Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
87 osób interesuje się tą książką
Cuda się zdarzają nie tylko w filmach. Takiej historii o świętach jeszcze nie było!
Magda Dzika pracuje w słynnej fabryce bombek w Bożych Dołach. Opiekuje się trójką młodszego rodzeństwa i skrycie marzy, by zostać ilustratorką książkowych okładek. Kiedy dzieciaki nieoczekiwanie trafiają do pieczy zastępczej, dziewczyna obiecuje im, że na święta znowu będą razem. Tylko, że do świąt zostało kilka tygodni…
Rozpędza się śniegowa kula problemów. Dom nie spełnia wymogów technicznych, dzieciaki się buntują, a procedury piętrzą. Magdzie wydaje się, że wpadła w życiową zaspę po uszy, ale od czego jest stado? Wioska pełna ciepłych serc wyciąga do rodziny Dzikich dłonie w wełnianych rękawiczkach. Dzieją się cuda, a mecenas Foch okazuje się nie być takim gburem, jak go malują.
„Razem na święta” to książka ciepła jak kubek naparu z miodem i imbirem. Romantyczna jak wieczór przy kominku. Wzrusza, rozbawia, szuka odpowiedzi na pytanie, czym jest rodzina. Nastraja na święta lepiej niż czekoladki z kalendarza adwentowego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Barbara Kwinta, 2024
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Hanna Kwaśna
Korekta: Bogusława Brzezińska
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna, Freepik
Zdjęcie autorki: © Marta Sputo
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz,
Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-79-9 (EPUB); 978-83-68101-80-5 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Ktoś pogasił wszystkie światła
Świat się ugiął od zamieci
I pomimo wielkich chęci
Nie mam dobrych wieści
Chciałoby się uciec
Nie przed wszystkim się da
Idzie zima
Kwiat Jabłoni ft. Bum Bum Orkestar, Idzie zima
Moim Sąsiadom.
Z Wami zima niestraszna.
Matka dała mi na imię Fabia, bo zostałam poczęta w skodzie fabii przypadkowo poznanego faceta, na jednej z tych dyskotek, na które dwadzieścia lat temu chodziły panny na wydaniu, żeby poznać księcia z bajki.
Imię nie matka, można zmienić. Dlatego, kiedy miałam sześć lat, nazwałam się Magda. I tak zostało.
Pomyślałam, że to ładne imię, a lubię, kiedy coś jest ładne. Może dlatego, że ładne jest inne. Nie nasze. My mieliśmy wszystko brzydkie. Dom, jakby ktoś zapomniał rozebrać dekoracje na Halloween, ubrania po dzieciach sąsiadów, plecaki z MOPS-u, a książki ze zbiórek organizowanych w szkole.
Matka ma na imię Patrycja, ale tutaj wszyscy mówią na nią Patka. Nie samo „Patka”. U nas każdy ma jakiś przydomek, żeby łatwiej rozróżnić, kto jest kim i od kogo. „Patka, córka Bronki od Kur”, „Patka, córka Włóczykija”, „Patka, co wyjechała”, „Gdzie jest Patka?” albo, najprościej, „Patka Wariatka”.
Matka Patka pojawia się w domu dwa – trzy razy do roku, jak kontrola skarbowa. Sprawdza, czy dzieci żyją, a dom stoi, wręcza nam prezenty, obiecuje, że to ostatni taki wyjazd i wraca do ważnej pracy w Londynie, choć złośliwi mówią, że ktoś słyszał, jak ktoś mówił, że ktoś widział, jak Patka, córka Bronki od Kur, śpi na dworcu w Westminster i ima się dorywczych robót w sektorze sprzątającym.
Nie przejmuję się tym. Przez dwadzieścia sześć lat życia w Bożych Dołach zdążyłam wykształcić w sobie system ignorowania treści złośliwych, dlatego takie plotki spływają po moim pancerzu jak mleko po brodzie.
À propos mleka, może i matka Patka urodziła całą naszą czwórkę, czyli mnie, Lenę, Bola i Franka, ale w papierach, w rubryce „matka”, powinni nam wpisać „Bieda”. Ona, w przeciwieństwie do rodzicielki, nigdy nas nie opuściła.
Spokojnie, to nie będzie smutna książka. W końcu idą święta. Poza tym ludzkość zawdzięcza biedzie wspaniałe wynalazki. Z biedy powstała na przykład pizza. Mąka, woda, sól, kropla oliwy, drożdże, zagnieść, na to ciut mozzarelli i pyk do pieca. Brzuch zapchany na kilka godzin orki w polu.
O dziwo bieda zrodziła też bombki choinkowe. Dawno, dawno temu, w czasach, w których istniał zawód windziarza, Karol Dickens spisywał historię Scrooge’a w pozbawionym kanalizacji londyńskim mieszkaniu i nikt nie słyszał o bitcoinach, niemiecki pracownik huty szkła, niejaki Hans Greiner, dmuchnął pierwszą na świecie szklaną bombkę. A wszystko dzięki biedzie właśnie. Biedny Greiner był tak biedny, że nie miał za co kupić owoców, by udekorować świąteczne drzewko. Zrobił więc to, co mógł, z tego, co mógł i kiedy mógł, czyli jabłko ze szkła, w pracy. Czerwone, błyszczące, trochę owoc, trochę klejnot. Okręcił drucikiem, przewiązał sznurkiem, zawiesił na jodłowym drzewku. Sąsiadów skręcało z zazdrości. Rok później szklane bombki choinkowe mieli wszyscy na dzielni, potem w całym mieście, kraju... Resztę historii znamy. Danke schön, panie Greiner.
A że życie jest pełne paradoksów, to właśnie dzięki bombkom, które powstały z biedy, w Bożych Dołach, czyli tu, gdzie mieszkam, wielkiej biedy – poza moją prywatną – nie ma. Za to jest Fabryka Bombek Andrzej Gadlewski. Pracuje tu połowa mieszkańców wsi, w tym ja. Dział dekoracji, czwarty stolik na lewo. Przy oknie.
Siedzę między Teklą, pamiętającą czasy formowania się Jury Krakowsko-Częstochowskiej, a Dariną, studentką malarstwa, która uciekła przed wojną z Kijowa.
W fabryce dorabiałam jeszcze w liceum. Wszyscy wiedzieli, że córka Patki Wariatki umie rysować, ktoś polecił mnie prezesowi i tydzień później miałam swój pierwszy zestaw pędzli, brokatów i farb.
Po maturze, czyli osiem lat temu, przyjęli mnie na etat i o ile nic się nie wydarzy, a w Bożych Dołach nigdy nic się nie wydarza, będę malować te bombki aż do ostatniego namaszczenia przez tutejszego nieśmiertelnego księdza Rudolfa, z czerwonym od ilości burbona nosem.
Koniec października to w naszej fabryce prawdziwe żniwa. Z magazynu każdego dnia wychodzi pięć tysięcy szklanych ozdób. Duże, małe, pojedyncze, zestawy, kolekcje tematyczne, klasyczne, dziwaczne... Ja maluję te najtrudniejsze. Domki i widoczki pełne detali, figurki elfów, mikołaje, pojazdy, zwierzęta i znane postaci – Johna Lennona, Michaela Jordana, Marilyn Monroe, Marię Antoninę... Ostatnio wielkiego Buddę w czerwonej szacie. Od patrzenia w jego szmaragdowe oczy poczułam taki zen, że nawet gazele z działu kontroli jakości nie wyprowadzą mnie z równowagi. Będę sobie machać pędzelkiem aż do Wigilii i nic ani nikt nie zmąci mojego spo...
Franek sunął kaloszami po opadłych liściach i pociągał nosem. Miał dopiero pięć lat, a już nienawidził poniedziałków.
– Nie chce ci się? – spytałam.
Lepsze to niż „uszy do góry” albo „w przedszkolu jest super”. Zakłamywanie rzeczywistości i autohipnoza to nie są najlepsze sposoby na radzenie sobie z prozą życia. Prozac mimo wymownej nazwy również, choć w naszym ośrodku zdrowia geriatra przepisuje go samotnym staruszkom jak cukierki.
Franek pokręcił głową i naciągnął czapkę na czoło tak, że ledwie odsłaniała oczy. Oczywiście, że mu się nie chce. Komu by się chciało?
– Mnie też się nie chce. Ale przedszkole kiedyś się kończy, wiesz? – Spróbowałam chwycić jego dłoń, ale kto to widział, żeby pięcioletni mężczyzna trzymał za rączkę starą siostrę.
– Potem jest szkoła – mruknął.
– Ona też się kiedyś kończy.
– Życie też się kiedyś kończy. – Mój brat wyjął z kieszeni kurtki kasztana i cisnął nim w stojący pod budynkiem przedszkola rower. Usłyszeliśmy brzdęk.
Kto to widział, żeby rower sobie tak stał, kiedy my musieliśmy iść.
W geście poddania się naciągnęłam kaptur na głowę, schowałam dłonie w kieszenie spodni i rozkopałam usypaną mokrymi liśćmi kasztanowca ścieżkę prowadzącą do drzwi przedszkola. Franek minął mnie, znalazł swój kasztan między rowerem a wyłysiałym żywopłotem i wsadził go z powrotem do kieszeni. Jeszcze może się przydać.
Ten pięciolatek o twarzy cherubinka i umyśle Schopenhauera potrafił przywołać ciemne chmury na najbardziej błękitne niebo. Codziennie przypominał mi o nieuchronności śmierci. Byłam prawie pewna, że na świetlicy, zamiast bawić się z dzieciakami w Psi Patrol, zastanawia się nad sensem życia, patrząc na proces korozji drążący kolejne warstwy porzuconej na parkingu przyczepy.
– Będę po podwieczorku – rzuciłam, kiedy zdjął buty, odwiesił kurtkę i ruszył w stronę sali „Skowronków”.
Nawet na mnie nie spojrzał. Miał gdzieś, kiedy wrócę. „Wszystko mi jedno, przecież jestem tylko pyłkiem w bezkresie wszechświata”, zdawała się mówić jego schowana w szarej bluzie sylwetka.
Po chwili bluza skręciła w zaułek korytarza publicznej placówki oświatowej, a ja omotałam się szalikiem i ruszyłam do wyjścia.
W Bożych Dołach, które leżą nie w dołach, ale na wzgórzu, wieje przez cały rok. To ten rodzaj wiatru, który zapędza ludzi do domów, zamyka drzwi na cztery spusty i zmusza, by zmrużyć oczy. Zmrużyłam też swoje, zbiegłam ze schodów i jak co rano brnęłam teraz dwa kilometry poboczem bez chodnika, prosto pod halę produkcyjną przykrytą srebrną blachą.
Na parkingu Fabryki Bombek Andrzej Gadlewski stał już czerwony fiat punto zmianowej.
– Jasna choinka – bluzgnęłam.
Wbiegłam na piętro, rozsupłałam się z szalika, zdjęłam kurtkę, zeskanowałam kartę i przeszłam do końca korytarza, pod drzwi z napisem „dekoratornia”. Po drodze zdążyłam zgarnąć z kuchni swój kubek z Kubusiem Puchatkiem. Zalałam torebkę earl greya i spróbowałam rozgrzać skostniałe dłonie.
– Co my tu dziś mamy, drogie elfice? – spytałam, kiedy jako ostatnia usiadłam przy czwartym stoliku.
Tekla postawiła na stole pierwowzór upiornej małpy w świątecznej czapce.
– Świąteczne małpiszony. Profanacja. – Skrzeczący głos najstarszej pracownicy zakładu wyciągnął resztki mojego ciała spod mentalnej pierzyny. – Prezes mówi, że wzory zwierzęce to hit sezonu. Japończycy zamówili cztery tiry. A niby taka mądra cywilizacja. Za moich czasów...
– Czyli w tysiąc trzysta czterdziestym drugim... – dopowiedziałam.
Ktoś z trzeciego stolika parsknął śmiechem.
Tekla wstrzymała oddech, zmarszczyła nos i fuknęła, wręczając mi szklane małpisko.
– Jutro różowe hipopotamy, pojutrze całujące się pod jemiołą żyrafy. Wiecie, ile potrwa namalowanie tych wszystkich kropek? – Siwa wiedźma zawiesiła to pytanie pod sufitem, tuż przy lampie, tak, żeby ciążyło nad naszymi głowami aż do Bożego Narodzenia.
Earl grey zapachniała i uznałam, że mogę zaczynać robotę. Wzięłam duży łyk i przyjrzałam się pierwowzorowi. Po drugiej stronie stołu Darina kończyła już drugą bombkę. Pewnie dlatego, że nie gderała.
Zanurzyłam pędzel w brązowej farbce, chwyciłam szklaną figurkę od spodu i milimetr po milimetrze pokrywałam małpie ciało kolorem. Koło dziesiątej Tekla odsunęła fotel i rozpoczęła cogodzinną przerwę na rozciąganie mięśni. Jej kości trzeszczały przy tym jak złom w podskakującej na kamieniach ciężarówce. Wreszcie wyprostowała się i podeszła do radia. W poniedziałki to ona była didżejką. Ustawiła stację i przez godzinę słuchaliśmy audycji o zapasach na zimę.
„A co jeszcze można kisić? Proszę przesyłać swoje propozycje na adres mailowy Radia Mimoza”, poleciła spikerka tuż przed kolejnymi reklamami.
„Atmosferę”, chciałam napisać, ale nie mogłam. Malowałam małpi ogon.
Kiedy brązowy pigment zastygał na srebrzonym szkle, wypełniłam małpi brzuch beżową bielą 02. Wreszcie zabrałam się za wielkie, wściekłe oczy. Na końcu czerwona czapka z pomponem zanurzanym w białych drobinkach brokatu. Jeśli się pomylę, jestem kwadrans w plecy i zaczynam od nowa.
Zacisnęłam wargi i skoncentrowałam uwagę na pomponie wielkości cukierka M&M’s. W radiu puścili Kwiat Jabłoni. Idzie zima. Ostatnio moja ulubiona.
Dwie piosenki później szklany małpiszon wyszedł spod mojego pędzla i mogłam wyjść na przerwę. Kawa i drugie śniadanie, wczorajsza kajzerka, której nie zjadł w szkole mój drugi brat – Bolo. Twarda i zimna. Ale Bieda nie pakuje ci do śniadaniówki croissanta z pomarańczową konfiturą, a w szóstej klasie ma się ciekawsze rzeczy do roboty niż jedzenie pełnowartościowych posiłków.
Ostatni łyk czarnej kawy. Już miałam wracać do małp, tych szklanych, ale wtedy zadzwonił telefon. Durna melodyjka, którą zapomniałam zmienić. Schowałam się w głębi korytarza i nacisnęłam zieloną słuchawkę.
– Halo?
– Pani Dzika?
– A kto pyta? – Zlizałam znad ust resztki masła.
– Wychowawczyni Leny.
– Dzień dobry. – Poprawiłam bluzę, jakby kobieta właśnie wywołała mnie do odpowiedzi.
– Czy wasza mama zjawi się na jutrzejszej wywiadówce? – spytała, jakby nie wiedziała, choć przecież wszyscy wiedzieli. Boże Doły to mała wieś.
– Wyjechała do pracy. Wróci... niedługo – wyklepałam znaną formułkę jak pacierz, w którego sens nikt się dla własnego spokoju nie zagłębia.
– Cóż. Rozumiem. Proszę jej przekazać, że Lena opuściła już pięć lekcji geografii w tym semestrze, nie pojawia się też na historii, a z fizyki ma trzy jedynki. Zresztą chyba mama może to sprawdzić w Librusie. Mają do niego dostęp wszyscy rodzice. Nie rokuje to najlepiej. Rozumie pani?
– Oczywiście.
„Oczywiście” było jak ketchup. Najgorszą potrawę zmieniało w znośną i zawsze pasowało.
Oparłam się o metalowe żebra kaloryfera ogrzewającego korytarz Fabryki Bombek i spojrzałam przed siebie. Zza drzwi dekoratorni wychyliły się dwie głowy. Siwa Teklowa i różowy, pofalowany blond, czyli dział marketingu. Obie kobiety łypały na mnie.
– Porozmawiam z Leną, bardzo dziękuję za telefon, pani...
– Brzozowska. Zofia Brzozowska.
– Pani Zofio. Do widzenia. Wesołych świąt.
Choinka. Choinka mać. Teraz to na bank pomyśli, że robię sobie z niej jaja. Wielkanocne. „Wesołych świąt” w październiku? Tylko że w Fabryce Bombek Andrzej Gadlewski wszyscy tak się żegnaliśmy, bo wszyscy co roku odliczaliśmy do świąt. Mety naszego corocznego wyścigu. Zresztą każdego dnia jest jakieś święto. Dziś na przykład mieliśmy Światowy Dzień Flaczków. Mówili w radiu. Chciałam jej to wytłumaczyć, ale po drugiej stronie usłyszałam już tylko miarowe pikanie.
– Magda? – Głos Martyny z działu marketingu był dźwięczny jak Jingle Bells. Wyrywał mnie z pisania własnego usprawiedliwienia w dzienniczku w głowie:
Szanowna Pani Brzozowska, usprawiedliwiam nieobecności mojej siostry Leny Dzikiej na lekcjach historii, geografii i fizyki. Widać zajęcia te są mniej ciekawe niż makijażowy tutorial na TikToku. Postarajcie się bardziej.
Z poważaniem, Magda Dzika
– Halo? Ziemia do zdolnej dekoratorki – dobijał się marketing.
– Tak?
– Przekazałam Darinie twoje małpy. – Martyna złożyła dłonie jak do modlitwy.
Wykrzywiłam twarz w uśmiechu Grincha. Nie żebym nie lubiła Dariny. Lubiłam. Była ładna, mądra i zdolna, więc nie było łatwo ot tak ją lubić, ale ja lubiłam to, co ładne, tym bardziej jeśli nie gderało. Tylko te małpy, te ich oczyska... Wyjątkowo paskudne. Malowanie takich upiorów w październiku, w poniedziałek, przed południem, było jak grzęźnięcie w życiowych bagnach. Każdy chciałby się wydostać.
– Mamy misję specjalną. – Dział marketingu w osobie Martyny pognał przez korytarz w stronę biura. – Za mną!
Minęłyśmy sortownię, magazyn, szklarzy dmuchających, szklarzy od foremek, srebrzarnię, automat do kawy, biuro prezesa, księgowość i wreszcie dotarłyśmy przez halę główną do biura sprzedaży.
– Na maila wpłynęło zamówienie ekstra. Klient premium. – Martyna przerzuciła blond różowe włosy na ramiona.
– Ekstra.
– Osiem piesków rasy corgi do pałacu Buckingham. Na jutro.
– Ekstra.
– Zdążysz?
Kiwnęłam głową. Jak piesek corgi spytany o to, czy chce wołowinkę. Lepsze to niż wściekłe małpy. Wszystko jest lepsze niż wściekłe małpy. A zamówienia ekstra to wypłata ekstra. Oczywiście, że zdążę.
– Jurek właśnie je dmucha. Podejdź do niego, proszę, i zaraz po srebrzeniu zabieraj się za robotę. Wysyłka jutro po dziesiątej.
Po chwili drukarka, która ledwie mieściła się za biurkiem, wypluła pierwowzór piesków wysłany przez naszą projektantkę.
– Muszą być kropka w kropkę. Podobno królewski dekorator choinek sprawdza zgodność z projektem przy użyciu mikroskopu.
– Serio zatrudniają kogoś na stanowisku „królewski dekorator choinek”?
– Każdy naród ma swoje dziwactwa. – Martyna wręczyła mi kartkę z projektem. – Dasz sobie radę?
– Przecież wiesz. Benedyktyni to przy mnie fleje. – Rzuciłam okiem na jeszcze ciepły wydruk i ruszyłam przez halę w stronę szklarza.
Po drodze pomachałam elfom z działu pakowania i Romkowi z księgowości. Biedny Romek. Nie miał życia poza cyferkami, od rana do wieczora ślęczał pod stertą faktur i zamówień. Podobno byłam jedyną osobą, która mówiła mu „cześć”. Nawet wtedy, kiedy nie odpowiadał. Czyli prawie zawsze. Może Romek tak naprawdę nie istniał?
Jurek, szklarz, istniał z pewnością, i jak większość Jurków był prawie łysy. Błyszczący skalp otaczała, niczym wieniec świąteczny, siwa kępka jasnych włosów. Spod drelichowych ogrodniczek wystawała jego kraciasta, flanelowa koszula. Jedna z wielu fabrycznych legend głosiła, że Jurek dostał tę koszulę od ojca, który miał ją od swojego ojca, który dostał ją od dziadka po trzecim rozbiorze Polski. Kto by pomyślał, że już wtedy istniała flanela?
W warsztacie szklarskim pachniało palonym szkłem. Jurek siedział na wysokim taborecie za metalowym stołem. Mrugnął do mnie trzy razy i wiedziałam, że znaczy to „cześć”. Dwa mrugnięcia to „pa”, jedno długie to uśmiech. Kiedy trzyma się w ustach rurkę, żeby dmuchnąć w rozgrzane do siedmiuset stopni Celsjusza szkło, lepiej nic nie mówić. Wymogi bezpieczeństwa i higieny pracy, a z tym w naszej fabryce się nie dyskutowało.
Zbiór przepisów BHP leżał na półce w biurze prezesa między Biblią a kroniką Bożych Dołów i każdy potrafił wyrecytować zasady punkt po punkcie bez zająknięcia. Chyba że w ustach miał rozgrzaną do siedmiuset stopni Celsjusza szklaną rurkę. Wtedy tylko mrugał.
Jurek wiedział, po co przyszłam. Zgarnął ze stolika długi, szklany pręt, podstawił go pod palnik, rozgrzał, a ja patrzyłam, jak przezroczysty materiał czerwienieje. Gdy czerwień z bladej zmieniła się w lawową, szklarz zamknął rurkę w metalowej foremce i dmuchnął. Usłyszałam syknięcie, jakby szkło mówiło „ajć”, a potem zgrzyt nienaoliwionego pedała spod stołu. Wieko foremki się podniosło, a ze środka patrzył na mnie świeżo wypalony szklany piesek rasy corgi. Uroczy. Tym bardziej w zderzeniu ze wściekłą małpą.
– Ósemka szczeniaków gotowa. Możesz zabierać je do srebrzarni. – Jurek schłodził opuszki palców o metalowy stół i mrugnął na do widzenia.
Włożyłam cały miot do kartonowego pudła i zaniosłam dwa pomieszczenia dalej.
Pani Halina, „matka dziesiątki, babcia trzydziestki”, jak o sobie mówiła, włożyła grube rękawice, odgarnęła niesforny kosmyk z czoła i wlała strzykawką do środka każdej bombki płynny azotan srebra. Za każdym razem, gdy patrzyłam na tę alchemiczną operację, wyobrażałam sobie, że Halina niczym doktor Frankenstein ożywia zastrzykiem szklane postaci.
Srebrzarka potrząsała każdą bańką tak, by płyn rozszedł się po wnętrzu, a potem zanurzała królewskie psiaki w gorącej wodzie. Bańki nabierały srebrnego połysku. Kilka sprawnych ruchów (dokładnie pięć – pani Halina, jak my wszyscy, miała swoje kompulsje) i psiaki trafiły z powrotem w moje ramiona. W drodze do dekoratorni zdążyły wystygnąć i okrzepnąć.
– Dzięki za małpy. – Darina zmarszczyła gęste brwi (nie odjęło jej to urody) i zatopiła kolejną małpią czapkę w brokacie, choć wiedziałam, że chciałaby utopić je wszystkie aż po nieproporcjonalnie długi ogon.
Uśmiechnęłam się przepraszająco.
Rozłożyłam szczeniaki dla pałacu Buckingham przed sobą i wybrałam odpowiednie farbki – „beż belgijski 003”, „zakurzoną biel” na futro, „spłowiałą czerń” na nos i „świąteczny kobalt 007” plus „fuksja jasna” na obroże.
Mościłam się chwilę na krześle, szukając pozycji, w której moje plecy wytrzymałyby do popołudnia. W radiu leciał Dawid Podsiadło, a ja pochyliłam się nad pierwszą psiną. Nazwałam ją Harry. Na cześć zbuntowanego wnuka królowej.
Cztery godziny później kończyłam kobaltową obrożę w fuksjowe paski na grzbiecie czwartego corgi. Nie wiedziałam, że można tak tęsknić za obłąkanym wzrokiem małp, które teraz spokojne i potulne czekały już gotowe na odjazd do magazynu. Kto to wymyślił, żeby obroża szerokości gumki recepturki miała fuksjowe paski?
Kochany Święty Mikołaju,
w tym roku prosimy o voltaren i nową poduszkę do spania.
Plecy Magdy Dzikiej
Przy szóstym piesku w dekoratorni zgasło radio. Przy siódmym słyszałam już tylko klikanie na klawiaturze dobiegające z księgowości. Wreszcie nawet Romek, którego nie ma, zniknął za drzwiami wielkiej hali. Ósmemu zapchlonemu kundlowi życzyłam spotkania z hyclem. Malując jego obrożę, dostałam zwyrodnienia stawów i krótkotrwałej ślepoty. Wyszłam równo z prezesem. Czyli grubo po dziesiątej.
– Jeszcze w pracy? – Gadlewski spojrzał na mnie spod sterty papierów, które taszczył ze sobą w plastikowym pojemniku. W puchowej kurtce, z rozszerzonymi od energetyków źrenicami, rozwianą fryzurą i barwionymi brwiami zaczesanymi do góry wyglądał jak Pan Sowa ze Stumilowego Lasu.
– Corgi do pałacu Buckingham, na jutro – wytłumaczyłam. W oczach mieniły mi się kobalt i fuksja. Kobalt i fuksja. Kobalt i fuksja.
– Ach. No tak. Zamówienie ekstra. Główny hol pałacu, piętnastometrowa jodła kalifornijska, a na niej bombki z Bożych Dołów. Biedna królowa, szkoda, że tego nie zobaczy. Ten cały Karol... Jego podobno obchodzą tylko biokartofle.
Zawsze, kiedy Gadlewski mówił „bombki z Bożych Dołów”, nad jego głową pojawiała się świetlista aura, harfy anielskie grały „alleluja”, a z nieba spływała jasność.
– Cóż, jeśli za rok król Karol zamówi sześciopak bombkowych kartofli, osobiście dopilnuję, aby były zgodne z projektem. – Zeszłam z metalowych schodów, trzymając się poręczy. Kobalt i fuksja. Kobalt. Fuksja. Gadlewski zszedł za mną, a wiatr wywiał nas na wysypany żwirkiem parking wielkości boiska.
– Podwieźć cię? – Prezes otworzył drzwi białego audi oklejonego wielkim logo „Fabryka Bombek Andrzej Gadlewski”.
I wtedy, w kieszeni kurtki zamajaczył mój telefon. Wyświetliłam nieprzeczytane wiadomości:
20:20 Lena sis: Gdzie jesteś, kretynko?
20:30 Lena sis: Widzisz, która jest godzina?
20:50 Lena sis: Zapomniałaś. Znowu zapomniałaś.
– Oż kurwa mać.
– Słucham? – Gadlewski zamarł porażony wulgaryzmem.
– O choinka. Choinka mać. Tak. Podwieźć. Poproszę.
– Jak można zapomnieć o urodzinach sześciolatka? To jak przejechać szczeniaka! Jak wepchać się w kolejkę do kasy przed starszą panią! – Lena wrzeszczała szeptem, bo solenizant spał.
Głupio było nie odgryźć się jakoś młodszej siostrze, ale, choć nie przeszło mi to przez gardło, przeszło przez zwoje mózgowe. Miała rację. Rozjechałam szczeniaka. Minęłam babcię w kolejce po kajzerki. Zapomniałam, że dwudziesty czwarty października to urodziny Franka. A wszystko przez angielskie pieski pędzące na dwór królewski i chęć wygrania z biedą.
– Jasna choinka mać – syknęłam jak szkło rozgrzane do siedmiuset stopni Celsjusza.
Podeszłam do rozkładanej kanapy, na której spaliśmy we czwórkę, bo tak było cieplej. Przynajmniej od września do maja. Opatuliłam zasmarkanego przedszkolaka kołdrą i zrobiłam trzy kroki w bok, do kuchni. Ze zlewu wyłaniała się garnkowa Godzilla. Potwór oblepiony zeschłymi resztkami jedzenia zdawał się mówić: „Nie uciekniesz mi, zasługujesz na najgorsze po tym, jak zapomniałaś o urodzinach biednego Franciszka”.
– Zrobiłam tort. Ty zmywasz. – Lena rzuciła we mnie ścierką.
Przed oczami znowu zobaczyłam fuksję i kobalt.
– Zdmuchnął chociaż świeczki? – spytałam.
– Powiedział, że to tylko symbol i nie ma sensu. Wyjadł spomiędzy bezy krem, wgramolił się na kanapę, odmówił mycia zębów, zapewne to też nie ma sensu, w końcu mleczne wypadają, zwinął się w jeża i zasnął.
Ukroiłam mały kawałek bezy przełożonej kremem malinowym, opadłam na krzesło przy stole i zanuciłam w stronę kanapy: „Sto lat, sto lat”.
– Idę spać, jutro mam sprawdzian. – Lena ruszyła do łazienki.
– Z geografii?
Na hasło „geografia” siostra obrosła kolcami.
– Nieważne.
– Super. Po prostu super. Mamy lepszą komunikację niż na infolinii Taurona. Ty „nie ważne”. Franek „bez sensu”, a Bolo? – Spojrzałam na średniego brata, który ślęczał w fotelu obok kanapy, pochłonięty przez niebieskie światło telefonu. – Jego mózg wessany do cyberświata nie reaguje na bodźce wysyłane przez otoczenie.
– Widziałeś Matrixa, Bolo? – rzuciłam w przestrzeń.
Moje pytanie odbiło się od zahipnotyzowanego brata i krążyło po dużym pokoju. Ja też wstałam i zaczęłam krążyć. Rutynowe okrążenie porządkowe. Podnosiłam walające się klocki, skarpetki, papierki i inne przypadkowe przedmioty, które codziennie na nowo pojawiały się na podłodze, choć nikt ich tam nie przynosił. Ot, wyrastały pomiędzy klepkami parkietu jak chwasty na kostce brukowej. Na dodatek dziś wszystkie były w kolorze kobaltu i fuksji.
– Może gdybyś nie spędzała całego roku w Krainie Świętego Mikołaja, też miałabyś depresję – odgryzła się Lena.
– Też?
– Też. Witamy w realu. Franek nie widzi sensu życia, bo jego życie jest nudne, smutne i szare. Bolo widzi sens tylko w strzelaniu do pikseli i wcale mu się nie dziwię, że woli zostać po tamtej stronie ekranu.
– To, że świat jest do dupy, nie upoważnia cię do opuszczania lekcji. – Spróbowałam przybrać poważny wyraz twarzy, coś między smerfem Ważniakiem a Abrahamem Lincolnem.
– To, że jesteś najstarsza, nie upoważnia cię do bycia moją matką.
Krótka wymiana uprzejmości, a potem już klasycznie – trzask drzwi do łazienki, mruknięcie pod nosem i wyznanie nienawiści słyszane już zza ściany.
Hormony w ciele nastolatki buzowały jak zalewa w słoiku kiszonych ogórków. W ciągu jednej rozmowy Lena potrafiła wycałować, pobić, rozdeptać, przytulić, a potem zbesztać, by za kwadrans wrócić i pełnym stoicyzmu głosem zapytać: „co u ciebie?”. Była jak niekończąca się wycieczka do Energylandii.
Wrzuciłam pozbierane z podłogi klamoty do kosza „na klamoty”, wróciłam do kuchni, zmieliłam w ustach kilka kęsów tortu i podeszłam do zlewowego potwora.
– Wstrzymałbym się. – Bolo zastopował grę i zmienił pozycję, dopasowując się do fotela, jak rzucony na niego pled.
Uznałam, że skoro wyartykułował zdanie, powód był ważny.
– Z czym?
– Ze zlewowym potworem.
– Dlaczego?
– Jak zaczniesz stukać garami, Franek się obudzi, uzna, że jest wyspany i nie da nam spać. Rano będziemy nie do życia. Lena ma sprawdzian, ja kartkówkę z niemieckiego, a młody Dzień Makaronu w przedszkolu.
– Zostawić zlewowego potwora? A co, jeśli w nocy wyjdzie z kuchni i zamorduje nas we śnie?
– Mam w magazynku dwa karabiny. Zestrzelimy bestię, nim zdąży się wydostać. – Bolo odwrócił telefon ekranem w moją stronę i pokazał wirtualną amunicję.
– Dobra. Niech będzie. – Wywróciłam oczami, bo przecież bardzo chciałam się rozprawić ze zlewową makabrą. – Ale teraz zostaw już telefon. Jutro masz na ósmą. Sprawdzałam w Ursusie.
– Librusie.
– Do spania.
„Zostaw już telefon”, „Do spania”. Brzmiałam jak matka. Może nie nasza matka. Ale matka. Dwudziestosześcioletnia matka trójki dzieci, których nigdy nie urodziłam. Typowa matka fucząca.
Przed snem zabawiłam się jeszcze w bierki dla ambitnych. Ze stosu garnków wyjęłam trzy rondelki śmierci. Te po przypalonym mleku, ziemniakach i owsiance. Wysoko punktowane. Zalałam je wodą, żeby odmokły przez noc. Poczekałam wieczność, aż nastolatka zwolni łazienkę, przygotowałam Frankowi makaron świderki na Dzień Makaronu, wzięłam szybki prysznic, potem wczepiłam się w pozostawione dla mnie sześć centymetrów przestrzeni łóżkowej i wyobrażałam sobie, że wszyscy są już dorośli, a ja mogę zacząć żyć.
Kochany Święty Mikołaju,
gdybym miała wybrać jedną, jedyną rzecz, jaką chciałabym dostać pod choinkę, byłaby to zmywarka. Marzę o niej co wieczór, szorując zaschnięte resztki ziemniaków i płatków owsianych z garnków, które są starsze niż ja. Zlewowy potwór kradnie godzinę mojego życia dziennie. I niszczy dłonie. Taka zmywarka to byłby cud.
Magda
PS Najlepiej duża. Moja trójka gremlinów to głodomory.
PPS Kapsułki już kupiłam. Czekają w szafce nad zlewem, aż Bieda się wyprowadzi.
Nikomu nic nie mówiłam. Niby miałam pancerz, niby nic mnie nie ruszało, niby nieustraszona, ale w biedzie nawet pancerze są używane, z drugiej ręki, pełne dziur, których nie da się zacerować. Przez te dziury wpadają słowa – drapiące kłaczki, które potem trudno wyjąć.
Dlatego nic nie mówiłam, choć teczkę szykowałam od wakacji. Czyli od dnia, kiedy z rusztowania spadła cegła.
Każdy ma w życiu moment pod tytułem „cegła z rusztowania”. Idziesz chodnikiem swojego życia, tup, tup, tup, jak zwykle. Z domu do pracy. Ta sama godzina, te same autobusy, te same tramwaje. Z boku krawężnik. Znasz każdy mijany sklep, kojarzysz ludzi stojących na przystanku, wiesz, które dziury omijać, żeby nie skręcić kostki. Kurz i nuda. Zawieszasz się w chmurze myśli, suniesz na pamięć.
I wtedy bach. Ale nie Jan Sebastian, choć tego też ciekawie byłoby spotkać w drodze z domu do pracy. Raczej takie „łup”. Żeby nie powiedzieć „jeb”. W świątecznej książce raczej nie wypada.
W takim razie „łup”. Cegła z rusztowania remontowanej kamienicy spada ci na głowę. Przez chwilę leżysz trupem, grzęźniesz w jakiejś zaspie tak, że widać tylko noski starych butów. Wreszcie otwierasz oczy, chwytasz się metalowej tralki, wstajesz i dreszcz życiowej energii pędzi przez twój powyginany kręgosłup jak kurier po wiejskich drogach przed świętami. Przechodzisz na drugą stronę ulicy i dociera do ciebie, że szedłeś złą drogą.
Brzmi trochę jak kazanie księdza Rudolfa. Cóż... w zasadzie to jest fragment kazania księdza Rudolfa. Ale nawet jemu udaje się raz w roku wyprodukować coś sensownego. Szczególnie kiedy burbon jest dobrej jakości.
Wracając do cegły, moja spadła na mnie w czerwcu. Dwa dni przed urlopem w Fabryce Bombek Andrzej Gadlewski dziewczyny z dekoratorni przyniosły do pracy książki. Ot, błahe romanse do czytania na leżaku. Nadmorski kurort, dwoje nieznajomych, przypadkowe spotkanie i zmięta pościel o poranku, co ma zasugerować domyślnym czytelniczkom, że znajomość skończyła się w łóżku. Historia idealna na popołudniową drzemkę w cieniu drzew.
Dziewczyny przeglądały książki, wymieniały uwagi i komentowały okładki. A tym, jak po chwili zauważyłam, bliżej było do horrorów niż powieści o miłości. Niezależnie od tytułu, w standardowym ułożeniu pojawiała się kobieta z rozwianym włosem, kobieta i kwiaty, kobieta i widoczek lub kobieta plus górujący nad nią, gotowy do pocałunku facet. A książek było ze czterdzieści. Tyle co wagonów w lokomotywie. A każda taka sama, tylko nazwy kurortów się zmieniały. I wtedy Tekla, ona zna się na życiu, ma więcej lat niż święty Mikołaj i włosy dłuższe niż Dumbledor brodę, zaskrzeczała:
– Toż to szmiry najgorsze, flaki z olejem, te historie. Już ja bym to lepiej wymyśliła. Zero inwencji. Dyrdymały o niczym. Mit miłości romantycznej. I te okładki. Jak z kserokopiarki wyplute...
Darina na to, zaciągając melodyjnie, jak na próbie chóru:
– Gdyby tak je przemalować po swojemu... Artystycznie, z polotem... Tylko kto by tak umiał...
I wtedy trach. Cegła z rusztowania. Na czubek głowy. Powaliło mnie na amen, mur i beton, a potem wstałam, chwyciłam się mentalnej barierki i przypomniałam sobie zdobione przeze mnie okładki szkolnych podręczników. Wstydziłam się przynosić zniszczone książki z drugiej ręki na lekcje, więc oprawiałam je w szary papier, który pokrywałam akwarelami albo pisakami. W ostateczności, jeśli Bieda panoszyła się nawet w piórniku, szkicowałam ołówkiem.
Jeb Łup. Cegła z rusztowania. Darina rzuciła hasło, a ja wpadłam jak odpowiednia bombka do odpowiedniego pudełka. Pyk i byłam gotowa do wysyłki.
Nie żebym zapomniała, że jestem tylko Magdą z Bożych Dołów, z trójką dzieci na wychowaniu, starym domem i posadą dekoratorki w bombkarni. Jak to – projektować okładki książek? Gdzie? Kiedy? Za co? Magda, grzybków się najadłaś? Weź łyk rumianku i wracaj na stanowisko.
Choć odpowiedzi na powyższe pytania były krótkie: „nigdzie”, „nigdy”, „za nic”, „a grzybków tylko pięć”. Boży palec w Bożych Dołach popchnął moją dłoń w stronę telefonu i jeszcze przed przerwą obiadową wystukał w moim imieniu: „grafika komputerowa Kraków”. Tylko sobie wpisałam. Tak jak się zapisuje na listę marzeń ciuchy, których nigdy się nie kupi na Zalando. Ale sprawdzić można. A nóż ta druga Magda, w równoległym życiu, w którym jej matka to nie Bieda, a ojciec nie ma starej fabii, idzie sobie na takie studia, uczy się projektować okładki książek i wypowiada wojnę kobietom z rozwianym włosem, zachodowi słońca i pocałunkom w deszczu.
A potem palec boży wskazał na ekranie wytłuszczone:
Bezpłatny kurs przygotowujący, grafika komputerowa i ilustracja, ASP Kraków.
Jak to bezpłatny? Jak to Kraków? Widzisz to, Biedo?
Klik i już byłam na ich stronie. Drugie klik:
„Akademia Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie zaprasza słuchaczy na roczny kurs grafiki komputerowej prowadzony w trybie zaocznym i wieczorowym. Zajęcia mogą być traktowane jako przygotowujące do podjęcia studiów na Wydziale Grafiki lub stanowić osobny, pełnowymiarowy kurs. Liczba miejsc ograniczona. O przyjęciu decyduje komisja złożona z naszych wykładowców, na podstawie dostarczonych przez kandydatów teczek. Teczka winna zawierać dwadzieścia prac plastycznych autorstwa kandydata”.
Podniosłam spadłą z rusztowania cegłę, schowałam do torebki, wróciłam na znaną stronę drogi i codziennie myślałam o tym, jak wygląda ścieżka naprzeciwko. Kim jest ta inna Magda i czy umie rysować.
Bo ja umiem. Gryzmoliłam od zawsze. Gdzie popadnie. Ot, próba zamalowania otaczającej mnie brzydoty. Co to szkodzi wsadzić teraz te gryzmoły w teczkę za złoty sześćdziesiąt i wysłać pod wskazany adres?
Dwudziestego piątego września, w Światowy Dzień Budowlańca, wysłałam tę teczkę za złoty sześćdziesiąt, z gryzmołami w środku, na plac Matejki w Krakowie. Zaraz potem wróciłam do malowania dzikich zwierząt na bombkach, wymazując zdarzenie zaistniałe w Dniu Budowlańca z twardego dysku.
Dziś przyszło pismo. Takie w kopercie, z pieczątkami. Zawsze kiedy przychodzi pismo z pieczątkami, dostaję duszności. Pismo z pieczątkami równa się wezwanie do zapłaty.
Tylko ASP to nie żadna elektrownia czy inne wodociągi.
ASP to Akademia Sztuk Pięknych. Lubiłam, jak coś było ładne. A nawet piękne.
Wychodząc rano do pracy, wrzuciłam kopertę to torby. Aż dziw, że nie porwał jej z zepsutej skrzynki na listy wiatr. Porywisty.
Dopiero podczas przerwy śniadaniowej schowałam się w toalecie, rozdarłam kopertę i rozłożyłam kartkę A4. Nie było to łatwe, bo dłoń się roztrząsła jak pani Eliza z biblioteki, kiedy ktoś nie oddaje książki w terminie.
Szanowna Pani Magdaleno,
Informujemy, że dostała się pani na roczny kurs grafiki i ilustracji organizowany przez Akademię Sztuk Pięknych.
I dalej to całe organizacyjne bla, bla, bla, że kiedy, że jak to, że ciekawe, że gratulacje, że dobre oko i że z przyjemnością.
Podskoczyłam sobie, tak żeby nikt nie widział, między sedesem a umywalką, a potem wróciłam malować cętki na świątecznych gepardach.
„Drżyjcie, zachody słońca, bójcie się, kobiety z rozwianym włosem, koniec z kiczowatym pseudoromantyzmem”, głosił niewidzialny slogan w zamroczonej nadzieją dzikiej głowie.
Oczami wyobraźni szukałam przejścia dla pieszych na drugą stronę drogi. Wystarczy znaleźć opiekę dla Franka na weekendy, a potem jakoś to pogodzę. Za dwadzieścia lat, kiedy ktoś wpisze w Wikipedię „Magda Dzika”, wyskoczy mu notka: „Graficzka, która zrewolucjonizowała okładki romansów”. I pewnie jakieś zdjęcie. Ja, książka, obłęd w niebieskich oczach i dziki uśmiech satysfakcji.
W przerwie obiadowej zapukałam do drzwi prezesa. Zanim zapytał o Patkę Wariatkę, a z jakichś powodów zawsze pytał, poprosiłam o dzień urlopu w środę. Czyli jutro.
– Chorobowego? Wolałbym, żeby moja najlepsza dekoratorka nie chorowała między październikiem a grudniem. – Gadlewski się skrzywił. – O choinka, żona mówiła, że nie mogę się tak zwracać do ludzi. Jeśli poczułaś presję, że nie wolno ci chorować, to wiedz, że tak tylko chlapnąłem.
– Nie, skąd.
– Na pewno? Bo jeśli tak, to pragnę cię zapewnić, że możesz chorować. Jeśli musisz... To znaczy, po prostu, jeśli tak się wydarzy... Jak wiemy, nikt nie chce chorować, ale gdyby zaistniała taka...
– Szefie... już dobrze. Głęboki wdech i wydech. Nie wniosę skargi do rzecznika praw pracownika.
– Czyli jesteś zdrowa?
– Jak ryba. Taka z ekologicznych połowów.
– Czyli randka. – Gadlewski wyprostował plecy i rozluźnił szczęki.
– Tak, randka.
Ludziom łatwiej było uwierzyć w to, w co chcieli uwierzyć. Niech prezes nie myśli, że biedna, niezbyt urodziwa, pyzata dziewczyna z trójką dzieci nie ma życia towarzyskiego.
– Młodość ma swoje prawa. Ale na czwartek wracaj do pracy. Pamiętaj, październik to...
– Czas orki.
– A, i Magda...
– Tak?
Szef miętolił przez chwilę to, co miał powiedzieć, w ustach.
– Jestem tylko Gadlewski od bombek, żaden tam ze mnie specjalista, ale...
– Ale?
– Jesteś atrakcyjną, młodą kobietą. Znaj swoją wartość.
– W sensie?
– W sensie, jeśli nie będzie przepuszczał cię w drzwiach, nie patrzył w oczy, bez przerwy będzie gadał o sobie, przeklinał albo, co gorsza, od razu przejdzie do... no sama wiesz...
– Tak, szefie. Dziękuję. Możesz być spokojny, akceptuję tylko kulturalnych młodzieńców o nienagannych manierach.
Zamknęłam drzwi i wróciłam do świątecznych gepardów.
Środy mają to do siebie, że zjawiają się niespodziewanie, tuż po wtorkach. Ledwie człowiek zdąży jakoś zapiąć narty i ruszyć z góry tygodnia, a tu już ona, trafia w twarz jak oblodzona śnieżka i mówi, że gdy ona minie, to tydzień zginie. A przecież dopiero się zaczął.
Obudziłam się skostniała na twardej podłodze, przy łóżku. Leżałam plackiem w polarowej piżamie, niczym miękki dywan, którego nigdy nie mieliśmy. Nad moją twarzą wisiała bosa, lodowata stopa Franka. Z łazienki dobiegał dźwięk odkładanych pędzli, pudełek, flakonów i tubek. Lena szykowała się do szkoły. Odwróciłam głowę. Stopa Franka opadła na mój nos. Bolo siedział przy stoliku, dwa metry od nas, i kończył śniadanie.
– Która godzina? – spytałam.
– Czy to ważne? Czas to tylko jednostka.
Franek stoczył się w moje objęcia. Był ciepły (oprócz stóp), więc wczepiłam się w niego i leżałam chwilę w bezruchu. Skoro czas to tylko jednostka.
Wreszcie podniosłam siebie i jego, zarzucając czerwony koc na plecy.
Wyglądałam teraz jak Święty Mikołaj z workiem-Frankiem na grzbiecie.
– Jemy? – spytałam, zrzucając brata na krzesło.
Młody wzruszył ramionami, w końcu czy jedzenie ma jakiś sens?
Wkładasz do ust, trawisz, idziesz do toalety. Błędne koło.
Otworzyłam lodówkę i wyjęłam ostatnie cztery parówki. Odpaliłam kuchenkę i wstawiłam wodę na herbatę w poobijanym żeliwnym czajniku. Takim z gwizdkiem. Mówiliśmy na niego „trener”.
– W co grasz? – spytałam Bola, który jedną ręką odstawił swój talerz do zlewu, a drugą mordował terrorystów na ekranie.
Ominął mnie, tak jak się omija słup, idąc chodnikiem, zarzucił plecak na prawe ramię i ruszył do wyjścia.
– Halooo! – krzyknęłam w jego stronę. – Czy Bolesław cyfrowy mnie słyszy?
– On masakruje zombie, nie przeszkadzaj. Ratuje świat przed zagładą. – Franek wyjął z lodówki ketchup i odwrócił go korkiem w dół.
– Słucham? – Wyłowiłam parówki i nałożyłam nam po dwie.
– Gra w Dead Trigger2. Musi zabić wszystkich zombie. To nie jest łatwe, ich ciągle przybywa i przybywa.
Trzask drzwi wejściowych. Nasz bohater był tak zajęty ratowaniem świata, że nie zdążył się pożegnać.
– Miłego dnia – powiedziałam dla złudzenia, że w naszym domu istnieją szczątki kultury osobistej.
– Jak Bolo pakuje w zombiaki pociski, to tryskają krwią jak ta butelka ze zblendowanymi pomidorami – Franek otworzył ketchup i zalał nim swoje parówki.
– A ty skąd to wiesz? Czy ten du... duży brat pokazywał ci swoje gry?
– Czasem sam patrzę na ekran. On i tak nic nie widzi. Ani nie słyszy.
– Kurw... choinka jasna mać.
– Nie martw się. Brzydkie słowa z głoską „r” pomagają rozładować napięcie. Tak mówi pan woźny. Coś w tym jest. W końcu niedźwiedzie też ryczą „arrrrr”. A co do zombiaków, to się nie przejmuj. Jestem pogodzony ze śmiercią. Wszyscy kiedyś umrzemy. Warto oswoić się wcześniej.
Zimna parówka utknęła mi w przełyku.
– Zbieraj się. Zaraz wychodzimy.
Odstawiłam talerz i weszłam na korytarz, gdzie mieściło się coś na kształt garderoby, czyli rozklekotana przesuwna szafa. Mój schron. Miejsce, w którym trzymałam ubrania, a w ostateczności mogłam się schować i na chwilę przenieść do mentalnej Narni.
Tak jak teraz. Zasunęłam drzwi od wewnątrz, próbując zdecydować, czy powinnam się cieszyć z pragmatyzmu najmłodszego brata, reagować na cyfrowe uzależnienie drugiego czy może zająć buntem siostry, która właśnie wyszła z łazienki.
„Jeśli nie wiesz, co wybrać, wybierz coś do ubrania”. Tak głosił napis na bilbordzie, reklamujący galerię handlową po drugiej stronie ruchliwej drogi prowadzącej przez Boże Doły. Widać go z naszego okna.
Jako że wskazówki zawarte na bilbordach zazwyczaj są bardzo pomocne w życiu, zajęłam się wygrzebywaniem ciuchów do pracy. Wybrałam granatowe dżinsy, czarny sweter i rozciągnięty stanik w kolorze wyskubanego kurczaka. Służył bardziej do zasłonięcia wiecznie sterczących z zimna sutków niż do udźwignięcia piersi. Zapięłam go na środkowy zatrzask. Wciągnęłam spodnie na krągłe, pewnie po ojcu, raczej nie po matce, biodra. W dżinsy wsunęłam bluzkę na ramiączkach, a na wierzch sweter. Czas na skarpetki. Jedna świąteczna. Z reniferem. Druga w kropki. Skarpetki to nie jest jakiś związek zawarty przed ołtarzem, który Bóg złączył, a człowiek nie może rozdzielać. Moje skarpetki żyły w komunie, w pudełku po kozakach. Każda parowała się z każdą i wszystkie wydawały się szczęśliwe. Można? Można.
– Pa. – Lena zasunęła swoje kozaki i nim zdążyłam wypaść z Narni na korytarz, była już w drodze do, miałam nadzieję, szkoły.
– Ostatecznie każdy człowiek zostaje sam.
Komentarz Franka powinni zamieścić na bilbordzie. Żeby ludzkość zdążyła się oswoić.
Godzinę później odprowadziłam Franciszka Fatalistę do przedszkola i wsiadłam w podmiejski do centrum. Żółta trzysta siódemka zgarnęła z okolicznych przystanków kilku licealistów, trzy babcie z koszykami w drodze na plac targowy na Kleparzu oraz pana z plecakiem vel „jestem zagubionym podróżnikiem”. Ruszyliśmy remontowaną ścieżką zdrowia, najpierw objazdem przez nowe osiedle pełne przeszklonych szeregówek, potem ruchem wahadłowym przez Opolską, a dalej już z górki, remont torów tramwajowych, stłuczka na światłach, korek przy wjeździe do szpitala Jana Pawła i prace wykopaliskowe na Alejach. Raz, dwa, sto, i dotarliśmy do centrum.
Gmach Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych imienia Jana Matejki był jak negatyw chaty po babci, w której przyszło mi mieszkać. Sufit korytarza zawieszono tak wysoko, że spokojnie zmieściłoby się tam dodatkowe piętro. Albo dwa. Puste, białe ściany, zdobione jedynie prostą sztukaterią, odbijały dźwięk moich kłapiących o podłogę botków. Kłap, kłap, kłap, do dziekanatu.
Piękna jak cała Akademia pani za biurkiem wręczyła mi papiery do podpisania.
– Na każdej parafka, na ostatniej czytelnie. – Uśmiechnęła się do obcej Magdaleny.