Wróg - Łukasz Orbitowski - ebook + książka

Wróg ebook

Łukasz Orbitowski

5,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przewrotna opowieść o namiętnościach ludzkiej duszy. I o miłości silniejszej niż czas

Kraków, maj 2003 roku. Ogień ogarnia Centrum Handlowe Gigant. Rozszalałe płomienie bezskutecznie próbuje opanować niemal dwustu strażaków. Wkrótce w areszcie śledczym przesłuchiwany przez psychiatrę strażak Staszek Zoll snuje niezwykłą historię, która może się okazać rozwiązaniem zagadki pożaru Giganta.

Imperium Rzymskie, lata 54–68.Cesarz Neron zatraca się w uczuciu do Poppei, żony przyjaciela. Gdy miasto niszczy wielki pożar, odważnie dowodzi akcją ratunkową. Rozpoczyna się poszukiwanie winnych. Poppea uważa, że to chrześcijanie rzucili klątwę na cesarską rodzinę.

Co łączy te dwie katastrofy? Czy możliwe, że zagadka współczesnej tragedii sięga czasów starożytnego Rzymu?

Wróg to historia o zagubieniu i walce o własną tożsamość. O niszczycielskiej sile uczući tajemnicach, które splatają losy bohaterów na przestrzeni wieków. Żywioł pochłania tu nie tylko budynki, ale i ludzkie dusze, a granica między rzeczywistością a ułudą zaciera się z każdą stroną.

Orbitowski zderza okrutny i olśniewający świat starożytnego Rzymu z atmosferą Polski tuż przed przystąpieniem do Unii Europejskiej. Duszny przepych uczt, zapach kadzideł i krwi na arenach… a także współczesny Kraków, życie pełne ekscytacji i niepewności, nadzieja na rozwój i obawa przed zmianami. Przaśność i wielkie aspiracje.

Łukasz Orbitowski (1977), jeden z najciekawszych polskich prozaików, autor m.in. powieści Kult, Chodź ze mną i Inna dusza. Nagrodzony Zajdlem i Paszportem Polityki, nominowany do nagrody Nike. Kiedyś robił programy telewizyjne, obecnie prowadzi zajęcia literackie w krakowskim więzieniu. Słucha metalu, podnosi ciężary. Mieszka z synem w Krakowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 431

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pieśń pierwsza

1

Pierw­sze, co pamię­tam, to krew. Mia­łem może trzy lata, gdy matka zabrała mnie na wyścigi rydwa­nów na Pole Mar­sowe; był z całą pew­no­ścią pięt­na­sty paź­dzier­nika. Cie­pła, brudna jesień. Pach­niało pyłem, gnie­wem i spa­lo­nym mię­sem, brzę­czał szmal, huczały głosy przyj­mu­ją­cych zakłady, a ja sze­dłem za matką i poty­ka­łem się o cudze buty.

Bałem się, ale strach znik­nął, zgasł jak świeca zdu­szona pal­cami, gdy tylko ruszyły czer­wone kwa­drygi, w ter­ko­cie kół, trza­sku biczy i ogłu­sza­ją­cym ryku publicz­no­ści. Naprawdę nic nie może się rów­nać z chwilą, gdy konie mkną, oś pęka na zakrę­cie, powóz kozioł­kuje, a woź­nica, wciąż trzy­ma­jący lejce, moment wcze­śniej piękny niby posąg, na któ­rym jesz­cze schnie farba, pada w ten kurz, w twardy piach toru wyści­go­wego.

Innym szło lepiej. Zachwy­cił mnie czarny rumak wprzę­gnięty z pra­wej strony kwa­drygi, zwie­rzę jak sztor­mowa fala, rado­sny supeł twar­dych mię­śni, czy­sta, dzika siła – zdało się, że sam cią­gnie powóz, a reszta koni tylko cwa­łuje obok. Już na trze­cim okrą­że­niu jego kwa­dryga wysu­nęła się na pro­wa­dze­nie, przy pią­tej zdo­byli prze­wagę o pół pro­stej, a wyścig skoń­czył się tuż przed moim nosem. Woź­nica uno­sił dłoń, obsy­pany desz­czem kwia­tów i mie­dzia­nych monet. Chcia­łem pod­biec. Dotknąć czar­nej, gorą­cej skóry. Wspiąć się na zachwy­ca­ją­cego rumaka. Wyrwa­łem się matce, popę­dzi­łem jak wariat, cześć, koniku!

Oni otwo­rzyli mu gar­dło, mojemu pięk­nemu. Tak było. Doprawdy, wspa­niała nagroda za zwy­cię­stwo. Kapłan Marsa, salin z tar­czą, w pan­ce­rzu i szpi­cza­stej czapce wło­żył włócz­nię głę­boko w szyję rumaka. Zasko­czone zwie­rzę zadrżało, kopyta zabęb­niły o zie­mię, w czar­nych oczach zaszkliła się groza, któ­rej ist­nie­nia wcze­śniej nawet nie podej­rze­wa­łem. Ważna lek­cja, że tak powiem. I po wszyst­kim. Koń uklęk­nął, zachwiał się, par­sk­nął i upadł. Krew z pyska buch­nęła wprost na mnie.

Salin odło­żył włócz­nię i się­gnął po miecz. Odrą­bał ogon, a potem tę głowę godną zaprzęgu Posej­dona. Uniósł za grzywę, wysoko, wycią­ga­jąc swoje chude ciało, a krew zale­wała mu ramiona i tę nie­do­rzeczną czapkę. Cisnął łeb pomię­dzy roz­grzany tłum. Poniósł się ryk i dobrzy, upa­prani czer­wo­nym, mokrym pyłem oby­wa­tele Mia­sta zwarli się w walce o ten obe­rwany cze­rep. Salin w tym cza­sie zaniósł ogon do świę­tego ognia, który pło­nął w Regii koło świą­tyni Westy. Spo­pie­lona krew trafi do paste­rzy, powie­działa matka, by tłu­ste mięso owiec bez­piecz­nie dotarło na nasze stoły. Oto życze­nie Marsa, tak chcą bogo­wie, a ja się mam stać jed­nym z nich. Takie prze­zna­cze­nie wybrała dla mnie matka i o żad­nym innym nie chciała sły­szeć. Zapy­ta­łem, czy bogo­wie są sza­leni. Kto o zdro­wych zmy­słach zamie­nia konia na owcę? Tak powie­dzia­łem, sto­jąc nad mar­twym cia­łem bez ogona i głowy. Też cze­kało na ogień.

Matka strze­liła mnie w ucho.

2

Przy­sze­dłem na świat przez poród poślad­kowy. Chłodne gru­dniowe słońce spa­dło na mój goły zadek, co augur uznał za dobrą wróżbę. Trudno o lep­szy powód, by wąt­pić w prze­po­wied­nie. Wię­cej racji miał wiecz­nie nawa­lony ojciec. Oświad­czył, że matka jest szka­radą i rodzi wyłącz­nie szka­rady. Mia­łem przy­nieść nie­szczę­ście Mia­stu i światu.

Czy pla­no­wał mnie zabić? Cał­kiem moż­liwe. W ską­pej talii cnót taty próżno szu­kać odwagi. Sły­sza­łem dzi­waczną histo­rię o mor­der­cach, co wdarli się do mojej sypialni. Wypło­szył ich wąż, który wypełzł spod mojego łóżeczka. Tyle star­czyło, draby ucie­kły, ja oca­la­łem, węża nie zna­le­ziono.

Miesz­ka­li­śmy w Antium. To takie nad­mor­skie uzdro­wi­sko poło­żone na połu­dnie od Mia­sta, wystar­czy odbić z Via Appia, skrę­cić w Via Antia­tina i już. Zawsze je lubi­łem, może ze względu na pustkę, ciszę i chłodny wiatr od morza. Daw­niej budo­wali się tutaj bogaci, cwani ludzie w rodzaju Cyce­rona, któ­rzy zwie­wali od smrodu Tybru, hałasu, tłoku i innych rado­ści sto­licy. August ich wykoń­czył bądź wygnał, jed­nego po dru­gim. Tyle im przy­szło z mądro­ści.

Włó­czy­łem się po wiel­kich, pustych wil­lach oto­czo­nych przez nisz­cze­jące ogrody. Z innymi dzie­cia­kami ciska­li­śmy kamie­niami w resztki mozaik na ścia­nach atrium. Roz­trza­ska­łem tak Hera­klesa z Ody­se­uszem, ucztu­jące damy, pawie i łabę­dzie. Ska­ka­łem po stole o nogach w kształ­cie del­fi­nów. Goni­li­śmy się od rana do nocy po wewnętrz­nym ogro­dzie, mię­dzy cypry­sami i figur­kami amor­ków trzy­ma­ją­cych kaczki. Plo­tłem wieńce i zdo­bi­łem nimi głowy sta­rych posą­gów. Pro­szę pani, ile razy się potłu­kłem, spa­da­jąc z takiego! Kry­łem się wśród chasz­czy na dnie wysu­szo­nych sadza­wek, wspi­na­łem się na dachy i kolek­cjo­no­wa­łem zwie­rzęce głowy z tera­koty. Cza­sem kła­dłem się na ple­cach, umor­do­wany tym doka­zy­wa­niem, a ota­czały mnie potrza­skane lwy, psy i sło­nie z resztką barw­nika na trą­bach.

W jed­nej z willi natra­fi­łem na biblio­tekę i kolek­cję kości samego Tybe­riu­sza. O tym ponu­rym czło­wieku mogę powie­dzieć tyle, że kochał gady i zaprzy­jaź­nił się z jasz­czu­rem. Wola­łem kochać ludzi, w związku z czym matka powta­rzała, jaki jestem głupi. W każ­dym razie nie­długo przed śmier­cią prze­niósł do Antium kolek­cję oso­bli­wo­ści wygrze­ba­nych z ziemi. Mowa o szcząt­kach potwo­rów: smo­czych łbach, szpo­nach gry­fów i ich mon­stru­al­nych krę­go­słu­pach, o czasz­kach wil­ków i niedź­wie­dzi, w któ­rych tkwiły jesz­cze ślady po oszcze­pach, o noso­roż­cach, sło­niach i chi­me­rach z czte­rema rzę­dami zębów i kol­cza­stymi pod­gar­dlami. Ktoś dawno temu pró­bo­wał łączyć je ze sobą, scze­piał i wią­zał, two­rząc prze­dziwne kon­glo­me­raty kości. Wszystko to leżało w wiel­kich kufrach, na ziemi, wśród zwo­jów. Wyj­mo­wa­łem te czaszki, czy­ści­łem z pyłu i zapa­la­łem świece w głę­bo­kich oczo­do­łach. Potem kła­dłem się naprze­ciwko, patrzy­łem w ogień i pyta­łem cicho: jak się masz, potwo­rze?

Mie­li­śmy i inne zwie­rzęta, prze­wspa­niałe. Na przy­kład koszatki. Żywe, wesołe skur­czy­byki. Sma­kują tro­chę jak kró­lik. Przy kuchni trzy­mali ich sporo, zamknię­tych w pęka­tych amfo­rach. Lubi­łem słu­chać, jak skro­bią o ścianki, no i umy­śli­łem sobie, że uwol­nię te zwie­rzątka. Począt­kowo szło nie­źle, bo żad­nemu nie­wol­ni­kowi nie przy­szło na myśl, że jakiś dzie­ciak buch­nie koszatki.

Naj­pierw je wypusz­cza­łem, tak po pro­stu. Otwie­ra­łem prze­chy­loną amforę i patrzy­łem, jak gry­zo­nie nie­uf­nie wycho­dzą na zewnątrz. Nosy drżały im niby trzmiele, ner­wowo cho­dziły ogony. Malec taki, jeden z dru­gim, dro­bił powoli, nagle orien­to­wał się w sytu­acji i pry­skał w tłu­stą trawę.

Ja zawsze potrze­bo­wa­łem cze­goś wię­cej, więc wymy­śli­łem sobie wyścigi kosza­tek. Plo­tłem kunsz­towne uprzęże i zaprzę­ga­łem te zwie­rzątka do minia­tu­ro­wych powo­zów. Towa­rzy­szyły mi dzieci nie­wol­ni­ków. Uprząt­nę­li­śmy kawa­łek posadzki w wysu­szo­nym sta­wie i tam zro­bi­li­śmy tor wyści­gowy. W sumie źle to wyszło. Wyobra­ża­łem sobie praw­dziwy cyrk z rykiem ćwierci miliona gar­deł i osza­ła­mia­ją­cym pędem zawod­ni­ków, tym­cza­sem koszatki plą­tały się w uprzęże, wywra­cały powozy i ucie­kały we wszyst­kich kie­run­kach. Nie szło ich poła­pać. Potem zorien­to­wa­łem się, że nie potra­fią się wydo­stać z basenu. Zamie­ni­łem im jedno wię­zie­nie na dru­gie, do tego wszystko się wydało, matka znów prze­trze­pała mi skórę, a nie­wol­nicy z kuchni zaczęli pil­no­wać kosza­tek.

Na szczę­ście wymy­śli­li­śmy mnó­stwo innych zabaw. Mia­łem lalki, wojow­ni­ków z kości sło­nio­wej, dzieci nie­wol­ni­ków mi ich zazdro­ściły, lepiły wła­sne figurki z gliny, wosku i chleba. Źle się z tym czu­łem. Toczy­li­śmy też wiel­kie bitwy na orze­chy, guzy po tej fraj­dzie były mniej wię­cej takich roz­mia­rów jak one. Pusz­cza­li­śmy latawce i osku­ba­li­śmy każdą kurę w oko­licy.

Naj­bar­dziej lubi­łem wyścigi ślep­ców. Wcho­dzi­łem kole­dze na barana. Albo on mnie, zamie­nia­li­śmy się czę­sto. Zabawa pole­gała na tym, że temu na dole zawią­zy­wano oczy. Gnał przed sie­bie, a ten, co był na ramio­nach, wrzesz­czał, któ­rędy ma biec. Tak ści­ga­li­śmy się i w dzie­się­ciu. Wpa­da­li­śmy na sie­bie, pró­bo­wa­li­śmy się strą­cać nawza­jem i pędzi­li­śmy naj­szyb­ciej, jak można, po pia­sku, przez osadę rybacką, mię­dzy domy pokrzy­wione przez wiatr i schnące sieci, aż do morza. Tam chwy­ta­li­śmy kije, bili­śmy fale, uda­jąc, że dzielni z nas Tro­ja­nie i odpy­chamy Acha­jów od brzegu.

Pośrodku Antium stała świą­ty­nia bogini For­tuny, kró­lo­wej zmien­nego losu. Trudno taką lubić. Cie­kawe, czy odpo­wia­dała za mój poród poślad­kowy i zesłała słońce na zadek. Były też inne świą­ty­nie, roz­siane po całym mia­steczku – nie­wiel­kie, ciemne budynki z kamie­nia, w któ­rych głębi tań­czyły słabe ognie. Każda miała swo­jego kapłana, był to naj­czę­ściej zmę­czony życiem czło­wiek zako­chany w serze, świe­żych figach i jaj­kach na twardo. Co roku skła­dał ofiarę takiemu bóstwu i wra­cał do swo­ich zajęć. Zagad­ną­łem raz takiego. Opie­ko­wał się świą­ty­nią bóstwa o imie­niu Pales. Chcia­łem wie­dzieć, kim wła­ści­wie ten Pales jest. Czym się zaj­muje? W jakiej spra­wie należy się do niego zwró­cić? Kapłan odpo­wie­dział, że nie wie, minę zro­bił jak sprze­dawca wina, któ­remu wła­śnie skoń­czyło się falerno. Nie miał poję­cia, czy ten cały Pales to bóg, czy bogini, a ofiarę składa na wszelki wypa­dek, bo tak trzeba, bo ina­czej bóstwo, kim­kol­wiek jest, strasz­nie się na nas zezło­ści.

Co do świą­tyni For­tuny, matka wybrała się tam po wróżbę. Ody­miony kadzi­dłem haru­spik wyczy­tał z oślej wątroby moje przy­szłe pano­wa­nie. Ten chło­piec zosta­nie kaj­sa­rem, tak rzekł, i dodał, że potem zamor­duję wła­sną matkę. Tro­chę przy­kro. Sama zain­te­re­so­wana prze­szła nad tym do porządku dzien­nego.

– Niech sobie zabije – oświad­czyła – byle tylko rzą­dził.

3

Wów­czas, w dzie­ciń­stwie, umiar­ko­wa­nie inte­re­so­wa­łem się jakim­kol­wiek mor­do­wa­niem, raczej tym, by pry­snąć jakoś od matki. Ta trzy­mała mnie mocno przy sobie, bała się, że spadnę ze skały albo udła­wię się gruszką jak mój przy­rodni brat Druz­dus.

Czę­sto przy­wo­ły­wała mnie do porządku, a naj­bar­dziej zło­ściła się o ząb, bo miała podwójny kieł w gór­nej szczęce. Dla­tego uśmiech był jej wstrętny i ucho­dziła za nazbyt poważną. Mnie ręce rwały się do tego zęba, taki byłem nim zafa­scy­no­wany, matka prała mnie za to po łapach, a raz ugry­zła, lekko, lecz jed­nak, i ode­szła, trzę­sąc kaskadą wło­sów ujarz­mio­nych przez szpile. Mój płacz ni­gdy nie robił na niej wra­że­nia.

Skoro siła zawio­dła, wzią­łem się na spo­sób. Wymy­śla­łem żarty, urzą­dza­łem kome­diowe przed­sta­wie­nia z wyko­rzy­sta­niem figu­rek z kości sło­nio­wej, wywra­ca­łem się spe­cjal­nie, wszystko po to, by zło­wić uśmiech arcy­po­waż­nej rodzi­cielki. Ta sznu­ro­wała usta i goto­wała się w środku, pyr­kał w niej humor jak woda w czaj­niku, aż cza­sem, nie za czę­sto, pusz­czała parę szcze­rego śmie­chu. Sprytna była, prze­bie­gła – zda­rzało się jej, nawet wtedy, zasło­nić dodat­kowy kieł języ­kiem.

Jak każde dziecko myśla­łem, że matka zosta­nie ze mną na zawsze. Pew­nego dnia obu­dzi­łem się i jej nie było. Zaga­dy­wa­łem nie­wol­ni­ków i wyzwo­leń­ców: gdzie mama? Zby­wali mil­cze­niem, a miny mieli takie, jak­bym pytał, gdzie mogę spo­tkać lwa nemej­skiego albo kiedy Han­ni­bal powróci z zaświa­tów. Dużo póź­niej dowie­dzia­łem się, że Kali­gula wygnał ją za udział w jakimś non­sen­sow­nym spi­sku. Wylą­do­wała na wysepce bez nazwy, oto­czona przez straż i parę mil­czą­cych nie­wol­nic, strach o życie zabi­jała poła­wia­niem pereł.

W ten spo­sób zosta­łem tylko z ojcem. Mogę o nim powie­dzieć tyle dobrego, że szybko umarł. Był zresztą star­szym face­tem, z kał­du­nem po jaja i wiecz­nie czer­woną mordą, z któ­rej ster­czały krót­kie mie­dziane włosy. Palce, błysz­czące od tłusz­czu i mokre od wina, zwykł wycie­rać w skraj togi, a potem pako­wał je w ciała licz­nych kocha­nek; pisk tych kobiet docho­dził z jego sypialni, nawet jak jesz­cze miesz­kała z nami matka.

Szybko nauczy­łem się scho­dzić mu z drogi. Mia­łem swoje powody. Sły­sza­łem, że raz dla kawału prze­je­chał jakie­goś chłopca i wykłuł ryce­rzowi oko, w biały dzień, na Forum. Pły­nęła w nim krew sio­stry Augu­sta, więc mało kto mu pod­sko­czył, zresztą ta krew sta­no­wiła jedyny powód do chwały. Do niczego się nie nada­wał, choć pysz­nił się każ­dym urzę­dem. Jak dali mu orga­ni­za­cję igrzysk, natych­miast naro­bił gnoju: usta­wiał wyścigi, nie wypła­cał nagród woź­ni­com, a potem woził się po Mie­ście w lek­tyce, któ­rej toro­wali drogę dwaj olbrzymi z Etio­pii, roz­trą­ca­jąc kijami prze­chod­niów na prawo i lewo.

Spał do połu­dnia, więc wtedy czu­łem się swo­bod­nie. Potem kom­bi­no­wa­łem, jak mogłem. Gdy sie­dział w gabi­ne­cie, bawi­łem się w pery­stylu. Szedł do pery­stylu, żeby zamo­czyć nogi w sadzawce, to czmy­cha­łem do sypialni. Kiedy uczto­wał w tri­kli­nium, chęt­nie cho­wa­łem się w kuchni, podo­bał mi się rej­wach, tumult tego miej­sca oraz woń ostro przy­pra­wio­nych potraw, które dawano mi do spró­bo­wa­nia, gapi­łem się w węgiel drzewny żarzący się na muro­wa­nym pale­ni­sku, zagar­nia­łem lejki o wymyśl­nych kształ­tach i mar­mu­rowe moź­dzie­rze. Ale najchęt­niej prze­by­wa­łem ze swoją bandą, pędzi­li­śmy do osady rybac­kiej, do znisz­czo­nych willi i bogów bez imie­nia. Stary to odkrył i zaka­zał dzie­ciom nie­wol­ni­ków wycho­dzić na zewnątrz. Odtąd włó­czy­łem się sam. Zna­la­złem tylko smu­tek. Źle to wyszło.

Tylko raz popro­si­łem go o coś. Wybie­rał się na igrzy­ska ku czci boskiego Augu­sta i bar­dzo chcia­łem, aby zabrał mnie ze sobą. Nudzi­łem się, sam w pustych domach porzu­co­nych przez boga­czy, już bez kole­gów. Zebra­łem się w sobie i wyro­słem przed ojcem, który wła­śnie kazał szy­ko­wać powóz, ze ści­śnię­tym gar­dłem wyra­zi­łem prośbę. Weź mnie, tato. Chcę zoba­czyć lam­party osa­cza­jące sło­nia i białe niedź­wie­dzie, które polują na foki w płyt­kim base­nie. Pokaż mi tycz­ka­rzy ska­czą­cych nad łbami kro­ko­dyli. Przez moment myśla­łem, że mi przy­dzwoni. Ale on uklęk­nął, uśmiech­nięty jak praw­dzi­wie oddany ojciec, pogła­skał mnie po twa­rzy, zanu­rzył wielką dłoń w moich wło­sach, ści­snął mocno i rzekł coś takiego:

– Ni­gdy cię ni­gdzie nie wezmę, ty mały potwo­rze. Takie rze­czy nie są dla cie­bie. Umarł­bym ze wstydu, gdyby inni zoba­czyli, jaka masz­kara się mnie ucze­piła. Musiał­bym cisnąć cię mię­dzy te twoje kro­ko­dyle z wiel­kim pożyt­kiem dla wszyst­kich. Zjeż­dżaj stąd. Star­czy, że spoj­rzę na cie­bie, i cały dzień mam zatruty.

Pamię­tam też inne zda­rze­nie. Tata uczto­wał. Grała orkie­stra, tań­czyli akro­baci, na sto­łach leżały ostrygi, mięso fla­minga i nadzie­wany kur­czak, nie­wol­nicy uwi­jali się, dono­sząc wino, ręcz­niki i wyka­łaczki, tym­cza­sem ojciec pero­ro­wał swym dud­nią­cym gło­sem. Zwró­cił uwagę na jed­nego z tych nie­wol­ni­ków. Był to Grek, kru­szyna, czy­sta słu­żal­czość. Stary kazał nalać mu wina z Chios do kubka z wypa­la­nej gliny. Grek skwa­pli­wie wypił. Tato pona­wiał życze­nie, sam dawał w pal­nik i patrzył, jak ten biedny czło­wiek dławi się dro­gim trun­kiem. W końcu Grek się poskar­żył, że już nie może. Stary zda­wał się go nie sły­szeć. Donie­śli wię­cej tego wina z Chios. W końcu Grek osu­nął się na pod­łogę u stóp swo­jego pana, beł­ko­tał coś o lito­ści i wtedy urżnięty stary dostał szału, zaczął okła­dać faceta łapami cięż­kimi od sygne­tów, kopał i ska­kał po gar­dle, roz­kła­da­jąc sze­roko ramiona, jakby pla­no­wał wzbić się na Olimp, a grdyka bie­da­czyny słu­żyła za tram­po­linę. O zmierz­chu nie­wol­nicy, któ­rzy sprzą­tali z pod­łogi resztki jedze­nia i płatki kwia­tów, wynie­śli i trupa.

Tato wkrótce za nim podą­żył. Nie powiem, poczu­łem się lepiej. Zmarł nagle, w Pyr­gii, gdzie dostał puchliny wod­nej. Ponoć długo nie rozu­miał, co tak naprawdę się dzieje. Gdy dotarła do niego, że tak powiem, powaga sytu­acji, roz­pła­kał się. Jęczał, że nie ma już Domi­cju­sza Ahe­no­bar­busa. Zamar­twiał się tym, pewno tylko on jeden.

Sam też zna­la­złem się w kło­po­cie. Stary umarł. Matka łowiła perły gdzieś daleko. Byłem malutki. Nale­żało coś ze mną zro­bić.

4

W ten spo­sób wylą­do­wa­łem u ciotki Domi­cji, sio­stry ojca. Rezy­do­wała w Mie­ście, co zwia­sto­wało kosz­mar. Nie chcia­łem sły­szeć o żad­nym wyjeź­dzie. Sądzi­łem, że pozo­stanę w Antium i odzy­skam dawne swo­body. Gdzie tam. Zała­do­wano mnie do dużego wozu zaprzę­gnię­tego w cztery konie, razem z baga­żami i pocztą. Poczu­łem się jak jedna z moich figu­rek, bru­tal­nie prze­no­szo­nych z miej­sca na miej­sce, i chyba wła­śnie wtedy po raz pierw­szy w życiu pomy­śla­łem, że muszę kie­dyś sta­no­wić o sobie, jeź­dzić, gdzie chcę i tak dalej.

Długo tłu­kli­śmy się po Via Appia, wzdłuż któ­rej cią­gnęły się sosny, cyprysy i drzewa oliwne, a także mnó­stwo gro­bów i krzyże pamię­ta­jące chyba Spar­ta­kusa. Przy gła­zach wyzna­cza­ją­cych gra­nicę Mia­sta wywa­lili mnie z powozu. Sia­dłem na pobo­czu. Gapi­łem się na dale­kie czer­wone dachówki z tera­koty, dachy świą­tyń pokryte brą­zem, który miej­scami nabie­rał barwy patyny, i zasta­na­wia­łem się, prze­jęty, prze­ra­żony, jaki los mnie czeka.

Lęk pry­snął, gdy przy­nie­śli lek­tykę i wkrótce zna­la­złem się w Mie­ście. Znie­na­wi­dzi­łem je wiele lat póź­niej, ale wtedy byłem chłop­cem o wło­sach barwy siarki, który żył w dziu­rze nad morzem i ufał nie­mal każ­demu. Osza­la­łem od nad­miaru wra­żeń, kolo­rów i huku. W oczy biła biel budyn­ków, od któ­rych odbi­jało się słońce, i mar­mu­ro­wych kolumn przy świą­ty­niach. Kamie­nice, na sie­dem pię­ter jak nic, nachy­lały się ku sobie wygięte w deli­katne łuki, a mię­dzy ich dachami prze­rzu­cono deski i roz­cią­gnięto sznury. Cia­sne uliczki wypa­dały na sze­ro­kie place, na któ­rych rosły drzewa i try­skały fon­tanny. Wszystko huczało, dzwo­nił młot kowala, piły grały na drew­nie, darli się nauczy­ciele i han­dla­rze siarką, jakiś gość wypró­bo­wy­wał trąbki, jedna za drugą, zagłu­sza­jąc nie­zli­czo­nych fle­ci­stów. Lek­tyka roz­trą­cała nie­wol­ni­ków z koszami na gło­wach, Sycy­lij­czy­ków z nit­kami sza­franu we wło­sach, kudła­tych Ger­ma­nów, Etiop­czy­ków o wło­sach zaple­cio­nych w drobne war­ko­czyki. Sunę­li­śmy po szczy­nach i potłu­czo­nych amfo­rach, wci­ska­li­śmy się mię­dzy stra­gany, cuch­nęło rzeką i goto­wa­nym mię­sem, w niebo walił dym z pie­ców ogrze­wa­ją­cych termy, od bruku dla odmiany szło gorąco, lek­tyka się trzę­sła i myśla­łem, że runie, a ja poto­czę się jak woź­nica strą­cony z kwa­drygi, w sumie dobrze by było, pod­pa­lał mnie nagły zew przy­gody.

Ciotka Domi­cja zaj­mo­wała willę na wzgó­rzu Pin­cjusz bli­sko murów miej­skich. Pod tęgimi dębo­wymi drzwiami waro­wał nie­wol­nik przy­kuty do ściany łań­cu­chem. Zdej­mo­wali mu go tylko na noc. Zapo­wie­dział mnie innemu nie­wol­nikowi, ten pobiegł po kolej­nego i tak dalej, aż wieść o moim przy­by­ciu dotarła do ciotki. Sam dom oka­zał się roz­le­gły i piękny, pełen pro­stych kolumn bar­wio­nych szkar­ła­tem od dołu i z inten­syw­nie zie­lo­nymi mozai­kami. W środku pano­wał chłód. Wszę­dzie pło­nęły lampy oliwne. Był też płytki basen, a w waw­rzy­no­wym ogro­dzie na tyłach można było się zgu­bić; pomy­śla­łem wtedy, że tak pięk­nie mogłyby wyglą­dać domy w Antium, gdyby kaj­sar August choć tro­chę kochał ludzi.

Ciotka oka­zała się wytworną kobietą o nie­zmie­rzo­nej miło­ści do dzieci. Miała ich dwoje, serca star­czyło i na trze­cie. Obsy­py­wała mnie pre­zen­tami, dosta­łem na przy­kład drew­nianą lalkę o rucho­mych koń­czy­nach, konika na kół­kach i szma­cia­nego lwa, któ­rego wszę­dzie zabie­ra­łem ze sobą. Domi­cja, blada jak wam­pir, z cerą obsy­paną przez sztuczne pie­przyki, pod­kre­ślała powieki mazi­dłem z przy­pa­la­nych mró­wek. Patrzy­łem, jak pośród nie­zli­czo­nych kufer­ków peł­nych pach­ni­deł jest cze­sana w nie­skoń­czo­ność kościa­nym grze­by­kiem. Nie­na­wi­dziła słońca. Dnie spę­dzała na poko­jach i pil­no­wała, żeby kotary pozo­sta­wały zasu­nięte, zadbała też o zacie­nie­nie atrium wino­ro­ślą. Na zewnątrz widy­wa­łem ją tylko pod czer­woną para­solką, a lek­tyka zawsze sta­wała przy samych drzwiach, by ciotka mogła do niej wsiąść, wyko­naw­szy sus zza progu, skąd­inąd prze­ko­miczny.

To wszystko ważne, pro­szę pani, niech mi pani da mówić. Doj­dziemy do tematu, który panią inte­re­suje, tylko jedno wynika z dru­giego, ktoś tak wykształ­cony powi­nien to wie­dzieć. Zresztą pani tro­chę ją, tę moją ciotkę, przy­po­mina. Sie­dzi pani cał­kiem jak ona, pro­ściutko, tylko ma pani ten koło­no­tat­nik zamiast kłębka włóczki.

Włó­czy­łem się za ciotką i pyta­łem o roz­liczne bzdury. Jeśli Atlas trzyma Niebo, to co będzie, gdy kich­nie? Która głowa Cer­bera decy­duje o mer­da­niu ogo­nem? Ciotka czę­sto brała mnie na ręce, cało­wała w policzki i raz powie­działa, że jestem już jej, zna­la­złem dom, nikogo i niczego nie potrze­buję. Cóż, nie była to prawda, bo wciąż myśla­łem o matce i jej zębie, zapyta­łem nawet ciotki, czy mogli­by­śmy ją odwie­dzić na wyspie. Mach­nęła ręką, ciężką od złota, i pora­dziła, żebym zapo­mniał o mamie.

Na co dzień miała masę zajęć, ale zadbała, żebym się nie nudził. Doglą­dali mnie tan­cerz i lekarz, skąd­inąd zako­chani w sobie, noce grzmiały od ich miło­ści. Dosta­łem też nauczy­cieli, nie­sły­cha­nie poważ­nych, jakby znali treść prze­po­wiedni o moim przy­szłym pano­wa­niu. Skła­da­łem literki wyrzeź­bione na kości sło­nio­wej, uczy­łem się licze­nia na pal­cach i obry­wa­łem witką po łapach zawsze, kiedy się pomy­li­łem.

Dali mi do czy­ta­nia Homera i Wergi­liu­sza, zapi­sa­nych na pasach lnia­nego płótna zło­żo­nych w har­mo­nijkę. Wergi­liu­sza uznaję za nudzia­rza nawet dzi­siaj, lecz Homer bar­dzo mi się spodo­bał. Kawałki tej histo­rii zna­łem już wcze­śniej, teraz wyku­łem ją na bla­chę, wszyst­kie księgi, a zapy­tany, komu sprzy­jam, który heros naj­bar­dziej mi się podoba, bez waha­nia wymie­ni­łem Parysa. Nauczy­ciel był cie­kaw dla­czego. Odrze­kłem śmiało, że w tej histo­rii każdy mor­duje każ­dego, ludzie cią­gną trupy za rydwa­nami i palą się żyw­cem, a mądry Parys pró­bo­wał się wypi­sać z tego krwa­wego kaba­retu, łak­nął miło­ści, spo­koju i niczego wię­cej.

W ten spo­sób prze­szli­śmy do ukła­da­nia mów i pisa­nia wier­szy. Zwłasz­cza z poezją było mi pod dro­dze, zapeł­nia­łem całe arku­sze papi­rusu wer­sami o daw­nych bitwach, gor­go­nach i tym nie­szczę­snym Pary­sie; bel­fer potem pry­chał i wyma­chi­wał witką, bo ryt­mika nie grała, ale mia­łem to gdzieś, bo odkry­łem pisa­nie, ten dziki czar słowa, toń opo­wie­ści, co zalewa wszystko i kru­szy każdy mur, mówiąc wprost, chwy­ci­łem okruch prze­zna­cze­nia; pisząc, poczu­łem się wolny.

Z wol­no­ścią było jed­nak kru­cho. Nie pozwa­lano mi wycho­dzić. W dni bez szkoły bie­ga­łem po ogro­dzie, słu­cha­łem odgło­sów Mia­sta docho­dzą­cych zza muru i wojo­wa­łem z nudą. Znów byłem figurką, nie czło­wie­kiem. Im wię­cej ciotka dawała mi zaba­wek, tym bar­dziej czu­łem się jedną z nich.

Posta­no­wi­łem uciec.

5

Powie­dzia­łem, że nie mogłem wycho­dzić, ale to nie­prawda. Po pro­stu nie pusz­czano mnie samego. Łowi­łem każdą oka­zję, żeby się wyrwać, naj­czę­ściej w towa­rzy­stwie wyzwo­leń­ców, choćby tej cudacz­nej pary, leka­rza z tan­ce­rzem. Dok­tor miał krót­kie, wło­chate ramiona i nos, na któ­rym mogłaby pani wie­szać pra­nie, sta­rze­jący się akro­bata, wyż­szy przy­naj­mniej o dwa łok­cie, pił mało wina, jadł pra­wie wyłącz­nie gruszki i wysku­by­wał wszyst­kie włosy ze swo­jego musku­lar­nego ciała. Razem wyglą­dali jak trzcina i kar­to­fel.

W sumie tro­chę żałuję, bo wpę­dzi­łem ich w kło­poty, choć moja lista ludzi do żało­wa­nia jest, że tak powiem, tro­chę dłuż­sza. Przy­zna pani, trzeba się pogo­dzić z wyrzą­dzo­nym złem i iść dalej, poza tym lepiej krzyw­dzić niż być krzyw­dzo­nym. Może to jedyny wybór, przed jakim sto­imy? No cóż. Domi­cja wysy­łała tych dwóch ana­na­sów po spra­wunki, pewno dla­tego, że mało kto u nas cho­ro­wał, a i tań­czyć nie było dla kogo, bo ciotka kochała tylko nas, a podzi­wiała wyłącz­nie sie­bie. Poszli­śmy wcze­śnie, kiedy bruk jesz­cze nie był nagrzany. W powie­trzu czuć było resztki poran­nej wil­goci. Z nie­zli­czo­nych pralni bił smród amo­niaku i dobie­gało ryt­miczne sapa­nie męż­czyzn ugnia­ta­ją­cych tka­niny. Cały czas musia­łem uwa­żać, żeby kogoś nie potrą­cić, żeby ktoś nie pchnął mnie na amforę z moczem, szu­ka­łem oka­zji do ucieczki, nie­stety, tan­cerz i lekarz pro­wa­dzili mnie uważ­nie przed sobą, nie spusz­cza­jąc z oka.

Mieli kupić per­fumy oraz przy­bory do pisa­nia. Wie­dzia­łem, że przy pach­ni­dłach ucieczka nie wyj­dzie, dok­tor został przed per­fu­me­rią i nawet zwa­lił mi na ramię wło­chatą łapę; był to ten rodzaj piesz­czoty, któ­rego wolał­bym unik­nąć. Tan­cerz nie­cier­pli­wił się i maru­dził, choć nie miał powodu, bo Domi­cja jasno powie­działa, czego sobie życzy. Moczył dłu­gie palce w esen­cji z mięty bądź kosz­tow­nego sza­franu i pod­no­sił pod ruchliwy nos, zgar­bił się też nad ole­jem pal­mo­wym, aż wresz­cie wyszedł, przy­jem­nie roz­po­go­dzony, z pęka­tym fla­ko­ni­kiem bar­wio­nym na biało i żółto, w któ­rym chlu­po­tał wyciąg z indyj­skiej paczuli.

Słońce rosło. Ruszy­li­śmy po arty­kuły papier­ni­cze, sprze­da­wali je koło małej roz­lewni brązu. Nad wej­ściem krzy­czał szyld z nazwą sklepu. Świat nie zmie­nia się tak bar­dzo, jak sądzimy. Przed drzwiami leżały cięż­kie drew­niane panele, sufit w środku był okop­cony, nos draż­niła ciężka woń lamp oliw­nych. Stało się dokład­nie to, na co liczy­łem: dok­tor wła­do­wał się przed ladę, doty­kał brze­gów ofe­ro­wa­nych papi­ru­sów, bawił się sty­lu­sami do pisa­nia, niby że wybiera naj­lep­szy, i mało, a wsa­dziłby palec do kuferka z atra­men­tem. Tan­cerz pró­bo­wał mu dora­dzać, prze­ko­ma­rzali się, ślepi na wszystko dookoła. Nie było to wido­wi­sko dla mnie. Pry­sną­łem.

I oto byłem wolny, po raz pierw­szy w Mie­ście. Jak więk­szość ludzi wol­nych nie mia­łem poję­cia, co z tą wol­no­ścią zro­bić, dasz czło­wie­kowi smycz, a pój­dzie naprzód, zabierz ją, to będzie krę­cić się w kółko, aż zdech­nie. Bie­głem, skrę­ca­jąc w coraz węż­sze uliczki, pod łukami insuli, mię­dzy wywró­co­nymi koszami i nie­wol­ni­kami drze­mią­cymi na pro­gach, w końcu zwol­ni­łem, zła­pa­łem oddech, trą­ci­łem takiego jed­nego i zapy­ta­łem:

– Któ­rędy do cyrku?

Wciąż pamię­ta­łem wyścig w Cir­cus Maxi­mus, dokąd zabrała mnie matka, i chcia­łem prze­żyć coś podob­nego, no, może bez oglą­da­nia, jak odrą­bują głowę koniowi i ciskają mię­dzy ludzi. Pokie­ro­wano mnie na nie­wielką, piasz­czy­stą arenę, wokół któ­rej stały try­buny z nie­ohe­blo­wa­nego drewna, wyżej zaś pysz­niły się orły poma­lo­wane na żywe kolory. Wjazd kosz­to­wał, jak wszę­dzie. Prze­śli­zną­łem się bokiem, zaci­sną­łem ręce na gło­wie, żeby mój rudy cze­rep za bar­dzo nie rzu­cał się w oczy, i wpeł­złem pod try­bunę. Usa­do­wi­łem się na kra­wę­dzi rowu oddzie­la­ją­cego publicz­ność od areny, gry­złem palce i cze­ka­łem, co będzie.

Zadud­niły bębny, zagrały pisz­czałki, a za nimi poszedł rado­sny ryk tłumu, ten rodzaj chó­ral­nego dźwięku, który kamie­niowi doda skrzy­deł, a w pierś zająca wbije tygry­sie serce, ci ludzie wyli, kla­skali, tupali w rytm bęb­nów, aż try­buna drżała, leciały na mnie kurz, drza­zgi, resztki jedze­nia, kapało młode wino. I dobrze. Byłem tylko czę­ścią krzyku.

Na are­nie poja­wił się gla­dia­tor, kawał chłopa, Gal albo Ger­ma­nin, syn dębu i bagna, w heł­mie, z tar­czą i ochra­nia­czami na gole­niach oraz przed­ra­mio­nach, z krót­kim mie­czem u pasa. Wiwa­to­wano na jego cześć, on potrzą­sał włócz­nią i wyda­wał mi się naj­po­tęż­niej­szym czło­wie­kiem na świe­cie. Otwarto bramę po dru­giej stro­nie areny. Dwaj posłu­ga­cze w kom­bi­ne­zo­nach z gru­bej skóry, wywa­to­wa­nych od środka, w heł­mach i kap­tu­rach, wywle­kli przed tłum niedź­wie­dzia na dłu­gim łań­cu­chu, kulę musku­łów oto­czo­nych futrem, w któ­rej pło­nęły tępe, gniewne oczy.

Pamię­tam to, jakby zda­rzyło się wczo­raj, posłu­ga­cze znik­nęli za bramą, a oni zostali we dwoje, bestia i wojow­nik. Niedź­wiedź potrzą­sał łbem, ciął pazu­rami piach areny, gla­dia­tor trzy­mał go na dystans włóczni, tak tań­czyli, w huku bęb­nów, poli­fo­nii okla­sków, pisz­cza­łek i gwiz­dów. Długo to trwało. Włócz­nia dźgała powie­trze przed czar­nym pyskiem, niedź­wiedź napi­nał mię­śnie, jakby szy­ko­wał się do skoku, gla­dia­tor tro­chę szu­kał oka­zji do cel­nego ciosu, a tro­chę prze­cią­gał te zma­ga­nia, bo wal­czył też o miłość publicz­no­ści, wresz­cie cof­nął się, wziął zamach i wra­ził włócz­nię głę­boko w szyję zwie­rzę­cia.

Tłum stra­cił rozum, choć i tak miał go nie­wiele, wspa­niały lud Mia­sta, serca świata, zaczął drzeć się i ska­kać po try­bu­nach, bałem się nawet, że deska trza­śnie i ludzie zwalą mi się na głowę, nie ma to jak śmierć pod tył­kiem urżnię­tego ple­be­ju­sza; w każ­dym razie widzia­łem tumany kurzu, drżący żwir, niedź­wie­dzia, który padł, plu­nął krwią, a gdy gla­dia­tor już trium­fal­nie uno­sił dło­nie, znów pod­niósł się na łapy. Gla­dia­tor spo­strzegł zagro­że­nie. Stra­cił włócz­nię. Ta wciąż koły­sała się w ciele wście­kłego zwie­rzę­cia.

Niech pani to sobie wyobrazi, pro­szę odło­żyć ten dłu­go­pis i słu­chać. Niedź­wiedź ruszył. Gla­dia­tor wyszarp­nął miecz z pochwy i pojął, że z tym ostrzem to nie bar­dzo, kłuł nim tylko powie­trze przed bestią, pró­bo­wał nawet wyszarp­nąć włócz­nię z niedź­wie­dziego ciel­ska, lecz zwierz zmiaż­dżył ją łapą tak, że z szyi ster­czał mu tylko czer­wony okruch drzewca. Gla­dia­tor zaczął się wyco­fy­wać, zaska­ku­jąco rączo, mój tan­cerz jak nic by mu pozaz­dro­ścił, niedź­wiedź podą­żał za nim, zosta­wia­jąc sze­ro­kie plamy krwi, co wzbu­dziło weso­łość publiki. Cała zabawa skoń­czyła się w ten spo­sób, że wykrwa­wiony dra­pież­nik opadł z sił, łapy odmó­wiły posłu­szeń­stwa i tylko pełzł z pianą na pysku, spo­mię­dzy kłów strze­lały mu szkar­łatne bąbelki. Gla­dia­torowi wró­ciła wiara w zwy­cię­stwo, sta­nął nad kona­ją­cym i wbił mu miecz w kark po samą głow­nię. Posy­pały się asy i sester­cje, a mnie ktoś chwy­cił za ucho: co tutaj robisz, gów­nia­rzu?

W ten spo­sób wyrzu­cono mnie z imprezy, co nie zda­rzyło się wcze­śniej ani póź­niej. Ani myśla­łem się zra­żać. Ruszy­łem dalej, prze­jęty tym, co zoba­czy­łem, pędzi­łem przez Mia­sto pro­wa­dzony przez powi­dok krwi, widzia­łem sie­bie z mie­czem i dzidą naprze­ciw lwów, tygry­sów i słoni, wyobra­ża­łem sobie, że trzy­mam naprę­żone lejce, i byłem pewien, że Mia­sto nie ma mi do poka­za­nia niczego lep­szego. Otóż miało.

Tra­fi­łem do teatru na jed­nym z nie­zli­czo­nych por­ty­ków, bo tak wyglą­dało wów­czas Mia­sto – rój poskrę­ca­nych wąskich ulic i sze­ro­kie, jasne patel­nie obro­śnięte przez sosny i cyprysy. No więc na jed­nym z tych pla­ców wła­śnie gapie gro­ma­dzili się przed roz­ło­żoną sceną. Na płach­tach deko­ra­cji wyso­kich na dwa pię­tra wyma­lo­wano jakąś grecką miej­sco­wość i górę w oddali, zamarły tam chmury, klucz gęsi i bure słońce. Prze­ci­sną­łem się przez tłum do pierw­szego rzędu, zadar­łem głowę. Nie mia­łem poję­cia, co się wyda­rzy, bo z teatru zna­łem tylko ten wła­sny, ze skrzy­nią jako sceną i wal­kami figu­rek.

Ja umiem w słowa, zakli­nam je i zmie­niam w posłuszną mate­rię, tu jed­nak, wobec tego, co zoba­czy­łem, czuję się bez­radny. Bo jak oddać ten moment, gdy akto­rzy, Ore­stes, Elek­tra i Kli­taj­me­stra, zaczy­nają tań­czyć na obro­to­wej sce­nie do dźwięku orga­nów wod­nych, a wśród grzmo­tów, w trza­skach maszyny do pio­ru­nów z nieba sfruwa sam Apollo z lirą i łukiem? Wyda­wał się ogromny, nad­ludzki, kolana mi drżały, drżały też Ore­stesowi, kiedy bła­gał boga o zmianę wyroku. Bogo­wie wie­dzą lepiej. Bogo­wie kochają nas miaż­dżyć. Co jesz­cze? Co tam się wyda­rzyło? Syn zamor­do­wał matkę przy gwiz­dach publicz­no­ści, choć też pro­siła o życie, zabrzmiały kotły, organy wodne weszły na naj­wyż­sze tony, Ore­stes mio­tał się po sce­nie, jesz­cze z krwią Kli­taj­me­stry na rękach, a nad nim zawie­szone na sznu­rach koło­wały Ery­nie o łopo­czą­cych skrzy­dłach, każda w sza­rej, postrzę­pio­nej sza­cie, w pta­sich maskach i ze żmi­jami w dło­niach. Ore­stes kulił się i bił po twa­rzy, w końcu zamarł z rękami sple­cio­nymi na gło­wie, tro­chę jak ja, gdy peł­złem pod try­buny, a wąż spusz­czony z nieba pozba­wił go życia.

Jak można zabić matkę, pyta­łem sie­bie. Co za czło­wiek porywa się na taką zbrod­nię? Przed­sta­wie­nie dobie­gło końca. Ludzie się roze­szli. Zwi­nięto deko­ra­cję. Zoba­czy­łem rusz­to­wa­nie zamon­to­wane nad sceną, z któ­rego spusz­czano bogów i furie. Sta­łem dalej w naiw­nej nadziei, że jesz­cze wrócą i powtó­rzą przed­sta­wie­nie. Ni­gdy nie widzia­łem niczego rów­nie wspa­nia­łego i w nagłym olśnie­niu, w wybu­chu wszyst­kich gwiazd, zna­la­złem swoje prze­zna­cze­nie. Pra­gną­łem być nimi. Nikim innym. Po co mam być jakimś tam Lucju­szem, skoro mogę się stać Pary­sem, Teze­uszem, Ore­ste­sem? Chcia­łem pędzić kwa­drygą przez długi tor cyrku i wal­czyć z dzi­kimi zwie­rzę­tami. Łak­ną­łem braw, kwia­tów, mie­dzia­nego desz­czu i podziwu w oczach ludzi, bo gdy tylko ujrza­łem fascy­na­cję na twa­rzach publicz­no­ści, poją­łem, kim jest arty­sta, i zapra­gną­łem nim zostać: kimś, kto daje innym szczę­ście i sie­bie tym uszczę­śli­wia.

Co do szczę­ścia, na razie znaj­do­wało się ono poza moim zasię­giem. Zapa­dał zmierzch. U Domi­cji czę­sto stra­szono mnie okrop­no­ściami Mia­sta po zmroku, ponoć co świt znaj­do­wano trupy spóź­nio­nych prze­chod­niów, któ­rzy poru­szali się bez eskorty. Czu­łem głód i strach. Bałem się, że jak wrócę, ciotka prze­trze­pie mi skórę, za dobrze pamię­ta­łem ciężką dłoń mamy. Ale Domi­cja, gdy tylko sta­ną­łem w progu, wzięła mnie w ramiona, obsy­pała poca­łun­kami i przy­tu­lała bez końca, ta dumna matrona drżała, wresz­cie otarła łzy i kazała naszy­ko­wać dla mnie kaczkę z bułecz­kami.

Tej nocy długo brzmiał mocny, mia­rowy dźwięk: to bicz z rze­mie­nia dzwo­nił o gołe tyłki tan­ce­rza i dok­tora.

6

Po paru latach moje życie zmie­niło się ponow­nie. Matka wró­ciła z wygna­nia. Uni­ka­łem tematu, ale chyba trzeba wresz­cie o niej opo­wie­dzieć, o niej i o wujku Klau­diu­szu.

Mama była wysoka i posą­gowo piękna, wyłą­cza­jąc ten kieł, który tak bar­dzo mi się podo­bał. Bie­liła sobie policzki, włosy cze­sała na bok i ukła­dała w trzy rzędy przy­le­ga­ją­cych do sie­bie pier­ścieni, wsku­tek czego z daleka spra­wiała wra­że­nie, jakby na karku sie­działo jej jakieś wło­chate zwie­rzę. Lubiła naszyj­niki z pereł i złote bran­so­lety w kształ­cie węży, twarz cią­gle zakry­wała welo­nem i ponoć jej noga ni­gdy nie dotknęła rzym­skiego bruku. Poru­szała się wyłącz­nie w lek­tyce, z lustrem, dzięki któ­remu przez szparę w kota­rze obser­wo­wała, co dzieje się na uli­cach.

W pierw­szych latach mojego życia oka­zy­wała mi moc wymu­szo­nej czu­ło­ści, jesz­cze w Antium zda­rzały się dni, kiedy nie pozwa­lała mi zejść z kolan, więc zdzi­wi­łem się bar­dzo, gdy zoba­czy­łem ją teraz, po latach, wśród ludzi. Wodziła po nich spoj­rze­niem wład­czyni, roz­ta­cza­jąc wokół sie­bie aurę nie­wy­mu­szo­nego chłodu, mówiła powoli, sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa, i miała w sobie, w posta­wie i tonie głosu, coś, co gięło innym karki. Przy­po­mi­nała kró­lową roju oto­czoną przez nie­wol­nice. Ten kolo­rowy, zaafe­ro­wany tłum zwia­sto­wał jej przy­by­cie. Oto kro­czy wielka Agry­pina!

Z wygna­nia cof­nął ją Klau­diusz, nie prze­czu­wa­jąc nawet, co ściąga sobie na swoją durną głowę. Ktoś mógłby sądzić, że matka po latach na wyspie natych­miast popę­dzi do syna. Gdzie tam. Bawiła w Mie­ście przez wiele mie­sięcy, nim w ogóle raczyła odwie­dzić Domi­cję. Dostrze­głem ją na przo­dzie orszaku, w dłu­giej stoli barwy indygo, i przez moment sądzi­łem, że spo­tka­łem ducha. Pobie­głem, wtu­li­łem się, matka stała sztywno i tylko zadarła mi brodę.

– Uro­słeś, mój piękny – powie­działa i zain­te­re­so­wała się Domi­cją.

Zro­zu­mia­łem, że matka mnie zabie­rze. Bałem się tego tak bar­dzo, jak kie­dyś pra­gną­łem. Lalka prze­kła­dana do nowego kuferka. Dobrze było mi u Domi­cji, z jej czu­ło­ścią, base­nem i ogro­dem, lubi­łem prze­cież nawet leka­rza z tan­ce­rzem, chcia­łem wresz­cie kawałka świata, który byłby mój, domu, któ­rego nie stracę, z pew­no­ścią to pani rozu­mie. Wie­dzia­łem też, że Domi­cja chce mnie zatrzy­mać, gdyby mogła, wal­czy­łaby o mnie z matką jak motłoch o ten koń­ski łeb, nie­stety, w tym star­ciu zwy­cięż­czyni była znana od początku.

W końcu mama posta­wiła więc na swoim i zabrała mnie do sie­bie, to zna­czy do pałacu, bo jej życie wyko­nało nie­zwy­kły obrót i z drżą­cej o wła­sne życie poła­wiaczki pereł dostą­piła cesar­skiego wynie­sie­nia. Zro­biła karierę, mówiąc pani języ­kiem. Wiele na to wska­zy­wało, bo mimo wszyst­kich swo­ich masek, tych welo­nów zasła­nia­ją­cych twarz namięt­nej sowy, zdra­dzała tylko jedną pasję i jedyną naturę. Wycho­wały ją mądre stare kobiety. Jej matka, moja babka stra­ciła na tor­tu­rach oko i zagło­dziła się na śmierć. Sama Agry­pina miała przy­wi­leje westalki, zawsze wie­działa, komu wejść do łóżka, dosko­nale obra­cała forsą i pew­nie żało­wała, że nie uro­dziła się face­tem. Z chu­jem jako ste­rem dopły­nę­łaby na kra­niec świata i zwy­cię­żyła lewia­tana, Par­tów i Bry­tów, nie­stety, przy­szła na świat jako kobieta, wbrew prze­zna­cze­niu.

Dobrze pamię­tam ostatni wie­czór z Domi­cją. Sie­dzia­łem w jej poko­jach, prze­jęty rychłą per­spek­tywą roz­sta­nia i straty. Ciotka piła słabe wino i przę­dła wełnę. Ręce jej drżały. Żadne z nas nie mówiło o tym, co ma nastą­pić naza­jutrz. Ukła­da­łem w gło­wie mowę na prze­pro­siny, wcho­dzi­łem w rolę Achil­lesa, który tłu­ma­czy matce, że jed­nak wyru­szy na wojnę, bo jest do tego zmu­szony. Są, cio­ciu, rze­czy potęż­niej­sze od nas, ja już to wiem. Mimo to mil­cza­łem.

– Idź spać, Lucjuszku – pora­dziła ciotka. – Jutro ciężki dzień, musisz być wypo­częty.

Chcia­łem ją objąć. Zabra­kło mi odwagi. Nie mogłem zasnąć. Myśla­łem, jak bar­dzo krzyw­dzę Domi­cję swoim odej­ściem, i nie wie­dzia­łem, że wyrzą­dzę jej kie­dyś o wiele więk­szą krzywdę.

Rano matka zja­wiła się oso­bi­ście, by zabrać mnie do lek­tyki. Spoj­rza­łem za sie­bie, w zacie­nio­nym atrium drżał kru­chy cień ciotki. Dla odmiany w oczach matki tań­czyły zło­śliwe pło­myki, posłała Domi­cji spoj­rze­nie, w któ­rym radość mie­szała się z nie­chę­cią i zawo­łała, żebym poszedł za nią. Co mia­łem zro­bić? Posze­dłem.

7

Mama wyszła za Klau­diu­sza i została kaj­sa­rową. Tak wła­śnie zaczęło się moje nie­szczę­ście.

Z waw­rzy­no­wego ogrodu ciotki cisnęło mnie do mon­stru­al­nego pałacu na Pala­ty­nie. Był to kloc, co przy­siadł nad cyr­kiem, u stóp wzgó­rza, a wście­kle czer­wony dach nie­mal rów­nał się z koro­nami drzew na jego szczy­cie. Tak miesz­kać może król świata, ktoś, kto wojuje nawet z rzeką i górą. W zewnętrz­nym ogro­dzie zamiast jed­nej sadzawki było ich sześć, oto­czo­nych przez posa­dzone w rów­nych odstę­pach pinie, które strzy­żono z upiorną dokład­no­ścią. Wzdłuż dłuż­szych boków cią­gnęły się rzędy mar­mu­ro­wych kolumn. Dom i ludzie kształ­to­wani linijką.

Dalej, za murem, roz­cią­gał się plac z mnó­stwem posą­gów poma­lo­wa­nych na krzy­kliwe kolory, zda­ją­cych się czmy­chać z kan­cia­stych postu­men­tów, a za nim ogromna świą­ty­nia Apolla, obok nie­wiele mniej­sze poświę­cone Jowi­szowi i Wik­to­rii, zresztą wszę­dzie krę­cili się jacyś kapłani, podobni tro­chę do tego, z któ­rym gawę­dzi­łem w Antium, swoją świą­ty­nię miała nawet zga­sła przed­wcze­śnie sio­stra mojej zwy­cię­skiej mamy. Serce matki tło­czyło krew bogów, więc i ja byłem bogiem, przy­naj­mniej tro­szeczkę, zresztą matka ni­gdy nie dała mi o tym zapo­mnieć.

Ciśnięto mnie w ten prze­pych i bez­sen­sowny tumult, gene­ro­wany przez tłum urzęd­ni­ków o nie­ja­snych kom­pe­ten­cjach. Kotło­wali się jak koszatki w gli­nia­nym wię­zie­niu, krą­żyli pomię­dzy czę­ścią pry­watną pałacu a czę­ścią publiczną, mieli ner­wowe oczy i palce pobru­dzone atra­men­tem, a ściany zdo­biły mozaiki przed­sta­wia­jące takich wła­śnie gości – jakby ktoś miał kie­dy­kol­wiek zatę­sk­nić za tymi maru­dami. Po posia­dło­ści krą­żyli też wysłan­nicy z Gre­cji, Sycy­lii, Sar­dy­nii, Kor­syki, Dacji oraz Syrii, z naj­róż­niej­szych dziur na tym smut­nym świe­cie, a każdy miał gębę pełną skarg na namiest­ni­ków i wyso­kie podatki. Cze­kali i rok na wysłu­cha­nie. Nie zapo­mnijmy o uczo­nych, cią­gną­cych do Klau­diu­sza jak muchy do gówna, ci mieli łby nabite wie­dzą o jakichś pra­daw­nych ple­mio­nach, Umbrach i Sami­tach, nie­ustan­nie pero­ro­wali coś w zapo­mnia­nej mowie i pisali opa­słe księgi poświę­cone grze w kości, które nie­śli przed obli­cze kaj­sara w nadziei, że syp­nie im coś ze szka­tuły.

W tej histo­rii jest pełno ludzi, wiem. Pró­buję opo­wia­dać ją jak naj­pro­ściej, rzecz w tym, że oni się roją, moją pamięć zaśmie­cają bez­i­mienne twa­rze i imiona bez twa­rzy, dość rzec, że zatę­sk­ni­łem za dawną samot­no­ścią. Jakby tego było mało, śle­dzono mnie, cały czas ktoś za mną łaził, jak nie czło­wiek matki, to Klau­diu­sza. Ten uczony tuman miał wła­snego syna, Bry­ta­nika, i pewno chciał spraw­dzić, do czego się nadaję, co ze mną można zro­bić. Włó­czy­łem się po labi­ryn­cie pokoi o malut­kich oknach praw­dzi­wych i wiel­kich nama­lo­wa­nych, z wido­kiem na jakieś far­bo­wane łąki i jeziora, wdra­py­wa­łem się po stro­mych scho­dach na sze­ro­kie bal­kony, a wszę­dzie podą­żały za mną ledwo sły­szalne kroki.

Mieli w tym pałacu pomnik Hera­klesa. Tak sły­sza­łem. Jakiś pochlebca odkrę­cił mu głowę i nasa­dził w to miej­sce łeb wujka Klau­diu­sza. Za moich cza­sów to szka­ra­dzień­stwo stra­szyło w wewnętrz­nym ogro­dzie. Rzeź­biarz od tej głowy robił, co mógł, pro­blem w tym, że pew­nych rze­czy nie da się prze­sko­czyć, w efek­cie czego na tors kul­tu­ry­sty nabito obli­cze księ­go­wego prze­stra­szo­nego kata­stro­falną pomyłką w rachun­kach, twarz o pustych oczach i ustach jakby stwo­rzo­nych do nie­ustan­nego drże­nia.

Czy­ta­łem książkę Gra­vesa, może pani o niej sły­szała, ten pisa­rzyna doko­nał cze­goś nie­by­wa­łego: pod jego pió­rem tępy okrut­nik zmie­nił się w cier­pli­wego mędrca o zachwy­ca­ją­cej duszy. Nie należy wie­rzyć książ­kom. Czy pani mi wie­rzy? Czy pani sądzi, że moja opo­wieść może być praw­dziwa? Pro­szę nie odpo­wia­dać. W każ­dym razie wujka Klau­diu­sza zoba­czy­łem po raz pierw­szy, kiedy jadł oliwki. Łowił je spe­cjal­nym szpi­kul­cem w głę­bo­kiej misie, nabi­jał po kilka naraz, lśnią­cych, spro­wa­dzo­nych spe­cjal­nie z Gre­cji, potem zsu­wał je wprost do ust, jesz­cze nie prze­łknął, a już dzia­bał kolejne, tur­lały się po tej misie, więc wście­kał się i mio­tał prze­kleń­stwa.

Tak wsze­dłem do Klau­diu­sza, mocno prze­stra­szony. W końcu miał mnie adop­to­wać. Figura ojca koja­rzy mi się raczej kiep­sko, zasta­na­wia­łem się, kogo wła­ści­wie zoba­czę, lecz, przy­się­gam, nie spo­dzie­wa­łem się ośli­nio­nego dziada w todze, na któ­rej już zaczy­nało gnić żar­cie. Wspa­niały Klau­diusz począt­kowo w ogóle mnie nie spo­strzegł, sta­łem więc jak skoń­czony dureń pośrodku uczty, zasta­na­wia­jąc się, co dalej. Wresz­cie kaj­sar pod­niósł się na tyle, na ile pozwa­lały mu zamro­cze­nie alko­ho­lowe i chroma noga, przy­glą­dał mi się długo, mru­żąc oczy, i wybeł­ko­tał coś w języku, któ­rego nie zna­łem. Dopiero potem zro­zu­mia­łem, że mówi po etru­sku.

Z tym etru­skim mia­łem urwa­nie głowy, bo Klau­diusz uznał, że muszę go opa­no­wać, i wbi­jał mi do głowy zwy­czaje tego wymar­łego ludu. Mniej wię­cej w tym cza­sie doszło do mnie, że ostat­nim śla­dem po daw­nych spo­łecz­no­ściach są fan­ta­zje okrut­nego sza­leńca. Wspo­mnie­nie o nas, o mnie i o pani, doga­śnie w czy­jejś obłą­ka­nej gło­wie. Tym koniec koń­ców jeste­śmy, roje­niem wariata. Klau­diusz uznał za słuszne nauczyć mnie etru­skiego oso­bi­ście, gdyż wśród swych fascy­na­cji i obse­sji skry­wał też żyłkę peda­goga. Całymi godzi­nami czy­tał mi histo­rię Etru­sków wła­snego autor­stwa, wpy­chał słowa w gar­dło i bił po rękach do krwi za każ­dym razem, gdy się pomy­li­łem w recy­ta­cji.

Biada temu, kto tra­fił przed sąd boskiego Klau­diu­sza. Już lepiej było liczyć na łaskę gry­fów i cyklo­pów. Mózg miał kaj­sar nabity prze­pi­sami praw­nymi, pre­ce­den­sami i krucz­kami, wybu­dzony nocą, wyre­cy­to­wałby ustawę dwu­na­stu tablic bez żad­nej pomyłki, w toku pro­cesu nato­miast kie­ro­wał się zmy­słem moral­nym. Ten słu­żył mu rów­nie świet­nie, co oczy kre­towi, jako sędzia mój ojczym oże­nił matkę z jej wła­snym synem i kogo tylko mógł, ska­zy­wał na roz­szar­pa­nie przez dzi­kie zwie­rzęta.

Bez prze­rwy jadł. Do tego, jako wiel­bi­ciel tra­dy­cji, wymy­ślił sobie, by mło­dzież sta­rym zwy­cza­jem uczest­ni­czyła w ucztach usa­do­wiona w nogach bie­siad­nego stołu. Nie róż­ni­li­śmy się jego zda­niem od zwie­rząt. Tkwi­łem tam więc z tym bied­nym Bry­ta­ni­kiem, tak jak tatuś bla­dym trzę­si­dupą, a nad nami syn Jowi­sza wpy­chał w sie­bie homary fasze­ro­wane kawio­rem, mary­no­wa­nego kró­lika i świń­skie wymiona, szcza­jąc jed­no­cze­śnie do ury­natu. Obżarty, opity winem, kładł się na wznak i jęczał, że zaraz umrze, rwało go bowiem w żołądku. Zgar­biony lekarz wsu­wał mu piórko do gar­dła, Klau­diusz wymio­to­wał, oży­wiał się, po czym jadł i chlał dalej. Służba zano­siła go do łóżka nie­przy­tom­nego.

Tak mniej wię­cej wyglą­dało moje z nim życie. Cza­sem nie mogłem zasnąć, tak bolały mnie dło­nie, nie było jed­nak źle. Mogłem pod strażą wycho­dzić do teatru i wraz z wuj­kiem do cyrku, pisy­wa­łem pierw­sze poematy, szkice sztuk, ćwi­czy­łem głos, zaczą­łem upra­wiać boks i zapasy, macha­łem nawet han­tel­kami w gim­na­zjo­nie, wszystko po to, by nie spaść z rydwanu, gdy już zacznę powo­zić. Taką wyma­rzy­łem dla sie­bie przy­szłość, woź­nicy i aktora. Matka wie­działa lepiej.

Zaczą­łem karierę publiczną.

8

Togę przy­wdzia­łem jako trzy­na­sto­la­tek. Powiem tak od serca, że wyro­słem i podo­ba­łem się sobie, ćwi­cze­nia też zro­biły swoje. Mia­łem sze­ro­kie barki, kark gla­dia­tora i tylko chude łydki nędz­nie ster­czały spod togi.

Samą cere­mo­nię też wspo­mi­nam dobrze. Zna­la­złem się w cen­trum uwagi i po raz pierw­szy poczu­łem się jak aktor. Wspa­niałe, nie­po­rów­ny­walne z niczym doświad­cze­nie, gdy oczy wszyst­kich spo­czy­wają na tobie i każdy czeka na twój gest, łowi każde słowo. Pro­blem w tym, że nie gra­łem. Porzu­ci­łem dzie­ciń­stwo i zosta­łem męż­czy­zną już na zawsze. Zdjęto mi z szyi bullę, sym­bol wol­no­ści, a za nią poszła weł­niana toga, zdo­biona pur­pu­ro­wym szla­kiem. Zosta­łem w samej tunice. Nagle poczu­łem się goły i prze­ra­żony. Nie­wol­nik nało­żył na mnie nową togę, kre­do­wo­białą, wyko­nu­jąc sekwen­cję skom­pli­ko­wa­nych ruchów: przez lewe ramię, plecy, prawe ramię i lewe ponow­nie, bez żad­nych guzi­ków czy spi­nek, tak w ogóle trudno o mniej prak­tyczny strój, mar­z­łem lub poci­łem się w zależ­no­ści od pogody, no i musia­łem pod­trzy­my­wać mate­riał, cały czas uno­sząc rękę. Sama bulla zawi­sła w domo­wej kapliczce. Upra­gniona wol­ność drwiła ze mnie, dyn­da­jąc na sznurku.

Marzył mi się rydwan i śpiew, dosta­łem urząd pro­kon­sula, co nie było jed­nak takie znów złe, bo jesz­cze czę­ściej musia­łem poja­wiać się na igrzy­skach. Zaj­mo­wa­łem tam lep­sze miej­sca niż wcze­śniej. Gdzie ten prze­stra­szony chło­piec, który gapił się na śmierć niedź­wie­dzia spod try­buny? Odkry­łem radość w pro­wa­dze­niu publicz­nych cere­mo­nii. Tych mie­li­śmy od cho­lery, bo też namno­żyło się nam bogów, któ­rych nale­żało obła­ska­wić. Żeby daleko nie szu­kać, na Polu Mar­so­wym pro­wa­dzi­łem obrzęd ku czci Por­tusa, boga klu­czy i zam­ków do drzwi. Pło­mie­nie tań­czyły w wiel­kich misach, grały rogi, trąby i cym­bały, a ja w sekwen­cji poważ­nych, powol­nych gestów wkła­da­łem w ogień klu­cze do świą­tyń, budyn­ków publicz­nych i domów boga­czy, w dużym skró­cie cho­dziło o to, by Por­tus nasy­cił się takim klu­czem i nie spo­pie­lił Mia­sta.

Mia­łem i inne, cie­kaw­sze przy­gody. Boski Klau­diusz umy­ślił sobie wielką imprezę na oko­licz­ność dzie­się­cio­le­cia spra­wo­wa­nia wła­dzy. Uznał błęd­nie, że ludzie się cie­szą. Pod okiem matki uło­ży­łem prze­mowę ku jego czci i wygło­si­łem ją w pur­pu­ro­wej sza­cie. Bry­ta­nik, młod­szy ode mnie, jesz­cze w chło­pię­cym stroju, stał obok i pocią­gał nosem. Miał zresztą powód, bo nasz mędrzec i znawca języ­ków wła­śnie zatłukł mu nauczy­ciela z jakie­goś bła­hego powodu.

Sam Klau­diusz tego dnia też omal nie roz­stał się z życiem. Wygła­sza­łem swoją prze­mowę, matka nie spusz­czała ze mnie wzroku, a lud nie chciał słu­chać, tylko tupał gniew­nie. Plony były słabe, do portu w Ostii nie przy­pły­nęły statki ze zbo­żem. Burze zatrzy­mały je w dro­dze z Egiptu, w czym dopa­trzono się, a jakże, woli bogów. Bogu trudno zro­bić jakąś krzywdę, lud rzym­ski posta­no­wił więc stłuc Klau­diusza.

Pero­ro­wa­łem, a tłum buczał coraz gło­śniej i wygra­żał pię­ściami, w naszym kie­runku pole­ciały błoto, gnój, kamie­nie i suchy chleb. Zbrojni wpa­ko­wali nas w lek­tyki, wzięli w kor­don i znie­śli z Pala­tynu. W samą porę: lud wdarł się do pałacu, wywle­kał ubra­nia z kufrów, roz­bi­jał fla­kony per­fum, plą­dro­wał kuch­nie i spi­żar­nie, wyła­do­wy­wał wście­kłość na każ­dym, kto się nawi­nął.

W ogóle dało się odnieść wra­że­nie, że poczciwy Klau­diusz tylko cudem umyka śmierci. Ledwo upo­rząd­ko­wali pałac, wymy­ślił sobie bitwę mor­ską na sztucz­nym jezio­rze. Wła­ści­wie podej­ścia do tematu miał aż dwa, za pierw­szym razem kazał naszy­ko­wać okręty, gla­dia­to­rów i zwy­kłych prze­stęp­ców, któ­rych zamie­rzał wygu­bić. Na ich szczę­ście i fra­su­nek Klau­diusza woda ledwo ciur­kała z naszy­ko­wa­nych kana­łów. Syn Jowi­sza dostał szału i posta­no­wił rzu­cić inży­nie­rów na pożar­cie dzi­kim zwie­rzę­tom. Wyja­śni­łem mu, że jeśli to zrobi, nikt o zdro­wych zmy­słach nie weź­mie już tej roboty. Mędrzec posłu­chał, a za dru­gim razem inży­nie­ro­wie spi­sali się aż nazbyt wspa­niale: woda buch­nęła ścianą wprost na cesar­ską ucztę, na ławy, stoły i samego Klau­diusza, który już się opił falerna i łak­nął krwi. Dostał pod­to­pie­nie w błocku. Cudem go oca­lono.

Jesz­cze raz otarł się o śmierć, kiedy wygnał astro­lo­gów, jego zda­niem nazbyt chci­wych. Prze­pę­dzeni popro­sili gwiazdy o zemstę, w efek­cie czego Klau­diusz konał w swo­ich kom­na­tach, nie­zdolny nawet, by usiąść: spał, pła­kał i trzy­mał się za brzuch. Na moje, gwiazdy nie miały z tym nic wspól­nego, raczej demon obżar­stwa. Zastę­po­wa­łem go w sena­cie. Pierw­szy raz posze­dłem do Curia Iulia, gdzie pach­niało kurzem, chło­dem kamieni i smro­dem sta­ru­cha, sena­to­ro­wie gnie­tli się na twar­dych sie­dzi­skach i pod­pie­rali ściany, a że togi słabo chro­niły przed zim­nem, to mojej prze­mo­wie towa­rzy­szyło kle­ko­ta­nie zębów. Mówi­łem coś o nadzie­jach zwią­za­nych ze zdro­wiem Klau­diusza, coś o Ene­aszu, od któ­rego niby wszy­scy pocho­dzimy, cie­szy­łem się tą chwilą, brzmie­niem każ­dego słowa i burzą okla­sków na koniec. To był mój moment. Mój świat. Gdyby kaj­sar roz­stał się z życiem, był­bym jesz­cze szczę­śliw­szy.

Ale wró­cił do zdro­wia. I zna­lazł mi żonę.

9

Pomysł ze ślu­bem wyszedł, a jakże, od matki. Wybór padł na Okta­wię, córkę Klau­diu­sza. W ten spo­sób matka umac­niała moją pozy­cję poli­tyczną i zabez­pie­czała przy­szłe pano­wa­nie.

Mama, publicz­nie wynio­sła i oschła, pry­wat­nie zmie­niała się w roz­ju­szoną gęś. Wyrzu­cała z sie­bie kaskady słów o tym, jacy ludzie są męczący i głupi, machała wtedy rękami, aż podzwa­niały bran­so­lety, i wbi­jała we mnie wzrok, szu­ka­jąc potwier­dze­nia wła­snych słów. Zda­rzało się, że sia­dała na brzegu sofy i zano­siła się szcze­rym śmie­chem z jakie­goś ekwity czy innego pon­ty­fika. Tym razem powodu do rado­ści dostar­czy­łem ja.

– Ani myślę się żenić, mamo – tak jej powie­dzia­łem, mocny i pewny swego.

Matka prych­nęła.

– Oże­nisz się i cześć. Nie po to mal­tre­to­wa­łam Klau­diu­sza o tę całą Okta­wię, żebyś mi teraz robił kło­poty. Masz kochankę?

– No nie­spe­cjal­nie.

– A chłopca? Miłu­jesz jakie­goś?

– Też nie.

– Więc o co cho­dzi? – zapy­tała, po czym przed­sta­wiła swój wspa­niały pomysł. – Oże­nisz się z Okta­wią, wyma­new­ru­jemy Bry­ta­nika, Klau­diusz pój­dzie w piach, impe­rium będzie twoje.

Powie­dzia­łem wtedy, że pano­wa­nie mam w dupie, niech Bry­ta­nik sobie rzą­dzi, idiota, syn idioty, taka piękna rysuje się nam linia dyna­styczna. Ja się wypi­suję z tego inte­resu.

Matka, pamię­tam dobrze, wydęła usta i zapy­tała, czym w takim razie zamie­rzam się zaj­mo­wać.

Na swoje nie­szczę­ście powie­dzia­łem prawdę.

– Będę akto­rem i woź­nicą. Będę śpie­wał, i to tak, że wszy­scy pozbie­rają szczęki z pia­chu areny, będę jak Her­mo­ge­nes, zachwycę grą na cytrze i orga­nach wod­nych.

Rechot matki był gor­szy niż witka Klau­diu­sza. Zano­siła się śmie­chem, trzy­ma­jąc się za brzuch.

– Akto­rzy kle­pią biedę – przy­po­mniała. – Ludzie plują im do kie­li­cha, oby­wa­tele o twoim sta­tu­sie spo­łecz­nym w ogóle nie mogą wystę­po­wać w cyrku, choćby i chcieli, zabro­nił tego sam August, a Tybe­riusz przy­kle­pał, przy­po­mnij sobie o tym wresz­cie.

– I co z tego? – bąk­ną­łem.

Spo­waż­niała.

– Ja ci opo­wiem, co z tego. Poślu­bi­łam ośli­nio­nego jąkałę z kuśką mocarną jak gli­sta, ura­bia­łam go jak ser na more­tum tylko po to, ośle jeden, żebyś został pie­przo­nym kaj­sa­rem, a ty co, ple­ciesz mi coś o rydwa­nach i fistu­łach?

– Zbędna fatyga – odpar­łem, spusz­cza­jąc wzrok. – Czemu nie zapy­ta­łaś mnie o zda­nie?

– Wyobraź sobie, że wypadki prze­bie­gną tak, jak mówisz – powie­działa bar­dzo spo­koj­nie. – Klau­diusz umrze, wła­dzę przej­mie Bry­ta­nik, czy raczej ktoś, kto będzie ste­ro­wał tym bał­wa­nem. Jak myślisz, co się z tobą sta­nie? Zamor­dują cię natych­miast jako kon­ku­renta. Oto twój wybór. Umrzesz lub będziesz pano­wał.

Cóż, z czymś takim trudno dys­ku­to­wać. Upo­ko­rzony i wście­kły wró­ci­łem na pokoje. Znów byłem tylko chłop­cem, który pła­cze w poduszkę. Figurką, nie czło­wie­kiem. Tam­tej nocy nie spa­łem do świtu. Poją­łem coś wię­cej niż naturę kom­pro­misu: zro­zu­mia­łem, że będę żył cudzym życiem, a to praw­dziwe, któ­rego pra­gnę, ni­gdy nie będzie nale­żało do mnie.

Skończmy te smęty. Jeśli ktoś był bar­dziej prze­ra­żony ode mnie, to sama Okta­wia. Rozumu star­czyło jej aku­rat, by pojąć, że pakuje się w coś nie­bez­piecz­nego, zwłasz­cza że jej poprzedni narze­czony dziw­nym tra­fem nagle popeł­nił samo­bój­stwo. Koniec koń­ców źle to wyszło, choć ni­gdy nic nie mia­łem do tej cichej, ponu­rej dziew­czyny. W grun­cie rze­czy nie­wiele umiem o niej powie­dzieć. Skoń­czyła trzy­na­ście lat, dwa mniej niż ja. Umiała ukry­wać cier­pie­nie. W twa­rzy dziecka zamknięto oczy sta­ruszki, sine żyły spla­tały się na drob­nych przed­ra­mio­nach, mówiła cicho i mało, jadła wyłącz­nie drob­nymi kęsami i po posiłku bez słowa odcho­dziła do swo­ich pokoi; nikt nie wie­dział, czym tak naprawdę zmę­czona.

Myśmy się ni­gdy nie poko­chali, gorzej nawet, nie zdo­ła­li­śmy się polu­bić. Opo­wia­da­łem jej o woź­ni­cach, Pary­sie i Hero­stra­te­sie, pró­bo­wa­łem czy­tać frag­menty wła­snych utwo­rów, a ona nie zada­wała żad­nych pytań, a gdy mil­kłem, natych­miast wyda­wała z sie­bie wes­tchnie­nie ulgi. Potra­fiła jed­nak śmiać się w towa­rzy­stwie nie­wol­nic i wyzwo­le­nic, i ten śmiech brzmiał mi w uszach pod­czas dłu­gich chwil mał­żeń­skiej ciszy. Naj­gor­sze były rzad­kie akty wymu­szo­nej czu­ło­ści: dłoń na nad­garstku, muśnię­cie ust w poli­czek. Ona z kolei widziała we mnie potwora, w każ­dym razie bała się okrop­nie, nie spo­tka­łem czło­wieka, co był mi rów­nie daleki jak wła­sna pierw­sza żona.

Cere­mo­nia ślubna prze­bie­gła zgod­nie z pla­nem matki. Wspól­nie zdję­li­śmy sierść ze świń­skiej szyi, Okta­wia podała mi nóż i otwo­rzy­łem zwie­rzę­ciu gar­dło, obe­szli­śmy ołtarz, a przed nami szedł chło­pak, nio­sąc w koszu to zakrwa­wione ostrze, mirrę i kłąb bia­łych wstą­żek. Zaję­li­śmy miej­sca na krze­słach obło­żo­nych skó­rami i zaraz trzeba było zasu­wać znowu, do rodzi­ców Okta­wii na ucztę, i potem do mnie, na pokoje w pałacu.

Prze­szli­śmy przez Mia­sto poprze­dzani przez mło­dzieńca dzier­żą­cego tar­ninę, dwóch innych towa­rzy­szyło mojej ślub­nej, jeden z kadzi­dłem, drugi z wrze­cio­nem. Te sym­bole, jeśli pani pyta, zna­czą tyle, że kobieta powinna haro­wać w domu z zasznu­ro­waną jadaczką. Sam sądzi­łem ina­czej, ale nikt mnie nie pytał, a już na pewno nie matka. Wędro­wała z nami cze­reda zna­jo­mych i niezna­jo­mych, muzyk grał na aulo­sie, a dzie­ciaki ciskały w nas orze­chami. Przy­po­mnia­łem sobie dzie­ciń­stwo w Antium. Jakim cudem wpa­ko­wa­łem się w coś takiego?

Okta­wia nasma­ro­wała mi drzwi wil­czym sadłem, a chłopcy prze­nie­śli ją przez próg. Powie­działa: ubi tu Gaius, ibi ego Gaia, schy­liła głowę przed domo­wym bóstwem, pro­sząc o opiekę i potom­stwo; naprawdę, gdyby bogo­wie ist­nieli i dało się coś z nimi ugrać, nie niósł­bym zaraz potem żony do sypialni. Okta­wia poło­żyła się na ple­cach, wypy­cha­jąc bio­dra, aby uła­twić mi zada­nie, wsze­dłem szybko, skoń­czy­łem jesz­cze szyb­ciej. No, życie. Leże­li­śmy odwró­ceni ple­cami do sie­bie. Myśli kłę­biły mi się w gło­wie jak szczury w Clo­aca Maxima. Mia­łem żonę. Co teraz? Tak wła­śnie wygląda miłość? To ta wymu­szona roz­kosz? Czy nic wię­cej w miło­ści mnie nie czeka?

10

Z ciotką Domi­cją bar­dzo źle wyszło.

Muszę tutaj wyja­śnić parę rze­czy. Widziała pani kie­dyś drzewo gene­alo­giczne mojego rodu? Osza­leć można od samego patrze­nia i nawet ja nie rozu­miem, co tam się dzieje. Ow­szem, Domi­cja oka­zała mi bez­miar serca, ale była też babką Bry­ta­nika i Okta­wii, matką poprzed­niej żony Klau­diu­sza, którą ten w swo­jej roz­trop­no­ści kazał uśmier­cić. Koszula bliż­sza ciału, że tak powiem. Ciotka, bogata po obłęd i mądra jak cen­taur Chi­ron, pil­no­wała rodzin­nych inte­re­sów.

Zaczęło się od Bry­ta­nika. Z pupila sta­łem się rywa­lem w grze o tron, choć mówiąc szcze­rze, naj­chęt­niej leżał­bym plac­kiem przed ciotką, bła­ga­jąc, aby wyma­new­ro­wała mnie z tego układu. Nie mogłem. Ciotka wal­czyła o ucho Klau­diu­sza, roz­piesz­cza­jąc jego wpły­wo­wych wyzwo­leń­ców. Obsy­py­wała ich zło­tem, obie­cy­wała bajeczne posia­dło­ści w Ita­lii, wszystko po to, aby urżnięty kaj­sar pamię­tał, że Bry­ta­nik jest jego praw­dzi­wym synem, a ja tylko pasier­bem ze wspa­nia­łego rodu.

Z Okta­wią podob­nie: ciotka zapra­szała ją i wypy­ty­wała o różne rze­czy, pró­bu­jąc roz­po­znać moje zamie­rze­nia. Żeby było śmiesz­niej, potem brała ją w obroty moja matka, wielka Agry­pina. Widy­wano je, jak spi­jają sobie z dziób­ków, i jak znam życie, matka kła­dła Okta­wii do sko­ło­wa­nej głowy, że jej miej­sce jest przy mnie i lepiej trzy­mać ze zwy­cięz­cami.

Zwy­cię­stwo pozo­sta­wało nie­pewne, więc mama posta­rała się, by ciotkę oskar­żono o czary. Zaczęło się od tego, że Klau­diu­szowi prze­stały sma­ko­wać ulu­bione dania: sma­żona ryba, dak­tyle z orze­chami i potrawka grzy­bowa. Wszystko jak żwir, narze­kał. Na domiar złego skar­żył się na bole­ści. Wyzwo­le­niec prze­ku­piony przez matkę pod­po­wie­dział roz­wią­za­nie: ktoś babrał się w sadzy i krwi, spró­bo­wał magicz­nego skry­to­bój­stwa. Klau­diusz, autor nie­zli­czo­nych ksią­żek, histo­ryk, poli­glota i praw­nik, natych­miast to łyk­nął.

Powstało pyta­nie, kto tak się zaba­wia. Matka wezwała mnie do sie­bie i powie­działa, żebym wska­zał ciotkę. W końcu miesz­ka­łem u niej parę lat, z pew­no­ścią widzia­łem więc to i owo. Odmó­wi­łem sta­now­czo. Wów­czas mama powtó­rzyła starą śpiewkę tym nie­zno­szą­cym sprze­ciwu gło­sem, który brzmiał tak, jakby już ostrzono na mnie szty­let:

– Bry­ta­nik, wspie­rany przez ciotkę, przej­mie tron po Klau­diu­szu i cię zamor­duje.

– Trudno – odpar­łem, młody, to i głupi, bo po cóż się o sie­bie trosz­czyć. – Niech mor­duje.

Ani myśla­łem oczer­niać ciotki, która była dla mnie prze­cież taka dobra. Co z jej dziećmi? Bawi­łem się z nimi, gdy byłem mały. Teraz mają zostać bez matki. I to jesz­cze przeze mnie? Nie ma mowy, posta­wi­łem się twardo, ani myślę zostać potwo­rem.

– Nie umrzesz sam – powie­działa matka. – Mnie też zabiją, być może naj­pierw. Popa­trzysz sobie na mojego trupa. Naprawdę tego chcesz? – mówiła coraz szyb­ciej. – Po wszyst­kim, co dla cie­bie zro­bi­łam? Wybie­rzesz obcą kobietę zamiast wła­snej matki? Roz­szar­pią cię Furie i złe sny. Spę­dzisz życie prze­śla­do­wany przez upiorne cie­nie!

I roz­pła­kała się, po raz pierw­szy na moich oczach.

– Cza­sem nie wytrzy­muję – łkała – tak bar­dzo się boję. Od maleń­ko­ści żyję w bli­sko­ści śmierci. Nie śpię. Ledwo jem. Dopiero kiedy Domi­cja znik­nie, a ty, mój piękny, zastą­pisz Klau­diu­sza, poczuję się bez­piecz­nie. – Pod­nio­sła na mnie wzrok, taka kru­cha i bez­radna. – Jesteś moją nadzieją i oca­le­niem.

Pięk­nie ze mną pograła. Co pani zro­bi­łaby na moim miej­scu? Ja w ten spo­sób poją­łem, że krew to gleba wiel­kiej poli­tyki.

Wokół tematu cho­dzi­łem przez parę dni. Oddał­bym wiele, aby nie zna­leźć się w takiej sytu­acji. Jesz­cze tro­chę wie­rzy­łem w bogów, więc pro­si­łem o odda­le­nie od sie­bie tego wyboru. Jak mia­łem postą­pić? Matka albo ciotka. Jedna uro­dziła, druga się trosz­czyła. No wła­śnie. Z cięż­kim ser­cem posze­dłem przed komi­sję. Zawia­dy­wał nią sędzia wyzna­czony przez Klau­diu­sza, ciotki nie było, bo być nie mogło, tak sta­no­wiło prawo, przy­szedł tylko jej obrońca, który odważ­nie mil­czał przez pra­wie cały czas trwa­nia sprawy.

Powie­dzia­łem, pro­szę pani, okropne rze­czy. Zaczą­łem od kłam­stwa, że ciotka wymy­kała się nocą w towa­rzy­stwie dwóch nie­wol­nic, wra­cała nad ranem z brudną twa­rzą, cuch­nąca gro­bem i tru­pem. Z jej pokoi cza­sem docho­dziły inkan­ta­cje do Thota i Mar­duka. Doda­łem też, że widy­wa­łem u niej pta­sie pióra i tabliczki z zaklę­ciami pokryte sadzą, wtedy jej obrońca, skoń­czony śmieć, pode­rwał się z kamien­nego sie­dzi­ska i spy­tał, czy przyj­rza­łem się tym strasz­li­wym narzę­dziom. Tak, przyj­rza­łem się dobrze. Kła­miąc, odnaj­dy­wa­łem w sobie aktora, który wystę­po­wał w ponu­rym przed­sta­wie­niu. Prze­słu­cha­nie dobie­gło końca. Wró­ci­łem do sie­bie. Z murów i kolumn krzy­czała do mnie twarz ciotki.

Ścięto ją w ogro­dzie waw­rzy­no­wym.

11

Wkrótce Klau­diusz wyzna­czył mnie na następcę, matka trium­fo­wała, Bry­ta­nik jakoś to prze­łknął, ja nie prze­łknąłem. Żało­wa­łem ciotki Domi­cji, ale mówiąc szcze­rze, bar­dziej żało­wa­łem sie­bie. Rozu­mia­łem, że znik­nęła ostat­nia prze­szkoda pomię­dzy mną a pano­wa­niem. Tybe­riu­sza udu­szono poduszką. Kali­guli wpa­ko­wano nóż w jaja. Cie­kawe, jaki los mnie czeka?

Przy­cho­dzi taki moment w życiu każ­dego z nas, zapewne jest pani tego świa­doma, kiedy los pcha w nie­po­żą­da­nym kie­runku i nic z tym nie można zro­bić. Przy­szłość przej­muje nie­wy­sło­wio­nym lękiem, czu­jemy supły tward­nie­jące w brzu­chu i kamie­nie­nie serca, każdy nerw drży z grozy, każda myśl woła o oca­le­nie, bo poj­mu­jemy, że odwrotu nam wzbro­nią. Będę kimś, kim nie jestem, robiąc rze­czy pisane komu innemu, pew­nego dnia obro­snę w cudzą skórę, obca krew pod­trzyma zbędne puste życie, w końcu szpik zgnije w kościach i stanę się żywym tru­pem. Miała tak pani? Wraż­liwy prze­czuje począ­tek tej ścieżki i jej potworną nie­uchron­ność, prze­czu­wa­łem nawet ja, gów­niarz, który wybie­rał się do pre­tora.

Pro­sty obrzą­dek odby­wał się w domu urzęd­nika. Zło­ży­li­śmy ofiarę bóstwom i przod­kom, a mnie prze­szło przez myśl, że nie­któ­rzy nie potra­fią się wysrać bez jakie­goś rytu­ału. Myśla­łem zresztą o wielu rze­czach. O ciotce. O Okta­wii. O dzie­ciń­stwie w Antium i o tym, co tracę. Tym­cza­sem pre­tor prze­czy­tał moje nowe imię. Nazy­wa­łem się teraz Nero Clau­dius Caesar Dru­sus Ger­ma­ni­cus. Stare mi ode­brano. Nawet to.

Opu­ści­łem dom pre­tora. Dzień był gorący. Czarne plamy tań­czyły mi przed oczami i wyobra­ża­łem sobie, że tak może się czuć ska­za­niec po odczy­ta­niu wyroku śmierci. A skoro już przy tym, nie­wol­nik wycho­dzący z warzyw­niaka zgu­bił krok, z kosza poto­czyła mu się kapu­sta, nie­mal do moich stóp. Odsko­czy­łem w trwo­dze. Przez moment widzia­łem uciętą głowę ciotki Domi­cji.

Wtedy wła­śnie obie­ca­łem sobie, że gdy zostanę kaj­sa­rem, nikogo nie skrzyw­dzę. Juliusz Cezar wyrżnął milion Galów. August, naj­mą­drzej­szy z ludzi, wła­snymi rękami wyj­mo­wał wro­gom oczy. Ja, skoro już muszę pano­wać, wpro­wa­dzę nowy, łagodny styl rzą­dze­nia. Ciotka okaże się pierw­szą i ostat­nią ofiarą, żad­nej krwi na moich rękach, już ni­gdy.

I co mam pani powie­dzieć? No źle to wyszło.

Pieśń druga

1

W mło­do­ści czy­ta­łem dużo Owi­diu­sza i Hezjoda, dzięki nim poją­łem strasz­liwą naturę czasu, w którą wple­ciono nasze dzieje. W tka­ni­nie świata znaj­duje się też pani nić, radzę o tym pamię­tać.

Naj­pierw mie­li­śmy wiek złoty, wolny od cho­rób, głodu, wojen, ale i podróży. Każdy sie­dział tam, gdzie przy­szedł na świat, żył długo, a w śmierć zapa­dał jak w sen, bez żad­nego lęku. Nie zna­li­śmy zdrady ani bólu rwy kul­szo­wej, potem Jowisz zabił Saturna, a przy oka­zji też szczę­ście ludz­ko­ści. Może dla­tego wszy­scy się go tak bali. Wie­dzie­li­śmy, co potrafi nawy­wi­jać.

Wiek srebrny, co nastał po zło­tym, jesz­cze do cze­goś się nada­wał. Poja­wiły się wtedy naj­róż­niej­sze przy­kro­ści w rodzaju pór roku. Nic miłego. Ludzie zaznali trudu, bo musieli budo­wać domy na zimę i szu­kać schro­nie­nia przed słoń­cem, na domiar złego Jowisz z resztą towa­rzy­stwa zażą­dał ofiar i gnę­bił każ­dego, kto nie chciał ich skła­dać albo mu się zapo­mniało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki