Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kochająca planowanie i rutynę Emilia Starska wsiada do życiowego rollercoastera.
Po przeczytaniu listu od zmarłej mamy dochodzi do wniosku, że nie może wyjść za Dawida. Jej narzeczony to jednocześnie syn właścicieli wielkiej firmy odzieżowej, w której na stanowisku kierowniczym pracuje także Emilia.
Dziewczyna zmyka z własnego ślubu, traci pracę i wyjeżdża, by dowiedzieć się, kogo i co kocha najbardziej.
Uciekająca panna młoda chroni się pod skrzydłami najlepszej przyjaciółki Lien.
By odciąć się od życiowego kataklizmu, udaje się na kilka dni do domu rodzinnego. Podczas sprzątania strychu znajduje walizki babci Zofii - słynnej krakowskiej krawcowej. W jednej z nich odkrywa pomysł na swoje nowe życie.
Urocza i dowcipna powieść o zmianach i wyborach, odwadze bycia sobą i nienazwanym "czymś więcej".
Barbara Kwinta - lingwistka i tłumaczka z języka angielskiego. Autorka książki "Jak kupić suknię ślubną i nie zwariować".
Współpracuje z kwartalnikiem "WEDDING", tworząc artykuły eksperckie i teksty lifestylowe, które ukazują się również online na platformach takich jak onet.pl i styl.pl.
Wychowana w tiulach i koronkach, przy dźwiękach maszyny do szycia i huku gorącej prasowalnicy. Nasiąknięta rozmowami z kobietami. Wsłuchana w panny młode, ich życiowe dylematy, problemy i marzenia. Współtwórczyni rodzinnej marki sukien ślubnych. Mama i żona. Beznadziejny kucharz. Wielbicielka yerba mate, kawy, no i żakietów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Copyright © Barbara Kwinta, 2021
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcie na okładce
© Kerly Violett/Shutterstock.com
Redaktor
Anna Derengowska
Redakcja
Kinga Szafruga
Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8234-695-4
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pawłowi i Emi.
Wszystko jest bardzo niepewne,
i to właśnie mnie uspokaja.
Tove Jansson Zima Muminków
ROZDZIAŁ 1.
UCIEKAJĄCA PANNA MŁODA
Moja niechęć do biegania ujawniła się w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Moja niemożność wręcz.
Zanim zdążyłam się rozpędzić, dostawałam kolki, kolana sztywniały jak wykrochmalone, a łydki puchły do rozmiaru piłki lekarskiej. Doszłam, może nawet dobiegłam do wniosku, że skoro nie mogę być w tym dobra, nie ma sensu się angażować.
W podstawówce pozorowałam skurcze i zaburzenia typowe dla pacjentów doktora House’a.
– Skurcz! Skurcz! To chyba paraliż! Tracę władzę w nogach! – Patrzyłam przerażona na profesor Langman, a ona pędziła, by sprawdzić moją rzepkę.
Wszystko, byle nie musieć biegać po boisku o powierzchni Chin, łącznie z Tybetem.
Żaden nauczyciel nigdy nie wątpił w moje dolegliwości. W końcu byłam córką Ewy Karskiej. Tej Ewy Karskiej. Pedagog taki jak Ewa nie mógł przecież wychować kłamczuchy, prawda?
W liceum unikałam biegania metodą „na kobiece jarzmo”. Wuefista był jednym z tych facetów, którzy o menstruacji wiedzieli, że jest to tajemna kobieca siła i lepiej z nią nie walczyć. Odsyłał mnie na ławkę, na zaliczenie stawiał dostateczny i oboje byliśmy bezpieczni.
CIOCIA DOBRA RADA:
Dbaj o kondycję. Nigdy nie wiesz, kiedy będziesz musiała uciekać przed kataklizmem, który sama wywołałaś.
Los zemścił się na mnie dziesięć lat po maturze. Za wszystkie opuszczane treningi, maratony czy choćby rozgrzewki z profesor Langman.
Owszem, byłam fit. Piłam zielone soki z jarmużem i jadłam ciastka owsiane słodzone stewią. Chodziłam nawet na siłownię w naszym apartamentowcu. To znaczy, byłam tam kilka razy, zobaczyć, czy jest dużo ludzi i jaki widok rozpościera się z okna.
Miałam smukłą sylwetkę, na wydechu mieściłam się w europejski rozmiar 36, wchodziłam po schodach na jedenaste piętro bez zadyszki. Ale moja kondycja joggingowa zatrzymała się na poziomie najedzonego, bezzębnego żółwia pamiętającego paleolit.
Sprawy nie ułatwiał także fakt, że tego dnia miałam na sobie suknię ślubną. Mocno dopasowaną, jedwabną i klejącą się do spoconego ciała. Sprawy nie ułatwiał również fakt, że moje obuwie nie było dostosowane do biegów przełajowych. Louboutiny na obcasie mierzącym dziesięć centymetrów. Co prawda skórzane, ale jednak. Dziesięć.
I oto przyszło mi biec. Jeszcze czterdzieści minut wcześniej kończyłam pielęgnować moje brwi à la Frida Kahlo. Szykowałam się do ślubu. Własnego ślubu. Tego, który aranżowałam setki razy, bawiąc się lalkami Barbie z kumpelami z zerówki.
A teraz biegnę hotelowym korytarzem. Ściany z betonu architektonicznego i lustrzana podłoga dają wrażenie nieskończoności. Muszę dotrzeć do tylnego wyjścia. Na parkingu stoi Vincent. Volvo Vincent. Kluczyki w torbie, torba na ramieniu. Jakieś piętnaście metrów i schody. Żeby tylko go nie spotkać. Żeby tylko go nie spotkać.
Bo co ja mu powiem? Hej, przeczytałam list od mamy i dotarło do mnie, że nie mogę za ciebie wyjść?
Żeby-tylko-go-nie-spotkać.
Teoria o zagubionym widelcu:
W kuchennej szufladzie, pod płytą indukcyjną, trzymam sztućce. W jednej z przegródek łyżeczki do herbaty, a pośród nich dwa deserowe widelczyki. Ot, gdzieś się zaplątały i nie ma dla nich osobnego miejsca. Zgadnijcie, co wyjmuję zawsze, gdy sięgam po łyżeczkę. Tak. Widelczyk.
Sięgam po łyżeczkę. Biegnę w stronę drzwi. Mimo że mój narzeczony ma być o tej godzinie w lobby i popijać z drużbami szkocką whisky Port Ellen, mimo że mamy się spotkać dopiero za dwie godziny, mimo że szanse, iż na niego wpadnę, są jak jeden widelczyk do dwudziestu łyżeczek, Dawid wyskakuje przede mną jak nagle rzucona pod nogi przeszkoda.
– Halo, kotku, czy my nie mieliśmy się zobaczyć dopiero za dwie godziny? – pyta, zerkając na zegarek.
Stoję przed nim, a moja twarz próbuje przybrać odpowiedni wyraz.
– Nieważne, wyglądasz obłędnie. Coś się stało? – dopytuje.
Jest nad wyraz wyluzowany. Jego żakardowy musznik się rozwiązał i teraz niedbale zwisa z szyi.
Przełykam ślinę, czuję, jak zwęża się mój przełyk.
– Dawid. Przepraszam, ale nie mogę.
Bam. Hiroszima.
– Kotku, co ty bredzisz? Wystraszyłaś się? To ta przedślubna panika? Czytałem o tym w „Men’s Health”.
Patrzy na mnie jak na chińskiego turystę, który wsiadł do niewłaściwego tramwaju.
– Po prostu nie mogę. – Wycieram dłonie w suknię, tworząc najdroższe niezmywalne zacieki.
– Hej, popatrz na mnie. O co chodzi? – Łapie mnie za podbródek.
– Muszę wyjść. To znaczy, właśnie za ciebie wyjść nie mogę. Nie mogę zostać twoją żoną. Muszę wyjść. Stąd. Teraz.
Bam. Nagasaki.
Przechodzę obok niego, licząc, że choć na chwilę zatrzyma go szok po eksplozji. Wiem, że za mną pójdzie. Jeszcze tylko kręte schody. Potem zaplecze i drzwi. Nie pamiętam dokładnie, ale powinny być zaraz za schodami. Słyszę szelest podszewki w jego surducie.
– Emilia, co... co ty wygadujesz? Stój!
Zawijam trzy warstwy materiału na wysokości ud i zaczynam karkołomne zejście po schodach imienia Adama Małysza. Wielka Krokiew przy nich to zjeżdżalnia.
Adriano nie byłby zadowolony. Sukienka powstawała od kwietnia. Cztery miesiące przymiarek, wyjazdy do Florencji, jedwab sprowadzany z Japonii. Powiedziałby pewnie, że to profanacja (una profanazione), rzucił szpilnikiem w ścianę i wyszedł z pracowni, kręcąc włoskim tyłkiem. Na szczęście Adriano jest na Malediwach. Z Michaelem, dekoratorem wnętrz. Nieważne.
Jestem już na dole. Dawid schodzi po schodach z jeszcze większym trudem niż ja. Dwa metry dziewiętnaście centymetrów. Żeby pokonać stopnie, musi iść zgięty w pałąk.
Dwie kelnerki, które przebierają się akurat w pomieszczeniu pod schodami, patrzą na nas podekscytowane. Boże, to prawdziwa uciekająca panna młoda, zdają się mówić ich licealne buzie. Kiedy próbuję otworzyć metalowe drzwi wyjściowe, narzeczony chwyta mnie za łokieć.
CIOCIA DOBRA RADA:
Jeśli uciekasz z własnego/cudzego ślubu – zdejmij buty.
– Emilia, uspokój się, co się stało? Masz wątpliwości? Ktoś ci coś nagadał? Rozmawiałaś z moją matką? – Łapie mnie za ramiona i telepie mną, jak gdyby to miało wyrzucić ze środka potrzebne informacje.
Kelnerki wychylają się bardziej, jedna chwyta drugą za plecy jak na koncercie Madonny.
– Emilia, powiedz coś. Usiądźmy. Majaczysz. Może zjadłaś coś nieświeżego? Mówiłem im, żeby nie serwowali żadnego taniego alkoholu. Źle się czujesz? Wezwać lekarza?
– Dawid, to nie są żadne majaki. – Próbuję wyrwać się z obręczy, którą tworzą jego długie ręce.
– Nie możesz po prostu wyjść. Goście są w lobby, schodzą na szampana. Senator o ciebie pytał.
– Mogę. Muszę! Przeproś senatora. I całą resztę.
Opalenizna na twarzy Dawida płowieje. Chyba wypadłam przekonująco.
– Wiem, jak to wygląda. Wszyscy pomyślą, że mi odbiło. Że spanikowałam. Ale nie mogę tu zostać. Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale nic z tego nie będzie. Powinnam wiedzieć to wcześniej. Przepraszam. Puść mnie.
Zachrypnięty głos menedżera hotelu przerywa impas.
– Ach, to tutaj odpoczywają nasze gołąbeczki! Wszędzie państwa szukam, mam jeszcze kilka pytań.
Dawid obraca się, próbując zakryć swoją sylwetką mnie, moją pomiętą sukienkę i całą scenę. Kilka sekund wystarcza. Wyrywam się z jego rąk i po chwili jestem na parkingu.
Skóra, którą pokryta jest kierownica, przyjemnie chłonie nadmiar wilgoci z dłoni. Jadę. Uciekam z własnego ślubu. Jestem szurnięta. Boże, co ja zrobiłam?! Uciekłam. Ze ślubu. Cholera.
Nie. Dobrze zrobiłam. Emilia, dobrze zrobiłaś. Nie zatrzymuj się. Jedź.
Autostrada jest prawie pusta. Sobota, sierpniowe południe. Po piętnastu minutach jestem już po drugiej stronie miasta. Nie mam konkretnego planu, ale wiem, gdzie zaparkować, i wiem, czego potrzebuję. Brawo. Gratulacje, Emilia. Wszystkiego dobrego na nowej drodze życia. Takiej sceny Kraków nie widział od czasów Wandy. Tej od Niemca. Uciekająca panna młoda siedzi nad Wisłą. Stopy zakopane w piachu. Suknia za dwadzieścia siedem tysięcy pięknie kontrastuje z sikaczem za piętnaście złotych.
Na miejsce odpoczynku wybieram zarośnięty skrawek bulwarów wiślanych, zwany przez studentów „Kroczem”. W taki dzień jak dziś nawet do Krocza docierają przechodnie. Głównie krakusy uciekający od turystycznego nalotu na miasto. Niektórzy nie mogą opanować ciekawości i taksują mnie wzrokiem, inni udają, że albo mnie nie widzą, albo taka rozmazana dama z tanim winem to dla nich żadna nowość.
Trzy metry od moich zakopanych w chłodnym piasku stóp przebiegają dwie joggerki. Patrzą na mnie i na moje porzucone pół metra dalej obcasy.
– Chyba jakiś happening – mówi ta z dłuższym kucykiem, rzucając mi spojrzenie pełne uznania.
Sprawia mi to dziwną przyjemność. Siedemnastego sierpnia miałam być w centrum uwagi i byłam. Suknia spisała się znakomicie. Goście dopisali. Wisła zaczęła niepokojąco falować.
CIOCIA DOBRA RADA:
Jeśli chcesz się upoić alkoholowo, nie wybieraj wina poniżej dwudziestu złotych.
ROZDZIAŁ 2.
KAC, LIEN I TOM YUM GOONG
Młot. Pneumatyczne żelastwo w głowie. To sen. Tylko sen. Emilia, musisz się obudzić. Powieki nie chcą się odkleić. Światło. Ostre. Tak ostre, że wypala laserem wysuszone źrenice. Gardło – sucho – pić.
Woda. Kwaśna. Dużo.
A potem dotarło do mnie. Nie, nie, nie, kochaniutka. To nie był sen. Ani o młocie, ani o tym, co stało się wczoraj. Pomyje rzeczywistości wylały się na głowę, gdy tylko uniosłam kark. Zrobiłam to. Uciekłam sprzed ołtarza, następnie upiłam się pod mostem w Kroczu, potem doszłam boso do swojego mieszkania, znalazłam jeszcze jedno wino...
Uciekłam z własnego ślubu. Uchlałam się Winnym Ogrodem. Młot w głowie przyspieszył. Działała tam już cała Huta Bólu i Cierpienia. Padłam z powrotem na łóżko, próbując wrócić do bezpiecznego świata kołdry i poduszki. Za późno. Stoczyłam się na podłogę. Leżąc w pozycji na jaszczurkę, ogarnęłam wzrokiem mieszkanie. Suknia, buty, majtki i stanik tworzyły ścieżkę od drzwi do kanapy. Na stoliku stała butelka czerwonego Candelero Reserva i walały się okruszki nachosów.
Między łóżkiem a moją nogą leżała puszka Pandory marki Apple. Lampka w telefonie, w kolorze czerwonego piekła, migała w rytm uderzeń młota. Nieważne. Zaraz i tak umrę. Pieniądze na pogrzeb znajdziecie w trzeciej szufladzie pod talerzami, w słoiku po nutelli. Nie mam dzieci. Wygląda na to, że męża też nie, dlatego cały dobytek przekażcie Tacie i Lien. Ser z lodówki wyrzućcie, spleśniał. I nie jest to wyrafinowany, drogi rodzaj pleśni.
Moje gardło było spękane jak gleba w trakcie afrykańskiej suszy. Powoli. Bardzo powoli ułożyłam się w pozycji Homo erectus, człowiek wyprostowany. Ruchem posuwisto-saperskim udałam się do kuchni znajdującej się gdzieś na północ od kanapy. W lodówce znalazłam butelkę wody. Otworzyłam ją, wcisnęłam pół cytryny do środka i wypiłam czternaście hektolitrów duszkiem.
CIOCIA DOBRA RADA:
Woda czyni cuda. Nie tylko ta z Lourdes.
Spróbowałam odtworzyć ze szczegółami wczorajszy dzień. Przy poziomie intelektualnym ameby (bez urazy, amebo) nie było to proste. Co się działo? Co robiłam? Jak się tu znalazłam? Spojrzałam na swoje stopy. Były zakurzone, pocętkowane drobnymi zadrapaniami i ozdobione pulsującymi odciskami na kostce i małym palcu.
Upiłam się. Tak jak nigdy. Wiedziałam, że dotarłam do mieszkania po zmroku. Jechałam windą. Potem znalazłam drugie wino. Bardzo dobre. Kupiliśmy je z Dawidem podczas weekendu w Gruzji. Jechaliśmy do tej winnicy pół dnia. Teraz wiedziałam, że było warto. Jak zasnęłam? Jak trafiłam do łóżka? Co jeszcze robiłam tej nocy? Dziura. Dziura w mózgu.
Nie pamiętałam nic od chwili znalezienia paczki chrupek. Może poszłam na miasto i zrobiłam sobie tatuaż, odcięłam komuś palec i zadarłam z gangiem narkotykowym jak w filmie Kac Vegas. W Krakowie prędzej trafiłabym na próbę chóru gregoriańskiego albo na spotkanie wielbicieli twórczości Haliny Poświatowskiej.
Spojrzałam na zegarek – dziewiąta czterdzieści. Kraków wstawał „na leniwca”. Niedzielni kierowcy odpalali swoje smart auta. Niektórzy do kościoła, inni na zakupy albo podlać działkowe grządki i złapać kilka słonecznych piegów. Odgłosy miasta, szum i rytm, które tak lubiłam, teraz wwiercały się w uszy i drażniły skórę. Zasunęłam żaluzję i opadłam na kanapę. Nie ruszaj się. Nie oddychaj. Nie myśl. Leż i cierp.
Minęła cała wieczność, a może trzy godziny. Apple nawoływał.
Okej, Emilia, musisz to zrobić.
Dotknęłam ekranu i wyświetliłam komunikat:
20 nieodebranych połączeń. 17 wiadomości.
Dawid (11 nieodebranych połączeń)
Lien (3 nieodebrane połączenia)
Tata (2 nieodebrane połączenia)
Mama Dawida – Ramona (3 nieodebrane połączenia)
Tata Dawida – Olaf (1 nieodebrane połączenie)
Dawid:
11:45 Emila. Kotku. Wracaj. Proszę. :) Szampan traci bąbelki.
11:47 Kocham Cię <3. Odbierz telefon. Porozmawiajmy! Wszystko będzie dobrze. To zrozumiałe, że masz wątpliwości. Przejedź się, ochłoń i wracaj. Czekam na parkingu.
12:00 Emila, martwię się :( Wiem, że się wystraszyłaś. Moja rodzina bywa trudna :( Błagam, odbierz telefon. Jeszcze wszystko możemy naprawić. Odezwij się do mnie.
12:17 Jadę za Tobą. Gdzie ty, do cholery, jesteś? Błagam, odbierz. Wróciłaś na Red Brick?
16:00 Już po wszystkim.
19:00 Nigdy w życiu nikt tak mnie nie upokorzył. Jesteś skończona.
Lien:
12:00 Halo? Ehm, gdzie jesteś? Nie wiem, który krawat dla Maćka, pomożesz?
13:00 Fuck, Em, gdzie ty jesteś? Odbierz.
14:21 Ej, odezwij się, chyba nie pozazdrościłaś Julii Roberts roli?
16:12 Wracamy z dziewczynkami do nas. Jesteś u siebie? Zawsze możesz przyjść...
22:07 Słyszałam, jak wchodzisz do siebie. Potrzebujesz czegoś?
22:11 Halo?
23:17 Słyszę, że świetnie się bawisz. Dzwoniłam do drzwi... właściwie waliłam do drzwi... Mam nadzieję, że nic sobie nie zrobisz. Pamiętaj, że najwięcej wypadków zdarza się w domu. Szczególnie po alkoholu.
23:30 Od kiedy słuchasz Zenona Martyniuka? Śmiało, głośniej, ulżyj sobie. Dziewczynki i tak nie zasną po takich wrażeniach.
Ramona, mama Dawida:
12:25 Emilia, wracaj natychmiast. Zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz?
15:45 To niewybaczalne. Nieodpowiedzialne. Skandaliczne.
Menedżer Gray Residence:
12:15 Czy jest jakiś problem?
Tak. Był problem. Problem kolos. Taki, który rozsadzał mi głowę. Nie mogłam pojąć zastanego chaosu. Myśli wypływały za burtę zdrowego rozsądku i tonęły w oceanie popaprania.
Co ja zrobiłam? Co działo się potem? Jak musi czuć się teraz Dawid? Co im powiedział? Co myśli jego rodzina i wszyscy ważni partnerzy biznesowi zaproszeni na „nasze święto”?
Lien. Potrzebowałam Lien. Wyszukałam miniaturkę jej zdjęcia na ekranie telefonu. Śniada cera, skośne oczy i wielki sweter z kapturem. Moja Lien. Mój azjatycki balsam kojący.
– No wreszcie. Żyjesz. – Lien odebrała, zanim zdążyłam nacisnąć zieloną słuchawkę. Jej akcent był jak kropla słodko-kwaśnego sosu na kanapkę z szynką i ogórkiem kiszonym.
– Mmhm. Jeszcze.
– Potrzebujesz Tom Yum Goong. Dużo Tom Yum Goong.
– Czego?
– Taki tajski rosół. Właśnie robię. Umyj się, włóż dres i przyjdź.
Nasze mieszkania były jedynymi na dwunastym piętrze. Bliźniacze lofty apartamentowca Red Brick Estate. Jeden mój (właściwie banku Western Biz, w którym miałam kredyt), jeden Lien, jej męża i dwóch córeczek.
Zastukałam do drzwi. Delikatnie, bo nawet to mnie bolało. Otworzyła Ola – ta młodsza. Trzymała drewnianą łyżkę i rozdziawiła na mój widok szczerbatą paszczę.
– Tocia! Tocia, ty żyjesz! – Ola uchwyciła się mojej nogi. Udałam, że sprawia mi to przyjemność.
Lien nie musiała nic mówić. Całą sobą wyświetliła informację: „Wyglądasz jak skrzyżowanie Kim Zong Una z Donaldem Trumpem”.
CIOCIA DOBRA RADA:
Jeśli szukasz przyjaciela, zawsze sprawdź, czy umie gotować.
– Gdzie Maciek? – spytałam szeptem, szukając jedynego samca w tym domu.
– Poszedł załatwić ważne sprawy. Siadaj.
Lien zaciągnęła mnie do stolika, niczym uczniaka, który zapomniał przynieść usprawiedliwienie za wczorajszą nieobecność na lekcji przyrody.
– Co się stało? – Stanęła nade mną z błyszczącym tasakiem w ręce. Nie miałam wyjścia. Wyrecytowałam wszystko, co we mnie siedziało.
– Dzień przed ślubem dostałam od taty kopertę. Był w niej list. Napisała go przed śmiercią moja mama. Zamierzałam go przeczytać w sobotę rano. Myślałam, że będą tam jakieś życzenia, coś miłego, ciepłe słowa. Wiesz, żebym choć trochę poczuła, jakby była tam ze mną, w tym teoretycznie najważniejszym dniu. Już miałam schodzić do gości. Do senatora, Ramony, Dawida i całej reszty tej zsiadłej śmietanki. Chciałam wprowadzić się w dobry nastrój, pomyśleć chwilę o mamie, a potem…
– A potem?
– A potem już nie mogłam. Nie byłam pewna, czy Dawid będzie trzymał parasol, ani nawet czy ma go ze sobą. Nie wiedziałam, czy chcę jechać z nim jednym pojazdem. Najpewniej jakimś luksusowym, ze skórzaną tapicerką, której nie można porysować. Ostatnie miesiące były nierealne, nieprawdziwe. Jakbym włożyła nie swoje buty. Koturny z cekinami w rozmiarze trzydzieści siedem.
Dziewczynki, zupełnie niezainteresowane naszą rozmową, urządziły w salonie lodowisko z Krainy lodu. Nie byłam pewna, czy Lien potrafi skupić się na tym, co do niej mówię.
– W takim razie dobrze zrobiłaś. Chodzenie w niewygodnych butach to murowane halluksy – powiedziała w końcu, szatkując kolendrę z prędkością japońskich kolei.
– Dawid będzie się mścił. O pracy nawet nie wspomnę. Firma wystawi mi referencje, z którymi – jak dobrze pójdzie – znajdę zatrudnienie w fabryce sera na końcu świata. Będę doić uparte owce i wąchać ich odchody. Albo zatrudnią mnie w sklepie z alkoholem. Będę sprzedawać Winny Dzban życiowym popaprańcom. Jestem spalona zawodowo. W Krakowie. W Polsce. Wiesz, jaka jest rodzina Vilisów.
– Przecież cię nie zabiją. Rodzina Vilisów to nie yakuza.
– Czyżby? Stracę pracę. Już straciłam. Olaf pewnie właśnie podpisuje moje zwolnienie. Miałam dokończyć projekt nowej kampanii. Za tydzień sesja zdjęciowa zimowej kolekcji. Wszystko już nagrane. Modelka, fotograf, studio. Cała produkcja. Wiesz, jak trudno było znaleźć bożonarodzeniowe pierniczki w środku wakacji? Beze mnie to posypią.
– Pierniczki?
– Posypią robotę. Wywalą całą kampanię. Co ja teraz zrobię? Co z kredytem? Będę musiała sprzedać mieszkanie. I samochód. Właściwie już nie mam gdzie mieszkać. Uwaga, wiadomości! Emilia Karska nie ma gdzie mieszkać. Jest bezdomna. Bezrobotna. Bez przyszłości. Nie znajdę nigdzie pracy, Lien. Nie umiem robić nic innego. Vilis połknęło mnie od razu po studiach. Nadaję się tylko do namawiania nastolatków, by kupili poliestrowe bluzy i fluorescencyjne frotki do włosów. Co sezon nowe. Przez całe moje dorosłe życie miałam tylko taką pracę. A teraz ją straciłam. Bez pracy nie spłacę kredytu. Wsadzą mnie do więzienia.
Nie zorientowałam się, że mój głos z szeptu przeszedł w paniczny szloch. Dziewczynki stały przerażone, patrząc na mamę. Ich oczy i buzie były tak szeroko otwarte, że prawie się stykały. Ola trzymała siostrę za rękę. Lien podeszła i pogłaskała mnie po głowie, tak jak się głaszcze biednego kotka.
– Wszystko dobrze. Ciocia ma zły dzień. Jest głodna. Zaraz damy jej obiad.
Rozciągnęłam szczękę w półuśmiechu.
– Widzicie. Już jej lepiej.
Takie zapewnienie im wystarczyło. Uspokojone powróciły do śpiewania: Mam tę moc, mam tę moc.
– Nie wiem, co będzie, ale jeśli tak czułaś, to zrobiłaś to, co należy. Czy to odwaga, czy głupota, dojdziemy do tego później. Pij. – Postawiła przede mną michę azjatyckiego rosołu.
Niemal wrzał. Pierwsza łyżka rozlała się po moich obitych wyziębionych wnętrznościach. Zioła, grzyby, niezidentyfikowane pływające owoce morza, wśród których rozpoznawałam jedynie krewetki. Do tego zapach świeżo szatkowanej kolendry, który na chwilę odciągnął moje myśli od wczorajszego dnia.
– Tom Yum Goong. Tom Yum Goong – powtarzała Lien. – Zawsze działa.
– U was na rozwiązanie problemu wystarczy zupa? – spytałam, gdy pierwszy zachwyt nad cudownym wywarem minął.
– Do tego starzy ludzie.
– Boże, ich też jecie? – Moje oczy, zmuszone przez chili, zaczęły znowu łzawić, a z nosa pociekła woda.
– Nie. – Lien łowiła pałeczkami drobne kawałki morskich potworków pływające w zupie. – Kiedy ktoś ma życiowy problem, idzie do najstarszej osoby w rodzinie. Mędrca. On wie dużo. Przeżył dużo. Ma księgę doświadczeń. Radzi, co zrobić. Ja nic tu nie pomogę. Mam dwadzieścia osiem lat. Mogę tylko być i zrobić tajski rosół. Poszatkować zieleninę. Musisz iść do starszych z twojej rodziny. Zaczerpnąć z mądrości księgi doświadczeń.
Patrzyłam na Lien, oblizując kolejną łyżkę Tom Yum Goong. Z salonu dobiegała zapętlona piosenka z Krainy lodu ku uciesze dziewczynek. Miska stawała się niepokojąco pusta. Wysiliłam skacowany umysł, by zrozumiał, o co chodziło mojej przyjaciółce. Proces trwał na tyle długo, że zdążyła załadować zmywarkę i poprawić rozpadający się warkocz Anie (tej starszej).
– Szkoda, że mój mędrzec, moja księga doświadczeń, moje guru przebywa od jakichś – policzyłam na palcach – dziesięciu lat w zaświatach.
Jedyną osobą, która wiedziałaby, co zrobić, była babcia Zofia. Przyszłabym do niej, usiadłabym pod maszyną do szycia i jakoś tak, między jedną herbatą a drugą, między jednym szwem a drugim, problem sam by się rozwiązał. Tak przynajmniej było, gdy byłam dziewczynką.
Pokłóciłam się z mamą – szłam do pracowni babci, ona cierpliwie słuchała, krojąc, zszywając i prasując kolejny żakiet. Olał mnie Robert Kasowicz z klasy III D – szłam do babci. Poplamiłam nową bluzkę – szłam do babci. Dostałam okres – babcia. A potem już wiedziałam, co zrobić. Problem przechodził przez babcię, filtrował się i znikał.
CIOCIA DOBRA RADA:
Jeśli chcesz życiowej rady po życiowym upadku, nie czekaj, aż twoi dziadkowie wymrą.
Huk rozpadającej się wieży z klocków Lego przywitał mnie po aktualnej stronie rzeczywistości.
– Dziękuję, Lien. Zupa była pyszna.
Wstałam, wymyłam swoją miskę po Tom Yum Goong i odłożyłam ją do szafki. Podeszłam do przyjaciółki i pocałowałam ją w czubek głowy. Musiałam się schylić, bo ta głowa znajdowała się na wysokości moich obojczyków. Zanim Lien zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, zanim Ana i Ola zdążyły zauważyć, że „tocia”wychodzi, byłam już na korytarzu. Musiałam poukładać swoje Lego. Musiałam odszukać Starszyznę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
ROZDZIAŁ 1. UCIEKAJĄCA PANNA MŁODA
ROZDZIAŁ 2. KAC, LIEN I TOM YUM GOONG
ROZDZIAŁ 3. KRAINA LODU
ROZDZIAŁ 4. VILIS
ROZDZIAŁ 5. LIST OD M.
ROZDZIAŁ 6. ZOSIA I JEJ PTAKI
ROZDZIAŁ 7. PTASIE RADIO
ROZDZIAŁ 8. PLAN A
ROZDZIAŁ 9. LIEN I GENIALNY POMYSŁ
ROZDZIAŁ 10. HERBACIANA 18
ROZDZIAŁ 11. GDZIE SĄ WSZYSTKIE JEDNOROŻCE
ROZDZIAŁ 12. PLANY I PLANTY
ROZDZIAŁ 13. OSTATNIA SZANSA
ROZDZIAŁ 14. UMOWA TO UMOWA
ROZDZIAŁ 15. MANUFAKTURA PTAKI ZOFII
ROZDZIAŁ 16. PRZYCISK „ON”
ROZDZIAŁ 17. JEDNOROŻEC
ROZDZIAŁ 18. CHIŃCZYK PRZY RONDZIE
ROZDZIAŁ 19. ORKAN
ROZDZIAŁ 20. CO JEST OFFOWE?
ROZDZIAŁ 21. PIZZOLOGIA STOSOWANA
ROZDZIAŁ 22. BYĆ JAK PANI SWEN
ROZDZIAŁ 23. WITAMINY
ROZDZIAŁ 24. CHWAŁA MEKSYKOWI
ROZDZIAŁ 25. QEENS OF THE NIGHT
ROZDZIAŁ 26. S JAK SŁAWA
ROZDZIAŁ 27. NINJA
ROZDZIAŁ 28. ROLLERCOASTER
ROZDZIAŁ 29. BETON
ROZDZIAŁ 30. SZCZĘKA OPADŁA, MIKOŁAJ I FOREMKI
ROZDZIAŁ 31. NIE TEN WAGON
ROZDZIAŁ 32. BABY-SITTER
ROZDZIAŁ 33. AWANTURA
ROZDZIAŁ 34. TOPCZYCE ZIMĄ
ROZDZIAŁ 35. PAPIERÓWKI
ROZDZIAŁ 36. DAWID
ROZDZIAŁ 37. POWRÓT DO KORZENI
ROZDZIAŁ 38. CASANOVA
ROZDZIAŁ 39. TOTEK
ROZDZIAŁ 40. GLINY
ROZDZIAŁ 41. BRACIA SMUTNOOCY
ROZDZIAŁ 42. WYPOŻYCZALNIA RĘKAWICZEK
ROZDZIAŁ 43. OSTATNI WEEKEND W KRAKOWIE
ROZDZIAŁ 44. CAROLINE
ROZDZIAŁ 45. ONI
ROZDZIAŁ 46. KONGO
ROZDZIAŁ 47. CIASTKA
ROZDZIAŁ 48. GUMOWE CROISSANTY
ROZDZIAŁ 49. WIETNAM
ROZDZIAŁ 50. KRAKÓW. SMOG
ROZDZIAŁ 51. HAWANA CLUB
ROZDZIAŁ 52. ALOJZY
ROZDZIAŁ 53. PRACOWNIA A. TURDY
ROZDZIAŁ 54. NIE-MARSYLIA
ROZDZIAŁ 55. OREO
ROZDZIAŁ 56. CYKANIE ŚWIERSZCZA
ROZDZIAŁ 57. OKRUSZKI
ROZDZIAŁ 58. WAŻNOŚĆ CYFRY TRZY
ROZDZIAŁ 59. KOLEKCJA PENISÓW
ROZDZIAŁ 60. KAMELEON IS DEAD
ROZDZIAŁ 61. MNIE TAM NIE BYŁO
ROZDZIAŁ 62. ARTUR
ROZDZIAŁ 63. PYŁEK
ROZDZIAŁ 64. W ZASTĘPSTWIE ZOŚKI
ROZDZIAŁ 65. EBENEZER
ROZDZIAŁ 66. ŚNIADANIÓWKA
ROZDZIAŁ 67. WODA
ROZDZIAŁ 68. A ŚWIERSZCZ WYGRZEWAŁ SIĘ W SWOIM PUDEŁKU
PODZIĘKOWANIA