Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od dzisiaj na mieście rządzi Chrzestny
Po kilku dekadach szarości nadchodzą kolorowe lata dziewięćdziesiąte: zachodnie ubrania, pirackie kasety na straganach, wypożyczalnie VHS, disco polo, oranżada Ptyś i denominacja…
Kapitalizm rozkwita w najlepsze, a dwóch kumpli marzy o zdobyciu świata pełnego nowych możliwości. Na drodze stają im jednak niezbyt chwalebna przeszłość i… wojsko. By uniknąć służby ojczyźnie, postanawiają wrócić na studia i dokończyć edukację. Przez rok muszą trzymać się z dala od kłopotów, by zrealizować swoje marzenia o wykorzystaniu możliwości, które daje im nowa rzeczywistość. Czy życie studenckie okaże się wystarczająco zajmujące, by przymknąć oczy na grasujących po mieście bandziorów? Jak nie stracić ostatniej szansy na lepsze jutro, a przy okazji wyrównać porachunki?
– Dlaczego mi to mówisz, młodzieńcze? Jak wiesz, po tej informacji będę musiał cię wyrzucić.
– Potrzebuję na jakiś czas wolnej ręki. Muszę wyrwać niepotrzebne zielsko z miasta.
– Od tego są pracownicy zieleni miejskiej.
– Dobrze pan wie, o czym mówię. Powiedzmy, że jestem zapalonym fanatykiem ogrodnictwa. Przypadkowo zadarłem z ciemną stroną florystów. Poradzę sobie z nimi, ale potrzebuję czasu i pana niedowidzenia. Albo ja, albo oni. I będzie to profesorowi na rękę. W końcu ktoś musi odpowiedzieć za zniszczenia.
Marek Chmielewski - urodził się w 1999 roku. Zadebiutował powieścią Ta ostatnia niedziela. Prowadzi na Instagramie blog osobisty Pewnego razu w filmie. Lubi podróże, dobrą literaturę oraz kinematografię. W wolnych chwilach pisze książki i scenariusze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 209
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Odkąd pamiętam, miałem pociąg do wykolejonych kobiet. Zwodziły mnie, manipulowały mną, a na koniec porzucały jak zużyty tampon. Nie było inaczej i tym razem. Nie miałem jednak pojęcia, że sprawy zajdą tak daleko.
Zawieszenie załomotało o bruk po wjechaniu na miejski rynek. Od razu poczułem, że tylny lewy resor jest do wymiany. Zrób prawo jazdy, mówili, kup samochód, mówili. A potem tego podwieź, tamtą odwieź i ciągle do mechanika ganiaj. Najważniejsze, że auto lśniło czystością. O błękitnym lakierze nie mogłem złego słowa powiedzieć. Nie było widać na nim żadnej plamki.
Poprawiłem dłonią irokeza i wyciągnąłem z kieszeni marynarki miętowe drażetki. Wsypałem kilka do ust. Nie lubiłem, gdy moje wargi były samotne. W miarę możliwości starałem się coś przegryzać w międzyczasie. W radioodtwarzaczu leciała piosenka To nie USA zespołu Boys. Nieźle odzwierciedlała moją obecną sytuację. Również proponowano mi wyjazd za ocean, ale zostałem i dostałem nauczkę.
Jeszcze ten garnitur. Nie lubiłem ubierać się na galowo. Co prawda wyglądałem w nim przystojnie, ale nie czułem się za bardzo sobą. Wolałem mniej oficjalny strój. Przynajmniej ubrałem się jednolicie na czarno. Co innego mój przyjaciel, Andrzej. Siedział obok na miejscu pasażera. Spodnie miał ciemne, ale za to marynarkę założył jaskrawoczerwoną. W dodatku przydużą. Patrzyłem na nią z odrazą. Szczególnie do gustu nie przypadły mi szerokie klapy na ramionach.
– No co? Ostatni krzyk mody. Patrzysz tak, bo mi zazdrościsz – odparł towarzysz drogi zirytowany ciągłymi spojrzeniami.
– Klasycznie mówiłem, kla-sycz-nie.
Zauważył, że ma ubrudzony czubek buta. Uniósł stopę, napluł obficie na pantofel i polerował go rękawem. Geniusz. Ciekawe, czy pomyślał, czym wyczyści potem koszulę. Popatrzył na mnie kątem oka. Wiedziałem, że chce zapalić, i się nie myliłem. Gdy obejrzałem się na chodnik, cichaczem otworzył schowek i wyjął paczkę papierosów. Nie paliłem, ale woziłem je, żeby móc częstować. Andrzej wybrał starannie szluga i przyłożył do ust. Po omacku szukał zapałek. Ulitowałem się i przypaliłem kraniec fajki benzynówką Zippo, którą miałem zazwyczaj przy sobie. W razie gdybym szedł ulicą, a jakaś dama poprosiła o ogień, to byłem przygotowany na taką okoliczność. Chociaż, jak wspomniałem, sam nie paliłem.
– A teraz go wyrzuć, Miętus – powiedziałem.
– Czemu?
– Ile razy mam powtarzać? U mnie w samochodzie się nie pali!
– Tylko raz się zaciągnę – poprosił ze smutną miną.
– Jeden dymek i przesiadasz się do bagażnika – oznajmiłem stanowczo, robiąc przy tym nieprzyjemny grymas. Pojawiał się on na mojej twarzy, gdy byłem zdenerwowany lub adrenalina we mnie wzbierała.
Nienawidziłem tytoniu od czasów zakupu kanciaka. Miesiącami pozbywałem się duszącej, papierosowej woni po poprzednim właścicielu. Czegoż nie próbowałem. Zostawiałem w środku na całą noc mieloną kawę oraz sodę oczyszczoną w glinianym kubku. Trzy razy prałem tapicerkę proszkiem zapachowym. Mimo tego udało się dopiero po kilku miesiącach. A może to nie był odór szlugów, a zdechły szczur? Raz przypadkiem zamknąłem kota w garażu i po tej nocy już nie trącało. Tak czy inaczej, w moim wozie palenie tytoniu było zabronione. Miętus dobrze o tym wiedział, ale lubił mnie drażnić. Pośpieszyłem go, rzucając mu cięte spojrzenie spod przymrużonych powiek. Opornie uchylił korbą szybę i wyrzucił peta na zewnątrz. Następnie oparł łokieć o framugę drzwi i patrzył beznamiętnie na mieniący się od kolorów pejzaż. Obraził się, ale wiedziałem, że nie na długo.
Także postanowiłem popatrzeć, co się dzieje dookoła. Akurat trwał jarmark, wokół stało pełno straganów. Wciąż nie dowierzałem. Do niedawna wszystko było szare. Szczególnie dzieciństwo. Teraz sytuacja zmieniła się diametralnie i na moich oczach ludzie chłonęli bezkrytycznie modę z Zachodu. Ważne, żeby było wyraziście i zagranicznie. Handlowano, czym się da. Od mięsa zawijanego w gazety po ruskie wędki. Bary szybkiej obsługi z każdym przejechanym metrem wyrastały jak grzyby po deszczu. Sprzedawcy spod ciemnej gwiazdy próbowali mnie zatrzymać. Oferowali kasety video z filmami pornograficznymi, które ceremonialnie rozkładano na maskach samochodów. Proponowali kasety magnetofonowe z muzyką chodnikową, którą od niedawna przechrzczono na disco polo. Wszędzie było słychać charakterystyczne dźwięki syntezatora i rubaszne teksty. Wiedziałem, że to wszystko to pirackie i nielegalne kopie, ale kto się tym przejmował. Wszak ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych dopiero raczkowała.
– Może tu kupimy papiery? – spytał przyjaciel.
– W ostateczności.
Kobiety w pełni słońca bez krępacji przymierzały różnorakie sukienki, bluzki, spódnice i tym podobne ubiory. Moją uwagę przykuła blondynka, która stała na kawałku kartonu i zakładała dwuczęściowy strój kąpielowy. Przypominała tę modelkę z plakatu promującego samochód marki Fiat, który dumnie wisiał w moim pokoju. W sumie to dzięki niej zdecydowałem się na zakup chluby polskiej motoryzacji na włoskiej licencji. Było na co popatrzeć. Miętus szturchnął mnie w rękę, bo zauważył, że zagapiłem się na kobiece krągłości.
– Uważaj. Przed nami milicja.
– Nadal się nie przyzwyczaiłeś? Teraz to jest policja – odpowiedziałem, a na moim licu tym razem pojawił się złośliwy uśmieszek.
Rzeczywiście przed nami znajdował się radiowóz, a dwaj funkcjonariusze byłej MO spisywali dane pojazdu nadzianego na drzewo. Między nimi co rusz przebierał nogami chudy chłopak, jakby chciało mu się siku. Wywnioskowałem, że to sprawca kolizji. Podjechałem bliżej, otworzyłem szybę i wychyliłem głowę.
– Wszystko będzie dobrze – rzuciłem w stronę wystraszonego młodziaka. Z politowaniem popatrzyłem na chłopaczynę. Niewiele mogłem pomóc, jedynie pocieszyć go dobrym słowem.
Policjanci spojrzeli na mnie dziwnie. Ot, niespotykany widok. Dwóch młodych mężczyzn ubranych w garnitury. Jeden brunet z nastroszoną czupryną, drugi gładko uczesany blondyn z uśmiechem dziecka.
Minęliśmy ratusz miasta i skręciliśmy w lewo za nieczynnym PEWEX-em. Dalej odbiliśmy w prawo przy banku, pod którym społeczeństwo ustawiało się kolejkami, jak za niedawnych czasów głębokiego PRL-u.
– Żyją chwilą za chwilówkę – powiedział Miętus, zerkając na szereg stojących osób. – Kredyt im daje, ale i odbiera.
– Tylko nieszczęśliwi interesują się życiem innych. Poza tym, jeśli i nam się nie powiedzie, to też tak będziemy stać.
– To po prostu czysta ciekawość. Może i jestem biedny, ale myślę jak milioner. Gdybym na starcie w dorosłość dostał walizkę wypchaną po brzegi pieniędzmi, tobym żył – odparł.
– Jak człowiek z bajeru. Może jeszcze byś chciał, żeby ci nagrywano odcinki Dynastii jak pracownicy biura prezydenta dla Wałęsy?
– Wystarczyłby mi tylko szmal.
Przełożyłem kasetę na stronę B, bo muzyka nagle ucichła. Z głośników rozbrzmiał anglojęzyczny przebój Samanty Fox.
– Walnij basem, synu – rzekł Andrzej i pogłośnił pokrętłem odtwarzacz. Był cichym fanem Samanty. Prawie cichym. – Ta dziewczyna ma rozmiar miseczki jak oznaczenie prawa jazdy na tiry z naczepą włącznie. – Nakręcał się, a język prawie wyszedł mu na wierzch. – Musi być picz i cyc.
– Skończ, erotomanie. Widziałem ją kiedyś na plakacie. Lalka napięta jak plandeka na Żuku FSC. Czemu tak ci się podoba?
– Słyszysz, co do mnie śpiewa? Wsadź mi, wsadź mi.
– Touch me, touch me. Znaczy „dotknij mnie”. Może nie władam dobrze innymi językami, ale to akurat rozumiem. Jesteś analfabetą z akcentem na anal. Koniec koncertu. – Wyłączyłem urządzenie. – Za chwilę oślinisz tapicerkę.
Andrzej spuścił głowę. Znów udawał naburmuszonego. Do celu pozostał zaledwie kilometr. Tak wyczytałem z milimetrowego odcinka na mapie.
– Jak myślisz? Przyjmą nas? – zapytał po chwili ciszy Miętus.
– Mam nadzieję. To ostatnia szkoła w pobliżu. Już wolę studiować niż iść w kamasze. A jak wiesz, jeśli czym prędzej nie odzyskamy statusu studentów, to „witaj, wojsko”. Wtedy jedyna dziura, jaką znajdziesz, to ta w płocie.
– Przestań, bo aż mi przeszły ciarki po plecach. Oglądałem Samowolkę. Nie chcę tam iść. To nie przypominało honorowego obowiązku wobec ojczyzny.
– Honor to wymierająca cecha zwycięzców. I nie denerwuj się, bo nic nie wskóramy. Pomyśl o czymś przyjemnym.
– O dziewczynach?
– Jeśli ci sprawiają przyjemność…
– Wczoraj seksowna koleżanka zaprosiła mnie na rozmowę o filozofii…
– Ty i filozofia?
– Do Nietzschego nie doszło niestety…
– I dobrze. O, to chyba tu.
Naszym oczom ukazał się gmach uczelni państwowej. Zaparkowałem nieopodal. Wyciągnąłem radio i schowałem pod siedzenie. Nie chciałem, żeby skradziono kolejne. Już trzecie w tym miesiącu. Był to bardzo popularny towar na czarnym rynku.
– Stwórco, zatrzymaj świat, bo wysiadam. – Zażartował Andrzej, a wychodząc, dość mocno trzasnął drzwiami, przez co podniósł mi ciśnienie.
Rzuciłem groźne spojrzenie i zrezygnowany głośno westchnąłem. Uznałem, że i tak za chwilę zapomni moją uwagę. Problemy spływały po nim jak po kaczce. Czasem zazdrościłem mu tak beztroskiego podejścia do życia.
Ruszyliśmy w kierunku głównego wejścia. Sierpniowe słońce miło łaskotało mnie po gładko ogolonej twarzy. Nie miałem w zwyczaju noszenia długiego zarostu. Po drodze mój przyjaciel wdepnął w kałużę. Na jego nieszczęście dzień wcześniej padał deszcz.
– Nosz w mordę! Ja to mam pecha.
– Uważaj, bo chodzenie po bagnach wciąga. W ogóle poruszasz się jak pijany rowerzysta. Przez ciebie plan spali na panewce.
– Nie psuj śliny. Nie bądź takim pesymistą.
– Pesymista to nieźle poinformowany optymista.
– Zaczekaj. Może teraz zapalę?
– Nie mamy czasu. Podaj akcesoria.
Miętus wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwie sztuki okularów przeciwsłonecznych. Założyłem ładniejsze, a gorsze oddałem. Wizerunek mieliśmy gotowy. Dalej wystarczyło wyłącznie dobrze pokierować rozmową kwalifikacyjną.
Dziarskim krokiem przestąpiliśmy próg placówki. Lakierki ciemne jak noc stukały na przemian o parkiet. Stuk, stuk, stuk, stuk…
– Rodzisz się mądry, a potem wysyłają cię do szkoły – skwitowałem krótko.
Zza naszych pleców nagle ktoś krzyknął. Ochrypły, a zarazem piskliwy damski głos. Miętus się wzdrygnął. Szczerze, to i mi nieprzyjemnie zadzwoniło w uszach. Odwróciliśmy się. Podeszła do nas starsza kobieta ubrana w kwiatowy fartuch. W jednej ręce trzymała szczotkę, a drugą machała trzymając zmoczoną ścierkę. Jej fryzura przypominała popielatą miotłę, w którą uderzył piorun.
– Stać! – krzyknęła, aż prawie stanęliśmy na baczność. – Gdzie w tych butach?! Dopiero co podłogę umyłam. Czarnych śladów narobicie!
– Szukamy biura rekrutacji, droga pani – rzekł z gracją Miętus. Zawsze podrywał kobiety, nawet sporo starsze od siebie. Przez to po części mieliśmy kłopoty, ale tą woźną mógłby sobie darować.
– Na górze. Po lewo zaraz. I nie tędy iść, tylko bokiem i na paluszkach po schodach! – wydarła się, aż obaj podskoczyliśmy.
Ostrożnie pokonaliśmy marmurowe stopnie w trosce o zdrowy słuch. Wedle instrukcji nieprzyjemnej pani przeszliśmy pod ścianą i zatrzymaliśmy się przed drzwiami, na których widniał napis: ADOLF KAMIŃSKI – PRODZIEKAN DO SPRAW STUDENCKICH.
– Trafiliśmy na brata Hitlera – skwitował Miętus.
– Najpierw na parterze gestapo, a teraz to. Zapukaj, a ja będę mówił.
– Zapukam, a ty będziesz mówił. Nie czuję się odpowiedzialny za słowa, bo i tak mnie nikt nie słucha.
– Nie papuguj. Za rozporek też nie czujesz się odpowiedzialny, co?
– Daj już spokój. Ile razy będziesz mi to jeszcze wypominał?
– Do skutku. U ciebie istnieje tylko miłość od pierwszego włożenia. Diabeł nie sypia z byle kim. Mam rację?
– Zakochać się od pierwszego wejrzenia, cóż za oszczędność czasu. Proszę cię. Będzie elegansio, lecz przestań w kółko o tym mówić.
– Niech będzie, ale przez takich jak ty przyzwoitość upada, i to na coraz wygodniejsze łoża.
– E, tam. Dzisiaj żyjemy, jutro gnijemy.
– Włos długi, rozum krótki…
Andrzej obruszył się, ale miałem rację. Należało mu się. Kto jak kto, ale on sobie na to zasłużył. Kiwnąłem na znak, że może zastukać w masywne, dębowe wrota.
– Proszę wejść – odpowiedział z drugiej strony męski, niski głos.
Pewnie chwyciłem dłonią za klamkę, jednak zamiast znajomego przedmiotu trzymałem w dłoni metalową kulę. Nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Szarpnąłem kilka razy, ale nic się nie zadziało.
– Co to jest? – zapytałem Miętusa.
– Chyba klamka.
– A widzisz tę pięść? To moja ręka w gniewie. Tak twoim zdaniem wygląda klamka?
– Widziałem taką w amerykańskiej reklamie. Oni tym otwierają drzwi.
– Ale jak? Mam pociągnąć?
– Spróbuj. Albo może naciśnij.
– Sam się naciśnij. Ty lepiej mów o połowę mniej albo wcale.
Nasze słowne przepychanki przerwał metaliczny dźwięk otwieranego zamka. Z pomieszczenia wyłonił się starszy mężczyzna ze sporą nadwagą. Ubrany w garniturowe, pewnie jeszcze ślubne spodnie. Miał w nie niechlujnie wpuszczoną koszulę, też chyba pamiętająca jeszcze jego wesele. Grubą szyję opijał ciasno zawiązany krawat w kratę. Możliwe, że z poprawin. Znad ucha mężczyzny wystawał długopis. Prodziekan wyglądał jak typowy przedsiębiorca zza Odry. Brakowało mu jedynie walizki z przenośnym telefonem wielkim jak cegła, kilkuset marek w portfelu i niemieckiego akcentu. Imię za to pasowało idealnie.
– Siała baba mak, bo lubiła ciszę. – Westchnął ciężko. – Panowie, nie gryźcie się, bo szkoda zębów. Zapraszam.
Z nonszalancją weszliśmy do gabinetu, w którym panował półmrok. Wszystko przez zasłonięte grubą połacią materiału okna.
– Ręka kierownika ściska rękę pracownika – odrzekł prodziekan i podał nam dłoń.
Wymieniłem z Andrzejem porozumiewawcze spojrzenie i przystąpiliśmy do działania. Miętus założył ręce za siebie i udawał zaciekawionego rysunkami technicznymi, które wisiały na ścianie nieopodal wejścia. Przedstawiały szkice przekroju sworzni i osi napędowych. Zapewne niewiele mógł z tego zrozumieć.
Podszedłem do biurka za Kamińskim. Wskazał gestem, że mogę usiąść w skórzanym fotelu naprzeciwko niego.
– Dziękuje – powiedziałem. – Nazywam się…
– Chwileczkę. – Przerwał mi w pół słowa, po czym sięgnął do szuflady.
Na blacie mebla zaczęły pojawiać się różnorakie rzeczy. Kanapki, kluczyki samochodowe, termos. Rozmówca najwyraźniej pomylił półki, bo po chwili schował z powrotem wyjęty ekwipunek i sięgnął do drugiej szuflady. Znajdowała się znacznie niżej, przez co fotel przy nachyleniu zaskrzypiał pod nim. Na biurku pojawiła się czarna teczka. Prodziekan zamoczył w maczance opuszki palców i powoli przewracał kolejne strony dokumentów. Z jego czoła pokapywał pot. Nie dziwiłem się. W pomieszczeniu było nieprzyjemnie ciasno i duszno. Człowiek z przypadłością klaustrofobii nie wytrzymałby tam ani minuty. Sytuacji nie ratowała klimatyzacja. W dodatku co chwilę wydawała z siebie dziwny stukot. Pewnie przyoszczędzili na serwisie.
Po dłuższych oględzinach Adolf schował kartotekę na miejsce. Zastanawiałem się, skąd biorą się tacy ludzie. Moja wyobraźnia zaczęła płatać figle. Wyobrażałem sobie, że przede mną siedzi świnia z wąsami. Szybko zamieniłem tę myśl na ponętną blondynkę w miniówce. Uśmiechnąłem się pod nosem. Znów w moich wizjach dominowała jakaś dziewczyna o jasnych włosach. Nie rozumiałem, czemu tak bardzo podobały się mi blondyny.
– Wiem, jak się pan nazywa – odezwał się, czym przerwał moją wizję rozwijającą się w zakamarkach mózgu. – Wiem również, jak się nazywa ten pan, co udaje, że wie, na co patrzy. – Podniósł ton, aby Andrzej mógł go lepiej usłyszeć.
Miętus zdezorientowany przysiadł na drugim fotelu obok mnie. Zawsze, gdy czuł się nieswojo, robił niewinną minę dziecka z lekkim, głupim uśmieszkiem.
Kamiński pochylił się do przodu i oparł łokcie o drewniany blat, który zatrzeszczał pod ciężarem ciała.
– Panowie – powiedział, zdejmując równocześnie okulary z nosa, dużego, wyglądającego jak jesienny ziemniak po wykopkach. – Taka teczka została rozesłana do każdej uczelni w województwie. Zapewne wiecie dlaczego? – Przetarł małe, rybie oczka i spojrzał podejrzliwie.
Folksdojcz zagiął nas tajnymi IHRE PAPIERE. Gra się skończyła. Zdjęliśmy okulary, które służyły za nieudolny kamuflaż. Dobrze wiedziałem, co znajduję się na dokumentach przeglądanych przez otyłą wyrocznię. Nie ukrywam, zapracowaliśmy sobie na taki stan rzeczy. Może Miętus najbardziej, chociaż uważa odwrotnie.
– Niestety nie mogę od panów przyjąć nawet opłaty za klozet. Nie wspominając o podaniu. – Odchylił się i wygodnie oparł w siedzisku. – Na naszej uczelni nie ma miejsca na takie osobistości i takie zachowania. Nie chcemy kłopotów.
– Niedobrze. – Pokiwałem głową w lewą i prawą stronę, aby wyrazić dezaprobatę. – Co o tym sądzisz, Miętus?
– Chyba zamienię aspirację na stałą posadę – odpowiedział zrezygnowany.
– Żarty się skończyły. – Szczęknąłem zębami i powolnym ruchem włożyłem rękę pod marynarkę.
Kamiński mocno zacisnął dłonie na podłokietnikach. Rozszerzył opite tłuszczem powieki. Chyba pomyślał, że trzymam przy klatce piersiowej broń. Sięgnąłem po miętówki. Skierowałem paczkę w stronę prodziekana, który odetchnął z niebywałą ulgą.
– Cukierka, panie Adolf?
– Nie, dziękuję. Nie przepadam za słodkim. Poza tym deklinuję się.
Rozbawiła mnie odpowiedź o jedzeniu. Z drugiej strony nie do końca rozumiałem końcówkę wypowiedzi. Postanowiłem nie pokazywać zmieszania i zachować pokerową twarz.
– Co pan powie? To tak, jak Andrzejek – odparłem sarkastycznie. – Też nie lubi zbytnio cukru. I chyba także się deklinujesz? – spytałem z powagą przyjaciela.
– Tak. Chyba… – Miętus w przeciwieństwie do mnie nie ukrywał zdziwienia. – Z cukrem nie ma żartów. – Kontynuował. – Jak i z nami. Co nie, Tomek?
– Panowie. – Kamiński poluźnił ozdobny pasek materiału przy szyi. – Jak mam to rozumieć?
– Chodzi nam o to, o czym mówimy. Wyznaję z przyjacielem zasadę, że lepiej uczyć się na uniwersytetach niż na błędach. Rozumie pan? – powiedziałem.
– A szkoda, bo z akt wynika, że macie na czym się uczyć. Tutaj nie wojsko, tu trzeba myśleć! – krzyknął, po czym podszedł do regału, z półki podniósł mały grzebyk. – Nic mi tak w życiu nie wyszło jak włosy. – Zażartował, aby załagodzić nerwową sytuację, i przeczesał przerzedzoną fryzurę.
– Sprawa jest prosta i elegancko możemy ją rozwiązać. Pan wyrzuca z teczki niechlubną dokumentację, a my przedstawiamy nową – uniósł się Andrzej.
– Nie mogę tego zrobić. Dostałem wyraźny przykaz z góry. Koniec, kropka!
– Po co te nerwy? – odrzekłem. – Pan siada. Uspokoi się. Herbaty napije, bo pewnie już wystygła.
Od wejścia moją uwagę przykuła ramka stojąca na biurku. Odwróciłem ją. Na zdjęciu pozował Adolf z kobietą przy bordowym polonezie caro. W ogóle do niego nie pasowała. Miała piękną figurę i pomimo wieku wyglądała na spoko babkę. Miętus od razu wlepił w nią oczy. Stuknąłem go w czoło dla przestrogi. Od razu zapaliła mi się lampka w głowie, jak możemy ugrać coś z tego obrazka.
– Piękny samochód – powiedziałem z najbardziej serdecznym uśmiechem, na jaki było mnie stać.
– Dziękuję – odpowiedział nieufnie. Jeszcze trzęsły nim poruszone nerwy.
– Fanów motoryzacji w kraju nie brakuje. – Pociągnął za mną temat Miętus.
– Pech, jak się trafi taki, co nie ma za co, a chce. Wtedy albo ukradnie, albo, co gorsza, z zazdrości co niedobrego zrobi – zawtórowałem.
– Dokładnie. Weźmie taki jeden z drugim lakier porysuje, koła odkręci, auto na cegłach postawi.
– Gorzej niżby ukradł.
Kamiński otworzył usta i bezwładnie opadł na fotel. Przetarł spocone czoło szmacianą chusteczką. Nachylił się i upił łyk herbaty ze szklanki umocowanej w posrebrzanym koszyczku. Spojrzał na mnie, potem na Miętusa i chwycił za słuchawkę telefonu.
– Tego już za wiele. Dzwonię na milicję. Znaczy na policję! – krzyknął stanowczo.
Miętus, usłyszawszy to, złapał mnie kurczowo za ubranie, które starannie czyściłem przed wyjazdem.
– Mama mnie zabije! Nie mam już po co wracać do domu. Na tacę księdzu dała więcej grosza, żebym wyszedł na ludzi. I co?
– Widocznie pani Cecylia za mało dała. Zamknij się, bo za siebie nie ręczę! – Wyrwałem się z uścisku kolegi, po czym chwyciłem go za kołnierz koszuli. – Idziemy stąd.
– Zaczekajcie! – zawołał Kamiński. – Twoja mama, chłopcze, nazywa się może Zawistowska?
– Tak. Z panieńskiego – odpowiedział zdziwiony Miętus. – Skąd pan to wie?
– Eh. Usiądź, Andrzeju. Twój kolega niech też usiądzie. Powinienem wcześniej się domyśleć. Założyłeś przyciemniane okulary, nazwisko też inne i weź tu, człowieku, proszę ciebie, rozpoznaj krewniaka.
– Krewniaka?
– Nie poznajesz mnie? Co prawda dawno mnie u was nie było, ale za dobrych czasów, gdy jeszcze żył twój tato, to święta spędzaliśmy zawsze razem. Chodź do wuja! Przypomina ci to coś?
– Przecież tak wołał do mnie wujek Maniek.
– Marian na mnie wołają najbliżsi. Nawet była żona. Tutaj muszę niestety używać imienia z dowodu, którego zresztą się wstydzę.
– Że ja wuja wcześniej nie poznałem!
– To twój wuj, baranie? – skwitowałem krótko.
– Tak. Wuju, kopę lat!
Miętus, szczęśliwy jak świeżo upieczony ojciec, objął i uściskał Kamińskiego. Ten podszedł do szafy i wyciągnął z prowizorycznego barku nadpitą butelkę wódki i trzy szklanki.
– Ja nie piję. Dzisiaj kieruję – odrzekłem z trudem.
– A to przeszkadza? Niech tam. – Wzruszył ramionami i schował jedną literatkę z powrotem do szafo-baru. Pozostałe dwie umieścił na blacie i napełnił alkoholem po sam brzeg. – Jeszcze coś na ząb. – Sięgnął ręką za żaluzję, zza której wyciągnął słoik marynowanych grzybów i widelczyk.
– Nie wiem, Miętus, jak mogłeś nie rozpoznać swojego wuja. Od razu widzę, że to twoja rodzina – powiedziałem szyderczo.
– Dawno się nie widzieliśmy. Trochę się wujo zmienił. Poza tym nie wiedziałem, że naprawdę ma na imię Adolf, a co dopiero, że na nazwisko Kamiński.
– Debil. Tyle powiem. Jeździmy po całym województwie. Szukamy. A ty na tej uczelni masz rodzinę, i to jeszcze w biurze rekrutacji.
– Nie do końca. – Wtrącił prodziekan. – Biuro rekrutacji znajduje się na parterze, w pokoju numer osiemnaście. Jednak dobrze, że trafiliście do mnie. Tam od razu odesłano by was z kwitkiem.
Na znak wuja Andrzej przechylił szkło. Zrobiło mi się sucho w gardle na ten widok. Pocieszyłem się podgrzybkiem w occie.
Wuj Maniek popił mocno zabarwioną herbatką i wyciągnął z biurka długaśny oraz giętki kij. Nim się obejrzałem, ten zdzielił Miętusa przez głowę.
– Wujaszku, no co ty?! – krzyknął z piskiem Andrzej. Twarz skrzywiła mu się z bólu.
Następnie skierował witkę w moją stronę. Od razu zareagowałem i skierowałem palec wskazujący przed jego nos.
– Nawet pan nie próbuj. Nie bez powodu w tej teczce są moje papiery.
Adolf zawahał się i odłożył narzędzie tortur.
– Co wy wyprawiacie? Gdyby twoja matka to widziała! – Odwrócił się w kierunku Miętusa. – W gangsterów się bawicie?
– To nie tak, wujek. Po prostu porobiliśmy kilka nieeleganckich rzeczy. Ta uczelnia to nasza ostatnia szansa. Nigdzie nie chcą nas przyjąć, a został nam tylko rok studiów i finito. A do szkół w sąsiednim województwie nam nie po drodze.
– I się im nie dziwię. Z drugiej strony nie wiedziałem, że mój kuzyn to taki ogier.
Miętus się zaśmiał. Schlebiły mu te słowa. Niesłusznie w moim mniemaniu.
– A ty, chłopaku? – kontynuował Adolf, tym razem patrząc w moim kierunku. – Nie umiesz utrzymać nerwów na wodzy?
– A co to koń, żeby uzdę zakładać? Lubię po prostu dać komuś w mordę, jak trzeba, a jak nie trzeba, to też lubię. Zrozumiano?
Kamiński wytrzeszczył małe oczka i odchylił się ode mnie, aby zachować bezpieczny dystans. Rozlał do szklanek resztówkę cieczy z butelki. Andrzejek znów wypił zawartość za jednym wdechem.
– Tomasz kiedyś nie był taki porywczy. Wszystko się zmieniło, kiedy zerwała z nim dziewczyna.
– Zamknij się. Czy naprawdę każdy musi o tym wiedzieć? A siebie pamiętasz, jak piłeś napój Dick Black? Wiesz, co trzymałeś wtedy przy ustach?
– To wina producenta.
Ale Andrzej miał rację. Wciąż nie wyleczyłem się z nieszczęśliwej miłości, która rodziła we mnie agresję. Tę z kolei rozładowywałem w bójkach. Dziewczyna, która mnie zostawiła, okazała się gorsza niż Scarlett O’Hara, Catherine Tramell i Alex Forrest w jednym. Co prawda laska była jak z obrazka. Niestety zewnętrzne piękno przyćmiewało jej okropne wnętrze. Po tym związku uświadomiłem sobie, że od pierwszego wejrzenia to nie jest miłość. Od pierwszego wejrzenia to jedynie zaczyna się chcica, pożądanie i otumanienie. Fakt, że w starożytnym Rzymie kobiety o blond włosach były kojarzone z prostytutkami, w jej przypadku potwierdzał się w całej okazałości.
– Co pan chcesz? Łapówy? – powiedziałem podniesionym głosem. Miałem już dość zabawy w kotka i myszkę. W dodatku zdenerwowały mnie przykre wspomnienia, które wróciły jak bumerang.
– Ciszej! Na litość boską, ciszej! – odpowiedział, wymachując przy tym rękoma. Następnie podbiegł do okna, by je zamknąć. – Nie chcę żadnej łapówki. I nie ode mnie to zależy, ale od komisji. Zrobimy tak. Wezmę wasze dokumenty. Postaram się przekonać dziekana, żeby was przyjęto. W końcu jestem prodziekanem do spraw studenckich. – Na te słowa nabrał powietrza i poprawił pasek przy spodniach. – Łysy, to znaczy profesor Feliks, liczy się z moim zdaniem. Nie wiem jednak, na ile to wystarczy. Tyle mogę zrobić w tej sprawie, ale nie obiecuję, że się uda.
– Dzięki, wujaszku. Zrobimy unię.
– Unię to mam personalną z narzeczoną.
– To ta dziewczyna ze zdjęcia? – spytałem zaciekawiony.
– Tak. Co się tak dziwicie? Nigdy nie ścigajcie miłości, sukcesu czy pieniędzy. Zostańcie najlepszą wersją siebie, a to one będą was ścigać.
Wedle tej teorii miałem utyć, kupić poloneza, wygolić zakola i zapuścić wąsa.
– Tak? – odparł Miętus. – Przypomniało mi się, jak wiele lat temu wujek powiedział, cytuję: „Ja ci dobrze radzę. Starym kawalerem zostań. Od małżeństwa to można jedynie nerwicy, zakrzepicy i wszystkich innych chorób dostać. Włącznie z wenerycznymi”.
– To było zaraz po rozwodzie z twoją ciotką. Zrozumiałem, że nerwami mściłem się na swoim zdrowiu przez głupotę innych. Zresztą była małżonka to mnie tylko w długi wciągnęła. Gdybym kochał się z nią rano, to miałbym pewność, że byłem pierwszy za dnia. Nie rolą męża jest pilnować zdradzieckich zakus żony. Trzeba było zakończyć tę legalną prostytucję. Jeszcze w dniu ślubu księża ze mną żartowali, że po odejściu od ołtarza reklamacji nie uwzględniają. I wykrakali. Mniejsza.
– Nieźle wuj prosperuje.
– Oryginalność trzeba mieć w sobie, a nie na sobie. Nie martwcie się. Coś uradzimy w waszej sprawie. Włoska mafia zakazuje karetkom używania syren, żeby nie płoszyły ich dilerów, to i nasz numer powinien przejść.
– Dziękuję. – Odchrząknąłem, bo marynowany grzybek utknął mi w gardle.
– A teraz pokażcie, co ze sobą przynieśliście. W pracy biurowej jak w życiu. Im więcej papieru, tym czyściejsza dupa. – Roześmiał się gwarno.
Wręczyliśmy Kamińskiemu dokumenty. Podpisaliśmy się w kilku miejscach i udaliśmy do wyjścia. Zatrzymał nas jeszcze na chwilę.
– Andrzejku, hodujecie jeszcze świnki? – Uśmiechnął się z lekka.
– Niech wuj zajedzie do nas po wszystkim.
Zadowoleni zeszliśmy schodami na parter, gdzie czekała koszmarna woźna.
– Wyszli? To teraz tu nie chodzić, tylko tam bokiem. Bokiem, powiedziałam!
– Czemu nie. Lubimy skok w bok, droga pani – powiedział Miętus. Alkohol najwyraźniej odmłodził starą maszkarę w jego oczach. Naprawdę, ją to by mógł sobie odpuścić.
Wyszliśmy na zewnątrz. Andrzej z radości aż musiał zapalić papieroska. Użyczyłem mu znów zapalniczki ze schowka. W sumie też nie wierzyłem, że naprawdę się udało.
– Nie taki diabeł straszny, jak mu się da w łapę – rzekłem.
– Nie obrażaj mojej rodziny.
– Wiem. Dobrze jest. Żartowałem, ale nic nie jest tak dobre, by nie mogło być lepsze.
– Tak, ale z tą woźną to będzie problem. Nie spotkałem wcześniej takiej jędzy.
– To mało się jeszcze znasz na kobietach. W ogóle wydawało mi się, że do niej zarywasz?
– To jakby spytać łysego, czy ma grzebień. Potrzebuję dużo money na swoje marzenia i plany, więc pastuję, gdzie się da.
– Jeśli chodzi o pieniądze, to umiesz je nazwać w każdym języku, ale już w pozostałych kwestiach jesteś niemy albo dobierasz podtekstowe skojarzenia.
– Piosenkarka zmienia proste słowa w wieloznaczne. Nie moja wina.
– W twojej głowie jest pustka jak w stodole przed żniwami. Tyle że krząta się po niej zazwyczaj jakaś panienka.
– Tyle mi na razie wystarczy. Mało zarabiam, ale żyję jak hrabia. A jak mnie łapie zapał do pracy, to siadam cicho w kąciku i czekam, póki nie odejdzie. Jeśli mam coś do zrobienia, to robię to pojutrze. Zawsze to dwa dni wolnego.
– Wolność bez pieniędzy to niewola w nędzy. Kto nie chce, kiedy może, ten nie będzie mógł, kiedy będzie chciał. Twoja sprawa, ale mamy w tej kwestii odmienny światopogląd.
– Zależy, jak leży. Za bardzo jesteś przyziemny, wręcz depresyjny. Więcej luzu.
– Depresja to nagroda za ogładę.
– Czyli jej nie masz?
– Czyli się z niej leczę. – Uśmiechnąłem się szorstko. – Komu wolno wiele, temu najmniej przystoi być swawolnym. Rozumiesz?
– Czarny humor, a biała koszula. Pomieszałeś mi teraz całkiem w głowie, Tomek. Mówisz rebusami, jak kobieta.
– Masz rację. Cieszmy się i nie myśl już nad tym, bo zbladłeś jak Murzyn.
– W takim razie, chociaż nie jestem detektywem, to znajdę budkę z piwem. To co? Żywcem się Okocim?
– Można, ale po powrocie – odparłem, opierając się o drzwi fiata. – W sobotę pamiętaj o dyskotece. – Spojrzałem na elewację szkoły. – To co? Kończymy, co zaczęliśmy?
– Zaczynamy, co skończyliśmy. Niech żyje życie studenckie oprócz praktyk. Tylko teraz musisz się zachowywać. – Zaśmiał się i wyrzucił peta na podjazd. Wreszcie chyba zrozumiał, że u mnie w samochodzie się nie pali. Przynajmniej na jakiś czas.
– I vice versa.
Wsiedliśmy do auta i podłączyłem kasetowiec z powrotem w centralnej sekcji deski rozdzielczej. Muzyka rozbrzmiała. Odjechaliśmy kawałek. Wybiegła za nami okropna kobieta w fartuchu. Krzyczała coś o niedopałkach i koszu na śmieci, ale nie zwracałem na nią uwagi. Myślami byłem już gdzie indziej.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Chrzestny. Legenda szalonych lat 90.
ISBN: 978-83-8313-052-1
© Marek Chmielewski i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Dagmara Ślęk-Paw
Korekta: MAQ Projects
Okładka: Grzegorz Araszewski
Foto: Mohammed Idris Djoudi | unsplash.com
teo1973 | depositphotos.com
fxquadro | depositphotos.com
richardmlee | depositphotos.com
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek