gi­nału. No i nie wiem… Wygląda na to, że odzie­dzi­czy­łem po sta­rym głów­nie oczy i uszy. Dobra, oczy zwłasz­cza. Nic z tego nie wynika. Masa ludzi ma wła­śnie takie oczy, duże i ciemne. A jed­nak się gapię, na sie­bie, na niego. Dosyć. Wra­cam do pisa­nia. Zabie­ram z blatu garść suszo­nych śle­dzi, sojusz­ni­ków wszel­kiego namy­słu.

Z tego, co mówi mama, Inter-Club był tro­chę jak Nowo­so­pocka teraz, tylko bar­dziej, każda dziew­czyna posprzą­ta­łaby pie­kło, byleby tam tra­fić.

W barze lali wódę spro­wa­dzaną z każ­dego kon­ty­nentu, śpie­wały panny ze szkoły muzycz­nej na Szen­walda, a na pię­trze leciały ame­ry­kań­skie filmy o uciecz­kach i strze­la­ni­nach. Myk pole­gał na tym, że wpusz­czali tylko mary­na­rzy, naj­chęt­niej dewi­zo­wych.

Mama okła­mała Wacka, że ma moc nauki, roz­biła trzy jajka, wywa­liła białka na twarz, szczel­nie zasu­nęła koc i zale­gła na ame­ry­kance. Dzia­dek nakryłby się nogami, gdyby zoba­czył, jak jego jedy­naczka robi się na bóstwo. Bab­cia z kolei poże­gnała ją sło­wami:

– Córuś, ale ten Wacek ma szczę­ście.

Mama sta­rym zwy­cza­jem chciała cwa­ło­wać na auto­bus, ale pod blo­kiem cze­kała już czarna war­szawa z włą­czo­nym sil­ni­kiem. Rusek, ten sam, który przy­niósł cytrusy, opie­rał się o dach i kop­cił bie­ło­mora.

Nazy­wał się Pła­ton. Mama wspo­mina o nim z wiel­kim smut­kiem, dosłow­nie dławi się tym nazwi­skiem. Tego jed­nak wie­czoru Pła­ton oka­zał się wesoły i bez­pro­ble­mowy. Mama obo­jęt­nie minęła war­szawę, bo sąsie­dzi gapili się z okien, ten od kró­li­ków na pewno. Pła­ton zgar­nął ją dopiero na Dąbka, więc prócz dobrego humoru miał też rozum.

Przez całą drogę morda mu się nie zamy­kała, chwa­lił dobrego kapi­tana Niko­łaja Sie­mio­no­wi­cza i swój wła­sny los. Dalej żyłby ze świ­niami, gdyby nie mary­narka wojenna. Kto wie, może kie­dyś zamieszka w Moskwie? Czy ist­nieje pięk­niej­sze mia­sto niż Moskwa? – pytał i patrzył na drogę. Mama przy­sięga, że ani razu nie mru­gnął.

Stary cze­kał przed Inter-Clu­bem, w zna­jo­mym już płasz­czu i gar­ni­tu­rze z praw­dzi­wej wełny. Mama mówi o tym, jakby cho­dziło o papie­ską tiarę. Ujął ją pod rękę i popro­wa­dził do środka.

Par­ter wyło­żono maho­niem, na ścia­nie wisiał gło­śnik, Gomułka surowo spo­glą­dał z por­tretu. Ojciec wpi­sał ich do księgi gości, mach­nął ksią­żeczką żeglar­ską i tak weszli dalej.

Kel­nerki w bia­łych czep­kach roz­no­siły wódkę i tale­rze z pla­strami szynki kon­ser­wo­wej, Buł­ga­rzy i Jugole rżnęli w bilard, wszy­scy pili, ale się nie bili, i nawet kurwy były jakieś takie porząd­niej­sze.

Pół knajpy krę­ciło się wokół hra­biny Potoc­kiej z Ame­ryki. Sie­działa w czar­nym kostiu­mie odsła­nia­ją­cym pomarsz­czony dekolt, miała złoty naszyj­nik z rubi­nem, włosy w kok i papie­rosa w lufce. Chłopy łamały nogi, żeby dać jej ognia i wrę­czyć kie­li­szek z szam­pa­nem.

Ponoć przy­cho­dziła tam codzien­nie, chlała na umór i bre­dziła o swo­ich ame­ry­kań­skich milio­nach. Mieli za ten szmal Gdy­nię podźwi­gnąć z ruiny. Na razie mia­sto dało jej hotel i szo­fera, a knajpa – chla­nie na kre­dyt.

– Jacy wy piękni jeste­ście – wybeł­ko­tała hra­bina.

Ojciec pro­wa­dził matkę deli­kat­nie za rękę, gła­skał po twa­rzy i nie nazy­wał ina­czej jak Gwiazdką, moja Zwioz­doczka, tak wła­śnie mówił.

Tego wie­czoru mama zako­chała się w jaz­zie. Gdzie takie dźwięki dla dzie­wu­chy z Pagedu? Swoją drogą, chciał­bym, żeby dzi­siejsi mło­dzi, co mają Spo­tify i słu­chawki za tysiąc dwie­ście, gadali o muzyce tak jak ona.

Mama mówi całą sobą, a jej ręce tań­czą.

Opo­wia­dała o sza­lo­nym pia­ni­nie, zawa­diac­kiej trąbce i pta­kach w brzu­chu, co kłę­biły się i zry­wały do lotu. Dźwięki bie­gały jak chmara dzie­cia­ków, łapały się za ręce i wiro­wały w pęka­ją­cych okrę­gach, mówi moja mama, osza­ła­miały na podo­bień­stwo wio­sen­nych poca­łun­ków, cią­gnęły na łąkę i tur­lały się z zie­lo­nego stoku. Jakaś wol­ność w tym brzmiała, radość życia, co ją łatwo zapo­mnieć, bo praca, nauka i trudy. Tę muzykę chciało się zabrać jak kwiaty, ponio­słaby ją nad morze, na uczel­nię i do rodzi­ców także.

– Myśla­łam, że ni­gdy nie zapo­mnę tego wie­czoru – dodaje. – Ale teraz wszystko się zaciera. Dla­tego, synuś, mówię.

Tatko tań­co­wał z matką i rwał się do cało­wa­nia.

– Ja by tie­bie wies’ mir poda­rił, Zwioz­doczka – zapew­niał. – Wsie­len­nuju i grio­ba­nuju Gdy­niju.

Cała twarz mu się śmiała: oczy, kurze łapki, usta i czoło, w ogóle wszystko. Dużo gadał o swoim nisz­czy­cielu, o wypor­no­ści, ste­row­no­ści, o masa­kro­wa­niu okrę­tów pod­wod­nych i tych cho­ler­nych Indo­ne­zyj­czy­kach; mówił o psie z dzie­ciń­stwa i o tym, jak nauczył go sztu­czek; wspo­mi­nał woń drzew powa­lo­nych w tro­pi­kach i chrzest rów­ni­kowy, gdzie oddał duszę Nep­tu­nowi, prócz tego w kółko dole­wał mamie wino i roz­ła­do­wy­wał fur­gony kom­ple­men­tów. Sam grzmo­cił wódkę, ale stał pro­sto i gadał z sen­sem, jak to Ruski.

– Czemu nie widzia­łam tego wcze­śniej? – pyta mama i zaraz dodaje, że nagrzmo­cony tatko za nic nie koja­rzył się z pija­kami, któ­rych znała. Pijacy to byli ci brudni goście, co wyta­czali się z Rybi­twy i Oazy, albo ten chłop, co go tak wyrzu­cali z Tar­go­wej, że bie­da­czy­nie pękła noga. Fra­jer od kró­li­ków z pię­tra wyżej raz bie­gał w deli­rium po całym osie­dlu i bro­dził w bło­cie jak obłą­kany król z Biblii, bo niby pry­snęły mu te bez­cenne zwie­rzęta. No ale tatko był inny, czy­sty, w mun­du­rze, nie plą­tały mu się język ani nogi.

Tak balo­wali do dru­giej, kiedy zamy­kali ten cały Inter-Club. Wtedy nie było zmi­łuj, jak tylko wybiła ostat­nia godzina, won na mróz. Tatko zapro­po­no­wał dal­szą zabawę w pokoju na ostat­nim pię­trze Hotelu Cen­tral­nego. Mama się zgo­dziła.

– Bar­dzo dobrze się stało – mówi – trzeba korzy­stać z życia.

Łatwo zapo­mi­namy, że rodzice też są ludźmi. Pie­przą się, zdra­dzają i tęsk­nią za myśle­niem tylko o sobie.

Cie­kawe, co Olaf myśli o nas, o mnie i Kla­rze.

Mama i tatko ruszyli do wyj­ścia z Inter-Clubu, skle­jeni jedno z dru­gim, i wpa­dli na hra­binę, wal­czącą o utrzy­ma­nie pionu. Weź wymi­jaj ary­sto­kratkę. Potocka omio­tła rodzi­ców nie­przy­tom­nym wzro­kiem, dziab­nęła jego i ją palu­chem cza­row­nicy.

– On dla cie­bie zabije – obwie­ściła. – A ty zabi­jesz dla niego?

Upa­dłaby, lecz stary ją pod­trzy­mał.

O woła­niu mew

W kolej­nych tygo­dniach rodzice zdrowo się szla­jali, a mama kipiała szczę­ściem.

Na przy­kład ojciec wycza­ro­wał bilety do Stoczni Gdań­skiej na kon­cert Kie­pury i jakiejś Marty Eggerth. Takie wie­ści bole­śnie uprzy­tom­niają upływ lat – matka jest tak stara, że słu­chała Kie­pury na żywo.

Tro­chę się o ten kon­cert pożarli, bo mama bała się, że ludzie ją zoba­czą z Ruskiem. Niby włó­czyli się po barach i dan­cin­gach, ale sala kon­certowa to co innego, tam jest jasno i wszy­scy się gapią.

– No, będą się gapić. Na Kie­purę – odparł mój stary, który miał odpo­wiedź chyba na wszystko. Prócz tego zała­twił naj­lep­sze miej­sca, tak że mama dosko­nale widziała złotą czu­prynę tej całej Marty i łysinę sław­nego tenora. W kółko biso­wali, tylko arię zdu­sił gwizd prze­jeż­dża­ją­cej loko­mo­tywy.

Stary się poła­pał, że mama kocha filmy, a zmy­ślone przy­gody otwie­rają jej serce. W grun­cie rze­czy tak jest do teraz i nie wiem, czy ta jej opo­wieść ma cokol­wiek wspól­nego z prawdą. W każ­dym razie ojciec zabrał ją do kina War­szawa, gdzie mieli palar­nię, kawiar­nię, do sali pom­po­wano gorące powie­trze, do tego na sufi­cie błysz­czały obce słońca i dale­kie pla­nety. Tatko wyszu­ki­wał dla mamy nowe gwiaz­do­zbiory, a jego roz­ża­rzony kiep krą­żył w ciem­no­ściach jak sput­nik.

Raz puścili coś takiego jak Kapral z Mada­ga­skaru, ramotę o chwale żoł­nie­rzy niskiej rangi, i mama zapy­tała, czy takie rze­czy jak tam, w tym fil­mie, są w ogóle moż­liwe. Dałoby się tak porwać okręt z nabrzeża i pry­snąć ku przy­go­dzie?

Stary odparł trzeźwo, jak nie on, że w życiu – ustrze­li­liby ich zaraz za Helem.

Pierw­szą praw­dziwą kola­cję zje­dli w sopoc­kim Grand Hotelu. Mama roz­wo­dzi się nad tym, bo ponoć fra­puje mnie jedze­nie. Gówno prawda, w żar­ciu szu­kam spo­koju, a nie sma­ków.

Grand Hotel to roz­le­gły budy­nek nad samym morzem, przy­kryty czer­wo­nym dachem z iglicą pośrodku. Ponoć rezy­do­wał tam Hitler, a gość, co nad­zo­ro­wał powo­jenny remont, powie­sił się i cza­sem w suszarni roz­brzmiewa jego char­kot. Z kolei dyrek­tor, ten sam, który giął się w pas przed moim sta­rym, był sowiec­kim szpie­giem, kutym na cztery nogi. Dostał ten Grand Hotel za suk­cesy ope­ra­cyjne w Niem­czech.

Tatko cze­kał na mamę w zare­zer­wo­wa­nej dla nich sali, pod krysz­ta­ło­wym żyran­do­lem. W kuble mro­ził się szam­pan. Pia­ni­sta, urżnięty w sztok, wygry­wał jakieś wie­deń­skie melo­dyjki, rzu­ca­jąc swe bez­władne ciel­sko na trzesz­czący instru­ment. Uba­wiony tym stary ciskał mu rublówki na spodek po kawie, po czym gapił się w mamę, chwy­tał ją za kolano i sprze­da­wał głodne kawałki.

Wtedy wła­śnie opo­wie­dział jej o har­pu­nach. Z kolei o zębach nie chciał gadać ani wtedy, ani póź­niej, gdy mama go pod­py­tała. Rzu­cił jedy­nie, że po to uma­wia się z den­tystką, żeby skom­ple­to­wać utra­coną kla­wia­turę.

Mama wspo­mina, że ni­gdy wcze­śniej nie widziała, by ktoś wle­wał w sie­bie tyle wódki. Ojciec pił na szklanki, a jed­nak gadał z sen­sem i tylko jaśniały mu oczy. Zawsty­dzona twier­dzi, że impo­no­wał jej jak olbrzym żon­glu­jący pło­ną­cymi kulami.

– Głu­pia byłam – sły­szę.

Prócz tego tatko kupo­wał jej pre­zenty. Prze­cież na cytru­sach się nie skoń­czyło.

Pła­ton przy­niósł na Paged poń­czo­chy, nylo­nowy płaszcz, per­fumy Rap­so­dia, co cała pro­duk­cja szła na Węgry, i wodę kwia­tową w krysz­tale z roz­py­la­czem. Mama skła­do­wała te skarby na dnie szafy, za ame­ry­kanką. Ale mowę jej odjęło dopiero, kiedy dostała sukienkę.

To była ta sukienka ze sklepu na Czoł­gi­stów, gładka i miękka jak plecy Sophii Loren. Skąd stary wie­dział? Matka prze­ra­ziła się, że kazał ją śle­dzić, i wier­ciła mu o to dziurę w brzu­chu, tym­cza­sem ojciec, szcze­rze tym uba­wiony, za każ­dym razem gadał co innego.

Raz stwier­dził, że sukienkę wybrał samo­dziel­nie Pła­ton, co było nie­do­rzeczne: zacny mary­narz nie odróż­niłby wazy chiń­skiej od cho­mąta. Kie­dyś znów zło­żył palce jak do przy­sięgi i rzekł, że sam ją wyszu­kał pod koniec mor­der­czych raj­dów po skle­pach odzie­żo­wych, a był o krok od uru­cho­mie­nia zna­jo­mo­ści w świe­cie mody dale­kiego Lenin­gradu. A innym razem gol­nął setkę czy dwie i wyznał, że mieli cały kon­te­ner takich wła­śnie, czer­wo­nych sukie­nek. Oni lubomu dawali, lisz by nie pro­gnili. Recho­tał jak kumak, a matka chciała go dusić.

Sie­dzimy w kuchni, od mamy bije smu­tek i patrzy na mnie tro­chę tak jak wtedy, gdy powie­dzia­łem jej, że haj­tam się z Klarą.

– Ja przed­tem nie wie­dzia­łam, że można tak kochać – mówi.

Kola, mój ojciec, poja­wiał się w jej myślach zaraz po prze­bu­dze­niu i nie opusz­czał ich do zmroku. Zasta­na­wiała się, co robi, jak się ma, czy spał i co zjadł. Liczyła dni, godziny do spo­tka­nia. Potem wście­kała się na sie­bie, bo prze­cież to nie­do­rzeczne tak kochać, powinna myśleć o czymś poważ­nym, na przy­kład o przy­szło­ści.

Zaci­nał śnieg, wiatr pory­wał czapki, mama wlo­kła się przez mroczny Paged, a pod płasz­czem, pod bluzką, grzały ją powi­doki dotyku dłoni taty. Mewy, ciemne okna, chmury i klak­sony wołały: Kola, Kola, Kola.

Nie była Heleną Kreft, była Zwioz­doczką.

Miłość roz­sa­dzała ją od środka i jak dziecko chciała się wydo­stać na świat – na taką wła­śnie meta­forę pozwala sobie mama. Naj­chęt­niej powie­dzia­łaby o ojcu wszyst­kim: kole­żan­kom z uczelni, któ­rych jesz­cze miała mnó­stwo, dziad­kom, panu Leonowi z warzyw­niaka, samemu Rataj­cza­kowi, co pro­wa­dził skle­pik na Page­dzie, nawet temu pija­nemu fra­je­rowi od kró­li­ków z pię­tra wyżej, i tylko Wacek był wyłą­czony z tego marze­nia.

No ale nie mogła powie­dzieć nikomu.

O har­pu­nach

Tatko zaro­bił bli­znę w poje­dynku na har­puny. Mama prosi, żebym nie pod­nie­cał się tą histo­rią, bo miał pełne kie­sze­nie podob­nych. Czy rzu­cał je, jak drobne pia­ni­ście, każ­dej dziew­czy­nie, którą baje­ro­wał?

Na te har­puny bił się ponoć w szkole mor­skiej gdzieś na pół­nocy. Dora­biali sobie, polu­jąc na wie­lo­ryby. Mieli wyrzut­nię, podobną do armatki, i tro­chę har­pu­nów mio­ta­nych ręcz­nie, kutych jesz­cze za cara. Cóż, każdy napy­cha port­fel jak umie.

Wycho­dzi na to, że stary był raczej obrotny, bo prócz dziu­ra­wie­nia ssa­ków mor­skich szmu­glo­wał peruki, kawę, skóry i kolo­rowe fla­ma­stry. Ponoć peruki i orta­liony scho­dziły jak kon­domy na festi­walu cho­rób wene­rycz­nych.

Do tego całego biz­nesu, do peruk i wie­lo­ry­bów, tatko miał kum­pla, któ­rego imie­nia mama na razie nie chce wypo­wie­dzieć. I raz ten kum­pel, wesoły, fajny facet, wró­cił z roboty i obwie­ścił, że go cap­nęli. Oddał fanty, żeby nie tra­fić do pudła. Oca­lił też ojca, tak mówił.

Po mie­siącu para­do­wał w nowej kurtce, no a stary nie był głupi. Polazł to niego i powie­dział: ty taki owaki, chodź, dawaj drat’sja na gar­pu­nach.

Mama poka­zuje na łyż­kach i cukier­nicy, jak to było.

W odle­gło­ści pół rzutu wyry­so­wali okręgi. W nich sta­nęli. Żaden nie mógł prze­kro­czyć linii okręgu.

Tam­ten kolega mio­tał pierw­szy, no bo wyzwał go mój nie­ustra­szony stary. Wziął więc ten har­pun i pod­rzu­cał sobie weso­lutko, oce­nia­jąc ruchli­wość celu.

Stary tym­cza­sem stał spo­koj­nie. Sły­szał tylko, jak serce woła o życie. Tkwił w miej­scu, bo widział już podobne poje­dynki: jak har­pun leci, nic nie pomoże. Nie­je­den ska­kał w bok i się nadzie­wał na oszczep.

Chłop rzu­cił. Zasty­gło lodo­wate powie­trze czy coś.

Har­pun szarp­nął poli­czek pomni­ko­wego taty.

Stary strzą­snął krew z pod­bródka, schy­lił się po swój har­pun. Tam­tym mio­tało, patrzył, gdzie by tu sko­czyć, palił go grunt w okręgu. Ojciec obser­wo­wał jego ruchy i rzu­cił. Słusz­nie oce­nił kie­ru­nek ucieczki, bo tra­fił chłopa pod lewy bark, i to tak, że har­pun okrę­cił nim i pchnął mię­dzy gapiów.

Ponoć typ, zno­szony z pola walki, pisz­czał, jakby mu jaja pil­ni­kiem rżnęli. Prze­sie­dział kwar­tał w laza­re­cie i ni­gdy nie wró­cił do jed­nostki. Poszedł do wywiadu woj­sko­wego czy coś. Mama robi się bar­dzo tajem­ni­cza, kiedy poru­sza tę sprawę, zazna­cza tylko, że nie­długo dowiem się wię­cej.

Zaju­szo­nego ojca żoł­nie­rze zanie­śli do kan­tyny, wśród braw, gwiz­dów, brzęku szkła i jęku akor­de­onu. Tam nad gorzałką zszył sobie ranę. Puch­nący pysk obło­żył paję­czyną, żeby unik­nąć zaka­że­nia, i pił dalej. Poło­żyli go na pry­czy razem z tym zwy­cię­skim har­pu­nem.

– Mniej wię­cej taki był ten twój ojciec – mówi mama.

O Mumin­kach

Jest trze­cia w nocy, prze­ry­wam pisa­nie. Pójdę po wodę. Może zostały jakieś śle­dzie?

Nic z tego, dalej walę w lap­topa.

Klara ma rację, z pisa­niem mi nie po dro­dze, mówi też, że jestem czło­wie­kiem czynu, wystar­czy dać mi robotę, a będę tyrał do upa­dłego, gdy­bym stru­gał świątki, szybko bra­kłoby drewna i miej­sca w kościo­łach. Za dzie­ciaka pró­bo­wa­łem coś czy­tać, ale matka wypy­chała mnie na podwórko, nad rzeczkę na Kaczych Łęgach, albo łado­wała w malu­cha i wio­zła do Mal­borka, na wydmy przy jezio­rze Łeb­skim, do wia­traka na Kocie­wiu.

Latem pusz­cza­li­śmy latawce i gra­li­śmy w bad­min­tona, przy czym matka była nie do zaje­cha­nia, jakby uro­dziła się z rakietą w dłoni.

Jesie­nią i zimą rżnę­li­śmy w karty przy kuchen­nym stole, w remika, w tysiąca, potem także w pokera i kości. Pamię­tam dłu­gie tabele z wyni­kami zapi­sa­nymi macz­kiem: duży strit, ful, kareta, poker.

Naj­dłuż­szym, co dotąd napi­sa­łem, było poda­nie o roz­ło­że­nie podatku na raty. Jak wysze­dłem od mamy, stwier­dzi­łem, że przy­siądę i zano­tuję, co mówiła, w paru pro­stych sło­wach. Doprawdy, świet­nie mi poszło.

Cho­ciaż nie, było jesz­cze coś, pamię­tam.

Piszę i spo­kój spływa na mnie jak prze­lew natych­mia­stowy na puste konto. Prze­staję, to serce wali, kręci mi się we łbie, lodo­wa­cieją kichy. Ojciec to, ojciec tamto, i tak strasz­li­wie zako­chana mama.

Ma lek­kiego pier­dolca na moim punk­cie, strach pomy­śleć, co się działo, jak była młoda i w jej życie wje­chał mój wielki, mun­du­rowy stary.

Chciał­bym zoba­czyć ją, dwu­dzie­sto­let­nią, jak sie­dzi w knaj­pie nad kie­lisz­kiem, jak tań­czy i śpiewa, ale z ojcem, o dziwo, nie mam żad­nego kło­potu. A prze­cież w grun­cie rze­czy długo nie wie­dzia­łem, co to takiego. Tatko, tatuś, tata, stary – jeśli wypo­wia­da­łem te słowa, to jako doro­sły i mając na myśli sie­bie w odnie­sie­niu do Olafa.

Pierw­sze, co pamię­tam z dzie­ciń­stwa: sto­imy z mamą nad Bał­ty­kiem, ona pła­cze, a ja nie wiem dla­czego.

Dal­sze wspo­mnie­nia to już Wito­mino, ulica Pol­skiego Czer­wo­nego Krzyża: nasze dwa pokoje, widok z okna na Pół­wy­sep Hel­ski, dzwony kościoła bijące w nie­dzielę o świ­cie i śmiet­nik ze skar­bami.

Mama lepiła mi pie­rogi, pulchne uśmie­chy z cien­kiego cia­sta wypeł­nione gorą­cym mię­sem, urzą­dzała teatr cieni, a gdy byłem tro­chę star­szy, zabie­rała do kina na filmy o Rambo i Har­rym Cal­la­ha­nie.

Pro­blem wypły­nął, gdy prze­czy­ta­łem opo­wie­ści o Mumin­kach.

Stary Muminka sie­dział na weran­dzie, walił grog, pozwa­lał dzie­cia­kom wędro­wać do wul­ka­nów, a na sam koniec osza­lał i powiódł rodzinę we wła­sny smu­tek, na jakąś kamienną wyspę, do nie­czyn­nej latarni mor­skiej. Czymś takim jest tata? Ofia­ro­wuje świa­tło, a potem zabiera? Nie mogłem tego zro­zu­mieć, aż w końcu wyro­słem przed mamą, zajętą aku­rat tłu­cze­niem bitek, i spy­ta­łem:

– Czy jak miał­bym tatę, toby mnie skrzyw­dził?

Myśla­łem, że przy­łoży mi tym tłucz­kiem, przy­się­gam.

Zamiast tego uklę­kła i prze­pro­siła. Powie­działa, że ukry­wała przede mną pewne rze­czy z głu­poty i tro­ski, co czę­sto idzie w parze. Potem wyja­śniła, że nie­któ­rzy ojco­wie zni­kają, inni znów nie. Mój aku­rat prze­padł, nim się uro­dzi­łem. Chcia­łem wie­dzieć, kim był, jak wyglą­dał i czy może popły­nął do czar­nych skał, na spo­tka­nie ze ślepą latar­nią. Mama potrzą­snęła mną, wyce­dziła zimno, jak wtedy, gdy ją męczy­łem o psa:

– Nie inte­re­suj się ojcem.

Po tej roz­mo­wie kupiła piłkę do nogi, zachę­cała, żebym strze­lał jej gole, któ­rych bro­niła jak Wło­dek Żemoj­tel. Za to wbi­ja­nie goli szło jej gorzej i pamię­tam nawet, jak sta­łem na pola­nie przy radio­sta­cji, dwa kamie­nie wyzna­czały gra­nice bramki, mama roz­pę­dzała się, jakby leciała z taczką, a piłka fru­nęła w niebo, mię­dzy drzewa, w pole – wszę­dzie, tylko nie do mnie.

Wra­ca­li­śmy spo­ceni, zie­leni jak trolle i mama klęła, że nie dopie­rze ubrań z trawy. Zale­gały potem w misce wody z prosz­kiem do pra­nia, a ona zapo­mi­nała o nich, zawsze zapo­mi­nała, tak wła­śnie było.

Kupiła dwa rowery, mnie wigry, sobie rometa, i zasu­wa­li­śmy na dłu­gie wycieczki, cza­sem i do Rewy.

Od dziadka wydę­biła sprzęt węd­kar­ski. Ja łapa­łem na chleb, mama na muchę i dość powie­dzieć, że gdyby nie facet, co obok łowił prą­dem, wró­ci­li­by­śmy do domu z pustymi rękami.

Ten wielki trud mamy obró­cił się wni­wecz, gdy posze­dłem do szkoły, gdzie sta­wił się cały legion ojców. Poją­łem, że ojciec jest wąsa­tym stwo­rze­niem w swe­trze, skó­rza­nej kurtce bombce, osta­tecz­nie nosi pro­cho­wiec i odpala car­mena w chwili, gdy dzie­ciak pusz­cza jego rękę, by pod­ra­ło­wać na lek­cję.

Ojco­wie byli robot­ni­kami, stocz­niow­cami i tak­sów­ka­rzami. Ja nie mogłem się pochwa­lić nikim podob­nym. I tak mia­łem prze­gwiz­dane ze względu na imię i kom­bi­no­wa­łem, jak by tu unik­nąć kło­po­tów.

Dustin Bar­ski, co to w ogóle ma być? Kto tak się nazywa na Wito­mi­nie?

Kole­dzy pytali mnie cza­sem, co pora­bia mój stary. Działo się to w tych przy­jem­nych momen­tach, kiedy wycią­gnęli już mój łeb z klopa.

Odpo­wia­da­łem zawsze to samo.

Mój tata daw­niej pły­wał na stat­kach, a teraz pisze pamięt­niki. Wyda je i zyska wielką sławę.

Mój tata ma czarny cylin­der, laseczkę i pije wyszu­kane trunki, nie chrzczone piwko jak wasi poje­bani ojco­wie.

Tata przez cały czas sie­dzi w domu, zawsze znaj­duje dla mnie czas i opo­wiada różne fan­ta­styczne histo­rie. Nie krzy­czy i pozwala mi cho­dzić, gdzie tylko chcę, poza tym zabi­jał potwory i kiwał głu­pich mili­cjan­tów, więc weź­mie zemstę na każ­dym, kto spró­buje mnie skrzyw­dzić.

O dobrych butach

Do kuchni zagląda Klara i pyta, co ja wyra­biam o takiej godzi­nie. Całą noc tak sie­dzę? Jesz­cze nie skoń­czy­łem histo­rii Heleny?

– W robo­cie będziesz nie­przy­tomny – ostrzega.

Wiem, o co jej cho­dzi. Boi się, że biorę nar­ko­tyki.

Więk­szość kucha­rzy jedzie na dra­gach, ale nie ja, ja nawet nie piję.

Obie­ca­łem jej. Zawsze dotrzy­muję słowa. No ale muszę jakoś się wytłu­ma­czyć z tej dziw­nej sytu­acji, że sie­dzę, palę fajkę za fajką, żrę śle­dzie i cią­gle coś kle­pię, choć obie­ca­łem, że nie zama­ru­dzę.

– Pró­buję dojść do ładu ze sobą – zdo­by­wam się na takie mgli­ste wyja­śnie­nie.

Klara patrzy na mnie tak, jak może patrzeć tylko ktoś, kto zna cię na wylot, rozu­mie i kocha mimo tej wie­dzy, tego zrozu­mienia.

– Długa droga, skar­bie – sły­szę. – Weź lepiej dobre buty.

O listach

Z tym pisa­niem to tro­chę miną­łem się z prawdą.

Ow­szem, w zawo­dówce z polaka dosta­wa­łem wyłącz­nie trójki na szy­nach, wyjąw­szy jedną piątkę. Dali mi ją po wiel­kich bojach. Baba od pol­skiego prze­czy­tała moje wypra­co­wa­nie, zacią­gnęła mnie do dyrek­tora i we dwoje usi­ło­wali się dowie­dzieć, od kogo ścią­ga­łem. Wście­kłem się, jak tylko może dzie­ciak roz­ju­szony nie­spra­wie­dli­wo­ścią świata i fał­szy­wym oskar­że­niem, i stre­ści­łem wła­sny tekst, doda­jąc dru­gie tyle nowego. Babie w końcu szczęka zje­chała na cycki, no i dosta­łem tę piątkę.

Pisa­łem wtedy o Panu Tade­uszu, o tym, co tam żarli: o wędzo­nych szyn­kach, bulio­nach z kury, o gala­ret­kach mig­da­ło­wych i skrzy­dli­kach ozoru. Naprawdę, gdyby pisa­rze w Pol­sce pochy­lili się nad żar­ciem, znik­nę­łyby pro­blemy z czy­tel­nic­twem.

Ale też pisy­wa­li­śmy z Klarą do sie­bie, jak byli­śmy mło­dzi, o czym przy­po­mi­nam sobie wła­śnie w tej chwili, w środku nocy, kiedy Gdy­nia zawi­sła w zupeł­nej ciszy, a ja sobie sie­dzę, dziw­nie pusty, jakby ktoś obcy i piękny nagle mnie wyca­ło­wał, kie­puję do sło­ika po śle­dziach, bo nie chce mi się odwra­cać do okna, gdzie czeka popiel­niczka, prze­dłu­żam tę chwilę, dodaję słowa do bzdur, nie chcę, żeby noc dobie­gła końca, nawet nie myślę o śnie.

Po stu­diach Klara wyje­chała do Sta­nów, bo w Pol­sce nie było roboty dla socjo­lo­gów. Pracę w korpo zła­pała dopiero jakiś czas póź­niej. Pla­no­wa­li­śmy wspólny wyjazd, ale Klara dostała wizę, ja nie dosta­łem, więc poje­chała sama. Tam sprzą­tała domy boga­tych Ame­ry­ka­nów, ja zaha­czy­łem się w piz­ze­rii w Rumii, no i tęsk­ni­li­śmy za sobą jak papugi o popę­ka­nych ser­cach.

Tele­fony były dro­gie i Klara zaczęła pisać. Pierw­szy list był długi, opo­wia­dała tro­chę o tym, jak jej tam jest, o życiu z bandą współ­lo­ka­to­rek w przy­zie­miu jakie­goś cho­ler­nego kon­do­mi­nium w Jac­ko­wie, o gieł­dzie pracy pod pol­skim kościo­łem, zupach z puszki i kur­cza­kach wiel­kich jak krowy, a tro­chę o tym, jak się ma, co czuje i tak dalej. Zdzi­wi­łem się, bo o wszyst­kim już wie­dzia­łem albo mogłem się domy­ślić, ale te pro­ste rze­czy, te uczu­cia, nazwane i wbite w papier, zyskały siłę, że ja pier­dolę. Aż dziw­nie miękko się zro­biło. Nauczy­łem się tego listu pra­wie na pamięć, jak tych potraw z Pana Tade­usza, chcia­łem zaraz dostać kolejny, pro­blem w tym, że naj­pierw musia­łem napi­sać swój.

Okrut­nie się nad tym bie­dzi­łem. Ja nie zaglą­dam w sie­bie, bo mało co tam jest, więc napi­sa­nie cze­goś o uczu­ciach szło mi słabo. Kocham, tęsk­nię, zerżnął­bym cię – to raczej głu­pio brzmi, zwłasz­cza jeśli ma, spi­sane, prze­fru­nąć ocean. Stre­ści­łem, co robię dzień po dniu, i wyszło, że mało się u mnie dzieje, nic tylko kręcę pizzę i jeż­dżę eska­emką. Po co jej tym głowę zawra­cać.

W końcu posta­no­wi­łem, że nie napi­szę o tym, co jest, ale o tym, co będzie i jakie zda­rzy się nam życie. Jak to ominą nas pijań­stwo i zdrady, jak zamiesz­kamy razem, zro­bimy sobie dziecko, któ­rym się zajmę, bo skoro nie mia­łem ojca, to sam będę naj­lep­szym na świe­cie, no i koniecz­nie otwo­rzymy restau­ra­cję.

Udało się, przy­szedł kolejny list. A dziś mamy wszystko, co sobie wtedy wyma­rzy­łem. Restau­ra­cja, Olaf, dom.

Dopiero teraz, kiedy to piszę, uświa­da­miam sobie, czemu tak naprawdę wysnu­łem ten far­ma­zon. Prze­cież nie mia­łem gro­sza przy duszy, a z tego, co Klara zara­biała na sprzą­ta­niu, nie star­czy­łoby nawet na metr restau­ra­cji. Wcze­śniej nawet nie myśla­łem o dzie­ciach – po pro­stu prze­ra­zi­łem się, że ją stracę, pół­roczna wiza się skoń­czy i Klara zosta­nie w tej Ame­ryce, będzie sprzą­tała cudze domy tak długo, aż kupi sobie wła­sny. Bo co w tej Pol­sce dwa­dzie­ścia lat temu na nią cze­kało? Tylko ja. Myślała o tym, czu­łem mię­dzy sło­wami.

Nie mogłem do niej pole­cieć ani nawet zadzwo­nić, więc wymy­śli­łem nasze marze­nia, żeby tylko wró­ciła.

O burzach na Słońcu

To była dziwna jesień, wspo­mina mama. Morze pociem­niało i stało się nie­prze­nik­nione. Wcze­snym popo­łu­dniem zapa­dał zmrok, na tar­go­wi­sku ginęły pomi­dory i jajka, uwol­nione sza­liki tań­czyły wysoko wśród pta­ków nad Page­dem.

Wszystko było inne, a mama wypie­rała się tej zmiany. Weźmy tego całego Wacka, któ­remu w kółko nawi­jała maka­ron na uszy. Mówiła, że dużo uczy się z kole­żan­kami, że głowa ją boli, sen­ność męczy i tak dalej.

Wacek, idiota, pytał, czym zawi­nił, i przy­się­gał, że zrobi wszystko, aby pomóc. Mama marzyła, żeby znik­nął w obłoku gry­zą­cego dymu. Niech przy­naj­mniej ta sprawa roz­wiąże się bez jej udziału.

Był dobry i bez­bronny, mówi, takich się okła­muje, lecz nie rzuca. Wac­ko­wie tego świata cho­dzą prze­sy­ceni tro­ską, a potem giną od noża w plecy.

Bała się też jego ojca, pana Scholla, tego wam­pira z Orzesz­ko­wej. Wio­sną zda­wała u niego egza­min z pro­te­tyki.

Pod koniec listo­pada aresz­to­wano hra­binę Potocką, tę modną sta­ru­chę z Inter-Clubu. Nazy­wała się zresztą cał­kiem ina­czej, a z ary­sto­kra­cją miała tyle wspól­nego, ile krowa z jazdą na łyż­wach.

Przy­je­chała do Gdyni bez gro­sza przy duszy. Nie chciała pra­co­wać, więc ogło­siła się hra­biną, bre­dziła o tym spadku w Sta­nach, piła szam­pana, żarła małże i robiła długi. Nabrała urzęd­ni­ków, hote­la­rzy, żigo­la­ków i zawo­do­wych oszu­stów. Mili­cjan­tom oświad­czyła, że mogą krop­nąć ją choćby i teraz, wszystko jej już jedno, przy­naj­mniej dwa lata prze­żyła jak trzeba.

Jak ją zamknęli, dzia­dek ucie­szył się i obwie­ścił, że takich jak ona należy wozić w klatce i obrzu­cać bło­tem. Pół Gdyni gło­duje, a ona piła sobie naj­lep­sze wina, rzekł i dodał, że ci, co fun­do­wali jej zbytki, też powinni dostać jakiś wyrok.

Prócz tego przej­mo­wał się swo­imi zega­rami, bo mu nie­równo biły.

Miał trzy duże zegary ścienne i jeden mniej­szy, z dwor­kiem szla­chec­kim wyma­lo­wa­nym na tar­czy. Regu­lo­wał je, spraw­dzał z radiem i ręcz­nym poljo­tem, w końcu pako­wał taki nie­sforny zegar w koc i masze­ro­wał z nim pod pachą przez całe Obłuże, pobo­czem Mar­chlew­skiego, aż do cen­trum, na Por­tową, do zegar­mi­strza.

Ten zegar­mistrz, przed­wo­jenny spec, pytał dziadka, czemu lezie do niego bite dwie godziny, skoro są auto­busy, a dzia­dek odpo­wia­dał, że prze­cież auto­bu­sem zarzuci, ktoś go trąci i będzie po zega­rze.

Z kolei bab­cię mar­twiły burze na Słońcu. Dowie­działa się o nich z radia. Wcze­śniej myślała, że nasza wspa­niała gwiazda trwa w spo­koju. A tu nie. Bab­cia zawę­dro­wała nawet do biblio­teki po jakieś bro­szury na ten temat. Nic nie mieli. Wtedy przy­po­mniała sobie, że jak jest sztorm na Bał­tyku, to spać się nie da, więc z tymi hura­ga­nami na Słońcu pewno jest podob­nie. Kto wie, może wojny i zdrady dzieją się przez gwiazdy?

Bab­cię eks­cy­to­wał też czło­wiek, który bywał na Wenus, legi­ty­mo­wał się kosmicz­nym pasz­por­tem i zapo­wia­dał desant lata­ją­cych spodków na Ber­lin. Przez parę dni radio nada­wało infor­ma­cje głów­nie o nim.

Gość zbie­rał pie­nią­dze na otwar­cie amba­sady dla przy­by­szów z Wenus, aż wresz­cie aresz­to­wali go we Wło­szech. Powie­dział wów­czas, że jest synem Adolfa Hitlera.

– Naprawdę nie wiem, jak mia­łoby mu to pomóc – dzi­wiła się bab­cia nad balią pełną pra­nia.

Raz wzięła mamę na roz­mowę. Dzia­dek był wtedy w pracy. Mama prze­czu­wała, co się święci, i pró­bo­wała unik­nąć całej tej gada­niny. No ale bab­cia ją przy­mu­siła.

– Co ty, córuś, wypra­wiasz? Wszy­scy mówią tylko o tym sowiec­kim kapi­ta­nie.

Mamę cokol­wiek zatkało, bo naprawdę myślała, że ze sta­rym pozo­stają nie­wi­doczni, że chroni ich jakaś nie­prze­pusz­czalna bańka, co obej­muje dan­cingi, restau­ra­cje i pokój w Domu Mary­na­rza.

Odpo­wie­działa głu­pio, że Kola to tylko zna­jomy.

– Kola, no tak. – Bab­cia cmok­nęła i przy­po­mniała, że tacy wła­śnie zna­jomi strze­lali do ludzi w Pozna­niu cał­kiem nie­dawno i nawet zabili jakie­goś chłopca.

Mama się wście­kła, bo mój stary nikogo prze­cież nie mor­do­wał, przy­naj­mniej w Pol­sce, w ogóle nie zro­bił niczego złego, wprost prze­ciw­nie. Panie pokrzy­czały na sie­bie i tyle było z roz­mowy.

Mama bar­dzo się bała. Chciała tylko lep­szego życia, tak wła­śnie mówi.

Gor­sze życie zaczęło się od tego sąsiada, co hodo­wał kró­liki. Nie ukło­nił się dziad­kowi przed mszą świętą i dzia­dek wró­cił do domu zaraz po nabo­żeń­stwie, nie zamie­nił z nikim ani słowa.

Sza­cu­nek dla dziadka był wszyst­kim.

Coraz czę­ściej sie­dział Pod Ryj­kiem, gdzie żalił się kum­plom na swój paskudny los i szu­kał rady tak długo, aż wresz­cie ją zna­lazł.

Cze­kał na mamę do nocy, poważny, jakby cały dzień wstrzy­my­wał oddech. Posa­dził ją przed sobą i rzekł:

– Kapi­tan Naru­mow ma żonę i syna w Lenin­gra­dzie. Wie­dzia­łaś o tym?

No nie wie­działa, skąd mia­łaby wie­dzieć, tak twier­dzi, a ja jej wie­rzę.

Mama przy­jęła rewe­la­cję dziadka spo­koj­nie i pory­czała się dopiero za kocem, na ame­ry­kance.

Następ­nego dnia tatko cze­kał na mamę pod kinem Nep­tun w Orło­wie. Zamiast wejść z nim do środka, mama oddała ojcu sukienkę wraz z radą, aby wrę­czył ją żonie. Potem strze­liła go w mordę i poszła, nie­siona roz­pa­czą i dumą, pewna, że skoń­czyła z tym sukin­sy­nem na zawsze.

Noc druga 1958

NOC

DRUGA

1958

drugi

wto­rek

paź­dzier­nika

2017

O śmierci

Mama opo­wiada mi tę histo­rię, bo umiera. Przy­naj­mniej tak twier­dzi i zaklina, żebym się tym nie przej­mo­wał. Nic prost­szego. Umiera, odkąd pamię­tam.

Zazwy­czaj odwie­dzam ją raz w tygo­dniu, naj­czę­ściej we wtorki, bo początki tygo­dnia mam wolne, w ogóle moje życie wisi do góry kołami: robię do wie­czora, mam luźne poranki, naj­wię­cej zapie­przam w week­endy i święta, za to kocham pierw­szą połowę stycz­nia, gra­do­bi­cia i wichury. Kocham też śmiech mojego syna, dziki jak gwizd pija­nego łotra, niech biega młody i się tłu­cze.

Przy­cho­dzę więc do mamy we wto­rek, jak co tydzień niosę siaty z zaku­pami. Wstaję wcze­śnie i myślę o ojcu. Wszedł mi, Rusek jeden, w łepe­tynę. A jak zacznie mi się myśleć, to nie ma zmi­łuj, muszę te myśli roz­cho­dzić, zadep­tać, żeby wró­cił spo­kój.

Bar­dzo lubię spo­kój. Chcę, żeby zawsze było tak samo, chcę, aby było tak, jak jest.

Mamę zastaję nad biur­kiem, w oku­la­rach i z lupą stu­diuje rachunki, pisma na maszy­nie, odbitki zdjęć i pola­ro­idy. Cho­dzi ska­ner, w nisz­czarce utkwił papier, wcho­dzę, a mama zgar­nia ten kram jak dzie­ciak zła­pany nad por­no­sami taty.

Czy tatko lubił śli­zga­cze? Co naj­chęt­niej oglą­dał w tele­wi­zji? Wsta­wał wcze­śnie czy spał do późna? Darł się na swo­ich żoł­nie­rzy, a może drę­czył ich w ciszy? Upra­wiał sport, a jeśli tak, to jaki? Dłu­bał cza­sem w nosie? Gadał do sie­bie? Nie mam poję­cia o tym wszyst­kim i łapię się na tym, że chciał­bym jed­nak wie­dzieć.

– Opo­wiem ci wszystko, tylko powoli. Mamy jakieś pół roku. Potem, no cóż, potem mnie nie będzie. I dobrze. Ja już się naży­łam. Żal tylko, że już cię nie zoba­czę – obwiesz­cza mama.

Cią­gnę za język, dopy­tuję, czy jest na coś chora. A ona nic. Ot, umrze, a świat będzie krę­cił się dalej.

Z tym jej umie­ra­niem mia­łem sto pociech. Na przy­kład jak koń­czy­łem pod­sta­wówkę, dostała pół­pa­śca. Naj­pierw obsy­pało jej plecy. Wysypka paliła ją jak żarna, więc ści­skała w rękach cho­chlę, ter­mo­for, spla­tała dło­nie jak do modli­twy, wszystko, byleby się nie dra­pać. Raz zła­pa­łem ją, jak drze gazetę na cien­kie, równe paski.

Za wysypką przy­szła gorączka. Mamą trzę­sło. Mówi­łem: idź do przy­chodni, mamo, ale nie chciała o tym sły­szeć. Powie­działa, że sama jest lekarką i świet­nie zna się na takich pro­stych cho­ro­bach. Potem zamknęła się w pokoju i zabro­niła wcho­dzić. Jesz­cze zła­pię ospę i umrę. Sama wolno odcho­dziła w śmierć, nie miała żad­nych wąt­pli­wo­ści. W końcu dla osób w jej wieku pół­pa­siec bywa zabój­czy.

Przez drzwi sły­sza­łem jęki i wes­tchnie­nia. Cały czas powta­rzała, żebym się nie mar­twił, bo tak wła­śnie musi być. Wycho­wała mnie. Wyro­słem na wspa­nia­łego chło­paka i tylko patrzeć, jak dam sobie radę bez żad­nej pomocy.

– Synku, to nawet lepiej – mam­ro­tała. – Ja ni­gdy nie chcia­łam być stara. Los oszczę­dzi mi lum­bago, demen­cji i innych przy­jem­no­ści, padnę, a nie zwiędnę. Nie może mi się zda­rzyć nic lep­szego niż ta śmierć.

Prędko wró­ciła do życia, minęło trzy­dzie­ści lat, nie dostała żad­nego lum­bago, a pamięć ma lep­szą niż del­fin.

Za to gdy dekadę temu przy­plą­tała się jej kata­rakta, upie­rała się, że dosko­nale widzi. Chwa­liła swój sokoli wzrok, by za chwilę przy­rżnąć skro­nią we fra­mugę.

Siłą zawlo­kłem ją na ope­ra­cję. Jesz­cze przed kli­niką zarze­kała się, że nie prze­żyje nar­kozy i bar­dzo dobrze, bo taka spo­kojna śmierć jest łaską.

Jak zmarł mój ojciec?

Z bio­drem temat prze­biegł podob­nie. Wysia­dło trzy lata temu. Wcze­śniej wszę­dzie było mamy pełno, regu­lar­nie odwie­dzała Klub Fil­mowy na Waszyng­tona i ni­gdy nie prze­ga­piła naszego festi­walu fil­mo­wego, prócz tego śmi­gała po warzywa aż do hali tar­go­wej i piła koniak w Szma­rag­do­wej na Kamien­nej Górze albo w jed­nym z tych pawi­lo­nów, co je poro­bili nad morzem. Skoro już przy morzu, dało się ją też spo­tkać przy samym brzegu, z bosymi sto­pami w gorą­cym pia­sku, jak gapi się na wodę.

Bio­dro sia­dło, cho­dziła dalej. Kupi­łem jej kijki do nor­dic wal­king, ale cią­gnęła je za sobą jak poła­mane skrzy­dła bądź wyrzuty sumie­nia. Tych ni­gdy nie miała, no nie.

Wkrótce skoń­czyło się morze, skoń­czyła się Szma­rag­dowa. Odtąd mama kuś­ty­kała po ogródku. O ope­ra­cji nie chciała jed­nak sły­szeć. Bała się, że cał­kiem prze­sta­nie cho­dzić albo leka­rze ją uka­tru­pią.

Dok­to­rzy w Pol­sce, jak wiemy, zaj­mują się głów­nie mor­do­wa­niem den­ty­stek star­szych niż wszech­świat.

– Oj synku, nawet nie wiesz, kogo oni tu zabili – mówiła i tajem­ni­czo zawie­szała głos.

W końcu, gdy nawet droga do furtki zmie­niła się w gol­gotę, mama poczy­niła odpo­wied­nie kroki i pomknę­li­śmy do szpi­tala woj­sko­wego w Redło­wie. Tam przy­jęli ją lepiej niż Buddę w Nepalu, dostała osobną salę i stado pie­lę­gnia­rek, które mogła roz­sta­wiać po kątach.

– Dzię­kuję ci, synku, za wszystko – usły­sza­łem na odchod­nym. – Nie ma co pła­kać nad koń­czą­cym się życiem.

Ope­ra­cja się udała i mama szybko wró­ciła do zdro­wia. Stało się tak jed­nak dzięki nie­na­wi­ści. Mama powta­rza, że prę­dzej wkro­czy do wężo­wi­ska, niż wróci mię­dzy fizjo­te­ra­peu­tów.

Dziś biurka rzecz jasna nie dźwi­gnie, ale z tecz­kami tań­czy po pokoju jak młoda sekre­tarka.

Na mój widok zgar­nia papiery i wpy­cha je do teczek. Obie­cuje, że wszystko pokaże już nie­długo, we wła­ści­wym porządku. Patrzę na nią. Myśla­łem – dalej myślę – że ona ni­gdy nie umrze, bo nie może umrzeć, odpę­dza śmierć tą histe­ryczną gada­niną. Nawet Klara twier­dzi, że mama prze­żyje nas wszyst­kich, i ja jej wie­rzę.

– Rzu­ci­łam go, ale co z tego? – sły­szę. – On nie chciał o tym sły­szeć.

O sie­kie­rze

Sie­kierę mieli od zawsze. Dzia­dek przy­wiózł ją po woj­nie z Rypina. To tam, gdzie piła tar­czowa ścięła mu palce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki