Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznajcie największy sekret Michaela Jacksona i historię kilku wspaniałych przyjaźni!
Kiedy Rita Chopra wylatuje nagle do Indii, żeby towarzyszyć swemu chorującemu ojcu, Gotham otrzymuje od niej tajemniczą wskazówkę, aby „zajął się swoim ojcem”.
Deepak Chopra, podróżujący po całym świecie trener osobisty wielu amerykańskich sław, lekarz i filozof, jest na co dzień raczej bardzo samodzielny i niezależny. Sugestia dotyczy czegoś zupełnie innego niż pomoc w zwykłych sprawach... Mama Gothama realizuje zupełnie inny plan...
I oto Gotham i Deepak po raz pierwszy w życiu mają szansę naprawdę zbliżyć się do siebie. Nawet nie jako ojciec z synem, ale jako dwaj przyjaciele poszukujący wspólnie odpowiedzi na ważne dla nich pytania. Dużo ze sobą przebywają i rozmawiają. Tematem ich rozmów oraz bohaterami często zabawnych sytuacji są Cleo i Krishu – pies Gothama oraz jego niespełna trzyletni syn. Obaj wspominają także bliskiego przyjaciela, Michaela Jacksona. Michael zmarł nagle w trakcie powstawania tej książki.
Czego nauczyć małego Krishu, zanim dorośnie? Co jest podstawą trwałych związków? Jak radzić sobie ze śmiercią bliskich? To kilka z wielu pytań, jakie wyłaniają się ze wspólnych rozmów ojca i syna.
Gotham tworzy ciepły obraz rodziny wzajemnie się wspierającej i stawiającej na tradycyjne wartości oraz bliskość, rodziny, dla której ważna jest dbałość o własne korzenie i pamięć o najbliższych sercu. Pokazuje także, jak stać obiema, a nawet czterema (!) nogami na ziemi, czerpiąc jednocześnie siłę i mądrość z najstarszych duchowych tradycji. Może to jest jego klucz do szczęśliwego życia?
Książkę poleca Maria Czubaszek:
"Mówi się, że z wiekiem człowiek mądrzeje. Ale tak się tylko mówi. Bo gdyby naprawdę tak było, w moim wieku powinnam już być chodzącą mądrością. Niestety, nie jestem. Dlatego przychylam się raczej do opinii, że z wiekiem człowiek po prostu się starzeje. Ja w każdym razie tak mam.
A im jestem starsza, tym częściej powtarzam (za Oscarem Wildem), że im bardziej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta. Zwłaszcza psy. Pierwszego dostałam, a dokładnie wyprosiłam, na swoje 7-me urodziny. Od tego czasu zawsze, z przerwami na pogodzenie się z odejściem ostatniego, mam jakiegoś psiaka. Najczęściej ze schroniska, po przejściach, wielorasowego, o nienachalnej urodzie, ale zawsze kochanego. I kochającego. Bezwarunkowo. Bo pies właśnie tak kocha. Podejrzewam, że tylko pies. Od niego człowiek może się uczyć lojalności i wierności. I może tylko chcieć „być tak dobrym człowiekiem, za jakiego uważa go jego pies”. Psy naprawdę zasługują na lepszych ludzi. I na taką książkę, jak „Chodząca mądrość”.
Gorąco polecam!
Maria Czubaszek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Barbelo
Warszawa 2013
www.barbelo.com.pl
Wydawnictwo Barbelo
ul. Bacha 34/812
02-743 Warszawa
Tytuł oryginału:
Walking Wisdom. Three Generations, Two Dogs and the Search for a Happy Life
Przekład:
Dagmara Waszkiewicz
Redakcja i korekta:
Paulina Domachowska-Gałkowska
Krzysztof Zadros
Ilustracje i projekt okładki:
Marianna Sztyma
Skład:
Błażej Gałkowski
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Barbelo
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Barbelo
First published in the United States by Hyperion in 2010
This translated edition published by arrangement with Hyperion
Wszystkie prawa zastrzeżone
Złożono krojem Adobe Garamond Pro
Warszawa 2013
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-64299-07-0
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com
Kochani Krishu, Leelo, Taro, Kiranie, Noah, Alexie, Aanyu, Miro, Dakshu, Sumairze, Cleo i Nicholasie. Jesteście moimi skarbami.
Dzięki za całą waszą miłość i liźnięcia!
Jak każde wspaniałe życiowe doświadczenie, tak i to, związane z pisaniem niniejszej książki, było wynikiem splotu rozmaitych wydarzeń i relacji z ludźmi.
Początkiem był fundament stworzony przez moją fantastyczną rodzinę: moja nieskończenie ewoluująca relacja i przyjaźń z ojcem, nieustająca miłość i oddanie mojej mamy, troska i serce moich teściów, wspierających nas na odległość, mądrość moich dziadków, energia i uśmiech mojej niesamowitej żony Candice, syn Krishu, psina Cleo, pamięć o Nicholasie i wreszcie mentorskie wsparcie reszty rodziny – Malliki, Sumanta, Tary, Leeli i szczeniaka Yody.
Chciałbym też wspomnieć o wspaniałych ludziach z Trident Media Group, a w szczególności o Robercie Gottliebie i Eileen Cope, którzy nie tylko rozsławiają imię agentów – co jest dosyć wyjątkowym i doniosłym wydarzeniem – ale także są wspaniałymi przyjaciółmi i mentorami.
Brenda Copeland z wydawnictwa Hyperion: to Ty przyjęłaś ten szalony pomysł z moim ojcem i psem i pomogłaś mi nadać mu formę. Powstało coś naprawdę szczególnego, co z dumą i radością przedstawiam mojej rodzinie i światu. Jestem Ci za to dozgonnie wdzięczny. Poza tym Twoja kreatywność w obliczu chaosu zmusiła mnie, abym wreszcie nauczył się czegoś, co ignorowałem przez kilka dekad – bycia zorganizowanym. Chyba za to również powinienem być wdzięczny.
I na koniec pragnę wspomnieć mojego zmarłego przyjaciela Michaela Jacksona. Odszedł w trakcie powstawania tej książki. Trudno było nam zdecydować, do jakiego stopnia uwzględnić w niej jego obecność, aby oddać mu cześć bez nadużycia, aby uczcić jego pamięć, ale nie wprowadzić zamętu. Mam nadzieję, że udało nam się to wypośrodkować. Dzięki za to, że byłeś takim wspaniałym przyjacielem i prawdziwą gwiazdą. Spoczywaj w pokoju, Applehead.
Gotham Chopra
Obsesja. Nie ma na to lepszego słowa. Ogarnęła nas obsesja. Gdy miałem siedem lat, a moja siostra, Mallika, jedenaście, mówiliśmy i myśleliśmy tylko o jednym – o psie. Zdaję sobie sprawę, że w porównaniu z innymi obsesjami ta nie była wyjątkowa. Większość dzieci ma bzika na punkcie psów i kotów. Większość rodzin musi przetrwać ten etap. Lecz dla siedmiolatka, który w każdej kolejnej chwili odczuwa tę jedyną potrzebę – to desperackie, usilne pragnienie – uniwersalność owego doznania nie ma wielkiego znaczenia. Dla nas to nie był rytuał przejścia. To była sprawa życia lub śmierci. I tak też się zachowywaliśmy.
Oboje z Malliką dniami i nocami zadręczaliśmy rodziców. Snuliśmy się z kąta w kąt. Błagaliśmy. Przymilaliśmy się. Składaliśmy obietnice, wiedząc, że ich nie dotrzymamy. Zaofiarowałem, że zrezygnuję z kieszonkowego na rzecz umowy: karma za pracę. Mallika obiecała codziennie kąpać psa. Przyrzekaliśmy, że będziemy sprzątać bałagan, że będziemy wyprowadzać go na spacer, że wszystkim zajmiemy się sami.
– Zaopiekujemy się nim, mamusiu. Naprawdę – to była moja kwestia.
– Nie będziesz musiała nic robić. Prawie nie zauważysz, że ten pies w ogóle istnieje – przekonywała Mallika.
Mama, zawsze otwarta na negocjacje, wykorzystała naszą determinację, żeby przehandlować nam kilka domowych obowiązków, o co walczyła już od dłuższego czasu. Za to ojciec był niewzruszony. Jako zapracowany lekarz, mający wiele dodatkowych zajęć, nie miał żadnego interesu w tym, aby w domu pojawiło się jeszcze jedno stworzenie, szczególnie na czterech łapach. Papa nigdy nie był „psiarzem”. Na bernardyna naszych sąsiadów – niezdarną, nieskoordynowaną, niechlujną i wiecznie obślinioną bestię – patrzył z nieskrywanym obrzydzeniem. Właściwie uważał, że wszystkie psy są niezdarne, nieskoordynowane, niechlujne, obślinione, a do tego głupie.
I na tym by się wszystko zakończyło, ale, jak to zawsze bywało w rodzinie Choprów, gdy tylko mama dała zielone światło dla jakiegoś przedsięwzięcia, opinia ojca na dobrą sprawę przestawała się liczyć.
Razem z Malliką świętowaliśmy zbliżające się powiększenie naszej rodziny.
Choprowie postanowili mieć psa.
Nicholas okazał się wulkanem energii i kwintesencją anarchii. Szczeniak rasy samojed był w gruncie rzeczy białą puszystą kulką sierści. Z trudem orientowaliśmy się, gdzie jest jego nos, a gdzie ogon. Głupiutki, chętny do zabawy, zawsze starał się nas zadowolić. Ale, jak to bywa u większości szczeniaków, z trudem przychodziło mu przestrzeganie reguł. I cóż z tego, że nasikał tam, gdzie nie powinien? I cóż, że pogryzł nogę od stołu, kij od szczotki czy ozdobną poduszkę? To wszystko sprawiało, że jeszcze bardziej go kochaliśmy. Nieważne, co zrobił, co napsocił, My z Malliką byliśmy szczęśliwi. Absurdalnie szczęśliwi.
Czy mogło być inaczej?
Spełniło się nasze marzenie: mieliśmy szczeniaka.
Większą część czasu Nicholas spędzał na gonitwie po domu, zapasach z pluszakami i gryzieniu kości, które codziennie kupowaliśmy dla niego w pobliskim sklepie zoologicznym. Jak błyskawica przemykał z jednego końca domu w drugi. Gdy wreszcie udawało nam się go zlokalizować, był akurat pochłonięty rozszarpywaniem poduszki lub obgryzaniem mebli. Do ulubionych przedmiotów Nicholasa należały też buty i wypchane zwierzęta znajdujące się w naszych sypialniach.
Kąpiele, na początku bardzo częste (bo naiwnie wierzyliśmy, że możemy utrzymać psa w czystości), zamieniały się w mydlaną bonanzę, która często kończyła się ucieczką Nicholasa. Śliski, mydlany ślad prowadził przez cały dom – od zawalonego książkami pokoju, przez salon wypełniony dziełami sztuki, do sypialni, gdzie znajdowaliśmy naszego szczeniaczka żującego poduszkę lub rozrywającego jedną z wielu par plastikowych sandałów Malliki.
– No trudno – wzruszała ramionami, zabierając Nicholasowi poszarpane resztki butów, by zaraz potem przytulić go do siebie. – Żadna strata.
W rzeczywistości strata była ogromna, biorąc pod uwagę to, jak bardzo moja prawie nastoletnia siostra kochała swoje buty.
– Nicholas to nasza dzidzia – zapewniała mnie. – Nic nie może się z nim równać.
I to zdanie mówiło wszystko. Dla nas obojga.
Od czasu gdy Nicholas pojawił się w domu, ojciec próbował ustalić zasady. Nalegał, abyśmy trzymali psa w piwnicy, gdzie stworzyliśmy dość skomplikowaną „kojco-budę”, znieśliśmy jedzenie i wodę, zabawki, koce, a także parę starych butów, wiedząc, jak bardzo nasz szczeniak je lubi. Ale przez całą pierwszą noc w piwnicy Nicholas płakał. Jego skamlenie niosło się po całym domu. Nikt z nas nie zmrużył oka. Ta jego pierwsza noc w piwnicy okazała się być ostatnią.
W ciągu następnych kilku miesięcy Nicholas urósł i z białej futrzanej kulki stał się pięknym psem. Lecz mimo pozbawionych zapału prób wyszkolenia go, nigdy nie wyzbył się swej szczenięcej natury. Wciąż był niezdarnym, nieskoordynowanym, niechlujnym i stale śliniącym się wulkanem energii. Był spełnieniem najczarniejszych obaw mojego ojca. Lecz dla reszty z nas był ucieleśnieniem miłości.
Nicholas stał się częścią rodziny. Trzej kuzyni, którzy mieszkali zaledwie piętnaście minut drogi od naszego domu, na przedmieściach Bostonu – a których uważaliśmy bardziej za rodzeństwo niż za kuzynostwo pierwszego stopnia, jak to dziwnie określa się w Ameryce – przyjeżdżali do nas niemal codziennie, żeby poszaleć i pobawić się z Nicholasem. Totalna anarchia…
Ojciec pilnował przestrzegania ustalonych zasad. Podczas posiłków Nicholas przebywał w osobnym pomieszczeniu. Dostawał wyłącznie psią karmę, chyba że Papa nie patrzył i przemycaliśmy z Malliką porcję ludzkiego jedzenia dla naszego synka. I choć Nicholasowi udało się wydostać z piwnicy, którą oboje postrzegaliśmy już niemalże jako loch, wolno mu było jedynie kłaść się przy jednym z naszych łóżek na brudnym ubraniu. Takie było zalecenie Pana Doktora.
Mimo protestów i nieukrywanej dezaprobaty, Papa wkrótce odkrył, że Nicholas może być pożyteczny. Oboje z Malliką już od najmłodszych lat potrafiliśmy stawiać opór wobec eksperymentów Papy. Odkąd pamiętam, ojciec wypróbowywał na nas różne ćwiczenia i rytuały, o których właśnie przeczytał: od hipnozy, przez dietę, utrzymywanie ciszy przez długi czas (jak twierdził, dla zwiększenia naszej kreatywności), aż po „komunikowanie się z wszechświatem” przy użyciu tablicy Ouija, by przenieść nas na wyższy stopień świadomości, cokolwiek by to miało znaczyć. Oboje byliśmy przyzwyczajeni do roli jego królików doświadczalnych, reagując na to mieszaniną irytacji i przedsiębiorczości. Moja siostra, która zawsze lubiła matematykę, przeliczała intensywność eksperymentu na wzrost naszego tygodniowego kieszonkowego. Uprzejmie zgodziła się prowadzić też moje finanse, pobierając za to opłatę, co wydawało mi się rozsądne.
Natomiast Nicholas był gotowy na każdą nową zabawę, o ile otrzymywał po niej nagrodę w postaci kości lub smakołyku. Błyskawicznie opanowywał nowe sztuczki – od warowania, przez aportowanie piłki, aż po inne zaawansowane eksperymenty Deepaka Chopry – by zapomnieć o nich natychmiast po tym, gdy już otrzymał nagrodę. U mojego ojca wywoływało to ogromną frustrację, podziwiał on bowiem naukowe idee Ruperta Sheldrake’a, pioniera wielu nowatorskich teorii na temat świadomości, opartych głównie na badaniu zachowania zwierząt. Niestety Nicholas nieustannie podważał hipotezę Sheldrake’a i mojego ojca mówiącą, że rozwój inteligencji i świadomości nie powinien zależeć od ilości otrzymywanych kości czy smakołyków.
– Darwin prawdopodobnie miał lepsze zwierzęta do swoich eksperymentów – mówił zirytowany Papa.
Nie miałem pojęcia, o czym mówi, ale Mallika odpowiadała z entuzjazmem:
– Możemy kupić drugiego psa, szkolonego, rozumiesz… żebyś mógł ustalić zmienną.
– Nie, dziękuję – odpowiadał Papa. Szalony naukowiec w nim odzywał się z determinacją. – Będę pracował z tym, co mam!
Jednym z pomysłów mego ojca od dawna było, abyśmy na przykładzie Nicholasa wszyscy poznali i docenili wagę zaufania, którym instynktownie obdarzamy się nawzajem. Ojciec uważał, że ucieleśnieniem tej idei będzie spuszczenie Nicholasa ze smyczy, z wiarą w to, że on, zamiast uciec, pozostanie przy nas. Oboje z Malliką wiedzieliśmy, że istnieją psy, które potrafią dokonać czegoś takiego, że miliony psów przed Nicholasem wyszkolono, by potrafiły zostać przy swoich właścicielach po odpięciu smyczy. Nic wielkiego. A jednak denerwowaliśmy się.
Papa chciał nam pokazać, jak niezwykła jest siła jego teorii. Chciał nas przekonać, że Nicholas odwzajemni okazaną mu miłość i zaufanie.
– Zaufanie stanowi podstawę wszelkich więzi dających możliwość rozwoju – twierdził. – Jedynie gdy ten zasadniczy fundament jest mocny, można przejść do „większych” rzeczy, takich jak kwantowe porozumiewanie się telepatyczne.
Brzmiało to dla nas podejrzanie. Ale kim byliśmy, by kwestionować zdanie człowieka tak pewnego swojej mądrości? Kim byliśmy, by kwestionować słowa Papy?
I tak pewnego popołudnia w Nowej Anglii, kiedy liście drzew zamieniły naszą ulicę w widowiskową feerię ognistego pomarańczu i głębokiej żółci, nadeszła chwila prawdy.
Papa zaczął, przemawiając do Nicholasa w sposób, w jaki mówiłby do każdego innego członka naszej rodziny.
– Za chwilę odepnę smycz od twojej obroży, dobrze?
Nicholas gapił się na niego pustym wzrokiem. Jego pierś falowała. Serce mu waliło.
– Ufamy ci i kochamy cię, nie chcemy, byś kiedykolwiek miał poczucie, że ograniczamy twoją wolność – kontynuował Papa. – Wiemy, że odwzajemnisz naszą miłość i zaufanie, i że pozostaniesz przy nas.
Nicholas umiejętnie odgrywał rolę dobrego pieska, gdy delikatny tatuś powoli odpinał mu smycz.
– Ufamy ci – powtórzył Papa. – Wszyscy ci ufamy.
Nicholas stał jeszcze przez chwilę, uśmiechając się od ucha do ucha, a z pyska zwisała mu strużka śliny. Ojcu pies wydawał się niemal boskim, choć nieco głupim ucieleśnieniem niewinności i posłuszeństwa. My z Malliką wiedzieliśmy jednak, co się święci. Nicholas zniknął nam z oczu szybciej niż potrafilibyśmy wypowiedzieć słowa: „rezonans limbiczny”.
Rozpłakałem się.
Mallika się wściekła.
Papa sprawiał wrażenie zupełnie zdezorientowanego.
Pamiętam wyraźnie, że wtedy po raz pierwszy usłyszałem słowo „lekkomyślny”, którego Mallika dopiero co nauczyła się podczas swoich pierwszych dni w gimnazjum, a teraz wystrzeliła nim w Papę. On sam również był zrozpaczony, nie tyle z powodu zniknięcia psa, co dlatego, że jego najnowsza teoria w tak dramatyczny sposób legła w gruzach. Przez dwie godziny wałęsaliśmy się po lesie, przeszukiwaliśmy ogródki sąsiadów i pobliski park, ale nigdzie nie było śladu Nicholasa. Byliśmy zdruzgotani stratą naszego ukochanego zwierzęcia i przerażała nas myśl o tym, że będziemy musieli przekazać tę wiadomość mamie.
Po wielu latach przekonałem się, że tylko jedno uczucie może równać się z siłą instynktu nakazującego nam chronić własne dziecko przed bólem – jest to potrzeba ochrony własnej matki. Czas działał na naszą niekorzyść.
W drodze do domu oboje z Malliką milczeliśmy, choć wszystko się w nas gotowało. Byliśmy przekonani, że Nicholas zaginął bezpowrotnie i mieliśmy również zamiar bezpowrotnie obrazić się na ojca. Ale w chwili gdy doszliśmy do prowadzącego do domu podjazdu – a szliśmy bardzo powoli, żeby każdym naszym ciężkim stąpnięciem pokazać Papie, jak wielki jest nasz smutek – zobaczyliśmy mamę, a przy niej Nicholasa. Mama uśmiechała się. My też się uśmiechnęliśmy. Poczuliśmy ogromną ulgę. Podbiegliśmy do Nicholasa i wzięliśmy go w ramiona.
– Pan Casparian dostrzegł Nicholasa, jak pływał w jego stawie. Dobrze, że go poznał – opowiadała mama, podczas gdy Papa się krzywił.
– Dzięki Bogu mamy dobrych sąsiadów.
Głaskała Nicholasa z miłością. Na jego futrze widać było ślady krwi – pozostałość po niewinnym starciu z innym psem. Stanęliśmy z Malliką po obu stronach psa, obdarzając go całym naszym uczuciem.
– Nigdy więcej tego nie rób! – karciłem Nicholasa, zatapiając dłonie w jego futrze i dotykając jego wilgotnego nosa swoim, żeby wiedział, że sprawa jest poważna.
– To nie jego wina – przypominała mi Mallika, patrząc ze złością w stronę Papy. Całowała łeb psa i masowała jego brzuch.
– Czy to pan Casparian przyprowadził Nicholasa do domu? – zapytał Papa.
Mama pokręciła przecząco głową.
– Próbował, ale mu się nie udało. Nicholas wrócił do domu sam.
Papa uśmiechnął się triumfalnie. Po wielu latach, kiedy wspominaliśmy to wydarzenie, ojciec powiedział nam, że Nicholas udowodnił wtedy, iż mieliśmy rację – był jednocześnie niepokorny i posłuszny. Pragnął wolności, ale wiedział, że jesteśmy jego rodziną, dlatego świadomie i lojalnie wrócił do domu. Co ważniejsze, dał nam wspaniały podarunek: przechodząc dzięki niemu przez to doświadczenie niepokoju, jako rodzina ostatecznie zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Nicolas wiele nas nauczył – powiedział Papa. Nie tylko o nim samym i o tym, że w swojej niewinności on po prostu jest, ale dowiedzieliśmy się także czegoś o nas samych.
– Wiecie – oznajmił Papa podczas obiadu, kilka dni po całym zajściu, kiedy dzielący nas lód zaczął topnieć – może ten pies nauczy nas dużo więcej niż my jego.
Nicholas gapił się na niego z głupią miną. Wygrał sobie miejsce przy stole podczas posiłków, a my z Malliką mogliśmy karmić go naszym jedzeniem bez obaw, że zostaniemy skarceni przez ojca. Ostatecznie to Papa odkrył, że Nicholas uwielbia kotlety wieprzowe.
Odkąd pamiętam, każdego dnia ktoś mnie pyta, jak to jest być synem Deepaka Chopry. Wszyscy chcą wiedzieć, czy jestem mistrzem Siedmiu duchowych praw sukcesu. Sprawdzają, czy cieszę się Zdrowiem doskonałym, czy całymi dniami medytuję, czy komunikuję się wyłącznie pozbawionym agresji językiem, czy znam swoją kombinację dosh i czy osiągnąłem doskonałość w jodze. Jednym słowem – czy wiodę idealne życie duchowe.
Odpowiedź oczywiście brzmi: prawie.
A tak naprawdę: NIE.
Lubię o sobie myśleć, że jestem względnie normalny: mój nastrój zbyt często zależy od wyników Red Soxów z poprzedniego wieczora, ekscytuję się nadmiernie, gdy rozmawiam o tym, jaka szkoła – państwowa czy prywatna – będzie lepsza dla moich dzieci, fantazjuję o zmianie zawodu i marzę, że pewnego dnia zostanę najlepszym szefem kuchni. Ale przyznaję, że mam za sobą szaloną podróż. Od Biblii po biologię ludzkiej duszy, od Bhagawadgity po Wielkiego Gatsby’ego – mój ojciec uważał, że należy mnie i siostrę zapoznać z wszelkimi dostępnymi źródłami wiedzy, jakie tylko znał. Z tego powodu spotkaliśmy też na swej drodze wiele interesujących osób. Byli wśród nich jasnowidze, psychotycy, a także wielu celebrytów, którzy w trakcie trwania ich przysłowiowych pięciu minut największej sławy, lub tuż po nich, obsesyjnie interesowali się naszym ojcem, Deepakiem Choprą. Spotkaliśmy też proroków. Jedni propagowali pokój, inni, no cóż, byli wyznawcami zysków kapitałowych. Wielu z nich przekazało nam wartościową wiedzę, inni nie mieli zbyt wiele do zaoferowania.
Jednak ostatnio, kiedy ktoś znów zapytał mnie, jak to jest być synem Deepaka, zacząłem opowiadać o Nicholasie i o tym, czego nas wszystkich, z ojcem na czele, nauczył. Nawet niedawno, kiedy wraz z Papą i moim dwuletnim synem Krishu poszliśmy na spacer niedaleko domu, w którym mieszkamy z naszym obecnym psem Cleo, po raz kolejny wróciłem myślami do tamtych czasów, kiedy był z nami Nicholas. W pewnej chwili Krishu wskazał palcem na coś, co przykuło jego uwagę. Obydwaj z ojcem spojrzeliśmy instynktownie w kierunku wskazywanym przez mojego syna, za to Cleo gapiła się na paluszek Krishu.
Widząc to, Papa zaśmiał się pod nosem.
Zapytałem, co go tak śmieszy.
– Oto znakomity przykład różnicy między ludźmi a psami – powiedział. – Psy są osadzone w teraźniejszości. Nie martwią się o jutro i nie rozpamiętują dnia wczorajszego. Mają pełną świadomość chwili obecnej, a ich uwaga skupiona jest na jednym punkcie.
Papa, naśladując Krishu, wyciągnął przed siebie palec.
– Ludzie natomiast zawsze doszukują się sensu i znaczenia, z tęsknotą patrzą w kierunku horyzontu, by znaleźć głębsze wyjaśnienie swojego istnienia.
Papa opuścił rękę i pogłaskał puszysty łeb Cleo, po czym odwrócił się do Krishu.
– Teraz, kiedy jesteś już dużym chłopcem, będziemy wszyscy, łącznie z Cleo, uczyć się od siebie nawzajem.
– Dada! – Krishu uśmiechnął się w odpowiedzi na czułość Papy.
Kiedy zastanawiam się nad tym, kto najbardziej wpłynął na mnie i moje życie, najpierw przychodzą mi do głowy najbardziej oczywiste odpowiedzi: nauczyciele i mentorzy, przyjaciele, rodzeństwo, partnerzy biznesowi, a nawet przeciwnicy i konkurenci, którym udało się czegoś mnie nauczyć. Lecz wśród nich są jeszcze dwie postacie. Pierwszą z nich, czego nietrudno się domyślić, jest mój ojciec. Druga jest już mniej oczywista – to mój pies (lub raczej moje psy).
Ojciec przekazywał mi mądrość, uczył ciekawości, otwartości i nieustającej pasji do zdobywania wiedzy. Moje psy, Nicholas i Cleo, nauczyły mnie prostoty, niewinności, oddania i prawdziwej duchowej wolności. Pokazały, co znaczy autentyczna lojalność, zaufanie, przebaczenie i gotowość do zabawy. Gdy rozmawiam o tym ze znajomymi, coraz więcej z nich przyznaje, że również wiele zawdzięczają swoim czworonożnym przyjaciołom (ośmielam się twierdzić, iż również w sensie duchowym).
Całkiem niedawno wkroczyłem, jak wielu przede mną, w nowy, przełomowy etap swojego życia: zostałem ojcem. Nie wierzyłem w powszechnie powtarzane banały o tym, jak bardzo moje życie zmieni się w dniu, kiedy po raz pierwszy zobaczę swego syna. Bycie świadkiem momentu narodzin mojego dziecka nie było dla mnie priorytetem. Uważałem, że w zupełności wystarczy mi oczekiwanie na tę radosną nowinę poza salą porodową, z cygarem w dłoni, w gotowości do przyjęcia gratulacji i typowego dla tej sytuacji klepnięcia w plecy. Mimo to dokonałem właściwego wyboru: zostałem przy mojej żonie, Candice, trzymałem ją za rękę, starałem się ją wspierać i podtrzymywać na duchu. I choć wydarzenie to nazywane jest powszechnie cudem, nie wpłynęło na mnie w taki sposób, w jaki rzekomo powinno. Kiedy widziałem, jak w 2004 roku Red Sox pokonali w siódmym meczu Yankeesów 3:0 lub jak New England Patriots wygrywają Super Bowl XXXVI z St. Louis Rams – o, to był prawdziwy cud!
Być może wolno się uczę, ale dopiero po kilku miesiącach, kiedy patrzyłem, jak mój syn powoli przeistacza się z galaretowatego kosmity w niemowlaka kierowanego instynktem przetrwania, a następnie w prawdziwego, świadomego człowieka, nagle zdałem sobie sprawę, że muszę pomyśleć o tym, jakie wartości chcę mu przekazać.
To było dla mnie prawdziwe przebudzenie, przebłysk nowej świadomości. Przez całe moje dotychczasowe życie, jako syn Deepaka Chopry byłem wystawiony na tak wiele różnych doświadczeń, że teraz musiałem w odpowiedni sposób to wszystko wykorzystać. Jednocześnie zacząłem zastanawiać się głębiej nad tym, jak zajmować się Cleo. Od momentu, kiedy wraz z Candice sprowadziliśmy ją do domu – samotnego kundelka gnębionego przez problemy żołądkowe – Cleo była dla nas prawdziwym źródłem życiowej mądrości, którą tylko my potrafiliśmy zrozumieć i docenić. Przynajmniej tak nam się wydawało.
Mając to wszystko na uwadze, zdecydowałem, że należy zorganizować burzę mózgów. Pewnej niedzieli usiedliśmy wraz z ojcem i moim psem, zaparzyłem kawę i otworzyłem torbę ze smakołykami (Greenies dla Cleo i ciasto czekoladowe dla Papy i dla mnie). Chciałem sprawdzić, czy filozofia Papy i mojego psa zgadzają się ze sobą. Rozmawialiśmy o Nicholasie i Cleo, o najbardziej niezapomnianych wydarzeniach z ich życia, o cechach ich charakteru, które najbardziej podziwialiśmy. A rezultatem tamtej rozmowy jest niniejsza książka.
Kiedy tak śmialiśmy się z naszych wspomnień, ojciec uświadomił mi, że cechy naszych czworonożnych przyjaciół, które wzbudzają nasze największe uznanie, nie tylko stanowią część psiego instynktu, ale też występują powszechnie u ludzi.
– My tylko – powiedział ojciec, kiedy zaczęliśmy głębiej drążyć temat – tworzymy bariery, które osłabiają nasze wrodzone instynkty. Kiedy odnajdujemy owe cechy u naszych psów, jednocześnie wprowadzamy je we własne życie, co w rezultacie każdego dnia daje nam poczucie spełnienia.
Nie mogąc oprzeć się pokusie poruszenia ulubionych tematów z zakresu nauki i teorii ewolucji, Papa kontynuował:
– To wszystko ma swą genealogię. Wygoogluj to – jeszcze jeden ulubiony zwrot mojego ojca. – Dziesiątki tysięcy lat temu wilki i ludzie rywalizowali o pożywienie. Ale z czasem ten układ się zmienił. Dawni przeciwnicy zostali przyjaciółmi, kiedy obydwa gatunki dostrzegły w sobie nawzajem bratnie dusze. Wilki – przodkowie psów – zakładają rodziny podobne do naszych, w których jest dwóch rodziców i nieduża liczba szczeniąt.
Okazuje się, że Papa ma rację. Historia przyjaźni człowieka z psem zaczęła się jakieś 12-15 tysięcy lat temu. Ludzie i wilki prowadzili wtedy zbieracko-łowiecki tryb życia, czyli działo się to wszystko na długo przed osiedleniem się człowieka i początkiem kultury rolniczej. Jednym z przejawów „cywilizowania się” człowieka było przygotowywanie mięsa na ogniu. Zapach pieczonego posiłku przyciągał wilki do ludzkich osad. Kiedy nasi przodkowie zorientowali się, że zwierzęta te nie zagrażają im, a wręcz mogą być pożyteczne, zaczęli odstępować wilkom porcje jedzenia. Z czasem te dwa gatunki uzależniły się od siebie: stada wilków i grupy ludzi pomagały sobie wzajemnie w zdobywaniu pożywienia. Wyglądało to następująco: wilki, dzięki swemu wyjątkowemu węchowi i ogromnej szybkości, okazały się nieocenione w tropieniu zwierzyny. W zamian za to ludzie gotowali mięso i karmili je nim w swoich obozach. Wilki wiedząc, kto rozdaje karty, lub raczej w tym przypadku, czyja ręka je karmi (a jeszcze bardziej dosłownie: kto smaży steki), okazały się jednocześnie znakomitymi stróżami i obrońcami tego wygodnego układu.
Z czasem owo „małżeństwo z rozsądku” przekształciło się w prawdziwe małżeństwo z miłości, jak nazywają to moi dziadkowie. Zanim pradawny wilk zmienił się w leżącego dziś u twych stóp pieska, musiał przejść przez stadium psa obronnego, stróżującego i pasterskiego. Jednym słowem, przez tych kilka tysięcy lat przyjaźni nasz lojalny i udomowiony przyjaciel, z którym jesteśmy mocno związani emocjonalnie, zachował wiele cech i instynktów swego przodka – wilka, amatora przygotowywanego przez ludzi mięsa. Żeby zrozumieć, o czym mówię, spróbuj zrobić swojemu pupilowi prosty test: podaj mu średnio wysmażony stek.
Jeśli by wybiec myślami nieco naprzód, lub w tym przypadku raczej podążyć w tył, można by łatwo dostrzec, co łączy nas z naszymi psami. Ojciec wspomniał artykuły, jakie przeczytał, kiedy Nicholas zamieszkał z nami, a on sam postanowił natychmiast zostać ekspertem od kynologii.
– Psy rozumieją nas, nasze zachowanie, i wiedzą, czego chcemy. Rozumieją funkcjonowanie zasad społecznych. To niesamowite, zważywszy na fakt, że nawet szympansy, nasi najbliżsi krewni wśród zwierząt, z którymi dziewięćdziesiąt sześć procent genów mamy takich samych, nie rozumieją niektórych naszych gestów w takim stopniu jak psy.
I znów badania nad pochodzeniem człowieka i psa pokazują, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego, ponieważ ludzie i psy ewoluowali razem przez tysiące lat, zdolność do porozumiewania się z nami stała się elementem psiego kodu genetycznego.
– Po prostu – podsumował ojciec – psy zostały naszymi najlepszymi przyjaciółmi nie przypadkowo, lecz ze względu na trwającą przez tak długi czas i wciąż postępującą współzależność. Ludzie i psy wzajemnie zaspokajali swoje potrzeby fizyczne, emocjonalne i psychiczne – ojciec odwrócił się w moim kierunku. – Dla mnie to jak najbardziej zdrowy układ.
A oto garść oczywistych faktów: psy poprawiają naszą kondycję, bo zmuszają nas do spacerów. Wpływają na nasze zdrowie emocjonalne, gdyż wymuszają pieszczoty, które nie tylko uspokajają je same, ale działają też kojąco na nasze dusze. Samo głaskanie psa może skutecznie obniżyć nasze ciśnienie krwi. Naprawdę warto to sprawdzić. Przy tym dla wielu ludzi zabranie psa na spacer, nawet jeśli to tylko miejski chodnik, to czasem jedyna okazja do obcowania z przyrodą.
Eksperci z pewnością to potwierdzą. Choć każda rasa została wyhodowana w innym celu – retrievery miały przynosić rybakom upolowaną zwierzynę, psy pasterskie miały pilnować stad, pudle miały być po prostu świetnymi, niewielkimi towarzyszami dam dworu – jednak wszystkie psy posiadły tę uniwersalną umiejętność komunikowania się z ludźmi.
Czy możliwe jest przeniesienie tej relacji na wyższy poziom? Na poziom duchowy?
Najważniejszą nauką, jaką przekazał mi ojciec było, aby nigdy nie traktować siebie zbyt poważnie. Oczywiście, w naszym kręgu kulturowym mamy tendencję do szybkiego i fanatycznego wręcz budowania opinii o ludziach, stawiania im wysokich wymagań, by następnie przeżyć zawód, gdy nie uda im się sprostać naszym oczekiwaniom. Często też sami niszczymy piedestał, na którym wcześniej kogoś postawiliśmy.
Mieszkając i pracując w Hollywood, gdzie tak wiele ślicznych młodych aktorek szuka swojej życiowej szansy, przekonuję się, że wyrażenie „mężczyźni są jak psy” jest aż nadto prawdziwe. Jako szczęśliwy mąż i ojciec lubię myśleć o sobie, że jestem inny, ale wiem, że w gruncie rzeczy mam naturę psa. Nie tylko dlatego, że momentami kierują mną hormony. Jestem zwierzęciem działającym instynktownie, przejawiającym niedojrzałe emocje i prymitywne zachowania, lecz jednocześnie zdolnym do miłości, lojalności, obdarzonym inteligencją emocjonalną i zdolnym do introspekcji. Zastanawiam się nad różnymi problemami – jak lepiej żyć, jak wnieść widoczny wkład w życie społeczne, jak wychować syna, jak dbać o rodziców – i mam nadzieję, że chętnie słucham wartościowych rad. Nie jestem na tyle zadufany w sobie, by sądzić, że wiem wszystko, bez względu na to, kim jest mój ojciec – zwłaszcza że on sam zawsze powtarza, że musi się jeszcze wiele nauczyć.
– Staram się żyć nie martwiąc się tym, co inni o mnie myślą. Najważniejszą cechą duchową jest nie osądzać – nie tylko nie oceniać innych, ale też żyć na własny rachunek, nie pod dyktando otoczenia.
Podniosło mnie to na duchu.
– I jeszcze coś – dodał Papa – duchowość nie ma początku ani końca. To element życia obecny w każdej chwili, przy każdym spotkaniu, w każdym związku. Każda sekunda naszego życia wypełniona jest bezkresnym doświadczeniem własnego ja.
Wziął do ręki smakołyk i podał go Krishu, który wydał Cleo komendę „Siad!”, a następnie nagrodził ją za jej posłuszne wykonanie. Ojciec uśmiechnął się. Gdy obserwuję jego kontakt z Krishu, czuję czasem, że zachowuje się wobec niego tak, jak chciałby postępować wobec mnie, gdyby miał możliwość powtórzyć ten wczesny etap ojcostwa.
– Nasze działania wobec innych powinny być wypełnione treścią i znaczeniem – pokiwał głową. – Czy może być coś bardziej duchowego?
– Papo, lubisz psy?
– Powinienem odpowiedzieć, że tak, prawda?
– Tak.
– Lubię. Ale nie przepadałem za nimi, dopóki nie pojawiliście się na świecie.
– I…?
– I… Im więcej wiem o zwierzętach, tym bardziej przekonuję się, że większość z nich to uczuciowe stworzenia. Mają określoną hierarchię społeczną. Budują silne i trwałe więzi ze swoim potomstwem. Śpiewają i bawią się. Niektóre przejawiają świadomość, a nawet są samoświadome w takim stopniu, że można im przypisać poczucie humoru. Zwierzęta i ludzie tworzą też szczególne więzi przez rezonans limbiczny, stabilizując swoje dobre samopoczucie na poziomie fizjologicznym i psychologicznym. Dzięki strukturom limbicznym w mózgu ssaków, mogą one tworzyć z nami uczuciowe i duchowe więzi. Powinienem chyba spędzać więcej czasu ze zwierzętami.
Dla klanu Choprów rodzina jest najważniejsza. Jesteśmy sobie niesamowicie bliscy. Mieszkam zaledwie o parę kroków od mojej siostry. Niemal każdego ranka chodzę do niej z synem na śniadanie. Nasze rodziny jedzą wspólny obiad mniej więcej trzy razy w tygodniu i przynajmniej raz podczas weekendu. Wszystkie nasze dzieci traktują się jak rodzeństwo. Słowo „kuzyn” jest dla nich określeniem niezręcznym, ponieważ zakłada emocjonalny dystans, a oni od pierwszych chwil swego życia czują, że są braćmi i siostrami.
Oboje z Malliką wychowywaliśmy się właściwie w taki sam sposób z naszymi tak zwanymi kuzynami. I choć teraz dzielą nas kontynenty, nadal uważamy się za rodzeństwo. Dorastanie wśród tak dużej liczby „braci” i „sióstr” było emocjonujące. Powstawały wśród nas przeróżne frakcje pokoleniowe: starszego rodzeństwa, młodszego, chłopczyc i delikatnych dziewczynek, sportowców, nudziarzy i tak dalej. Grupy te z kolei dzieliły się na fanów bejsbolu i krykieta, futbolu i fútbolu – był nawet blok sympatyków lalek Barbie, w ramach którego utworzyły się stronnictwa Barbie Diwali i Barbie Malibu.
Dziś większość z nas przekroczyła te powierzchowne podziały i znów jesteśmy zgodnym rodzeństwem. A nasze dzieci, które formalnie, jeśli się nie mylę, są dla siebie dalszym kuzynostwem, także uważają się za rodzeństwo.
Ta sama zażyłość dotyczy także dorosłych. Oboje z Malliką nazywamy młodszego brata naszego ojca „Chota Papa”, co w języku hindi oznacza „mały tata”. Natomiast jego dzieci mówią o naszym ojcu „Bara Papa”, czyli „duży tata”. To wszystko bywa przyczyną nie lada zamętu podczas wspólnych kolacji. Tara – starsza córka Malliki, mniej więcej ośmioletnia i jedna z najstarszych z tego pokolenia, przywołała ostatnio pytanie, jakie zadała jej koleżanka z klasy: Czy hindusi są podobni do mormonów? Dziewczynka zadała je, słuchając opowieści o wyczynach niezliczonej liczby „braci” i „sióstr” Tary.
– Chodzi ci o tych z serialu na HBO? – dopytywała Tara.
Co się zaś tyczy „dużego taty”, czyli guru znanego jako Deepak Chopra, oboje z Malliką zawsze mówiliśmy do niego „Papa”. Nigdy nie daliśmy się wkręcić w żadnego „tatę”. Do dzisiejszego dnia rozmawiamy z Papą przynajmniej cztery czy pięć razy dziennie. To z naszego powodu sieci telefonów komórkowych stworzyły opcję rodzinnych taryf telefonicznych. Nie musicie dziękować.
Lecz tak naprawdę filarem naszej rodziny jest mama. Często żartujemy, że gdy Papa mówi o jakimś problemie, mama go rozwiązuje. Może ojciec jest dobry w wymyślaniu znakomitych teorii i praw, które mają być rozwiązaniem wszystkich kłopotów – od radzenia sobie ze stresem po szaleństwo egzystencjalne, ale to mama zjednuje sobie wszystkich swoim wdziękiem, empatią, bezinteresownością i delikatnością, i przez to stanowi świetlisty przykład dla każdego, z kim tylko się zetknie. Ja jestem zdecydowanie podobny do ojca – mam naturę marzyciela, twórcy kierowanego ambicjami, beznadziejnie niecierpliwego poszukiwacza. Ale przyczyna, dla której jestem, jaki jestem, dalece wykracza poza uwarunkowania genetyczne. To mamie zawdzięczam, że udało mi się znaleźć wspaniałą kobietę, która została moją żoną i założyła ze mną rodzinę. Sprawił to emocjonalny płaszcz bezpieczeństwa, jaki mama nad nami roztoczyła. Dla nas wszystkich – dla najbliższej i dalszej rodziny – jest ona emocjonalną opoką, na której wszyscy stoimy. Kiedy popadamy w poważne tarapaty, nikt nie szuka rady u Papy. Wtedy dzwonimy do mamy.
I tak w maju 2009 roku, kiedy mama odebrała wiadomość, że jej ojciec trafił do szpitala, zaledwie pięć minut zabrało jej, żeby zadzwonić do biura podróży i zarezerwować bilet do New Delhi.
Nana, jak go nazywaliśmy, tego ranka przewrócił się podczas swego codziennego porannego spaceru.
New Delhi w maju jest nieznośnie, wręcz nieprzytomnie upalne, a temperatura już o świcie sięga 40 stopni Celsjusza. Mimo to zarówno Nana, jak i babcia, Nani, nie rezygnują z codziennego spaceru. Oczywiście, biorąc pod uwagę to, że oboje mają prawie dziewięćdziesiąt lat i nadal są aktywni, należałoby ich przekonać, że powinni zrezygnować ze swoich zwyczajów. (Tak przy okazji, zwyczaj ten polega na tym, że spacerują osobno, o innych porach, aby móc spotkać się z przyjaciółmi i poplotkować, chodząc w kółko po parku). Szczególnie Nana traktuje te spacery z zimnym realizmem, jak niemal wszystko inne na tym etapie życia. Często podczas rozmowy telefonicznej wymienia tylko kolejną osobę, której nie spotkał podczas spaceru. Nie potrzebuję wówczas dodatkowych wyjaśnień.
Nana i jego koledzy każdą taką nieobecność przyjmują z niewzruszoną obojętnością, jednocześnie ironiczną i komiczną. Akceptują etap życia, na którym się znaleźli, więc obserwują świat i komentują go, mając ten fakt na uwadze.
– Nie rozumiem, dlaczego w ogóle tolerujemy Pakistan – stwierdził Nana podczas mojej ostatniej wizyty w Indiach. Polityka, a szczególnie napięte stosunki między Indiami a ich sąsiadem, jest dla Nany stałym tematem do dyskusji.
– Może dlatego, że jest potęgą nuklearną? – wysunąłem przypuszczenie. – Każdy akt agresji mógłby doprowadzić do eskalacji konfliktu i w efekcie wywołać dużo groźniejszą sytuację.
Nana machnął ręką z niezadowoleniem.
– To by trwało całe lata – dziadek najwyraźniej obliczył, że prawdopodobnie już by go wtedy z nami nie było.
Nana przygotowywał się do odejścia już od jakiegoś czasu. Wśród jego kumpli nie jest to niczym nadzwyczajnym. Jednakże ponieważ ścieżka, którą spacerują, jest na tyle wąska, że mogą chodzić po niej jedynie parami, kiedy ktoś z ekipy przestaje się pokazywać, cały oddział musi na nowo konfigurować swoje szyki.
– To nie jest łatwe – przyznał pewnego dnia Nana. – Pary dobierane są w taki sposób, aby każdej gadule towarzyszył ktoś, kto umie słuchać. Weźmy Ramesha – wspomniał przyjaciela, który był mu bliski przez czterdzieści lat. – Odszedł dwa miesiące temu. Zawsze spacerował z Arunem, który gada jak najęty o wszystkim, o czym się tylko da. Teraz nikt z nim nie chce chodzić i w końcu padło na mnie.
– Twój dziadek chce ci powiedzieć, że lubi słuchać – przerwała nam Nani. – Ale to tylko dlatego, że traci słuch.
Nana uśmiechnął się i skinął głową. Rzeczywiście, Nani znała wszystkie jego sztuczki.
Nana spaceruje każdego dnia, więc kiedy odwiedzamy go w Indiach, zazwyczaj przywozimy mu nową parę tenisówek. Ale ponieważ od około dziesięciu lat dziadek żyje w przeświadczeniu, że niebawem umrze, nie chce już ich od nas przyjmować, bo uważa, że się zmarnują. Nana jest wyjątkowo oszczędny. Na szczęście noszę buty w tym samym rozmiarze co on, więc często chodzę w tych jego ciapach przez około tydzień lub do momentu, kiedy przestaną wyglądać jak nowe. Prześlizguję się przez zakurzone place budowy, uprawiam moonwalk w najbrudniejszych okolicach Hollywood Boulevard albo próbuję naśladować Kobego Bryanta na kortach do gry w koszykówkę na Venice Beach. Następnie pakuję je do pudełka po butach innej marki. Wszystko po to, żeby Nana mógł je przyjąć z minimalnym poczuciem winy.
Tym razem jednak mama nie miała wystarczająco dużo czasu, by przygotować prezenty i zaplanować podróż. Pakując się w pośpiechu w San Diego, gdzie stoi ich dom, zadzwoniła, by powiedzieć, że następnego ranka wylatuje z Los Angeles.
– Gotham – mówiła powoli, wymawiając wyraźnie każde słowo oddzielnie – tym razem może mnie nie być dłużej.
– Dobrze – odpowiedziałem. – Myślę, że sobie poradzimy.
– Oczywiście. Candice ma wszystko pod kontrolą – odparła ciepło.
Nastąpiła chwila ciszy.
– Martwię się raczej o twojego ojca.
Jak daleko sięgam pamięcią, ojciec zawsze pracował, i to ciężko. Był dyrektorem w prestiżowym szpitalu oraz profesorem na równie znakomitym uniwersytecie w Massachusetts, gdzie dorastaliśmy. Był skupiony na własnym rozwoju, przy niezachwianym ukierunkowaniu na ścieżkę swojej kariery. Gdzieś po drodze ta obsesja przybrała bardziej duchowy wymiar i tak zarówno jego życie, jak i jego ambicje uległy przemianie. Nie należąc już do świata medycyny konwencjonalnej, tworzył nowy świat, kładąc most pomiędzy terapią konwencjonalną a starożytnymi metodami uzdrawiania. Wytyczał szlak przez te niezbadane tereny z taką pasją i zapałem, że sprawiał wrażenie, jakby był zupełnie nieprzemakalny na wysuwane przez cyników, sceptyków, tradycjonalistów i, ośmielę się stwierdzić, rasistów zarzuty. W rzeczywistości było inaczej. I gdy staraliśmy się z Malliką zachować pewien stopień normalności w naszym życiu na przedmieściach Bostonu, gdzie bycie dzieckiem hinduskiego lekarza już samo w sobie należało do rzadkości, a co dopiero powiedzieć o sytuacji, gdy ojciec zdobywa coraz większy rozgłos, opowiadając o praktykach graniczących z szarlatanerią, takich jak joga czy medytacja, mama przez cały ten czas lojalnie stała u jego boku.
Wzięła na siebie to zobowiązanie, kiedy postanowili się pobrać – Papa miał wówczas 24 lata, a mama 22. Była zdecydowana dotrzymać swojego przyrzeczenia. Kilka miesięcy po ślubie rodzice przenieśli się z Indii do wytwornego Plainfield w New Jersey. Tutaj sumiennie budowali swe życie. Ojciec ciężko pracował całymi dniami, a w nocy dorabiał na drugiej zmianie w pogotowiu ratunkowym. Po miesiącu stać ich było na kolorowy telewizor i Volkswagena Garbusa, a ich życie w Indiach przeszło do historii. Oczywiście ich droga była czasem wyboista, ale udało się im przetrwać bez żadnej większej katastrofy. I oto są – razem, po czterdziestu latach.
A kiedy praca mojego ojca spotkała się z dobrym przyjęciem i zaczął jeździć z wykładami do niemal każdego zakątka świata, mama zawsze przypominała mu, skąd się wywodzi i, co równie istotne, dokąd ma powrócić.
Tamtego wieczoru rodzice przyjechali do Los Angeles. Zebraliśmy się wszyscy w domu Malliki na obiad. Według ostatnich wiadomości z Indii stan Nany ustabilizował się, choć nadal był nieprzytomny i przebywał w szpitalu. Wiedzieliśmy też, że jego serce było osłabione i podejrzewano, że konieczne będzie wprowadzenie bypassów. Jednak ze względu na wiek dziadka nie było pewności, czy przeprowadzić ten zabieg. Starsza siostra mamy miała nadzieję, że mama szybko do nich dotrze, aby – uwaga! – podjąć decyzję.
– Czy Bara Nana (duży Nana) umrze? – zapytała Tara, kiedy w ciszy jedliśmy kolację. Mama spojrzała na nią ze łzami w oczach.
– Nie, Nana wyzdrowieje – odpowiedział Papa, patrząc wnuczce prosto w oczy.
– Mogę dostać mleko truskawkowe? – poprosiła mała Leela (młodsza siostra Tary). Od urodzenia miała talent do wykorzystywania sytuacji. Znakomicie wiedziała, kiedy dorośli są zupełnie bezbronni i zawsze dostawała to, czego chciała.
– Oczywiście – Mallika wstała, żeby przynieść mleko.
– Chcę mleko truskawkowe – podchwycił Krishu, który zawsze, niczym echo, naśladował starszą siostrę, cieszącą się jego całkowitym uwielbieniem.
Mallika spojrzała na Candice, która wzruszyła ramionami w geście kapitulacji.
– Mogę zrobić więcej saag curry – zaproponował mąż Malliki, wyczuwając posępny nastrój przy stole. Jest bezsprzecznie najlepszym kucharzem w rodzinie. Podobnie jak ma to miejsce w większości azjatyckich klanów, dobre jedzenie jest dla nas sposobem na przetrwanie wszelkich życiowych wzlotów i upadków. Tego wieczora było inaczej. Wszyscy ewidentnie straciliśmy apetyt.
– Nie, dzięki – mama wstała od stołu. – Zadzwonię jeszcze raz do Indii i sprawdzę, jak wygląda sytuacja.
Później, kiedy dzieci już spały, a Papa wyszedł, żeby porozmawiać przez telefon, mama zawołała mnie i Mallikę.
– Papa da sobie radę. Przywykł do bycia samemu. Ale tym razem bądźcie z nim w kontakcie – powiedziała.
Zabrzmiało to trochę jak żart, bo zazwyczaj rozmawiamy ze sobą jakieś sześć razy dziennie.
– Wiecie, o co mi chodzi – dodała.
Oczywiście, że wiedzieliśmy. Mama musiała wyjechać nagle, nie miała czasu się przygotować i nie wiedziała, kiedy wróci, więc ojciec musiał całkiem pozmieniać swoje plany. Jest przyzwyczajony do samodzielnego życia, zważywszy na to, jak dużo czasu spędza na podróżach, wykładach, nauczaniu i promowaniu swoich książek. A więc mama nie miała na myśli tego, by pomóc Papie w wypełnianiu jego obowiązków, lecz by wesprzeć go emocjonalnie.
– Nie martw się o to, mamo – pocieszała ją Mallika. – Jedź, zaopiekuj się dziadkiem.
Oczy mamy znów wypełniły się łzami. Skinęła głową, sięgnęła do torby i wyjęła pudełko po butach, na którym widniała charakterystyczna łyżwa Nike’a. Otworzyła je i podała mi błyszczącą nową parę tenisówek K-Swiss w moim rozmiarze. – Przebiegnij się w nich.
– W której roli czujesz się lepiej: ojca czy dziadka?
– Myślę, że wolę być dziadkiem. Kiedy byłem ojcem, ciągle byłem tak zajęty i tak nieświadomy, że twoja mama musiała troszczyć się o wszystko. A teraz, choć mama nadal o wszystko dba, mam więcej czasu na zabawę. A może powinienem powiedzieć: więcej chęci do zabawy.
– Poczekaj – nadal jesteś ojcem!
– Tak, ale moja zabawowa rola wynika z bycia dziadkiem.
Było sobotnie popołudnie. Candice próbowała uśpić Krishu – to był weekendowy rytuał, który zazwyczaj kończył się ich wspólną drzemką. A wtedy my z Cleo układaliśmy się na kanapie, żeby pooglądać trochę sportu w telewizji. Jednak tego dnia czułem przedziwną potrzebę dotrzymania towarzystwa Papie.
– Co robisz? – zapytałem.
– Wikipedia – odpowiedział, siedząc zgarbiony przed komputerem i nie odrywając oczu od ekranu.
Ojciec jest po prostu zakochany w Wikipedii i w Google. To są jego prawdziwe namiętności. Miejcie to na uwadze, czytając kolejny z jego bestsellerów. Choć sam jest niezgłębioną skarbnicą mądrości i wiedzy, znajduje się pod wielkim wpływem tych dwóch najpotężniejszych internetowych źródeł informacji.
– O czym czytasz? – drążyłem dalej.
– O szczęściu – odpowiedział, wyraźnie nie podzielając mojej potrzeby rozmowy.
– I czego się dowiedziałeś? – nie chciałem dać za wygraną.
– Jak wszystkie emocje, poczucie szczęścia wywołuje reakcję biologiczną. Powoduje wydzielanie się pewnych substancji chemicznych w mózgu w idealnej dawce – to lepsze niż jakiekolwiek sztuczne lekarstwo. Fascynujące.
Nie bardzo – pomyślałem.
Wyczuł mój brak entuzjazmu.
– Wszystkie zwierzęta, włączając w to ludzi, kształtują swą własną biologię. Sami jesteśmy odpowiedzialni za jakość i długość naszego życia. Wszystko jest uzależnione od poziomu serotoniny, naturalnego antydepresantu, lub też kortyzonu, leku przeciwzapalnego, które krążą w naszym ciele i determinują wszystko – począwszy od naszego samopoczucia, poprzez naszą pracę, relacje z innymi, skończywszy na naszym życiu. Jeśli potrafisz samodzielnie regulować poziom tych substancji, w pełni kontrolujesz jakość swojego życia.
– Ciekawe – postanowiłem, że tym razem ja będę nieporuszony.
Oceniwszy sytuację i wyczuwszy, że nie ruszymy się z tego miejsca przez najbliższych kilka godzin, Cleo podeszła do ojca i ułożyła się wygodnie przy jego stopach, obracając się najpierw kilka razy wokół własnej osi. Spojrzał na nią podejrzliwie.
– Nie zwracaj na nią uwagi – powiedziałem. – Chce tylko być blisko ciebie.
– Dlaczego?
Wzruszyłem ramionami.
– Bo to ją uszczęśliwia, jak sądzę.
I co na to powiesz, Wikipedio?
– Ile lat ma Krishu? – zapytał ojciec, odwracając wzrok od Cleo.
To jest właśnie wyjątkowa cecha Papy. Teorię mówiącą, że czas jest jedynie ideą, przeniósł na zupełnie nowy poziom. Ktoś niedawno zapytał go, ile ja mam lat. Zmierzył mnie wzrokiem w sposób, w jaki naukowiec patrzy na szczura doświadczalnego w klatce i odparł z wielkim przekonaniem: „dwadzieścia pięć”. Biorąc pod uwagę, że mam trzydzieści cztery lata i jestem jego synem, nie bardzo wiem, jak wytłumaczyć fakt, że odjął mi niemal dekadę. Być może chciał się po prostu poczuć młodo. W przypadku Krishu Papa nie miał aż tak dużego pola manewru. Malec był z nami od niecałych dwóch lat. Choć sprawiał wrażenie dość ciężkiego jak na swoje cienkie jeszcze nóżki, w tamtej chwili miał zaledwie dwadzieścia miesięcy.
– Prawie dwa – odpowiedziałem. – Dlaczego pytasz?
– Mamy jeszcze czas – odparł, a jego głos brzmiał coraz bardziej jak głos szalonego naukowca. – W wieku dwóch lat mózg większości dzieci jest już w pełni ukształtowany. W wieku czterech lat reakcje dziecka na bodźce są już tak ściśle ustalone, że nie dają się zmienić. Przed osiągnięciem ósmego roku życia połączenia nerwowe są w pełni rozwinięte, a wzory zachowań tak niezmienne, że nie ma już sensu próbować ich korygować.
Spojrzał na mnie.
– Wiedziałeś, że zdecydowana większość światowych przywódców, z których, przypadkowo, prawie wszyscy to mężczyźni, ma psychikę i reakcje biologiczne ośmioletnich chłopców? Jeśli im zagrozisz, odpowiedzą tym samym, tyle że głośniej. Uderzysz ich, oddadzą ci ze zdwojoną siłą. Pod tym względem niczym się nie różnią od małych chłopców czy psów.
Zmarszczyłem czoło. Cleo ożywiła się na dźwięk słowa „pies”. Do czego zmierzał Papa?