Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawdziwa opowieść o dojrzewaniu, miłości i szukaniu swojego bezpiecznego miejsca na ziemi. Dziesięć lat wcześniej… Wieliczka, klasa maturalna. W ramach zajęć z przedsiębiorczości Marysia i Janek tworzą projekt otwarcia w mieście kameralnej knajpki. "Honolulu" ma być tylko kolejną pracą na zaliczenie, jednak licealiści postanawiają wcielić swój biznesplan w życie. Choć nikt nie wierzy w powodzenie ich pomysłu, przyjaciele poświęcają każdą wolną chwilę, by pomóc w remoncie lokalu. Zaczyna się zrywanie parkietów, kucie ścian, wykurzanie mieszkańców spod podłogi… A do tego żmudna walka z przepisami i urzędnikami. Stuletnia rudera powoli zmienia się w klubokawiarnię "Honolulu", natomiast młodzieńcze zauroczenie przeradza się w głębokie, intensywne uczucie. Jednak Marysię Litwę poznajemy pod prysznicem. Rodowita Wieliczanka, mama dwójki dzieci, żona małomównego Norwega ma zaledwie chwilę, by móc się cieszyć kroplami spadającej wody. Chwilę błogiego relaksu przerywa dzwonek do drzwi. W progu stoi Janek Wybicki. Po dziesięciu latach czas się cofa, by namieszać w poukładanych życiorysach obojga.
Barbara Kwinta – lingwistka, stylistka ślubna, autorka książek. Współtwórczyni rodzinnej marki sukien ślubnych. Wychowana przy dźwiękach maszyny do szycia i syku gorącej prasowalnicy. Przesiąknięta rozmowami kobiet. Wsłuchana w monologi przyszłych panien młodych, ich życiowe dylematy, problemy i marzenia. Mama i żona. Beznadziejna kucharka. Wielbicielka kawy. Kolekcjonuje notesy i wspomnienia. Uwielbia zapach papieru. Pisze ciepłe, zabawne i świeże historie, idealne na chwile błogiego relaksu. Autorka książki "Chwała meksykańskim zakonnicom".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 242
Copyright © Barbara Kwinta, 2023
Projekt okładki
W. Wójcik
Zdjęcie na okładce
© Studio4/iStockphoto.com
Redaktor
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Katarzyna Kusojć
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8295-477-7
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Nie wychodząc stąd,
raczej trudno będzie wam
znów tu przyjść.
Astrid Lindgren, Pippi Pończoszanka
Mieszkańcom mojego Honolulu
PROLOG
Wieliczka jest jak mój szary kardigan. Wygodny i znajomy. Ale na bal debiutantek bym w nim nie poszła.
Dom Towarowy Kinga. Na wystawie od zawsze ta sama wieża ułożona z puszek coca coli, które tylko w grudniu transformują się w choinkę. Targ. Kościół. Stare kamienice wciśnięte między nowe klocki z betonu. Klasztor, szkoła, tory kolejowe.
Trochę bogatych w dżinsach. Dużo średnich w kardiganach. Sporo bezdomnych. Taksówkarze. Prostytutki w cekinowych spódnicach, które błyszczą jak kryształki solne. Lombard ze ściennym kalendarzem pełnym wielkich piersi.
– Czy nam też urosną takie ogromne? – pytam siostrę, kiedy jak co piątek wracamy z targu obładowane siatkami. Taszczymy włoszczyznę, mięso i pierwsze truskawki. Mamy siedem i dziesięć lat i takie same warkocze, związane na końcach atłasową tasiemką.
Patrzymy na siebie przerażone, a potem już zawsze odwracamy wzrok, mijając lombard Grzechu, ten na ulicy Krzywej, łączącej rynek i plac targowy.
Drepcząc zakurzonym chodnikiem, pełnym dziur i petów, trudno uwierzyć, że kardiganowe miasto jest przykrywką dla dziewięciopoziomowego królestwa. Bruk wibruje pod stopami. Kto wie, co się dzieje w nieodkrytych korytarzach rozciągniętej pod całym miastem kopalni? Może żyje tam grupa księżniczek bez gorsetów i spiętych włosów? Może to tam ukryła się Atlantyda, a potwór z Loch Ness pływa w solankowym jeziorze? Mogłabym to sprawdzić. Zapaść się między płyty chodnika i wpaść prosto do jednej z kryształowych grot. Żywiłabym się słonym karmelem i frytkami. Czas płynąłby sobie gdzieś wyżej. Ponad bezpiecznym schronem.
1
ALOHA
Dwa dni. Czterdzieści osiem roboczogodzin. Dwie bite doby bez prysznica.
Wyczekiwałam kąpieli jak koty marca. Tańczyłam odwieczny taniec deszczu, a właściwie deszczownicy. W dół i w górę. W dół i w górę. Setny raz wyjęłam figurkę tyranozaura z bezzębnej jamy ustnej Wandzi i włożyłam do przyczepy plastikowego traktora Stasia.
No i wreszcie. Rzadkie zjawisko zazębienia postaci, miejsc i okoliczności. Postać numer jeden – Wandzia, lat zero, spała. Jednocześnie – podkreślam, bo to ważne – jednocześnie Staś, lat trzy, rozpoczął budowę domu wielopokoleniowego z pustaków – poduszek. Zwykle zajmuje mu jakieś dziesięć minut, nim doprowadzi swoją budowlę do stanu deweloperskiego.
Miałam dziesięć minut. Zegar tykał tak głośno, że zagłuszyłby ryk tyranozaura i całej Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Wandzia spała. Wandzia spała, a Staś budował dom. Równocześnie. Dziewięć minut i trzydzieści sekund.
Tik. Tak.
Biegłam na palcach jak primabalerina. Wandzia nie mogła mnie usłyszeć. Miała taki delikatny sen. Jak wiosenny wiatr. Jak płatki róż.
Byłam w łazience na poddaszu. Uchyliłam drzwi. Wytężyłam słuch. Gotowa, by w każdej chwili pobiec do dzieci, rozebrałam się. Dresowe spodnie i bawełniany stanik zeszły ze mnie jak druga skóra. Portugalskie kafelki na jednej ze ścian mieniły mi się w oczach jak rozbite szkiełka.
Odkręciłam wodę. Z deszczownicy zaczął spływać upragniony deszcz. Najpierw chłodny. Chłodził moje piersi i skronie. Nuciłam w myślach piosenkę o pajączku. „Tyciutki pajączek na górze rynny był, nagle przyszedł deszcz i…”.
Stuknij się, Maria, wyłącz playlistę. Jesteś sama. Jedno śpi, drugie na placu budowy. Deszcz. Ty, skryta przed wszystkimi pod rozprutą chmurą. Woda była mokra, teraz już ciepła. Prawie parzyła. Otuliła mnie pierzyna pary.
Stałam pod strumieniem, wreszcie skupiona. Krople spływały z moich zakamarków. Na wszelki wypadek się nie ruszałam. Żel pod prysznic pachniał mandarynką. Miałam ochotę go zjeść.
Nie sięgnęłam nawet po maszynkę. Szkoda czasu na golenie nóg dla Niko, skandynawski współtwórca Stasia i Wandzi do końca miesiąca był w pracy. Nikt nie zobaczy moich gołych łydek jeszcze długo. Do tego zbliżała się zima, więc dobrze mieć dodatkową warstwę futra. Cztery minuty. Miałam jeszcze całe cztery minuty.
Bim-bam.
O nie. Nie słyszałam tego. Nie, nie, nie. To nie dzwonek do drzwi. Złudzenie. Zdarza się przy zmęczeniu. Fatamorgana słuchowa.
Bim-bam.
Woda. Zapach mandarynki. Nic. Nie. Słyszałam.
Bim-bam.
Szlag niech to trafi. Moje trzy i pół minuty. Nie oddam ich bez walki. Nie pójdę.
A co, jeśli to MOPS przyjechał sprawdzić, czy nie zostawiłam dzieci bez opieki?
Dobra. Pójdę. Muszę iść. Na pewno obudził Wandzię. Kurier barbarzyńca. Mimo wszystko ratował mi życie. Przywiózł ekopieluchy.
Zakręciłam kurek i wyszłam. Woda spływała z moich włosów, po karku, łopatkach, pośladkach. Wielkie lustro naprzeciw prysznica pokazało jasne gołe ciało. Pieprzyk na obojczyku, dwie blizny po cesarskich cięciach, jedna tuż pod drugą. Białe ślady w miejscu szortów, które nosiłam całe lato. Ciemne brwi nad czarnymi oczami. Wpółotwarte usta, zdziwione same sobą.
Włożyłam szlafroczydło. Było fioletowe i za duże. Nie cierpiałam fioletu. Ale dzięki szlafroczydłu nie musiałam się wycierać. Gruba frotowa struktura wchłonęła resztki deszczu.
Bim-bam.
– Idę! Już idę, no. – Starałam się szeptać na tyle głośno, by barbarzyńca usłyszał, a Wandzia nie.
Minęłam Stasia, który właśnie układał dach z koca. Wystawił język, by mocniej skupić się na prawidłowym montażu. Nie widział mnie. Pobiegłam w stronę klatki schodowej. Sęki na drewnianej poręczy, ubłocone buty na półpiętrze, ruchoma płytka na podłodze na ganku, spękany tynk przy drzwiach wejściowych. Zapach ziemniaków we wnęce korytarza.
Od trzydziestu lat nie byłam poza domem dłużej niż dwa tygodnie. Przebiegłabym po każdym piętrze z zamkniętymi oczami, na łyżwach i w skafandrze nurka.
Oczywiście, że ją obudził. Skoro budził ją szelest muszych skrzydeł, jak miał jej nie obudzić dzwonek do drzwi.
Poleciałam z powrotem na górę, do pokoju Wandzi. Płakała jak sto Wandź i zwinęła malutkie dłonie w czerwone piąstki.
– No już, już – wyszeptałam i opatuliłam ją w moje szlafroczydło. Staś pobiegł w ślad za nami. Mama w szlafroczydle.
Bim-bam.
Bim-bam.
– Ktoś dzwoni, mamusiu.
– Wiem. Idę.
Sęk na poręczy, cztery schody, półpiętro, błoto, kolejne cztery schody, ruchoma płytka, ziemniaki i byłam pod drzwiami.
Otworzyłam. Staś powiesił się na sznurku od szlafroka i prawie mnie rozebrał. Chłodne popołudnie razem z kilkoma listkami wpadło do korytarza. Zobaczyłam najpierw powietrze, potem liście. I autobus. I ciężarówkę z wielką przyczepą.
Dopiero potem zobaczyłam jego. Udawałam, że nie poznałam. Ale tylko udawałam. Poznałabym go zawsze i wszędzie. Po samym zapachu. Po dotyku. Po wrażeniu, że jest gdzieś blisko.
– Dzień dobry, Marysiu.
2
HOKKAIDO
Skąd znał mój adres? – monologowałam do dyni hokkaido, którą właśnie miksowałam na zupę krem. Ostrza blendera wwiercały się w gąbczastą strukturę. Pomarańczowa breja bryzgała, siejąc spustoszenie na białych kafelkach, białych meblach i białej podłodze.
Mimo to hokkaido była moją przyjaciółką. Nie wymagała obierania ze skóry i można było z niej zrobić wszystko, od kotletów przez zupę po ciasto. Jedna dynia, menu na cały dzień. Jak większość wynalazków z Japonii hokkaido była dziwna, ale genialna.
Jak większość wynalazków z Europy wełniany golf, który miałam na sobie, był awangardowy i bezużyteczny. Drapał, uciskał szyję i zdecydowanie nie nadawał się do gotowania obiadu, nawet w jesienne przedpołudnie.
– Biorąc pod uwagę fakt, że nie zmieniłam adresu od trzydziestu lat – tłumaczyłam dyni – nie musiał wynajmować detektywa Rutkowskiego, żeby mnie znaleźć.
Moja przyjaciółka zabulgotała ze zrozumieniem, a ja podjęłam próbę wyswobodzenia się z przydługiego swetra, zanim mnie udusi. Po krótkiej szamotaninie cisnęłam różowy golf pod stolik obserwowana przez dwie pary młodych i wnikliwych ślepi. Tylko czekać, aż Wandzia i Staś zdejmą swoje podkoszulki i wszyscy będziemy paradować na golasa w pachnącej dynią i niedawnym remontem kuchni.
Odgarnęłam włosy, nabrałam powietrza w płuca i rozlałam gęsty krem do ceramicznych miseczek.
– Wyborna zupa na stole. Mmmm, ten zapach, ten smak, ta konsystencja! – zapraszałam do stołu, naśladując ton Roberta Makłowicza.
Staś mieszał pomarańczową papkę, nachylając głowę nad miseczką. Wandzia, w dostawionym krzesełku z tacką, więcej wchłaniała przez skórę, niż jadła, ale przynajmniej komplet moich dzieci był przy stole jednocześnie. Delektowałam się tym. Chwilowe spełnienie, ciepło, mamowatość opanowały mnie i zatrzymały.
– Tatuś wraca jutro? – Staś zamyślił się nad kolejną łyżką.
– Za tydzień.
– Mówiłaś, że w niedzielę, a dziś jest sobota. Po sobocie jest przecież niedziela.
– W niedzielę za tydzień, Stasiu. Pojedziemy na lotnisko, będziemy liczyć samoloty i trzymać kartkę z napisem: „tata – daddy”.
Wtedy Wandzia skończyła „jeść” i zaczęła zdejmować dyniową maseczkę nawilżającą z buzi, gaworząc znajome „tatatatata”.
Tatatatata, czyli Niko, pracował na platformie wiertniczej rzuconej gdzieś na Morzu Norweskim. Potężna i nowoczesna Gro Harlem była jego drugim domem. Albo drugą żoną. Nie miałam pewności.
Rodzinna tradycja. Dziadek Jansen pracował na platformie wiertniczej. Ojciec Jansen pracował na platformie wiertniczej. Niko Jansen był genetycznie zaprogramowany do pracy na platformie wiertniczej.
Na początku asystował technikom, potem trochę spawał, pomagał wiertaczom, aż wreszcie sam stał się głównym wiertaczem, czyli najważniejszą osobą na wydobywczym poligonie. Mokro, zimno, wichura. Wszystko się trzęsie, a on kieruje wiertłem tak, żeby nikt nie stracił życia, zdrowia i majątku. Niko w swoim żywiole.
Rok temu awansował. Nadzorował teraz prace wydobywcze z poziomu informatycznego, z wysokości skórzanego fotela z miękkimi podłokietnikami. Cicho, sucho i wygodnie. Dla Niko raczej degradacja niż awans, ale nie odrzuca się podwyżki, kiedy w bagażu żona, małe dziecko i drugie w drodze.
– A kiedy przyjedzie babcia? – Staś nie dawał za wygraną.
– Nim spadnie pierwszy śnieg. Tak się umówiliście, pamiętasz?
– A dlaczego nie pojechaliśmy z nimi na te wakacje do Dominiki?
– Na Dominikanę. Bo Wandzia jest za malutka, żeby lecieć na Dominikanę.
– Ale dlaczego?
– Bo niedawno się urodziła.
– Dlaczego?
– Bo tak wskazywał termin porodu.
– Dlaczego?
– Bo minęło dziewięć miesięcy od poczęcia.
– Dlaczego?
– Bo czas płynie.
– Dlaczego?
– Spytaj Einsteina.
– Kogo?
– Takiego pana.
– Tego, który był u nas wczoraj? To pan Einstein?
Wandzia jęknęła w odpowiednim momencie. Solidarność jajników. Rozdziawiła buzię, ukazując nabrzmiałe dziąsła i wyciągając rączki do „mami”.
Zbyłam mojego synka, łamiąc wszystkie zasady idealnego rodzica z książki Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły1. Udałam, że nie słyszę pytania, czy Albert Einstein to Janek Wybicki. Ten Janek Wybicki.
Staś nie był usatysfakcjonowany. Czuł smród oszustwa, którym zionęłam jak smok wawelski ogniem.
Starałam się zrekompensować wcześniejszą ignorancję zabawą w Boba Budowniczego, a kiedy moje pomarszczone po długiej kąpieli i najedzone kaszą manną dzieci wreszcie zasnęły, schowałam głowę pod kołdrę i wyobrażałam sobie, że jestem głęboko pod ziemią.
Nikt mnie nie widzi, nikt mnie nie słyszy.
Zakopałam się głębiej między poszewkę i na chwilę zniknęłam.
Byłe miłości nie powinny wyłaniać się z odmętów przeszłości, by mącić teraźniejszość. A noszenie golfów trzeba dopisać do listy tortur w Guantanamo.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
PROLOG
1. ALOHA
2. HOKKAIDO
3. KOSTKA POLSKA
4. ŻÓŁTY BYT
5. SIEDEMSET TRZYDZIEŚCI DWA DNI
6. OPADŁE WITKI
7. CO POWIE RYBA
8. BOGURODZICA
9. FUCK
10. ŁYSY TO KUDŁATY
11. BIZNESPLAN
12. CZERWONY DYWAN
13. HONOLULU
14. ASPEN
15. KOCIE ŁBY
16. BOJOWNIK I SIOSTRA ANASTAZJA
17. ABSOLUTNIE
18. Z PAMIĘTNIKA NASTOLETNIEGO REMONCIARZA
19. NESESER
20. MENTALNA KANAPA
21. RAUTY
22. ODLOT
23. PODZIEMNE ŻYCIE
24. NAUPAKA
25. GRUZ
26. RUMIANE LICO
27. LEGO
28. UCZTA ALIKA
29. MARKI LUKSUSOWE
30. DUŻY MIŚ
31. CZARY-MARY
32. SUKIENKA
33. PELERYNA
34. ZAKOCHANE PARY
35. NIEBO OD ŚRODKA
36. NOWINY WIELICKIE
37. PARYTETY
38. MAX
39. MIÓD I ŻURAWINA
40. REANIMACJA
41. ZA OSIEM GODZIN
42. WIRUJĄCA SUKIENKA
43. SUFIT, KTÓRY NIE SPADŁ
44. ZGŁASZAM REKLAMACJĘ
45. MAMONA
46. MARYLAND
47. POSZEWKA
48. MAMA I TATA
49. UKULELE
50. TERMINAL
51. DESPACITO
52. LISTY DO MARYSIEŃKI
53. POTWÓR
54. MIAMI
55. KANION
56. MARIA ANTONINA
57. NORWESKI SZAMAN
58. NARODZINY W VERONIE
59. KRUSZONKA
60. KAPUT FRANCISZKAŃSKI
61. GRANAT NA WIOSNĘ
62. PIEPRZ
63. TURECKI DYWAN
64. PULPET
65. SZORSTKI RĘCZNIK
66. POCAŁUNEK W DESZCZU
67. MUCHY NAD TALERZEM
68. DAMA Z ŁASICZKĄ
69. DZIECI TO NIE FIORDY
70. WIKING POD ZIEMIĄ
71. NIEBIESKI REFLEKTOR
72. NIE CIERPIĘ BLONDYNÓW
73. BIAŁA KREDKA
74. DIRTY DANCING
75. COŚ SIĘ SKLEJA, COŚ SIĘ SYPIE
76. DRUGIE HAWAJSKIE TOWARZYSTWO
77. LEI
EPILOG. ŻEBY TU WRÓCIĆ, MUSIELIŚMY WYJŚĆ
SŁOWNIK HONOLULU
PODZIĘKOWANIA
1 Adele Faber, Elaine Mazlish, Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły, Media Rodzina, 2013.