38,90 zł
Przewrotna opowieść o namiętnościach ludzkiej duszy. I o miłości silniejszej niż czas
Kraków, maj 2003 roku. Ogień ogarnia Centrum Handlowe Gigant. Rozszalałe płomienie bezskutecznie próbuje opanować niemal dwustu strażaków. Wkrótce w areszcie śledczym przesłuchiwany przez psychiatrę strażak Staszek Zoll snuje niezwykłą historię, która może się okazać rozwiązaniem zagadki pożaru Giganta.
Imperium Rzymskie, lata 54–68.Cesarz Neron zatraca się w uczuciu do Poppei, żony przyjaciela. Gdy miasto niszczy wielki pożar, odważnie dowodzi akcją ratunkową. Rozpoczyna się poszukiwanie winnych. Poppea uważa, że to chrześcijanie rzucili klątwę na cesarską rodzinę.
Co łączy te dwie katastrofy? Czy możliwe, że zagadka współczesnej tragedii sięga czasów starożytnego Rzymu?
Wróg to historia o zagubieniu i walce o własną tożsamość. O niszczycielskiej sile uczući tajemnicach, które splatają losy bohaterów na przestrzeni wieków. Żywioł pochłania tu nie tylko budynki, ale i ludzkie dusze, a granica między rzeczywistością a ułudą zaciera się z każdą stroną.
Orbitowski zderza okrutny i olśniewający świat starożytnego Rzymu z atmosferą Polski tuż przed przystąpieniem do Unii Europejskiej. Duszny przepych uczt, zapach kadzideł i krwi na arenach… a także współczesny Kraków, życie pełne ekscytacji i niepewności, nadzieja na rozwój i obawa przed zmianami. Przaśność i wielkie aspiracje.
Łukasz Orbitowski (1977), jeden z najciekawszych polskich prozaików, autor m.in. powieści Kult, Chodź ze mną i Inna dusza. Nagrodzony Zajdlem i Paszportem Polityki, nominowany do nagrody Nike. Kiedyś robił programy telewizyjne, obecnie prowadzi zajęcia literackie w krakowskim więzieniu. Słucha metalu, podnosi ciężary. Mieszka z synem w Krakowie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 431
Pierwsze, co pamiętam, to krew. Miałem może trzy lata, gdy matka zabrała mnie na wyścigi rydwanów na Pole Marsowe; był z całą pewnością piętnasty października. Ciepła, brudna jesień. Pachniało pyłem, gniewem i spalonym mięsem, brzęczał szmal, huczały głosy przyjmujących zakłady, a ja szedłem za matką i potykałem się o cudze buty.
Bałem się, ale strach zniknął, zgasł jak świeca zduszona palcami, gdy tylko ruszyły czerwone kwadrygi, w terkocie kół, trzasku biczy i ogłuszającym ryku publiczności. Naprawdę nic nie może się równać z chwilą, gdy konie mkną, oś pęka na zakręcie, powóz koziołkuje, a woźnica, wciąż trzymający lejce, moment wcześniej piękny niby posąg, na którym jeszcze schnie farba, pada w ten kurz, w twardy piach toru wyścigowego.
Innym szło lepiej. Zachwycił mnie czarny rumak wprzęgnięty z prawej strony kwadrygi, zwierzę jak sztormowa fala, radosny supeł twardych mięśni, czysta, dzika siła – zdało się, że sam ciągnie powóz, a reszta koni tylko cwałuje obok. Już na trzecim okrążeniu jego kwadryga wysunęła się na prowadzenie, przy piątej zdobyli przewagę o pół prostej, a wyścig skończył się tuż przed moim nosem. Woźnica unosił dłoń, obsypany deszczem kwiatów i miedzianych monet. Chciałem podbiec. Dotknąć czarnej, gorącej skóry. Wspiąć się na zachwycającego rumaka. Wyrwałem się matce, popędziłem jak wariat, cześć, koniku!
Oni otworzyli mu gardło, mojemu pięknemu. Tak było. Doprawdy, wspaniała nagroda za zwycięstwo. Kapłan Marsa, salin z tarczą, w pancerzu i szpiczastej czapce włożył włócznię głęboko w szyję rumaka. Zaskoczone zwierzę zadrżało, kopyta zabębniły o ziemię, w czarnych oczach zaszkliła się groza, której istnienia wcześniej nawet nie podejrzewałem. Ważna lekcja, że tak powiem. I po wszystkim. Koń uklęknął, zachwiał się, parsknął i upadł. Krew z pyska buchnęła wprost na mnie.
Salin odłożył włócznię i sięgnął po miecz. Odrąbał ogon, a potem tę głowę godną zaprzęgu Posejdona. Uniósł za grzywę, wysoko, wyciągając swoje chude ciało, a krew zalewała mu ramiona i tę niedorzeczną czapkę. Cisnął łeb pomiędzy rozgrzany tłum. Poniósł się ryk i dobrzy, upaprani czerwonym, mokrym pyłem obywatele Miasta zwarli się w walce o ten oberwany czerep. Salin w tym czasie zaniósł ogon do świętego ognia, który płonął w Regii koło świątyni Westy. Spopielona krew trafi do pasterzy, powiedziała matka, by tłuste mięso owiec bezpiecznie dotarło na nasze stoły. Oto życzenie Marsa, tak chcą bogowie, a ja się mam stać jednym z nich. Takie przeznaczenie wybrała dla mnie matka i o żadnym innym nie chciała słyszeć. Zapytałem, czy bogowie są szaleni. Kto o zdrowych zmysłach zamienia konia na owcę? Tak powiedziałem, stojąc nad martwym ciałem bez ogona i głowy. Też czekało na ogień.
Matka strzeliła mnie w ucho.
Przyszedłem na świat przez poród pośladkowy. Chłodne grudniowe słońce spadło na mój goły zadek, co augur uznał za dobrą wróżbę. Trudno o lepszy powód, by wątpić w przepowiednie. Więcej racji miał wiecznie nawalony ojciec. Oświadczył, że matka jest szkaradą i rodzi wyłącznie szkarady. Miałem przynieść nieszczęście Miastu i światu.
Czy planował mnie zabić? Całkiem możliwe. W skąpej talii cnót taty próżno szukać odwagi. Słyszałem dziwaczną historię o mordercach, co wdarli się do mojej sypialni. Wypłoszył ich wąż, który wypełzł spod mojego łóżeczka. Tyle starczyło, draby uciekły, ja ocalałem, węża nie znaleziono.
Mieszkaliśmy w Antium. To takie nadmorskie uzdrowisko położone na południe od Miasta, wystarczy odbić z Via Appia, skręcić w Via Antiatina i już. Zawsze je lubiłem, może ze względu na pustkę, ciszę i chłodny wiatr od morza. Dawniej budowali się tutaj bogaci, cwani ludzie w rodzaju Cycerona, którzy zwiewali od smrodu Tybru, hałasu, tłoku i innych radości stolicy. August ich wykończył bądź wygnał, jednego po drugim. Tyle im przyszło z mądrości.
Włóczyłem się po wielkich, pustych willach otoczonych przez niszczejące ogrody. Z innymi dzieciakami ciskaliśmy kamieniami w resztki mozaik na ścianach atrium. Roztrzaskałem tak Heraklesa z Odyseuszem, ucztujące damy, pawie i łabędzie. Skakałem po stole o nogach w kształcie delfinów. Goniliśmy się od rana do nocy po wewnętrznym ogrodzie, między cyprysami i figurkami amorków trzymających kaczki. Plotłem wieńce i zdobiłem nimi głowy starych posągów. Proszę pani, ile razy się potłukłem, spadając z takiego! Kryłem się wśród chaszczy na dnie wysuszonych sadzawek, wspinałem się na dachy i kolekcjonowałem zwierzęce głowy z terakoty. Czasem kładłem się na plecach, umordowany tym dokazywaniem, a otaczały mnie potrzaskane lwy, psy i słonie z resztką barwnika na trąbach.
W jednej z willi natrafiłem na bibliotekę i kolekcję kości samego Tyberiusza. O tym ponurym człowieku mogę powiedzieć tyle, że kochał gady i zaprzyjaźnił się z jaszczurem. Wolałem kochać ludzi, w związku z czym matka powtarzała, jaki jestem głupi. W każdym razie niedługo przed śmiercią przeniósł do Antium kolekcję osobliwości wygrzebanych z ziemi. Mowa o szczątkach potworów: smoczych łbach, szponach gryfów i ich monstrualnych kręgosłupach, o czaszkach wilków i niedźwiedzi, w których tkwiły jeszcze ślady po oszczepach, o nosorożcach, słoniach i chimerach z czterema rzędami zębów i kolczastymi podgardlami. Ktoś dawno temu próbował łączyć je ze sobą, sczepiał i wiązał, tworząc przedziwne konglomeraty kości. Wszystko to leżało w wielkich kufrach, na ziemi, wśród zwojów. Wyjmowałem te czaszki, czyściłem z pyłu i zapalałem świece w głębokich oczodołach. Potem kładłem się naprzeciwko, patrzyłem w ogień i pytałem cicho: jak się masz, potworze?
Mieliśmy i inne zwierzęta, przewspaniałe. Na przykład koszatki. Żywe, wesołe skurczybyki. Smakują trochę jak królik. Przy kuchni trzymali ich sporo, zamkniętych w pękatych amforach. Lubiłem słuchać, jak skrobią o ścianki, no i umyśliłem sobie, że uwolnię te zwierzątka. Początkowo szło nieźle, bo żadnemu niewolnikowi nie przyszło na myśl, że jakiś dzieciak buchnie koszatki.
Najpierw je wypuszczałem, tak po prostu. Otwierałem przechyloną amforę i patrzyłem, jak gryzonie nieufnie wychodzą na zewnątrz. Nosy drżały im niby trzmiele, nerwowo chodziły ogony. Malec taki, jeden z drugim, drobił powoli, nagle orientował się w sytuacji i pryskał w tłustą trawę.
Ja zawsze potrzebowałem czegoś więcej, więc wymyśliłem sobie wyścigi koszatek. Plotłem kunsztowne uprzęże i zaprzęgałem te zwierzątka do miniaturowych powozów. Towarzyszyły mi dzieci niewolników. Uprzątnęliśmy kawałek posadzki w wysuszonym stawie i tam zrobiliśmy tor wyścigowy. W sumie źle to wyszło. Wyobrażałem sobie prawdziwy cyrk z rykiem ćwierci miliona gardeł i oszałamiającym pędem zawodników, tymczasem koszatki plątały się w uprzęże, wywracały powozy i uciekały we wszystkich kierunkach. Nie szło ich połapać. Potem zorientowałem się, że nie potrafią się wydostać z basenu. Zamieniłem im jedno więzienie na drugie, do tego wszystko się wydało, matka znów przetrzepała mi skórę, a niewolnicy z kuchni zaczęli pilnować koszatek.
Na szczęście wymyśliliśmy mnóstwo innych zabaw. Miałem lalki, wojowników z kości słoniowej, dzieci niewolników mi ich zazdrościły, lepiły własne figurki z gliny, wosku i chleba. Źle się z tym czułem. Toczyliśmy też wielkie bitwy na orzechy, guzy po tej frajdzie były mniej więcej takich rozmiarów jak one. Puszczaliśmy latawce i oskubaliśmy każdą kurę w okolicy.
Najbardziej lubiłem wyścigi ślepców. Wchodziłem koledze na barana. Albo on mnie, zamienialiśmy się często. Zabawa polegała na tym, że temu na dole zawiązywano oczy. Gnał przed siebie, a ten, co był na ramionach, wrzeszczał, którędy ma biec. Tak ścigaliśmy się i w dziesięciu. Wpadaliśmy na siebie, próbowaliśmy się strącać nawzajem i pędziliśmy najszybciej, jak można, po piasku, przez osadę rybacką, między domy pokrzywione przez wiatr i schnące sieci, aż do morza. Tam chwytaliśmy kije, biliśmy fale, udając, że dzielni z nas Trojanie i odpychamy Achajów od brzegu.
Pośrodku Antium stała świątynia bogini Fortuny, królowej zmiennego losu. Trudno taką lubić. Ciekawe, czy odpowiadała za mój poród pośladkowy i zesłała słońce na zadek. Były też inne świątynie, rozsiane po całym miasteczku – niewielkie, ciemne budynki z kamienia, w których głębi tańczyły słabe ognie. Każda miała swojego kapłana, był to najczęściej zmęczony życiem człowiek zakochany w serze, świeżych figach i jajkach na twardo. Co roku składał ofiarę takiemu bóstwu i wracał do swoich zajęć. Zagadnąłem raz takiego. Opiekował się świątynią bóstwa o imieniu Pales. Chciałem wiedzieć, kim właściwie ten Pales jest. Czym się zajmuje? W jakiej sprawie należy się do niego zwrócić? Kapłan odpowiedział, że nie wie, minę zrobił jak sprzedawca wina, któremu właśnie skończyło się falerno. Nie miał pojęcia, czy ten cały Pales to bóg, czy bogini, a ofiarę składa na wszelki wypadek, bo tak trzeba, bo inaczej bóstwo, kimkolwiek jest, strasznie się na nas zezłości.
Co do świątyni Fortuny, matka wybrała się tam po wróżbę. Odymiony kadzidłem haruspik wyczytał z oślej wątroby moje przyszłe panowanie. Ten chłopiec zostanie kajsarem, tak rzekł, i dodał, że potem zamorduję własną matkę. Trochę przykro. Sama zainteresowana przeszła nad tym do porządku dziennego.
– Niech sobie zabije – oświadczyła – byle tylko rządził.
Wówczas, w dzieciństwie, umiarkowanie interesowałem się jakimkolwiek mordowaniem, raczej tym, by prysnąć jakoś od matki. Ta trzymała mnie mocno przy sobie, bała się, że spadnę ze skały albo udławię się gruszką jak mój przyrodni brat Druzdus.
Często przywoływała mnie do porządku, a najbardziej złościła się o ząb, bo miała podwójny kieł w górnej szczęce. Dlatego uśmiech był jej wstrętny i uchodziła za nazbyt poważną. Mnie ręce rwały się do tego zęba, taki byłem nim zafascynowany, matka prała mnie za to po łapach, a raz ugryzła, lekko, lecz jednak, i odeszła, trzęsąc kaskadą włosów ujarzmionych przez szpile. Mój płacz nigdy nie robił na niej wrażenia.
Skoro siła zawiodła, wziąłem się na sposób. Wymyślałem żarty, urządzałem komediowe przedstawienia z wykorzystaniem figurek z kości słoniowej, wywracałem się specjalnie, wszystko po to, by złowić uśmiech arcypoważnej rodzicielki. Ta sznurowała usta i gotowała się w środku, pyrkał w niej humor jak woda w czajniku, aż czasem, nie za często, puszczała parę szczerego śmiechu. Sprytna była, przebiegła – zdarzało się jej, nawet wtedy, zasłonić dodatkowy kieł językiem.
Jak każde dziecko myślałem, że matka zostanie ze mną na zawsze. Pewnego dnia obudziłem się i jej nie było. Zagadywałem niewolników i wyzwoleńców: gdzie mama? Zbywali milczeniem, a miny mieli takie, jakbym pytał, gdzie mogę spotkać lwa nemejskiego albo kiedy Hannibal powróci z zaświatów. Dużo później dowiedziałem się, że Kaligula wygnał ją za udział w jakimś nonsensownym spisku. Wylądowała na wysepce bez nazwy, otoczona przez straż i parę milczących niewolnic, strach o życie zabijała poławianiem pereł.
W ten sposób zostałem tylko z ojcem. Mogę o nim powiedzieć tyle dobrego, że szybko umarł. Był zresztą starszym facetem, z kałdunem po jaja i wiecznie czerwoną mordą, z której sterczały krótkie miedziane włosy. Palce, błyszczące od tłuszczu i mokre od wina, zwykł wycierać w skraj togi, a potem pakował je w ciała licznych kochanek; pisk tych kobiet dochodził z jego sypialni, nawet jak jeszcze mieszkała z nami matka.
Szybko nauczyłem się schodzić mu z drogi. Miałem swoje powody. Słyszałem, że raz dla kawału przejechał jakiegoś chłopca i wykłuł rycerzowi oko, w biały dzień, na Forum. Płynęła w nim krew siostry Augusta, więc mało kto mu podskoczył, zresztą ta krew stanowiła jedyny powód do chwały. Do niczego się nie nadawał, choć pysznił się każdym urzędem. Jak dali mu organizację igrzysk, natychmiast narobił gnoju: ustawiał wyścigi, nie wypłacał nagród woźnicom, a potem woził się po Mieście w lektyce, której torowali drogę dwaj olbrzymi z Etiopii, roztrącając kijami przechodniów na prawo i lewo.
Spał do południa, więc wtedy czułem się swobodnie. Potem kombinowałem, jak mogłem. Gdy siedział w gabinecie, bawiłem się w perystylu. Szedł do perystylu, żeby zamoczyć nogi w sadzawce, to czmychałem do sypialni. Kiedy ucztował w triklinium, chętnie chowałem się w kuchni, podobał mi się rejwach, tumult tego miejsca oraz woń ostro przyprawionych potraw, które dawano mi do spróbowania, gapiłem się w węgiel drzewny żarzący się na murowanym palenisku, zagarniałem lejki o wymyślnych kształtach i marmurowe moździerze. Ale najchętniej przebywałem ze swoją bandą, pędziliśmy do osady rybackiej, do zniszczonych willi i bogów bez imienia. Stary to odkrył i zakazał dzieciom niewolników wychodzić na zewnątrz. Odtąd włóczyłem się sam. Znalazłem tylko smutek. Źle to wyszło.
Tylko raz poprosiłem go o coś. Wybierał się na igrzyska ku czci boskiego Augusta i bardzo chciałem, aby zabrał mnie ze sobą. Nudziłem się, sam w pustych domach porzuconych przez bogaczy, już bez kolegów. Zebrałem się w sobie i wyrosłem przed ojcem, który właśnie kazał szykować powóz, ze ściśniętym gardłem wyraziłem prośbę. Weź mnie, tato. Chcę zobaczyć lamparty osaczające słonia i białe niedźwiedzie, które polują na foki w płytkim basenie. Pokaż mi tyczkarzy skaczących nad łbami krokodyli. Przez moment myślałem, że mi przydzwoni. Ale on uklęknął, uśmiechnięty jak prawdziwie oddany ojciec, pogłaskał mnie po twarzy, zanurzył wielką dłoń w moich włosach, ścisnął mocno i rzekł coś takiego:
– Nigdy cię nigdzie nie wezmę, ty mały potworze. Takie rzeczy nie są dla ciebie. Umarłbym ze wstydu, gdyby inni zobaczyli, jaka maszkara się mnie uczepiła. Musiałbym cisnąć cię między te twoje krokodyle z wielkim pożytkiem dla wszystkich. Zjeżdżaj stąd. Starczy, że spojrzę na ciebie, i cały dzień mam zatruty.
Pamiętam też inne zdarzenie. Tata ucztował. Grała orkiestra, tańczyli akrobaci, na stołach leżały ostrygi, mięso flaminga i nadziewany kurczak, niewolnicy uwijali się, donosząc wino, ręczniki i wykałaczki, tymczasem ojciec perorował swym dudniącym głosem. Zwrócił uwagę na jednego z tych niewolników. Był to Grek, kruszyna, czysta służalczość. Stary kazał nalać mu wina z Chios do kubka z wypalanej gliny. Grek skwapliwie wypił. Tato ponawiał życzenie, sam dawał w palnik i patrzył, jak ten biedny człowiek dławi się drogim trunkiem. W końcu Grek się poskarżył, że już nie może. Stary zdawał się go nie słyszeć. Donieśli więcej tego wina z Chios. W końcu Grek osunął się na podłogę u stóp swojego pana, bełkotał coś o litości i wtedy urżnięty stary dostał szału, zaczął okładać faceta łapami ciężkimi od sygnetów, kopał i skakał po gardle, rozkładając szeroko ramiona, jakby planował wzbić się na Olimp, a grdyka biedaczyny służyła za trampolinę. O zmierzchu niewolnicy, którzy sprzątali z podłogi resztki jedzenia i płatki kwiatów, wynieśli i trupa.
Tato wkrótce za nim podążył. Nie powiem, poczułem się lepiej. Zmarł nagle, w Pyrgii, gdzie dostał puchliny wodnej. Ponoć długo nie rozumiał, co tak naprawdę się dzieje. Gdy dotarła do niego, że tak powiem, powaga sytuacji, rozpłakał się. Jęczał, że nie ma już Domicjusza Ahenobarbusa. Zamartwiał się tym, pewno tylko on jeden.
Sam też znalazłem się w kłopocie. Stary umarł. Matka łowiła perły gdzieś daleko. Byłem malutki. Należało coś ze mną zrobić.
W ten sposób wylądowałem u ciotki Domicji, siostry ojca. Rezydowała w Mieście, co zwiastowało koszmar. Nie chciałem słyszeć o żadnym wyjeździe. Sądziłem, że pozostanę w Antium i odzyskam dawne swobody. Gdzie tam. Załadowano mnie do dużego wozu zaprzęgniętego w cztery konie, razem z bagażami i pocztą. Poczułem się jak jedna z moich figurek, brutalnie przenoszonych z miejsca na miejsce, i chyba właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślałem, że muszę kiedyś stanowić o sobie, jeździć, gdzie chcę i tak dalej.
Długo tłukliśmy się po Via Appia, wzdłuż której ciągnęły się sosny, cyprysy i drzewa oliwne, a także mnóstwo grobów i krzyże pamiętające chyba Spartakusa. Przy głazach wyznaczających granicę Miasta wywalili mnie z powozu. Siadłem na poboczu. Gapiłem się na dalekie czerwone dachówki z terakoty, dachy świątyń pokryte brązem, który miejscami nabierał barwy patyny, i zastanawiałem się, przejęty, przerażony, jaki los mnie czeka.
Lęk prysnął, gdy przynieśli lektykę i wkrótce znalazłem się w Mieście. Znienawidziłem je wiele lat później, ale wtedy byłem chłopcem o włosach barwy siarki, który żył w dziurze nad morzem i ufał niemal każdemu. Oszalałem od nadmiaru wrażeń, kolorów i huku. W oczy biła biel budynków, od których odbijało się słońce, i marmurowych kolumn przy świątyniach. Kamienice, na siedem pięter jak nic, nachylały się ku sobie wygięte w delikatne łuki, a między ich dachami przerzucono deski i rozciągnięto sznury. Ciasne uliczki wypadały na szerokie place, na których rosły drzewa i tryskały fontanny. Wszystko huczało, dzwonił młot kowala, piły grały na drewnie, darli się nauczyciele i handlarze siarką, jakiś gość wypróbowywał trąbki, jedna za drugą, zagłuszając niezliczonych flecistów. Lektyka roztrącała niewolników z koszami na głowach, Sycylijczyków z nitkami szafranu we włosach, kudłatych Germanów, Etiopczyków o włosach zaplecionych w drobne warkoczyki. Sunęliśmy po szczynach i potłuczonych amforach, wciskaliśmy się między stragany, cuchnęło rzeką i gotowanym mięsem, w niebo walił dym z pieców ogrzewających termy, od bruku dla odmiany szło gorąco, lektyka się trzęsła i myślałem, że runie, a ja potoczę się jak woźnica strącony z kwadrygi, w sumie dobrze by było, podpalał mnie nagły zew przygody.
Ciotka Domicja zajmowała willę na wzgórzu Pincjusz blisko murów miejskich. Pod tęgimi dębowymi drzwiami warował niewolnik przykuty do ściany łańcuchem. Zdejmowali mu go tylko na noc. Zapowiedział mnie innemu niewolnikowi, ten pobiegł po kolejnego i tak dalej, aż wieść o moim przybyciu dotarła do ciotki. Sam dom okazał się rozległy i piękny, pełen prostych kolumn barwionych szkarłatem od dołu i z intensywnie zielonymi mozaikami. W środku panował chłód. Wszędzie płonęły lampy oliwne. Był też płytki basen, a w wawrzynowym ogrodzie na tyłach można było się zgubić; pomyślałem wtedy, że tak pięknie mogłyby wyglądać domy w Antium, gdyby kajsar August choć trochę kochał ludzi.
Ciotka okazała się wytworną kobietą o niezmierzonej miłości do dzieci. Miała ich dwoje, serca starczyło i na trzecie. Obsypywała mnie prezentami, dostałem na przykład drewnianą lalkę o ruchomych kończynach, konika na kółkach i szmacianego lwa, którego wszędzie zabierałem ze sobą. Domicja, blada jak wampir, z cerą obsypaną przez sztuczne pieprzyki, podkreślała powieki mazidłem z przypalanych mrówek. Patrzyłem, jak pośród niezliczonych kuferków pełnych pachnideł jest czesana w nieskończoność kościanym grzebykiem. Nienawidziła słońca. Dnie spędzała na pokojach i pilnowała, żeby kotary pozostawały zasunięte, zadbała też o zacienienie atrium winoroślą. Na zewnątrz widywałem ją tylko pod czerwoną parasolką, a lektyka zawsze stawała przy samych drzwiach, by ciotka mogła do niej wsiąść, wykonawszy sus zza progu, skądinąd przekomiczny.
To wszystko ważne, proszę pani, niech mi pani da mówić. Dojdziemy do tematu, który panią interesuje, tylko jedno wynika z drugiego, ktoś tak wykształcony powinien to wiedzieć. Zresztą pani trochę ją, tę moją ciotkę, przypomina. Siedzi pani całkiem jak ona, prościutko, tylko ma pani ten kołonotatnik zamiast kłębka włóczki.
Włóczyłem się za ciotką i pytałem o rozliczne bzdury. Jeśli Atlas trzyma Niebo, to co będzie, gdy kichnie? Która głowa Cerbera decyduje o merdaniu ogonem? Ciotka często brała mnie na ręce, całowała w policzki i raz powiedziała, że jestem już jej, znalazłem dom, nikogo i niczego nie potrzebuję. Cóż, nie była to prawda, bo wciąż myślałem o matce i jej zębie, zapytałem nawet ciotki, czy moglibyśmy ją odwiedzić na wyspie. Machnęła ręką, ciężką od złota, i poradziła, żebym zapomniał o mamie.
Na co dzień miała masę zajęć, ale zadbała, żebym się nie nudził. Doglądali mnie tancerz i lekarz, skądinąd zakochani w sobie, noce grzmiały od ich miłości. Dostałem też nauczycieli, niesłychanie poważnych, jakby znali treść przepowiedni o moim przyszłym panowaniu. Składałem literki wyrzeźbione na kości słoniowej, uczyłem się liczenia na palcach i obrywałem witką po łapach zawsze, kiedy się pomyliłem.
Dali mi do czytania Homera i Wergiliusza, zapisanych na pasach lnianego płótna złożonych w harmonijkę. Wergiliusza uznaję za nudziarza nawet dzisiaj, lecz Homer bardzo mi się spodobał. Kawałki tej historii znałem już wcześniej, teraz wykułem ją na blachę, wszystkie księgi, a zapytany, komu sprzyjam, który heros najbardziej mi się podoba, bez wahania wymieniłem Parysa. Nauczyciel był ciekaw dlaczego. Odrzekłem śmiało, że w tej historii każdy morduje każdego, ludzie ciągną trupy za rydwanami i palą się żywcem, a mądry Parys próbował się wypisać z tego krwawego kabaretu, łaknął miłości, spokoju i niczego więcej.
W ten sposób przeszliśmy do układania mów i pisania wierszy. Zwłaszcza z poezją było mi pod drodze, zapełniałem całe arkusze papirusu wersami o dawnych bitwach, gorgonach i tym nieszczęsnym Parysie; belfer potem prychał i wymachiwał witką, bo rytmika nie grała, ale miałem to gdzieś, bo odkryłem pisanie, ten dziki czar słowa, toń opowieści, co zalewa wszystko i kruszy każdy mur, mówiąc wprost, chwyciłem okruch przeznaczenia; pisząc, poczułem się wolny.
Z wolnością było jednak krucho. Nie pozwalano mi wychodzić. W dni bez szkoły biegałem po ogrodzie, słuchałem odgłosów Miasta dochodzących zza muru i wojowałem z nudą. Znów byłem figurką, nie człowiekiem. Im więcej ciotka dawała mi zabawek, tym bardziej czułem się jedną z nich.
Postanowiłem uciec.
Powiedziałem, że nie mogłem wychodzić, ale to nieprawda. Po prostu nie puszczano mnie samego. Łowiłem każdą okazję, żeby się wyrwać, najczęściej w towarzystwie wyzwoleńców, choćby tej cudacznej pary, lekarza z tancerzem. Doktor miał krótkie, włochate ramiona i nos, na którym mogłaby pani wieszać pranie, starzejący się akrobata, wyższy przynajmniej o dwa łokcie, pił mało wina, jadł prawie wyłącznie gruszki i wyskubywał wszystkie włosy ze swojego muskularnego ciała. Razem wyglądali jak trzcina i kartofel.
W sumie trochę żałuję, bo wpędziłem ich w kłopoty, choć moja lista ludzi do żałowania jest, że tak powiem, trochę dłuższa. Przyzna pani, trzeba się pogodzić z wyrządzonym złem i iść dalej, poza tym lepiej krzywdzić niż być krzywdzonym. Może to jedyny wybór, przed jakim stoimy? No cóż. Domicja wysyłała tych dwóch ananasów po sprawunki, pewno dlatego, że mało kto u nas chorował, a i tańczyć nie było dla kogo, bo ciotka kochała tylko nas, a podziwiała wyłącznie siebie. Poszliśmy wcześnie, kiedy bruk jeszcze nie był nagrzany. W powietrzu czuć było resztki porannej wilgoci. Z niezliczonych pralni bił smród amoniaku i dobiegało rytmiczne sapanie mężczyzn ugniatających tkaniny. Cały czas musiałem uważać, żeby kogoś nie potrącić, żeby ktoś nie pchnął mnie na amforę z moczem, szukałem okazji do ucieczki, niestety, tancerz i lekarz prowadzili mnie uważnie przed sobą, nie spuszczając z oka.
Mieli kupić perfumy oraz przybory do pisania. Wiedziałem, że przy pachnidłach ucieczka nie wyjdzie, doktor został przed perfumerią i nawet zwalił mi na ramię włochatą łapę; był to ten rodzaj pieszczoty, którego wolałbym uniknąć. Tancerz niecierpliwił się i marudził, choć nie miał powodu, bo Domicja jasno powiedziała, czego sobie życzy. Moczył długie palce w esencji z mięty bądź kosztownego szafranu i podnosił pod ruchliwy nos, zgarbił się też nad olejem palmowym, aż wreszcie wyszedł, przyjemnie rozpogodzony, z pękatym flakonikiem barwionym na biało i żółto, w którym chlupotał wyciąg z indyjskiej paczuli.
Słońce rosło. Ruszyliśmy po artykuły papiernicze, sprzedawali je koło małej rozlewni brązu. Nad wejściem krzyczał szyld z nazwą sklepu. Świat nie zmienia się tak bardzo, jak sądzimy. Przed drzwiami leżały ciężkie drewniane panele, sufit w środku był okopcony, nos drażniła ciężka woń lamp oliwnych. Stało się dokładnie to, na co liczyłem: doktor władował się przed ladę, dotykał brzegów oferowanych papirusów, bawił się stylusami do pisania, niby że wybiera najlepszy, i mało, a wsadziłby palec do kuferka z atramentem. Tancerz próbował mu doradzać, przekomarzali się, ślepi na wszystko dookoła. Nie było to widowisko dla mnie. Prysnąłem.
I oto byłem wolny, po raz pierwszy w Mieście. Jak większość ludzi wolnych nie miałem pojęcia, co z tą wolnością zrobić, dasz człowiekowi smycz, a pójdzie naprzód, zabierz ją, to będzie kręcić się w kółko, aż zdechnie. Biegłem, skręcając w coraz węższe uliczki, pod łukami insuli, między wywróconymi koszami i niewolnikami drzemiącymi na progach, w końcu zwolniłem, złapałem oddech, trąciłem takiego jednego i zapytałem:
– Którędy do cyrku?
Wciąż pamiętałem wyścig w Circus Maximus, dokąd zabrała mnie matka, i chciałem przeżyć coś podobnego, no, może bez oglądania, jak odrąbują głowę koniowi i ciskają między ludzi. Pokierowano mnie na niewielką, piaszczystą arenę, wokół której stały trybuny z nieoheblowanego drewna, wyżej zaś pyszniły się orły pomalowane na żywe kolory. Wjazd kosztował, jak wszędzie. Prześliznąłem się bokiem, zacisnąłem ręce na głowie, żeby mój rudy czerep za bardzo nie rzucał się w oczy, i wpełzłem pod trybunę. Usadowiłem się na krawędzi rowu oddzielającego publiczność od areny, gryzłem palce i czekałem, co będzie.
Zadudniły bębny, zagrały piszczałki, a za nimi poszedł radosny ryk tłumu, ten rodzaj chóralnego dźwięku, który kamieniowi doda skrzydeł, a w pierś zająca wbije tygrysie serce, ci ludzie wyli, klaskali, tupali w rytm bębnów, aż trybuna drżała, leciały na mnie kurz, drzazgi, resztki jedzenia, kapało młode wino. I dobrze. Byłem tylko częścią krzyku.
Na arenie pojawił się gladiator, kawał chłopa, Gal albo Germanin, syn dębu i bagna, w hełmie, z tarczą i ochraniaczami na goleniach oraz przedramionach, z krótkim mieczem u pasa. Wiwatowano na jego cześć, on potrząsał włócznią i wydawał mi się najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Otwarto bramę po drugiej stronie areny. Dwaj posługacze w kombinezonach z grubej skóry, wywatowanych od środka, w hełmach i kapturach, wywlekli przed tłum niedźwiedzia na długim łańcuchu, kulę muskułów otoczonych futrem, w której płonęły tępe, gniewne oczy.
Pamiętam to, jakby zdarzyło się wczoraj, posługacze zniknęli za bramą, a oni zostali we dwoje, bestia i wojownik. Niedźwiedź potrząsał łbem, ciął pazurami piach areny, gladiator trzymał go na dystans włóczni, tak tańczyli, w huku bębnów, polifonii oklasków, piszczałek i gwizdów. Długo to trwało. Włócznia dźgała powietrze przed czarnym pyskiem, niedźwiedź napinał mięśnie, jakby szykował się do skoku, gladiator trochę szukał okazji do celnego ciosu, a trochę przeciągał te zmagania, bo walczył też o miłość publiczności, wreszcie cofnął się, wziął zamach i wraził włócznię głęboko w szyję zwierzęcia.
Tłum stracił rozum, choć i tak miał go niewiele, wspaniały lud Miasta, serca świata, zaczął drzeć się i skakać po trybunach, bałem się nawet, że deska trzaśnie i ludzie zwalą mi się na głowę, nie ma to jak śmierć pod tyłkiem urżniętego plebejusza; w każdym razie widziałem tumany kurzu, drżący żwir, niedźwiedzia, który padł, plunął krwią, a gdy gladiator już triumfalnie unosił dłonie, znów podniósł się na łapy. Gladiator spostrzegł zagrożenie. Stracił włócznię. Ta wciąż kołysała się w ciele wściekłego zwierzęcia.
Niech pani to sobie wyobrazi, proszę odłożyć ten długopis i słuchać. Niedźwiedź ruszył. Gladiator wyszarpnął miecz z pochwy i pojął, że z tym ostrzem to nie bardzo, kłuł nim tylko powietrze przed bestią, próbował nawet wyszarpnąć włócznię z niedźwiedziego cielska, lecz zwierz zmiażdżył ją łapą tak, że z szyi sterczał mu tylko czerwony okruch drzewca. Gladiator zaczął się wycofywać, zaskakująco rączo, mój tancerz jak nic by mu pozazdrościł, niedźwiedź podążał za nim, zostawiając szerokie plamy krwi, co wzbudziło wesołość publiki. Cała zabawa skończyła się w ten sposób, że wykrwawiony drapieżnik opadł z sił, łapy odmówiły posłuszeństwa i tylko pełzł z pianą na pysku, spomiędzy kłów strzelały mu szkarłatne bąbelki. Gladiatorowi wróciła wiara w zwycięstwo, stanął nad konającym i wbił mu miecz w kark po samą głownię. Posypały się asy i sestercje, a mnie ktoś chwycił za ucho: co tutaj robisz, gówniarzu?
W ten sposób wyrzucono mnie z imprezy, co nie zdarzyło się wcześniej ani później. Ani myślałem się zrażać. Ruszyłem dalej, przejęty tym, co zobaczyłem, pędziłem przez Miasto prowadzony przez powidok krwi, widziałem siebie z mieczem i dzidą naprzeciw lwów, tygrysów i słoni, wyobrażałem sobie, że trzymam naprężone lejce, i byłem pewien, że Miasto nie ma mi do pokazania niczego lepszego. Otóż miało.
Trafiłem do teatru na jednym z niezliczonych portyków, bo tak wyglądało wówczas Miasto – rój poskręcanych wąskich ulic i szerokie, jasne patelnie obrośnięte przez sosny i cyprysy. No więc na jednym z tych placów właśnie gapie gromadzili się przed rozłożoną sceną. Na płachtach dekoracji wysokich na dwa piętra wymalowano jakąś grecką miejscowość i górę w oddali, zamarły tam chmury, klucz gęsi i bure słońce. Przecisnąłem się przez tłum do pierwszego rzędu, zadarłem głowę. Nie miałem pojęcia, co się wydarzy, bo z teatru znałem tylko ten własny, ze skrzynią jako sceną i walkami figurek.
Ja umiem w słowa, zaklinam je i zmieniam w posłuszną materię, tu jednak, wobec tego, co zobaczyłem, czuję się bezradny. Bo jak oddać ten moment, gdy aktorzy, Orestes, Elektra i Klitajmestra, zaczynają tańczyć na obrotowej scenie do dźwięku organów wodnych, a wśród grzmotów, w trzaskach maszyny do piorunów z nieba sfruwa sam Apollo z lirą i łukiem? Wydawał się ogromny, nadludzki, kolana mi drżały, drżały też Orestesowi, kiedy błagał boga o zmianę wyroku. Bogowie wiedzą lepiej. Bogowie kochają nas miażdżyć. Co jeszcze? Co tam się wydarzyło? Syn zamordował matkę przy gwizdach publiczności, choć też prosiła o życie, zabrzmiały kotły, organy wodne weszły na najwyższe tony, Orestes miotał się po scenie, jeszcze z krwią Klitajmestry na rękach, a nad nim zawieszone na sznurach kołowały Erynie o łopoczących skrzydłach, każda w szarej, postrzępionej szacie, w ptasich maskach i ze żmijami w dłoniach. Orestes kulił się i bił po twarzy, w końcu zamarł z rękami splecionymi na głowie, trochę jak ja, gdy pełzłem pod trybuny, a wąż spuszczony z nieba pozbawił go życia.
Jak można zabić matkę, pytałem siebie. Co za człowiek porywa się na taką zbrodnię? Przedstawienie dobiegło końca. Ludzie się rozeszli. Zwinięto dekorację. Zobaczyłem rusztowanie zamontowane nad sceną, z którego spuszczano bogów i furie. Stałem dalej w naiwnej nadziei, że jeszcze wrócą i powtórzą przedstawienie. Nigdy nie widziałem niczego równie wspaniałego i w nagłym olśnieniu, w wybuchu wszystkich gwiazd, znalazłem swoje przeznaczenie. Pragnąłem być nimi. Nikim innym. Po co mam być jakimś tam Lucjuszem, skoro mogę się stać Parysem, Tezeuszem, Orestesem? Chciałem pędzić kwadrygą przez długi tor cyrku i walczyć z dzikimi zwierzętami. Łaknąłem braw, kwiatów, miedzianego deszczu i podziwu w oczach ludzi, bo gdy tylko ujrzałem fascynację na twarzach publiczności, pojąłem, kim jest artysta, i zapragnąłem nim zostać: kimś, kto daje innym szczęście i siebie tym uszczęśliwia.
Co do szczęścia, na razie znajdowało się ono poza moim zasięgiem. Zapadał zmierzch. U Domicji często straszono mnie okropnościami Miasta po zmroku, ponoć co świt znajdowano trupy spóźnionych przechodniów, którzy poruszali się bez eskorty. Czułem głód i strach. Bałem się, że jak wrócę, ciotka przetrzepie mi skórę, za dobrze pamiętałem ciężką dłoń mamy. Ale Domicja, gdy tylko stanąłem w progu, wzięła mnie w ramiona, obsypała pocałunkami i przytulała bez końca, ta dumna matrona drżała, wreszcie otarła łzy i kazała naszykować dla mnie kaczkę z bułeczkami.
Tej nocy długo brzmiał mocny, miarowy dźwięk: to bicz z rzemienia dzwonił o gołe tyłki tancerza i doktora.
Po paru latach moje życie zmieniło się ponownie. Matka wróciła z wygnania. Unikałem tematu, ale chyba trzeba wreszcie o niej opowiedzieć, o niej i o wujku Klaudiuszu.
Mama była wysoka i posągowo piękna, wyłączając ten kieł, który tak bardzo mi się podobał. Bieliła sobie policzki, włosy czesała na bok i układała w trzy rzędy przylegających do siebie pierścieni, wskutek czego z daleka sprawiała wrażenie, jakby na karku siedziało jej jakieś włochate zwierzę. Lubiła naszyjniki z pereł i złote bransolety w kształcie węży, twarz ciągle zakrywała welonem i ponoć jej noga nigdy nie dotknęła rzymskiego bruku. Poruszała się wyłącznie w lektyce, z lustrem, dzięki któremu przez szparę w kotarze obserwowała, co dzieje się na ulicach.
W pierwszych latach mojego życia okazywała mi moc wymuszonej czułości, jeszcze w Antium zdarzały się dni, kiedy nie pozwalała mi zejść z kolan, więc zdziwiłem się bardzo, gdy zobaczyłem ją teraz, po latach, wśród ludzi. Wodziła po nich spojrzeniem władczyni, roztaczając wokół siebie aurę niewymuszonego chłodu, mówiła powoli, starannie dobierając słowa, i miała w sobie, w postawie i tonie głosu, coś, co gięło innym karki. Przypominała królową roju otoczoną przez niewolnice. Ten kolorowy, zaaferowany tłum zwiastował jej przybycie. Oto kroczy wielka Agrypina!
Z wygnania cofnął ją Klaudiusz, nie przeczuwając nawet, co ściąga sobie na swoją durną głowę. Ktoś mógłby sądzić, że matka po latach na wyspie natychmiast popędzi do syna. Gdzie tam. Bawiła w Mieście przez wiele miesięcy, nim w ogóle raczyła odwiedzić Domicję. Dostrzegłem ją na przodzie orszaku, w długiej stoli barwy indygo, i przez moment sądziłem, że spotkałem ducha. Pobiegłem, wtuliłem się, matka stała sztywno i tylko zadarła mi brodę.
– Urosłeś, mój piękny – powiedziała i zainteresowała się Domicją.
Zrozumiałem, że matka mnie zabierze. Bałem się tego tak bardzo, jak kiedyś pragnąłem. Lalka przekładana do nowego kuferka. Dobrze było mi u Domicji, z jej czułością, basenem i ogrodem, lubiłem przecież nawet lekarza z tancerzem, chciałem wreszcie kawałka świata, który byłby mój, domu, którego nie stracę, z pewnością to pani rozumie. Wiedziałem też, że Domicja chce mnie zatrzymać, gdyby mogła, walczyłaby o mnie z matką jak motłoch o ten koński łeb, niestety, w tym starciu zwyciężczyni była znana od początku.
W końcu mama postawiła więc na swoim i zabrała mnie do siebie, to znaczy do pałacu, bo jej życie wykonało niezwykły obrót i z drżącej o własne życie poławiaczki pereł dostąpiła cesarskiego wyniesienia. Zrobiła karierę, mówiąc pani językiem. Wiele na to wskazywało, bo mimo wszystkich swoich masek, tych welonów zasłaniających twarz namiętnej sowy, zdradzała tylko jedną pasję i jedyną naturę. Wychowały ją mądre stare kobiety. Jej matka, moja babka straciła na torturach oko i zagłodziła się na śmierć. Sama Agrypina miała przywileje westalki, zawsze wiedziała, komu wejść do łóżka, doskonale obracała forsą i pewnie żałowała, że nie urodziła się facetem. Z chujem jako sterem dopłynęłaby na kraniec świata i zwyciężyła lewiatana, Partów i Brytów, niestety, przyszła na świat jako kobieta, wbrew przeznaczeniu.
Dobrze pamiętam ostatni wieczór z Domicją. Siedziałem w jej pokojach, przejęty rychłą perspektywą rozstania i straty. Ciotka piła słabe wino i przędła wełnę. Ręce jej drżały. Żadne z nas nie mówiło o tym, co ma nastąpić nazajutrz. Układałem w głowie mowę na przeprosiny, wchodziłem w rolę Achillesa, który tłumaczy matce, że jednak wyruszy na wojnę, bo jest do tego zmuszony. Są, ciociu, rzeczy potężniejsze od nas, ja już to wiem. Mimo to milczałem.
– Idź spać, Lucjuszku – poradziła ciotka. – Jutro ciężki dzień, musisz być wypoczęty.
Chciałem ją objąć. Zabrakło mi odwagi. Nie mogłem zasnąć. Myślałem, jak bardzo krzywdzę Domicję swoim odejściem, i nie wiedziałem, że wyrządzę jej kiedyś o wiele większą krzywdę.
Rano matka zjawiła się osobiście, by zabrać mnie do lektyki. Spojrzałem za siebie, w zacienionym atrium drżał kruchy cień ciotki. Dla odmiany w oczach matki tańczyły złośliwe płomyki, posłała Domicji spojrzenie, w którym radość mieszała się z niechęcią i zawołała, żebym poszedł za nią. Co miałem zrobić? Poszedłem.
Mama wyszła za Klaudiusza i została kajsarową. Tak właśnie zaczęło się moje nieszczęście.
Z wawrzynowego ogrodu ciotki cisnęło mnie do monstrualnego pałacu na Palatynie. Był to kloc, co przysiadł nad cyrkiem, u stóp wzgórza, a wściekle czerwony dach niemal równał się z koronami drzew na jego szczycie. Tak mieszkać może król świata, ktoś, kto wojuje nawet z rzeką i górą. W zewnętrznym ogrodzie zamiast jednej sadzawki było ich sześć, otoczonych przez posadzone w równych odstępach pinie, które strzyżono z upiorną dokładnością. Wzdłuż dłuższych boków ciągnęły się rzędy marmurowych kolumn. Dom i ludzie kształtowani linijką.
Dalej, za murem, rozciągał się plac z mnóstwem posągów pomalowanych na krzykliwe kolory, zdających się czmychać z kanciastych postumentów, a za nim ogromna świątynia Apolla, obok niewiele mniejsze poświęcone Jowiszowi i Wiktorii, zresztą wszędzie kręcili się jacyś kapłani, podobni trochę do tego, z którym gawędziłem w Antium, swoją świątynię miała nawet zgasła przedwcześnie siostra mojej zwycięskiej mamy. Serce matki tłoczyło krew bogów, więc i ja byłem bogiem, przynajmniej troszeczkę, zresztą matka nigdy nie dała mi o tym zapomnieć.
Ciśnięto mnie w ten przepych i bezsensowny tumult, generowany przez tłum urzędników o niejasnych kompetencjach. Kotłowali się jak koszatki w glinianym więzieniu, krążyli pomiędzy częścią prywatną pałacu a częścią publiczną, mieli nerwowe oczy i palce pobrudzone atramentem, a ściany zdobiły mozaiki przedstawiające takich właśnie gości – jakby ktoś miał kiedykolwiek zatęsknić za tymi marudami. Po posiadłości krążyli też wysłannicy z Grecji, Sycylii, Sardynii, Korsyki, Dacji oraz Syrii, z najróżniejszych dziur na tym smutnym świecie, a każdy miał gębę pełną skarg na namiestników i wysokie podatki. Czekali i rok na wysłuchanie. Nie zapomnijmy o uczonych, ciągnących do Klaudiusza jak muchy do gówna, ci mieli łby nabite wiedzą o jakichś pradawnych plemionach, Umbrach i Samitach, nieustannie perorowali coś w zapomnianej mowie i pisali opasłe księgi poświęcone grze w kości, które nieśli przed oblicze kajsara w nadziei, że sypnie im coś ze szkatuły.
W tej historii jest pełno ludzi, wiem. Próbuję opowiadać ją jak najprościej, rzecz w tym, że oni się roją, moją pamięć zaśmiecają bezimienne twarze i imiona bez twarzy, dość rzec, że zatęskniłem za dawną samotnością. Jakby tego było mało, śledzono mnie, cały czas ktoś za mną łaził, jak nie człowiek matki, to Klaudiusza. Ten uczony tuman miał własnego syna, Brytanika, i pewno chciał sprawdzić, do czego się nadaję, co ze mną można zrobić. Włóczyłem się po labiryncie pokoi o malutkich oknach prawdziwych i wielkich namalowanych, z widokiem na jakieś farbowane łąki i jeziora, wdrapywałem się po stromych schodach na szerokie balkony, a wszędzie podążały za mną ledwo słyszalne kroki.
Mieli w tym pałacu pomnik Heraklesa. Tak słyszałem. Jakiś pochlebca odkręcił mu głowę i nasadził w to miejsce łeb wujka Klaudiusza. Za moich czasów to szkaradzieństwo straszyło w wewnętrznym ogrodzie. Rzeźbiarz od tej głowy robił, co mógł, problem w tym, że pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć, w efekcie czego na tors kulturysty nabito oblicze księgowego przestraszonego katastrofalną pomyłką w rachunkach, twarz o pustych oczach i ustach jakby stworzonych do nieustannego drżenia.
Czytałem książkę Gravesa, może pani o niej słyszała, ten pisarzyna dokonał czegoś niebywałego: pod jego piórem tępy okrutnik zmienił się w cierpliwego mędrca o zachwycającej duszy. Nie należy wierzyć książkom. Czy pani mi wierzy? Czy pani sądzi, że moja opowieść może być prawdziwa? Proszę nie odpowiadać. W każdym razie wujka Klaudiusza zobaczyłem po raz pierwszy, kiedy jadł oliwki. Łowił je specjalnym szpikulcem w głębokiej misie, nabijał po kilka naraz, lśniących, sprowadzonych specjalnie z Grecji, potem zsuwał je wprost do ust, jeszcze nie przełknął, a już dziabał kolejne, turlały się po tej misie, więc wściekał się i miotał przekleństwa.
Tak wszedłem do Klaudiusza, mocno przestraszony. W końcu miał mnie adoptować. Figura ojca kojarzy mi się raczej kiepsko, zastanawiałem się, kogo właściwie zobaczę, lecz, przysięgam, nie spodziewałem się oślinionego dziada w todze, na której już zaczynało gnić żarcie. Wspaniały Klaudiusz początkowo w ogóle mnie nie spostrzegł, stałem więc jak skończony dureń pośrodku uczty, zastanawiając się, co dalej. Wreszcie kajsar podniósł się na tyle, na ile pozwalały mu zamroczenie alkoholowe i chroma noga, przyglądał mi się długo, mrużąc oczy, i wybełkotał coś w języku, którego nie znałem. Dopiero potem zrozumiałem, że mówi po etrusku.
Z tym etruskim miałem urwanie głowy, bo Klaudiusz uznał, że muszę go opanować, i wbijał mi do głowy zwyczaje tego wymarłego ludu. Mniej więcej w tym czasie doszło do mnie, że ostatnim śladem po dawnych społecznościach są fantazje okrutnego szaleńca. Wspomnienie o nas, o mnie i o pani, dogaśnie w czyjejś obłąkanej głowie. Tym koniec końców jesteśmy, rojeniem wariata. Klaudiusz uznał za słuszne nauczyć mnie etruskiego osobiście, gdyż wśród swych fascynacji i obsesji skrywał też żyłkę pedagoga. Całymi godzinami czytał mi historię Etrusków własnego autorstwa, wpychał słowa w gardło i bił po rękach do krwi za każdym razem, gdy się pomyliłem w recytacji.
Biada temu, kto trafił przed sąd boskiego Klaudiusza. Już lepiej było liczyć na łaskę gryfów i cyklopów. Mózg miał kajsar nabity przepisami prawnymi, precedensami i kruczkami, wybudzony nocą, wyrecytowałby ustawę dwunastu tablic bez żadnej pomyłki, w toku procesu natomiast kierował się zmysłem moralnym. Ten służył mu równie świetnie, co oczy kretowi, jako sędzia mój ojczym ożenił matkę z jej własnym synem i kogo tylko mógł, skazywał na rozszarpanie przez dzikie zwierzęta.
Bez przerwy jadł. Do tego, jako wielbiciel tradycji, wymyślił sobie, by młodzież starym zwyczajem uczestniczyła w ucztach usadowiona w nogach biesiadnego stołu. Nie różniliśmy się jego zdaniem od zwierząt. Tkwiłem tam więc z tym biednym Brytanikiem, tak jak tatuś bladym trzęsidupą, a nad nami syn Jowisza wpychał w siebie homary faszerowane kawiorem, marynowanego królika i świńskie wymiona, szczając jednocześnie do urynatu. Obżarty, opity winem, kładł się na wznak i jęczał, że zaraz umrze, rwało go bowiem w żołądku. Zgarbiony lekarz wsuwał mu piórko do gardła, Klaudiusz wymiotował, ożywiał się, po czym jadł i chlał dalej. Służba zanosiła go do łóżka nieprzytomnego.
Tak mniej więcej wyglądało moje z nim życie. Czasem nie mogłem zasnąć, tak bolały mnie dłonie, nie było jednak źle. Mogłem pod strażą wychodzić do teatru i wraz z wujkiem do cyrku, pisywałem pierwsze poematy, szkice sztuk, ćwiczyłem głos, zacząłem uprawiać boks i zapasy, machałem nawet hantelkami w gimnazjonie, wszystko po to, by nie spaść z rydwanu, gdy już zacznę powozić. Taką wymarzyłem dla siebie przyszłość, woźnicy i aktora. Matka wiedziała lepiej.
Zacząłem karierę publiczną.
Togę przywdziałem jako trzynastolatek. Powiem tak od serca, że wyrosłem i podobałem się sobie, ćwiczenia też zrobiły swoje. Miałem szerokie barki, kark gladiatora i tylko chude łydki nędznie sterczały spod togi.
Samą ceremonię też wspominam dobrze. Znalazłem się w centrum uwagi i po raz pierwszy poczułem się jak aktor. Wspaniałe, nieporównywalne z niczym doświadczenie, gdy oczy wszystkich spoczywają na tobie i każdy czeka na twój gest, łowi każde słowo. Problem w tym, że nie grałem. Porzuciłem dzieciństwo i zostałem mężczyzną już na zawsze. Zdjęto mi z szyi bullę, symbol wolności, a za nią poszła wełniana toga, zdobiona purpurowym szlakiem. Zostałem w samej tunice. Nagle poczułem się goły i przerażony. Niewolnik nałożył na mnie nową togę, kredowobiałą, wykonując sekwencję skomplikowanych ruchów: przez lewe ramię, plecy, prawe ramię i lewe ponownie, bez żadnych guzików czy spinek, tak w ogóle trudno o mniej praktyczny strój, marzłem lub pociłem się w zależności od pogody, no i musiałem podtrzymywać materiał, cały czas unosząc rękę. Sama bulla zawisła w domowej kapliczce. Upragniona wolność drwiła ze mnie, dyndając na sznurku.
Marzył mi się rydwan i śpiew, dostałem urząd prokonsula, co nie było jednak takie znów złe, bo jeszcze częściej musiałem pojawiać się na igrzyskach. Zajmowałem tam lepsze miejsca niż wcześniej. Gdzie ten przestraszony chłopiec, który gapił się na śmierć niedźwiedzia spod trybuny? Odkryłem radość w prowadzeniu publicznych ceremonii. Tych mieliśmy od cholery, bo też namnożyło się nam bogów, których należało obłaskawić. Żeby daleko nie szukać, na Polu Marsowym prowadziłem obrzęd ku czci Portusa, boga kluczy i zamków do drzwi. Płomienie tańczyły w wielkich misach, grały rogi, trąby i cymbały, a ja w sekwencji poważnych, powolnych gestów wkładałem w ogień klucze do świątyń, budynków publicznych i domów bogaczy, w dużym skrócie chodziło o to, by Portus nasycił się takim kluczem i nie spopielił Miasta.
Miałem i inne, ciekawsze przygody. Boski Klaudiusz umyślił sobie wielką imprezę na okoliczność dziesięciolecia sprawowania władzy. Uznał błędnie, że ludzie się cieszą. Pod okiem matki ułożyłem przemowę ku jego czci i wygłosiłem ją w purpurowej szacie. Brytanik, młodszy ode mnie, jeszcze w chłopięcym stroju, stał obok i pociągał nosem. Miał zresztą powód, bo nasz mędrzec i znawca języków właśnie zatłukł mu nauczyciela z jakiegoś błahego powodu.
Sam Klaudiusz tego dnia też omal nie rozstał się z życiem. Wygłaszałem swoją przemowę, matka nie spuszczała ze mnie wzroku, a lud nie chciał słuchać, tylko tupał gniewnie. Plony były słabe, do portu w Ostii nie przypłynęły statki ze zbożem. Burze zatrzymały je w drodze z Egiptu, w czym dopatrzono się, a jakże, woli bogów. Bogu trudno zrobić jakąś krzywdę, lud rzymski postanowił więc stłuc Klaudiusza.
Perorowałem, a tłum buczał coraz głośniej i wygrażał pięściami, w naszym kierunku poleciały błoto, gnój, kamienie i suchy chleb. Zbrojni wpakowali nas w lektyki, wzięli w kordon i znieśli z Palatynu. W samą porę: lud wdarł się do pałacu, wywlekał ubrania z kufrów, rozbijał flakony perfum, plądrował kuchnie i spiżarnie, wyładowywał wściekłość na każdym, kto się nawinął.
W ogóle dało się odnieść wrażenie, że poczciwy Klaudiusz tylko cudem umyka śmierci. Ledwo uporządkowali pałac, wymyślił sobie bitwę morską na sztucznym jeziorze. Właściwie podejścia do tematu miał aż dwa, za pierwszym razem kazał naszykować okręty, gladiatorów i zwykłych przestępców, których zamierzał wygubić. Na ich szczęście i frasunek Klaudiusza woda ledwo ciurkała z naszykowanych kanałów. Syn Jowisza dostał szału i postanowił rzucić inżynierów na pożarcie dzikim zwierzętom. Wyjaśniłem mu, że jeśli to zrobi, nikt o zdrowych zmysłach nie weźmie już tej roboty. Mędrzec posłuchał, a za drugim razem inżynierowie spisali się aż nazbyt wspaniale: woda buchnęła ścianą wprost na cesarską ucztę, na ławy, stoły i samego Klaudiusza, który już się opił falerna i łaknął krwi. Dostał podtopienie w błocku. Cudem go ocalono.
Jeszcze raz otarł się o śmierć, kiedy wygnał astrologów, jego zdaniem nazbyt chciwych. Przepędzeni poprosili gwiazdy o zemstę, w efekcie czego Klaudiusz konał w swoich komnatach, niezdolny nawet, by usiąść: spał, płakał i trzymał się za brzuch. Na moje, gwiazdy nie miały z tym nic wspólnego, raczej demon obżarstwa. Zastępowałem go w senacie. Pierwszy raz poszedłem do Curia Iulia, gdzie pachniało kurzem, chłodem kamieni i smrodem starucha, senatorowie gnietli się na twardych siedziskach i podpierali ściany, a że togi słabo chroniły przed zimnem, to mojej przemowie towarzyszyło klekotanie zębów. Mówiłem coś o nadziejach związanych ze zdrowiem Klaudiusza, coś o Eneaszu, od którego niby wszyscy pochodzimy, cieszyłem się tą chwilą, brzmieniem każdego słowa i burzą oklasków na koniec. To był mój moment. Mój świat. Gdyby kajsar rozstał się z życiem, byłbym jeszcze szczęśliwszy.
Ale wrócił do zdrowia. I znalazł mi żonę.
Pomysł ze ślubem wyszedł, a jakże, od matki. Wybór padł na Oktawię, córkę Klaudiusza. W ten sposób matka umacniała moją pozycję polityczną i zabezpieczała przyszłe panowanie.
Mama, publicznie wyniosła i oschła, prywatnie zmieniała się w rozjuszoną gęś. Wyrzucała z siebie kaskady słów o tym, jacy ludzie są męczący i głupi, machała wtedy rękami, aż podzwaniały bransolety, i wbijała we mnie wzrok, szukając potwierdzenia własnych słów. Zdarzało się, że siadała na brzegu sofy i zanosiła się szczerym śmiechem z jakiegoś ekwity czy innego pontyfika. Tym razem powodu do radości dostarczyłem ja.
– Ani myślę się żenić, mamo – tak jej powiedziałem, mocny i pewny swego.
Matka prychnęła.
– Ożenisz się i cześć. Nie po to maltretowałam Klaudiusza o tę całą Oktawię, żebyś mi teraz robił kłopoty. Masz kochankę?
– No niespecjalnie.
– A chłopca? Miłujesz jakiegoś?
– Też nie.
– Więc o co chodzi? – zapytała, po czym przedstawiła swój wspaniały pomysł. – Ożenisz się z Oktawią, wymanewrujemy Brytanika, Klaudiusz pójdzie w piach, imperium będzie twoje.
Powiedziałem wtedy, że panowanie mam w dupie, niech Brytanik sobie rządzi, idiota, syn idioty, taka piękna rysuje się nam linia dynastyczna. Ja się wypisuję z tego interesu.
Matka, pamiętam dobrze, wydęła usta i zapytała, czym w takim razie zamierzam się zajmować.
Na swoje nieszczęście powiedziałem prawdę.
– Będę aktorem i woźnicą. Będę śpiewał, i to tak, że wszyscy pozbierają szczęki z piachu areny, będę jak Hermogenes, zachwycę grą na cytrze i organach wodnych.
Rechot matki był gorszy niż witka Klaudiusza. Zanosiła się śmiechem, trzymając się za brzuch.
– Aktorzy klepią biedę – przypomniała. – Ludzie plują im do kielicha, obywatele o twoim statusie społecznym w ogóle nie mogą występować w cyrku, choćby i chcieli, zabronił tego sam August, a Tyberiusz przyklepał, przypomnij sobie o tym wreszcie.
– I co z tego? – bąknąłem.
Spoważniała.
– Ja ci opowiem, co z tego. Poślubiłam oślinionego jąkałę z kuśką mocarną jak glista, urabiałam go jak ser na moretum tylko po to, ośle jeden, żebyś został pieprzonym kajsarem, a ty co, pleciesz mi coś o rydwanach i fistułach?
– Zbędna fatyga – odparłem, spuszczając wzrok. – Czemu nie zapytałaś mnie o zdanie?
– Wyobraź sobie, że wypadki przebiegną tak, jak mówisz – powiedziała bardzo spokojnie. – Klaudiusz umrze, władzę przejmie Brytanik, czy raczej ktoś, kto będzie sterował tym bałwanem. Jak myślisz, co się z tobą stanie? Zamordują cię natychmiast jako konkurenta. Oto twój wybór. Umrzesz lub będziesz panował.
Cóż, z czymś takim trudno dyskutować. Upokorzony i wściekły wróciłem na pokoje. Znów byłem tylko chłopcem, który płacze w poduszkę. Figurką, nie człowiekiem. Tamtej nocy nie spałem do świtu. Pojąłem coś więcej niż naturę kompromisu: zrozumiałem, że będę żył cudzym życiem, a to prawdziwe, którego pragnę, nigdy nie będzie należało do mnie.
Skończmy te smęty. Jeśli ktoś był bardziej przerażony ode mnie, to sama Oktawia. Rozumu starczyło jej akurat, by pojąć, że pakuje się w coś niebezpiecznego, zwłaszcza że jej poprzedni narzeczony dziwnym trafem nagle popełnił samobójstwo. Koniec końców źle to wyszło, choć nigdy nic nie miałem do tej cichej, ponurej dziewczyny. W gruncie rzeczy niewiele umiem o niej powiedzieć. Skończyła trzynaście lat, dwa mniej niż ja. Umiała ukrywać cierpienie. W twarzy dziecka zamknięto oczy staruszki, sine żyły splatały się na drobnych przedramionach, mówiła cicho i mało, jadła wyłącznie drobnymi kęsami i po posiłku bez słowa odchodziła do swoich pokoi; nikt nie wiedział, czym tak naprawdę zmęczona.
Myśmy się nigdy nie pokochali, gorzej nawet, nie zdołaliśmy się polubić. Opowiadałem jej o woźnicach, Parysie i Herostratesie, próbowałem czytać fragmenty własnych utworów, a ona nie zadawała żadnych pytań, a gdy milkłem, natychmiast wydawała z siebie westchnienie ulgi. Potrafiła jednak śmiać się w towarzystwie niewolnic i wyzwolenic, i ten śmiech brzmiał mi w uszach podczas długich chwil małżeńskiej ciszy. Najgorsze były rzadkie akty wymuszonej czułości: dłoń na nadgarstku, muśnięcie ust w policzek. Ona z kolei widziała we mnie potwora, w każdym razie bała się okropnie, nie spotkałem człowieka, co był mi równie daleki jak własna pierwsza żona.
Ceremonia ślubna przebiegła zgodnie z planem matki. Wspólnie zdjęliśmy sierść ze świńskiej szyi, Oktawia podała mi nóż i otworzyłem zwierzęciu gardło, obeszliśmy ołtarz, a przed nami szedł chłopak, niosąc w koszu to zakrwawione ostrze, mirrę i kłąb białych wstążek. Zajęliśmy miejsca na krzesłach obłożonych skórami i zaraz trzeba było zasuwać znowu, do rodziców Oktawii na ucztę, i potem do mnie, na pokoje w pałacu.
Przeszliśmy przez Miasto poprzedzani przez młodzieńca dzierżącego tarninę, dwóch innych towarzyszyło mojej ślubnej, jeden z kadzidłem, drugi z wrzecionem. Te symbole, jeśli pani pyta, znaczą tyle, że kobieta powinna harować w domu z zasznurowaną jadaczką. Sam sądziłem inaczej, ale nikt mnie nie pytał, a już na pewno nie matka. Wędrowała z nami czereda znajomych i nieznajomych, muzyk grał na aulosie, a dzieciaki ciskały w nas orzechami. Przypomniałem sobie dzieciństwo w Antium. Jakim cudem wpakowałem się w coś takiego?
Oktawia nasmarowała mi drzwi wilczym sadłem, a chłopcy przenieśli ją przez próg. Powiedziała: ubi tu Gaius, ibi ego Gaia, schyliła głowę przed domowym bóstwem, prosząc o opiekę i potomstwo; naprawdę, gdyby bogowie istnieli i dało się coś z nimi ugrać, nie niósłbym zaraz potem żony do sypialni. Oktawia położyła się na plecach, wypychając biodra, aby ułatwić mi zadanie, wszedłem szybko, skończyłem jeszcze szybciej. No, życie. Leżeliśmy odwróceni plecami do siebie. Myśli kłębiły mi się w głowie jak szczury w Cloaca Maxima. Miałem żonę. Co teraz? Tak właśnie wygląda miłość? To ta wymuszona rozkosz? Czy nic więcej w miłości mnie nie czeka?
Z ciotką Domicją bardzo źle wyszło.
Muszę tutaj wyjaśnić parę rzeczy. Widziała pani kiedyś drzewo genealogiczne mojego rodu? Oszaleć można od samego patrzenia i nawet ja nie rozumiem, co tam się dzieje. Owszem, Domicja okazała mi bezmiar serca, ale była też babką Brytanika i Oktawii, matką poprzedniej żony Klaudiusza, którą ten w swojej roztropności kazał uśmiercić. Koszula bliższa ciału, że tak powiem. Ciotka, bogata po obłęd i mądra jak centaur Chiron, pilnowała rodzinnych interesów.
Zaczęło się od Brytanika. Z pupila stałem się rywalem w grze o tron, choć mówiąc szczerze, najchętniej leżałbym plackiem przed ciotką, błagając, aby wymanewrowała mnie z tego układu. Nie mogłem. Ciotka walczyła o ucho Klaudiusza, rozpieszczając jego wpływowych wyzwoleńców. Obsypywała ich złotem, obiecywała bajeczne posiadłości w Italii, wszystko po to, aby urżnięty kajsar pamiętał, że Brytanik jest jego prawdziwym synem, a ja tylko pasierbem ze wspaniałego rodu.
Z Oktawią podobnie: ciotka zapraszała ją i wypytywała o różne rzeczy, próbując rozpoznać moje zamierzenia. Żeby było śmieszniej, potem brała ją w obroty moja matka, wielka Agrypina. Widywano je, jak spijają sobie z dzióbków, i jak znam życie, matka kładła Oktawii do skołowanej głowy, że jej miejsce jest przy mnie i lepiej trzymać ze zwycięzcami.
Zwycięstwo pozostawało niepewne, więc mama postarała się, by ciotkę oskarżono o czary. Zaczęło się od tego, że Klaudiuszowi przestały smakować ulubione dania: smażona ryba, daktyle z orzechami i potrawka grzybowa. Wszystko jak żwir, narzekał. Na domiar złego skarżył się na boleści. Wyzwoleniec przekupiony przez matkę podpowiedział rozwiązanie: ktoś babrał się w sadzy i krwi, spróbował magicznego skrytobójstwa. Klaudiusz, autor niezliczonych książek, historyk, poliglota i prawnik, natychmiast to łyknął.
Powstało pytanie, kto tak się zabawia. Matka wezwała mnie do siebie i powiedziała, żebym wskazał ciotkę. W końcu mieszkałem u niej parę lat, z pewnością widziałem więc to i owo. Odmówiłem stanowczo. Wówczas mama powtórzyła starą śpiewkę tym nieznoszącym sprzeciwu głosem, który brzmiał tak, jakby już ostrzono na mnie sztylet:
– Brytanik, wspierany przez ciotkę, przejmie tron po Klaudiuszu i cię zamorduje.
– Trudno – odparłem, młody, to i głupi, bo po cóż się o siebie troszczyć. – Niech morduje.
Ani myślałem oczerniać ciotki, która była dla mnie przecież taka dobra. Co z jej dziećmi? Bawiłem się z nimi, gdy byłem mały. Teraz mają zostać bez matki. I to jeszcze przeze mnie? Nie ma mowy, postawiłem się twardo, ani myślę zostać potworem.
– Nie umrzesz sam – powiedziała matka. – Mnie też zabiją, być może najpierw. Popatrzysz sobie na mojego trupa. Naprawdę tego chcesz? – mówiła coraz szybciej. – Po wszystkim, co dla ciebie zrobiłam? Wybierzesz obcą kobietę zamiast własnej matki? Rozszarpią cię Furie i złe sny. Spędzisz życie prześladowany przez upiorne cienie!
I rozpłakała się, po raz pierwszy na moich oczach.
– Czasem nie wytrzymuję – łkała – tak bardzo się boję. Od maleńkości żyję w bliskości śmierci. Nie śpię. Ledwo jem. Dopiero kiedy Domicja zniknie, a ty, mój piękny, zastąpisz Klaudiusza, poczuję się bezpiecznie. – Podniosła na mnie wzrok, taka krucha i bezradna. – Jesteś moją nadzieją i ocaleniem.
Pięknie ze mną pograła. Co pani zrobiłaby na moim miejscu? Ja w ten sposób pojąłem, że krew to gleba wielkiej polityki.
Wokół tematu chodziłem przez parę dni. Oddałbym wiele, aby nie znaleźć się w takiej sytuacji. Jeszcze trochę wierzyłem w bogów, więc prosiłem o oddalenie od siebie tego wyboru. Jak miałem postąpić? Matka albo ciotka. Jedna urodziła, druga się troszczyła. No właśnie. Z ciężkim sercem poszedłem przed komisję. Zawiadywał nią sędzia wyznaczony przez Klaudiusza, ciotki nie było, bo być nie mogło, tak stanowiło prawo, przyszedł tylko jej obrońca, który odważnie milczał przez prawie cały czas trwania sprawy.
Powiedziałem, proszę pani, okropne rzeczy. Zacząłem od kłamstwa, że ciotka wymykała się nocą w towarzystwie dwóch niewolnic, wracała nad ranem z brudną twarzą, cuchnąca grobem i trupem. Z jej pokoi czasem dochodziły inkantacje do Thota i Marduka. Dodałem też, że widywałem u niej ptasie pióra i tabliczki z zaklęciami pokryte sadzą, wtedy jej obrońca, skończony śmieć, poderwał się z kamiennego siedziska i spytał, czy przyjrzałem się tym straszliwym narzędziom. Tak, przyjrzałem się dobrze. Kłamiąc, odnajdywałem w sobie aktora, który występował w ponurym przedstawieniu. Przesłuchanie dobiegło końca. Wróciłem do siebie. Z murów i kolumn krzyczała do mnie twarz ciotki.
Ścięto ją w ogrodzie wawrzynowym.
Wkrótce Klaudiusz wyznaczył mnie na następcę, matka triumfowała, Brytanik jakoś to przełknął, ja nie przełknąłem. Żałowałem ciotki Domicji, ale mówiąc szczerze, bardziej żałowałem siebie. Rozumiałem, że zniknęła ostatnia przeszkoda pomiędzy mną a panowaniem. Tyberiusza uduszono poduszką. Kaliguli wpakowano nóż w jaja. Ciekawe, jaki los mnie czeka?
Przychodzi taki moment w życiu każdego z nas, zapewne jest pani tego świadoma, kiedy los pcha w niepożądanym kierunku i nic z tym nie można zrobić. Przyszłość przejmuje niewysłowionym lękiem, czujemy supły twardniejące w brzuchu i kamienienie serca, każdy nerw drży z grozy, każda myśl woła o ocalenie, bo pojmujemy, że odwrotu nam wzbronią. Będę kimś, kim nie jestem, robiąc rzeczy pisane komu innemu, pewnego dnia obrosnę w cudzą skórę, obca krew podtrzyma zbędne puste życie, w końcu szpik zgnije w kościach i stanę się żywym trupem. Miała tak pani? Wrażliwy przeczuje początek tej ścieżki i jej potworną nieuchronność, przeczuwałem nawet ja, gówniarz, który wybierał się do pretora.
Prosty obrządek odbywał się w domu urzędnika. Złożyliśmy ofiarę bóstwom i przodkom, a mnie przeszło przez myśl, że niektórzy nie potrafią się wysrać bez jakiegoś rytuału. Myślałem zresztą o wielu rzeczach. O ciotce. O Oktawii. O dzieciństwie w Antium i o tym, co tracę. Tymczasem pretor przeczytał moje nowe imię. Nazywałem się teraz Nero Claudius Caesar Drusus Germanicus. Stare mi odebrano. Nawet to.
Opuściłem dom pretora. Dzień był gorący. Czarne plamy tańczyły mi przed oczami i wyobrażałem sobie, że tak może się czuć skazaniec po odczytaniu wyroku śmierci. A skoro już przy tym, niewolnik wychodzący z warzywniaka zgubił krok, z kosza potoczyła mu się kapusta, niemal do moich stóp. Odskoczyłem w trwodze. Przez moment widziałem uciętą głowę ciotki Domicji.
Wtedy właśnie obiecałem sobie, że gdy zostanę kajsarem, nikogo nie skrzywdzę. Juliusz Cezar wyrżnął milion Galów. August, najmądrzejszy z ludzi, własnymi rękami wyjmował wrogom oczy. Ja, skoro już muszę panować, wprowadzę nowy, łagodny styl rządzenia. Ciotka okaże się pierwszą i ostatnią ofiarą, żadnej krwi na moich rękach, już nigdy.
I co mam pani powiedzieć? No źle to wyszło.
W młodości czytałem dużo Owidiusza i Hezjoda, dzięki nim pojąłem straszliwą naturę czasu, w którą wpleciono nasze dzieje. W tkaninie świata znajduje się też pani nić, radzę o tym pamiętać.
Najpierw mieliśmy wiek złoty, wolny od chorób, głodu, wojen, ale i podróży. Każdy siedział tam, gdzie przyszedł na świat, żył długo, a w śmierć zapadał jak w sen, bez żadnego lęku. Nie znaliśmy zdrady ani bólu rwy kulszowej, potem Jowisz zabił Saturna, a przy okazji też szczęście ludzkości. Może dlatego wszyscy się go tak bali. Wiedzieliśmy, co potrafi nawywijać.
Wiek srebrny, co nastał po złotym, jeszcze do czegoś się nadawał. Pojawiły się wtedy najróżniejsze przykrości w rodzaju pór roku. Nic miłego. Ludzie zaznali trudu, bo musieli budować domy na zimę i szukać schronienia przed słońcem, na domiar złego Jowisz z resztą towarzystwa zażądał ofiar i gnębił każdego, kto nie chciał ich składać albo mu się zapomniało.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki