Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrzowska opowieść o nas samych.
1983, okres największej beznadziei Polski Ludowej. Po prowincjonalnych parafiach rozchodzi się wieść o Maryi ukazującej się na działkach w podwrocławskiej Oławie. Kościół odcina się od objawień, a generał Jaruzelski grzmi o religijnej ciemnocie. Mimo milicyjnych szykan dziesiątki tysięcy pątników nadciągają do małego miasteczka.
Prostoduszny rencista Heniek z nadludzką konsekwencją dąży do wybudowania wielkiego sanktuarium, które ma konsekrować papież Polak. Jego brat Zbyszek uporczywie lawiruje między poczuciem rodzinnej lojalności a oczekiwaniami przyjaciół, tworzących lokalną partyjno-kościelną elitę. Jego słabość do kobiet, równie silna jak miłość do żony i dzieci, to wymarzony materiał na esbecki szantaż.
Kult to najdojrzalsza powieść Łukasza Orbitowskiego, snuta z humorem i czułością. Zbeletryzowana, ale doskonale udokumentowana historia oławskich objawień jest tylko pretekstem do fascynującej opowieści o miłości i stracie, lojalności i próbie zrozumienia najbliższych. O potrzebie odkupienia win. O cudach i ich tajemnicy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 584
WydawcaJoanna Laprus-Mikulska
Redaktor prowadzącySylwia Ciuła
RedakcjaJoanna Mika Beata Kołodziejska
KorektaEwa Grabowska Katarzyna Bielawska-Drzewek
Copyright © by Łukasz Orbitowski, 2019 Copyright © for this edition by Dressler Dublin Sp. z o.o., Warszawa 2019
Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Warszawa 2019
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamaniewłoska robota
Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 733 50 10www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-813-9390-4
Skład wersji elektronicznej [email protected]
„Ostatnio tysiące naiwnych pognało na kolejny [cud] do Oławy. Każdy ma taki cud, na jaki zasługuje”.
Wojciech Jaruzelski, Referat Biura Politycznego na Krajowej Konferencji Delegatów PZPR, 1984
„Na początku lat osiemdziesiątych o Oławie mówiono w Polsce bardzo dużo. W kraju rozeszła się wiadomość, że w miejscowości tej na działkach pojawiła się Matka Boska”.
Beata Szydło, „Konteksty. Polska Sztuka Ludowa”, nr 2/1991
Oława, 12 lipca 1997 roku, rano
Panie, to już się nagrywa?
Więc nim Heniek zobaczył Matkę Boską, miał sen o pszczołach. Był ranek, gdy mi o tym opowiedział. Pamiętam. Ja pamięć mam lepszą niż słoń. Czekałem na śniadanie i czytałem w „Polityce”, jak Rakowski tłumaczy się z cen umownych. Danka gotowała jajka i parówki i smarowała chleb margaryną, a dzieci kotłowały się pod stołem. Kuba okładał Adasia gumowym smokiem chińskim i śmiał się okropnie, Adaś wrzeszczał, Danka darła się na nich obu, ja uciszałem ich wszystkich i próbowałem czytać tego Rakowskiego. Słowem, był pierdolnik jak to zawsze u nas o siódmej rano.
Na to wszystko przyszedł Henio, ubrany, jak to on, w spodnie podciągnięte na szelkach po piersi i sprany lejbiczek. Usiadł, sięgnął po nożyk i zaczął sobie obierać jabłko. Właśnie taki był. Zdzierał też skórkę z chleba, a rybę jadł pół dnia, bo w nieskończoność wygrzebywał ości. Odkąd zachorował, zaczął łysieć i nie zakrywał już uszu włosami. Uszy miał brzydkie fest, do tego białe i miękkie jak lane kluski czy coś takiego.
– Śniły mi się pszczoły, braciszku – powiedział, obierając to jabłko. – Takie, no tysiące czy miliony pszczół i one weszły we mnie, i zaczęły brzęczeć w brzuchu. – Odłożył nóż, żeby pokazać mi dokładnie gdzie. – Łaskotały mnie tam w środku, tak że ten, skrzydełkami swoimi łaskotały.
– To piękny sen. A co było dalej?
Odłożyłem gazetę. Danka podała chleb i jajka na miękko. Chłopcy usiedli. Kuba balansował chińskim smokiem na krawędzi stołu, a Adaś patrzył na niego ponuro spod grzywki. Henio wrócił do obierania jabłka. Zawsze pilnował, by skórkę usunąć w jednej spiralnej wstędze, i smutniał, gdy mu to nie wychodziło.
– Te pszczoły wyszły mi z ust, tylko były już inne, takie złote, większe i piękne jak broszki. Nie mogłem się na nie napatrzeć, braciszku, i teraz tylko się zastanawiam, co to może znaczyć, bo chyba coś dobrego, też tak myślisz? Taki piękny sen. Będę miał jakąś przygodę, no bo jak? Będę miał przygodę, prawda?
Przekroił jabłko na cztery części i z każdej wyciął środek. Przyglądałem się, jak spycha pestki na środek talerzyka, myślałem o tych pieprzonych pszczołach, o czekającej operacji i rosła we mnie potrzeba powiedzenia czegoś nieprzyjemnego. Czasem tak właśnie jest. Musimy zrobić przykrość komuś bezbronnemu, właśnie dlatego, że jest bezbronny.
– No dobrze, Heniu – powiedziałem. – Jeśli dobrze rozumiem, pszczoły wyleciały ci z ust. A którędy, którym otworem w ciebie weszły, powiesz mi?
Henio zamarł nad jabłkiem. Nóż zaczął chodzić mu w palcach, uszy zrobiły się purpurowe. Tak miał, kiedy się peszył albo denerwował. Zerknął nerwowo na dzieci i wymamrotał:
– Ja tego słowa nie powiem.
Wrócił do jedzenia jabłka i tego ranka już się nie odezwał. Po śniadaniu w łazience długo lał na siebie wodę. Był z niego czyścioszek nawet jak na takiego borsuka. Danka zapytała, czemu znowu byłem dla niego niemiły. Zdziwiłem się, bo przecież nie znosiła Heńka i wściekała się o to, że z nami mieszka.
– Nie wiem właściwie – odpowiedziałem. – W swojej sytuacji mógłby pomyśleć o czymś innym niż sny.
Heniek zniknął na chwilę u siebie. Wiedziałem, że się modli przed jednym z tych swoich obrazków albo świętych figurek. Zabrał chlebak i się pożegnał. Przez okno widziałem, jak odpina swój czarny rower od stojaka, wsiada, rusza wolno, chwiejnie, wężykiem jak dziecko, wreszcie odzyskuje równowagę, przyśpiesza i zasuwa na działki.
☼☼☼
Nie wiem, kiedy Henio się zepsuł, i nie rozumiem, czemu właściwie ludzie się psują. Dlaczego jednego dnia taki czy owaki jest zupełnie normalny, a drugiego już nie. Ma rodzinę, pracę, przyjaciół, interesuje się czymś, coś tam lubi, i nagle widzimy go bez tego wszystkiego. Zostają mu gołe dni bez żadnego sensu i żadnej miłości. Tak też podziało się z Heńkiem. Za młodu był zupełnie normalny, a ja nie potrafię wskazać momentu, kiedy mu się spieprzyło.
Na początku nie mieszkaliśmy jeszcze w Oławie, tylko w Jaczkowicach, tuż obok, gdzie tatul dostał piętro w poniemieckim folwarku. W piwnicach zalegały tysiące słoików. Wychodziło się wprost na podwórko z kurnikiem, stodołą i zrujnowanym wielkim budynkiem, gdzie jeszcze przed wojną trzymano maszyny gospodarcze. Czego nie rozkradli, to pordzewiało. Dalej ciągnęły się łąki i płynął strumień, gdzie w ciepłe noce łapaliśmy raki zaostrzonym kijkiem. Romek, ten sam, który potem został księdzem i narobił nam tyle gnoju, wyciągał je spod kamieni, łapiąc od tyłu za tułów. Ja tak nie potrafiłem, wkurwiałem się, chlapałem wodą, żeby przepłoszyć mu te raki, no i wtedy żeśmy się bili, wszyscy z wyjątkiem Heńka.
Włóczyłem się z Romkiem i tym draniem Waldkiem Gotfrydem, a Henio, jako mój młodszy brat, był na przyczepkę. Ojciec kazał się zajmować, to się zajmowałem. Strasznie próbował nam dorównać ten mały pocieszny Henio. Najchętniej bawiliśmy się w wojnę. Za bunkier robiły resztki zamku, taki jednopiętrowy mur z basztą. Zresztą w tamtych czasach, jak się patrzyło na Oławę, to można było pomyśleć, że właśnie skończył się nalot dywanowy. Słyszałem, że gdy Ruskie zdobyły miasto, to podpaliły kilka kamienic na wiwat, ale nie wiem, czy to prawda.
W każdym razie w zamku robiliśmy sobie bunkier, w wieży stanowisko obserwacyjne. Mieliśmy karabiny z gałęzi i pistolety, które tatul wystrugał nam z grubej deski w robocie. Inne chłopaki nas szturmowały, potem myśmy szturmowali ich i tak to się kręciło. Raz nieustraszony Henio wylazł na samą krawędź muru i heja, napierdalał w łopiany z tej swojej sosnowej pepeszki. Zanim dobiegłem, on już walnął o ziemię, i to tak, że gawrony z drzew prysnęły w niebo. Henio siedział i kompletnie ogłupiały gapił się na luźno dyndające przedramię. Na głowie pęczniał mu guz. Z Romkiem i Waldkiem zanieśliśmy Henia do tego starego szpitala na Świętego Rocha, a ja na przemian cieszyłem się, że braciszek jednak żyje, i martwiłem perspektywą lania od tatusia. Ojciec bił długo, a Henio goił się powoli. Jeszcze miesiąc później z jego czoła wyrastała żółtawa, przekrwiona kopuła. Kto wie, może właśnie wtedy to się zaczęło?
☼☼☼
Tatko, który całą wojnę przesiedział schowany jak mysz gdzieś pod Truskawcem, raptem uznał, że mundury zrobią z nas ludzi, i tak zostaliśmy harcerzami. Takie czasy były. Gdzie spluniesz, tam rogatywka. No i zaciągnęliśmy się solidarnie, ja bo musiałem, Romek z Waldkiem dla kawału, a mały Henio poszedł do zuchów, gdzie dostał koszulę, krótkie porcięta i czapkę, którą zaraz zgubił. Harcerstwo było nudne, bo w Oławie było nudno, ale tak w sumie mieliśmy dobrze, pod warunkiem, że któryś z nas nie musiał nieść totemu zastępu w pochodzie pierwszomajowym. Dostaliśmy piwnicę w kamienicy na rogu Rynku i Krótkiej, którą przerobili nam na kwaterę zastępu. Drużynowy wierzył w Lenina i rdzenną piastowskość Śląska, okrutnie chciał, żebyśmy zdobywali kolejne sprawności, i bez przerwy śpiewał o tym, że kogoś znowu wzięli do „Parasola”. Przygotowywał nas do Zlotu Młodych Przodowników i Budowniczych Polski Ludowej, a mnie truł dupę, żebym zdobył odznakę „Bądź Sprawny do Pracy i Obrony”. Nie wyszło, ale jeśli czemuś zawdzięczam smykałkę do pokerka, to właśnie tej piwnicy. Włóczyliśmy się trochę po podziemiach, ja z bratem i tamtych dwóch. Mieliśmy świeczki zamiast latarek, a Henio pruł przed nami w ciemność, wywracał się o gruz, wrzeszczał i leciał znowu. Po tym wszystkim golenie miał, jakby skakał przez zasieki.
W tym całym harcerstwie najlepsze było lato, oczywiście jeśli drużynowy nie wymyślił sobie kilkudniowej marszruty z całym ekwipunkiem. Ciągnęło nas raczej na drugą stronę Odry, gdzie dało się wygrzebać guzik, sprzączkę, czasem nawet hełm lub bagnet po frycu. Kąpaliśmy się w rzece, budowaliśmy szałasy i paliliśmy wielkie ogniska na brzegu. W nich jabłka, ziemniaki, chleb. Najlepsze były huśtawki, takie, wie pan, panie Łukaszu, z przewierconej deski, przez którą przeciągnięto sznury. Te sznury wiązało się do gałęzi i gotowe. I mamy taki obrazek: jest wieczór, płonie ognisko, a Romek bez koszulki wskakuje na tę huśtawkę, buja się, coraz wyżej i wyżej, tak że zaraz linki razem z nim okręcą się wokół tej grubej gałęzi, i nagle skacze z podkurczonymi nogami, koziołkuje i z łoskotem wbija się w wodę. Tak było! Zaraz wystawiał łeb i płynął do brzegu, no a ja, Waldek i inni przepychaliśmy się do tej huśtawki, bo każdy chciał skoczyć.
Z tego powodu Henio rzadko się huśtał. Nikt nie chciał dopuścić smarka, on sam nie umiał się przebić, więc łaził sobie po nadbrzeżu, gdzie chciał, a ja byłem szczęśliwy, że mam go z głowy. Raz zniknął na pół dnia i wrócił w hełmie po szkopie. Wyglądał kubek w kubek jak mały powstaniec, tylko opaski brakowało. Leżeliśmy akurat na brzegu, słońce grzało, Henio dostrzegł wolną huśtawkę, wlazł, rozbujał się i skoczył, nim pojąłem, co się święci. Zaraz go zakryło, nie wypływał przez ten hełm. Zanurkowałem, płynę i się duszę – tak dławi strach o brata. Wyłowiłem Henia, wytrzaskałem po gębie:
– Co ty sobie, gówniarzu, myślisz, czemuś z huśtawki skakał?!
A on, zasmarkany, mokry chlipnął:
– Bo ja chciałem do nieba pomaszerować, jak ci z Westerplatte, czwórkami.
– Nie ma nieba! – Potrząsałem nim i powtarzałem słowa, które mówiła nam pani w klasie, drużynowy i masa innych osób. – Nie ma nieba, cymbale! Byłbyś trup, i co ja bym z tobą martwym zrobił?
☼☼☼
Dopiero gdy tu panu tak gadam, zaczynam rozumieć, jak ważne były nasze rzeki, Odra i Oławka. Teraz, proszę pana, rzeki ludziom tylko przeszkadzają. Przez rzekę nie da się przejść, przez rzekę nie zrobisz skrótu, rzeka wzbiera, zalewa piwnice i pola, więc myślimy sobie, że lepiej, aby nie było już żadnej rzeki. Ja sobie dzieciństwa bez wody nie wyobrażam. Swojego ani Henia. Nad wodą nawet nie trzeba było nic robić, taki spokój od niej szedł. Często siadaliśmy przy śluzie, żeby popatrzeć na barki z węglem. Ruchome czarne wyspy. Zastanawialiśmy się, gdzie one płyną i co tam jest. Henio żuł źdźbło trawy, wyciągał bose stopy i fantazjował o dalekich krainach Esperanto i Suahili. Nie dało mu się przetłumaczyć, że to co innego.
Z wodą wiąże się też pierwszy poważny łomot, który Henio zebrał od tatula. Musiało boleć podwójnie, bo Heniek ślepo go kochał. Wiadomo że teraz patrzy się inaczej na te sprawy, ale tatul prał nas, tylko jak naprawdę zasłużyliśmy. O starym Gotfrydzie nie można tego samego powiedzieć, bo biedny mały Waldek co rusz przez wszystkie lekcje nie siedział, tylko kucał w klasie nad krzesłem, chroniąc w ten sposób obolały zadek. Nasz tatul bił otwartą dłonią, rzadziej sięgał po pas, a na specjalne okazje miał taką wiklinową witkę schowaną na regale w izbie dziennej, gdzie nikt z nas nie mógł sięgnąć. Wiedzieliśmy, że jak chwyta za witkę, to nie ma zmiłuj. Powtarzał, że prędzej połamią się nasze paskudne charaktery, niż pęknie ta witka. Jak Henio zleciał z zamkowego murku, dostałem właśnie witką, a obaj oberwaliśmy nią po tym, jak poszliśmy na ryby.
Mieliśmy swoje sekretne miejsce akurat na Oławce, już za Jaczkowicami, w stronę Czernicy. Było tam takie łagodne zakole z piaszczystym zejściem. Woda po jakimś metrze robiła się głęboka. Łowiliśmy na czereśnię i na robaka, Henio na chleb i nie bardzo mu wychodziło. Głównie gadaliśmy. Ja mówiłem, że młody sandacz pływa raczej przy dnie, Romek zaraz dodawał, że nic nam z takiego sandacza no i z takiej informacji. Leszcz to co innego. Leszcz zawsze w mule, można łapać. Próbowaliśmy pojąć zwyczaje ryb i ich psychikę, równie tajemniczą co psychika takich Marsjan, których ponoć oglądał Gagarin. Nikt poza Heńkiem nie miał wątpliwości, że ryby są inne niż cokolwiek na tym świecie: niż ważki na wodzie, konie, ptaki, ludzie to już w ogóle. Tylko Heniek sądził inaczej. Był pewien, że ryby nie różnią się ode mnie albo pana. Mają swoje podwodne domy, szkoły i przedszkola, a wieczorami pani leszcz bulgocze na pana leszcza, bo ten znowu wrócił po nocy.
W tamtych czasach kobiety naprawdę dbały o dom, nasza mama to już w ogóle. Zawsze mieliśmy co jeść, najczęściej ziemniaki ze śmietaną, w niedzielę na stole pojawiał się kurczak. Nasze piętro było dość ponurym miejscem pełnym ciężkich poniemieckich mebli. Popękane szyby ledwo trzymały się na kicie i jak otwarli nam Krasnoludka, mama i inne panie przypuściły szturm na firanki, co tam je rzucili. Porozwieszała je i zaraz się poczuliśmy, jakbyśmy żyli w takiej Warszawie. Wszystko byłoby dobrze, tylko głupi Henio zerwał je na sieci i poleciał nad Oławkę. Nawet mu szło, a gdy się połapałem, było po zawodach – firanki dziurawe, cuchnące mułem, ciężkie.
Dostałem za to w skórę, bo tatul nigdy nie bawił się w wyszukiwanie winnych. Chwycił mnie za kudły, ściągnął spodnie i lał. Darłem się i próbowałem uciekać, a mama lamentowała nad tymi firankami. W końcu tatul cisnął mną o podłogę i zabrał się za Henia. Henio sam ściągnął spodnie i położył mu się na kolanach, tatul lał go i patrzył, czy równo puchnie. Mój brat leżał spokojnie, nie płakał, nie wrzeszczał i tylko gapił się przed siebie tymi wielkimi zdziwionymi oczami. Tatul chyba uznał, że bije za słabo albo mały robi sobie z niego jaja, więc lał go dalej, aż mama chwyciła go za przegub. Tyłek Heńka napuchł jak u małpy. Mama chciała wiedzieć, czy tatul ma zamiar zabić im dziecko za jakąś durną firankę, a Heniek z trudem naciągnął porcięta i zapytał, czy zostało jeszcze ciepłe mleko.
☼☼☼
Wie pan, co jeszcze mocno pamiętam? Te jebane helikoptery. Najpierw słyszało się szum, szum przechodził w warkot, no to myśmy już wiedzieli, co będzie. Baby zatykały uszy, ujadały psy. Zadzierałem głowę, kładłem się, jeśli można było, Henio obok. Szum przechodził w ogłuszający, jednostajny ryk, no i pojawiały się eskadry tych fruwających czołgów, pochylone jak stalowe trzmiele po trzy, po pięć, równo obok siebie przelatywały nisko nad miastem. Drżała ziemia, szyby leciały z okien, a nas, mnie i brata, dosłownie wgniatało w trawę, na której podskakiwały szkiełka, kapsle i kamienie. Coś pięknego.
A skoro już przy Ruskich, to siedzieli dosłownie wszędzie, czyli w starych koszarach na 3 Maja, a także na Młyńskiej, Chrobrego i Zwierzynieckiej. Było z nimi sto pociech. Jak podrośliśmy, tośmy im wódę nosili po nocy. W oknach wyczekiwały radosne mordy. Nikt tak się nie cieszy jak krasnoarmiejec na gorzałeczkę. Z okna zwisał sznurek, flaszeczkę do sznurka i gotowe. Raz jeden był tak nagrzany na chlanie, że szarpnął za mocno i butelka prasnęła o mur. Odtąd Ruskie wciągały te flaszki powolutku, z nabożną ostrożnością, tak jak się majteczki śpiącej babie zsuwa. Potem już mieli trudniej, bo na Rybackiej postawili dwa pięciopiętrowe bloki i każdy stamtąd mógł zobaczyć, co Ruskie u siebie wyczyniają. Niektórzy nawet mówili, że mogliby z dachu naszczać im na garaże i magazyny.
Ruskie, tak po prawdzie, czekały nie wiadomo na co i nudziły się jak mopsy. Zimą łowili ryby spod lodu. Mieli świdry, walonki, no i byli nagrzmoceni w dym. Rzucałem w nich śniegiem, a latem gruszkami. Strasznie się o to wściekali. Szczypali trochę naszych dziewczyn, o co zawsze były awantury. Dało się z nimi ugrać to i owo, choćby kasę za tę wódeczkę, ale też szła wymiana: za pagony, za guziki, za łuski. Starsi brali bagnety i uwierz pan, niejeden na cmentarzu u nas z dziurą po takim bagnecie leży. Mieli też taki sklepik w koszarach, gdzie dorośli przychodzili po sowieckie żelazka, kosiarki, zegarki i rzutniki. Wszystko tam mieli, także to, co interesowało nas najbardziej: konfiety na sztuki. Pierwszą brzytwę z prawdziwego zdarzenia chyba miałem też od Ruskich, no, ale to inna historia.
Oni, krasnoarmiejcy, siedzieli w tych koszarach, a strzelnicę mieli kawałek stąd, po drugiej stronie Odry. Chodziliśmy tam we trzech po łuski, a raz Henio ubłagał, żebyśmy go wzięli. Romek zawsze się o to pieklił. Nie lubił Heńka i nigdy nie polubił, choć udawanie przyjaciela szło mu lepiej niż klepanie pacierzy i odpuszczanie grzechów. Najpierw należało przejść przez Odrę. Niby był most, właściwie dwa, bo w miejsce drewnianego zbudowali stalowy, ale nikomu nie chciało się nadkładać drogi. Szliśmy rzeką, przez płyciznę, boso, po śliskich kamieniach i każdy trzymał nad głową węzełek z butów, spodni i podkoszulka. Poślizgniesz się, to nie ma przebacz. Henio był bardzo dumny, gdy dotarł na drugą stronę, bo nie za wiele rzeczy mu wychodziło. Jak z tymi firankami i nieszczęsną huśtawką. Lody zawsze spadały mu z wafla, on sam z trzepaka i nigdy nie mógł dolecieć do piłki.
Przed strzelnicą padaliśmy na ziemię i dalej czołgaliśmy się w wysokiej trawie. Baliśmy się, że nas zobaczą te groźne sowieckie patrole, snajperzy obsadzeni na drzewach, że wypatrzą nas z helikoptera. To było bzdurą, ale przecież człowiek jak jest młody, boi się wielu idiotyzmów, na przykład tego, że Ruski zastrzeli za zbieranie łusek albo, co gorsza, zawlecze do tatula i jego witki. Tylko Henio się nie bał, wyrywał się i zgarniał te łuski. Myśmy już swoje nazbierali. On nie. Bo jeszcze jedna łuska. I jeszcze. Powiedziałem mu, że trzeba się zwijać. On na to, że zaraz, i dalej gmerał w trawie, z nosem przy ziemi. Ja bym mu nawet pozwolił, tylko Romek z Waldkiem zaczęli mnie cisnąć, że czas do domu, że może jeszcze sprzedamy trochę tych łusek i starczy na lody u Krawczyńskiego.
– Zaraz pójdziemy, tylko muszę pozbierać wszystkie łuski – mówił Henio, choć tych łusek miał już pełne kieszenie i trochę w podkoszulku.
– Tego nie da się zrobić, mały. No już, zwijamy się – mówiłem, trochę zły, trochę bezradny, na pewno zezłoszczony tą bezradnością.
– No, da się, da się, jak pomożecie – odpowiadał Henio z pewnością zarezerwowaną dotąd dla najgłupszych dorosłych. I dalej zbierał łuski.
Mówiłem, że, kurwa, idziemy, darłem się, a on nic. W końcu chwyciłem go za przedramię i pociągnąłem w stronę Odry. Henio nawet nie przebierał nogami, jakby mu nagle się kolana ze sobą zrosły, więc potrząsałem nim i go biłem, żeby zaczął iść, a on nie chciał, a ja nie potrafiłem go zmusić – targałem bezwładnego i cichego Heńka na drugi brzeg. Z kieszeni jak ziarno sypały mu się łuski od kałacha.
☼☼☼
Myślę, że nim ruszymy dalej, powinienem opowiedzieć panu o tych dwóch, o Waldku i Romku. Wie pan, co sądzę o ludziach? Otóż nic dobrego. Wtedy oczywiście wydawało mi się inaczej, bo byliśmy kumplami i naprawdę myślałem, że będziemy mieli tę chłopacką sztamę już zawsze. Młody to głupi. Nie wiedziałem tego, co wiem teraz, a teraz wiem, że ludzie tak naprawdę się nie zmieniają i z chłopaka takiego, a nie innego wyrasta facet dokładnie taki, a nie inny, tylko większy i gorszy. Choć z Heńkiem było inaczej. Tam na działkach przemienił się zupełnie i nie mogę pojąć dlaczego.
Chodziliśmy razem do powszechniaka. Waldek mieszkał w Oławie, Romek koło mnie, dojeżdżaliśmy razem, no i tak zostaliśmy kolegami. Nas w domu było dwóch, u Romka chyba siedmioro, jak nie więcej. Romek był najstarszy i musiał się opiekować gówniarzami. Widywałem go, jak wlecze się, dosłownie, z naręczem rozwrzeszczanych brzdąców. Nie chciały jeść, więc każdemu po kolei zatykał nos i wpychał kaszę ze skwarkami do ust. Czasem znów rozbiegały się po podwórku, jeden wyrywał kurom pióra, drugi właził na świnię, trzeci leciał nad wodę, czwarty coś tam jeszcze, a Romek bezradnie miotał się między nimi.
Myślę, że stąd właśnie wzięło mu się to całe powołanie, z tego doświadczenia opieki. W domu dużo się modlili, jasne, Romek poszedł na ministranta, choć jak znam życie, zależało mu raczej na słodyczach, które ksiądz dostawał z Niemiec, niż na życiu wiecznym. Darł nawet łacha z Żanetki Wróbel, która chodziła do równoległej klasy. Żaneta wyglądała jak działo z kreskówki o piratach, bez przerwy odmawiała różaniec, na głowie nosiła czarny ręcznik imitujący kornet i prosiła wszystkich, by mówili do niej „siostro”. Raz przyjechał do szkoły działacz partyjny z Wrocławia, żeby nas uświadomić. Gdy obwieścił, że Boga nie ma, Żanetka tak zaczęła wrzeszczeć, że prysnął z sali. Zawlekli ją do higienistki, potem do dyrektora, a ona wciąż darła koparę i nie szło jej uspokoić. Stanęło na tym, że wuefista wytrzaskał ją po pysku i tak uciszył.
Wracając do Romka, nigdy nie umawiał się z dziewczynami bo doszedł do wniosku, że z nimi są tylko kłopoty. A potwornie bał się kłopotów. Jak uciekaliśmy z lekcji, nigdy nie chciał iść, chyba że nogę dawała cała klasa, do sprzedawania łusek wypychał mnie albo Waldka, a gdy poszliśmy kraść spartaka, strasznie nas od tego odciągał. Nie chciał tego robić, nie chciał też sam wracać, bo wyszedłby na tchórza. Tacy świata nie zawojują, ale na księży nadają się doskonale.
Waldek to była inna para kaloszy. Jego matka trzęsła lokalnym oddziałem Ligi Kobiet Polskich, tato wgryzł się w struktury partyjne i szefował radzie pracowniczej w fabryce kleju, gdzie produkowali kit, sztuczny zamsz, takie rzeczy. Stary Gotfryd, jak tylko zjechał do Oławy, wypatrzył sobie kamienicę przy placu Piastów, a ponieważ drasnęła ją bomba, rozebrał na cegły stary dom na Chrobrego. Wiem, bo wziął naszego tatula do tej rozbiórki, ten nie miał co ze mną zrobić, więc zabrał mnie ze sobą. Miałem może pięć lat, nosiłem te cegły, potem wskakiwałem na taczkę i tatul pchał mnie na plac Piastów, gdzie czekał Gotfryd z wódką i cygaretką. To były dobre czasy. Teraz już pan rozumie, że nasz Waldek był lepszym chujem robiony i od małego przeznaczony do wielkości.
W szkole wszyscy nosili berety i fartuszki z doczepioną tarczą. Zrzucaliśmy to z siebie, kiedy tylko się dało, ale mało kto miał czym się pochwalić. Bieda. Większość w klasie donaszała ciuchy po starszym rodzeństwie. Sam miałem krótkie porcięta, płócienne spodnie, parę sztruksów i tyle. Za to Waldek nosił eleganckie spodnie z mankietami, flanelową koszulę, czarny sweter z prawdziwej wełny. Z tym swetrem była zresztą afera. Mieliśmy akurat nową nauczycielkę. Brzydka jak diabeł, wredna jak zakonnica. Za szkołą przyuważyła Waldusia w tym sweterku i zaraz zawezwała jego starą, że niby chłopak się wywyższa i tym bezczelnym strojem lekceważy inne dzieci. Dyrektor próżno wybijał jej to z głowy, w efekcie czego zamiast matki do szkoły wpadł stary Gotfryd i nawrzeszczał na nią tak, że atrament w kałamarzach chlupotał. Byliśmy zadowoleni, bo przepadły ze dwie lekcje. Babsko chlipało w kantorku. Waldek bez przeszkód chodził już w tym swoim sweterku, dziwnym trafem dostawał same piątki i mógł dokazywać do woli.
O Waldku można powiedzieć niewiele dobrego, ale nauczycielka nie miała racji. Nigdy nie zadzierał nosa i grał równiachę, nawet jeśli nim nie był. Udawał prostego chłopaka ze zwyczajnego domu. W szatni zachodził dziewczyny od tyłu i próbował całować, a raz obleciał cały budynek szkolny, powyrywał krany ze wszystkich umywalek i zameldował dyrektorowi, że jakiś wandal zniszczył łazienki. Dyrektor szukał tego wandala, ale niezbyt intensywnie. Choć gdy trzeba było beknąć za jakąś łobuzerkę, Waldek nigdy się nie migał, zapewne dlatego, że jakakolwiek kara była fraszką wobec wpierdolu, który regularnie spuszczał mu stary. Co tu dużo gadać, to on zaczął aferę ze spartakiem. Trzeba było mi słuchać Romka, a nie jego.
☼☼☼
Jak byłem w siódmej klasie, stary Gotfryd kupił sobie skodę spartaka. Spartak był kremowy, z błękitnym dachem i reflektorami obudowanymi na srebrno. Pan sobie uświadomi, że Oława w sześćdziesiątym pierwszym wyglądała inaczej niż teraz. Kanalizacja była taka, że gdzie żeś pan nie poszedł, to dawało gnojem. Zresztą przed połową domów stały wygódki i każdy srał, gdzie chciał. Wszędzie leżały kupy gruzu z budynków rozebranych na Warszawę albo dla wygody gości takich jak Gotfryd. Ludzie zaraz pobudowali chlewy przy kamienicach, na strychach gdakały kury i darły się gołębie, w parku pasły się krowy, latarnie jak były, to się nie paliły, pierwszy śmietnik mieliśmy, gdy w kinie puszczali Krzyżaków Forda. I w tym wszystkim, wśród ruin, krów i gnoju, stał przepiękny, jedyny w mieście spartak.
To Waldek wymyślił, żeby podprowadzić auto. Po prostu zapytał, czy chcemy się nim przejechać. Romek oczywiście nie chciał, ja owszem, Henio też, i to szalenie. Żaden z nas, prócz Waldka, nigdy nie siedział w żadnym samochodzie. Zapytałem Waldka, jak w ogóle sobie wyobraża taką kradzież, skoro jego fantastyczny stary jeździ spartakiem wszędzie: do Ergu, do Jelcza, nawet do stołówki pracowniczej, gdzie brata się z klasą robotniczą i wpieprza wysokokaloryczne posiłki profilaktyczne. Żarli je, pan sobie wyobraź, wyłącznie najciężej pracujący. Co sobotę stary Gotfryd zasuwał tym spartakiem pod Adrię przy Rynku, gdzie pałaszował śledzia, chlapał sobie wódką na krawat i urżnięty próbował dyrygować kapelą, a potem, wyprowadzony przez przypadkowe łajzy, ładował się na nowo do spartaka i jechał do domu. Bardzo powoli, żeby nie porysować auta. Wszyscy się z tego śmiali, bo z Rynku na plac Piastów jest może trzysta metrów, no, ale w tym kraju jest mnóstwo takich, co autem pojadą wszędzie i zawsze po pijaku. Mówiłem to Waldkowi, jak panu teraz mówię. Weź ukradnij taki samochód. Waldek zaraz zaprotestował, że niczego nie ukradniemy, tylko pożyczymy. Wiedział, gdzie stary trzyma kluczyki. Wyglądał tylko okazji.
Okazję należało stworzyć. Stary Gotfryd, jak pobalował w Adrii, spał do niedzielnego południa. Wiem, bo dzieci bały się grać w piłkę pod jego oknem. Reszty pan się domyśla: Waldek kradnie kluczyki, wskakujemy do auta, robimy rundkę po mieście, odstawiamy furę i każdy daje nogę. My na wieś, Waldek na górę z kluczykami, wszyscy do łóżek, nikt nic nie wie. Strachliwy Romcio zaraz wyszukał mnóstwo słabych punktów, z których najchętniej wymieniał mojego brata. Jego zdaniem Henio był za mały na udział w tak poważnej akcji przestępczej. Jak potem się okazało, miał sporo racji. Obiecałem, że spróbuję jakoś zatrzymać Heńka, tylko jak przyszło co do czego, jak wyślizgnąłem się z łóżka, by nie zbudzić rodziców, on już stał w butach, nagrzany na tę grandę, a oczy mu błyszczały jak ordery. No i poszedł.
Pan nie wie, co to prawdziwa ciemność. Pana nauczyli życia w świetle. Pan się urodził w szpitalu pod jarzeniówką, ja w ciemnej chałupie. Tym się różnimy. Dlatego ja mówię, a pan nic nie rozumie. Jak szliśmy do Oławy z tych Jaczkowic, na drodze, a potem w samej Oławie nie było żadnego sztucznego światła. Żadnych latarni, stadionów, stacji benzynowych. Mieliśmy tylko księżyc i bliskie gwiazdozbiory. Długo żeśmy szli. Bałem się coraz bardziej. W ciemności człowiek widzi wyraźniej, co ma w sobie. Nawet jeśli jest chłopcem. Może dlatego wy o sobie tak niewiele wiecie. Tak czy inaczej, w końcu doszliśmy.
Na placu Piastów czekał Waldek. Wystraszony, ale miał te kluczyki. Otworzył drzwi. Nie wiedzieliśmy za bardzo, co zrobić, jak używać sprzęgła i skrzyni biegów. Waldek zaraz oznajmił, że doskonale się zna, w końcu jeździł ze starym. Wskoczył na przedni fotel. Usiadłem obok, z tyłu usiadł Heniek z Romkiem. Waldek przekręcił kluczyki, szarpnął za drążek skrzyni, coś tam bił stopami w pedały, a ja myślałem, że zaraz pół Oławy się tu zleci, tak huczał silnik. No i ruszyliśmy Wałową w stronę rzeki. Za Oławką Waldek rozprawił się ze skrzynią biegów i żeśmy popędzili, głusi na lamenty Romka, że wolniej, żeby już wracać.
Teraz pan sobie wyobrazi, jak my siedzimy w tym spartaku. Ja z przodu, Romek z Heńkiem z tyłu, tyle że Heniek malutki nie widzi nic zza fotela, więc przesuwa się, rozumiesz pan, na środek i piszczy, a my podskakujemy na drodze. Ćmy tańczą w świetle reflektorów, tymczasem ja, idiota, proszę Waldka, żeby się ze mną zamienił. Też chcę prowadzić. Waldek ani myśli, jego auto, on nas wiezie, no to zaczynamy się kłócić. Heniek dalej piszczy. Im bardziej chcę prowadzić, tym bardziej Waldek mi nie daje. Wreszcie ściągam go z fotela, szarpię za kierownicę, Waldek nie puszcza, trach i koniec pieśni. Poboczem szedł rów i my do tego rowu. Deskę rozdzielczą miałem na kolanach, a Heniek poleciał między fotelami i roztrzaskał sobie łeb. Pamiętam taki krwawy placek na środku szyby, te światła, te ćmy, ten pył.
Za to z reszty nocy pamiętam bardzo niewiele. Biłem w okna i drzwi, prosząc o pomoc. Ludzie zaczęli się zlatywać. Romek w którymś momencie próbował uciekać, bo na miejscu pojawił się porucznik Longin z komendy, ten sam, o którym mówiono, że wyjął komuś oko na jednym przesłuchaniu. Longin chciał tylko wiedzieć, co i jak, wściekły, bo wyciągnięto go w środku nocy, i ucieszony, bo Gotfrydowi skasowaliśmy spartaka. Waldek pojawił się w szkole z ręką na temblaku. Nigdy nie powiedział, czy złamał ją sobie w wypadku, czy zrobił mu to jego stary.
Henio w szpitalu oddychał płytko i równo. Bałem się do niego podejść. Ojciec milczał i głaskał go po głowie. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc powiedziałem po prostu, że chcieliśmy się tylko przejechać i gdybym wiedział, że tak będzie, w życiu bym tego nie zrobił. A tatul mi rzekł:
– Nie odzywaj się.
Tylko tyle. Tak z goryczą. Rano wróciliśmy do domu i byłem pewien, że zaraz chwyci za witkę, zresztą bardzo chciałem, żeby zlał mi tyłek jak nigdy wcześniej. Ale tatul po prostu milczał i wymuszał milczenie. Tak było, dopóki Henio nie wrócił do domu.
☼☼☼
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Żadnej książki nie pisze się samemu. Powtarzania tej prawdy nigdy dosyć.
Kult nie jest opowieścią o Kazimierzu Domańskim. On i Henryk Hausner to dwie różne osoby. Dzieli je inteligencja, charakter, wiek, temperament, otoczenie, a przede wszystkim rodzina.
Dziękuję bardzo Grażynie Domańskiej, córce Kazimierza, za długą rozmowę, wgląd w rodzinne archiwum, a nade wszystko zaufanie. Mam nadzieję, że go nie zawiodłem. Chciałbym też, aby Kult przyczynił się do umocnienia pamięci o Kazimierzu Domańskim.
Ogromnej pomocy udzielili mi ludzie z Oławy: Halina Zawada, Małgorzata Kaczmarek i Xawery Piśniak. Miło wspominam życzliwość pracowników Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej przy Rynku. Ich skrupulatność oszczędziła mi wielu tygodni pracy. Z całą pewnością Kult byłby dużo gorszą książką, gdyby nie zaangażowanie Jerzego Kamińskiego z „Gazety Powiatowej”, który podzielił się materiałami ze swojego prywatnego archiwum i zaaranżował kilka spotkań. Osobne podziękowania płyną do grupki sympatycznych seniorów napotkanych w knajpce Sami Swoi. Podzielili się wspomnieniami i przyjęli kielicha.
Fryzjerzy Roman Lisicki, Robert Górecki i Adam Szulc poświęcili swój czas, zaznajamiając mnie z tajnikami swojego zawodu. Nie poradziłbym sobie bez Was, panowie.
Ksiądz Kazimierz Barzycki, świadek wielu cudów, przyjął mnie serdecznie i długo opowiadał o wydarzeniach w Oławie. Mam nadzieję, że nie obrazi się za postać księdza Rubika. Pisałem o nim z miłością, jak o wszystkich w tej książce. Wyrazy wdzięczności płyną też do jeremiaszy spotkanych podczas rocznicy pierwszego objawienia.
Dziękuję Justynie Kopińskiej i Jakubowi Żulczykowi, którzy ciosali mi kołki na głowie tak długo, aż zdecydowałem się na wydanie Kultu właśnie tutaj, w Świecie Książki. Swoją sympatię i wdzięczność kieruję też do ludzi z tego wydawnictwa: Joanny Laprus-Mikulskiej, Beaty Kołodziejskiej, Sylwii Ciuły i Jakuba Kuzy. Janek Krasnowolski wziął urlop z roboty, siadł nad tekstem i wytrwale łowił błędy. Może kiedyś zdołam Ci się, stary, odwdzięczyć.
Mnóstwo cennych uwag wniósł Bartek Cieślak. Nasza przyjaźń wiele dla mnie znaczy.
Dziękuję chłopakom z Mgły i Kriegsmaschine. Kult napisałem przy muzyce tych dwóch zespołów. Praca nad powieścią zajęła mi, tak z grubsza, 115 dni roboczych. Pisałem średnio 3 godziny dziennie, co daje 350 godzin z Waszym black metalem.
Pamiętam swój pierwszy pobyt w Oławie, ponad dwadzieścia lat temu. Piłem wódeczkę na działkach, gdzie Łukasz Zawada opowiedział mi o objawieniach. Ciągle się przyjaźnimy. Łukaszu, Elu, Janku, kocham Was bardzo. Gdyby nie Wy, nigdy nie byłoby tej książki.
Na koniec zostawiam najbardziej zasłużonych. Joanna Mika jak zwykle stanęła na wysokości zadania, redagując tę dość zawiłą i dziwaczną książkę. Joasiu, trzymasz mnie za rękę, gdy wątpię, i zawsze wskazujesz właściwą drogę. To nigdy nie zostanie zapomniane.
Wojciech Okrutny, mąż cudownej Lucyny, przez prawie rok cierpliwie odpowiadał na niezliczone pytania dotyczące Oławy i jej niedawnej historii. Chłopie, jakim cudem nigdy nie zszedłeś z posterunku? Momentami była to robota na etat. Co gorsza, pisarze wynagradzają nie w pieniądzu, lecz we wdzięczności. Opowieść o kaczorze Felusiu dedykowana jest Tobie. Zdrowie, stary!
Klaudia Mynarska była przy mnie od pierwszego do ostatniego słowa. Znosiła pisarskie humory, rozwiewała wątpliwości i zagrzewała do dalszej pracy, zawsze kiedy ogarniał mnie chłód. Życie z pisarzem to piekło, za które brakuje nagrody. Kochanie, jesteś miłością i światłem. Każde moje słowo jest dla Ciebie.