Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Wszyscy się kiedyś zestarzejemy - "Chwile wieczności" mogą nas do tego przygotować.
Na "Chwile wieczności" składają się dwie przejmujące, pełne gorzkiego humoru powieści, które stanowią bezkompromisowe rozliczenie z życiem w późnej starości.
Niemal wszyscy, których Birgitte znała, już nie żyją. Jej świat zaczyna zawężać się do czterech ścian. Ale starość nie oznacza dla niej rezygnacji z życia – tego, które już za nią i do którego wraca pamięcią, ani tego, które skrywa przed nią niespodziewaną miłość po dziewięćdziesiątce. Birgitte wspomina swą karierę kardiochirurżki w środowisku zdominowanym przez mężczyzn, rozmyśla o rodzinie, także tej, której nigdy nie założyła, podtrzymuje ostatnie znajomości i – mimo mądrości, wieku i doświadczenia – nie chce zrezygnować z marzeń. Ta inteligentna, dowcipna kobieta próbuje pogodzić się z życiem, rozmyślając o przeszłości i o tym, co jej pozostało w tym coraz bardziej obcym świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 155
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Karoline i Aksela
Umarła Gudrun. Moja najlepsza przyjaciółka z czasów dzieciństwa. Otrzymuję tę wiadomość od mojej siostry, która nadal żyje. Na to przynajmniej wygląda. Najpierw, przez jakieś trzy sekundy, ogarnia mnie zmęczenie i myślę sobie: „Sądziłam, że Gudrun nie żyje już od kilku lat. No cóż, szkoda. Dobrze było mieć kogoś takiego jak ona”.
Spójrzmy na to z innej strony, śmierć kładzie przynajmniej kres starości. Lepiej o parę lat za wcześnie niż parę lat za późno. Wykreślam Gudrun z listy osób, które mnie obchodzą. Była moją ostatnią żyjącą przyjaciółką. Siedzę, kręcąc głową, i patrzę na wszystkie skreślenia. Pomieszanie z poplątaniem. Tkwię tak przez jakąś minutę czy ile to tam może trwać.
No tak, tak.
Upływ czasu jest trudnym zagadnieniem.
I wcale nie robi się coraz łatwiej.
Zasadniczo dobrze jest nie musieć już tego wszystkiego pilnować: pozdrowień z wakacji, prezentów, zdrad, chorób, pogrzebów. A mimo to, gdy pieczołowicie zgniatam w kulkę stronę z notesu, łapię się na rozważaniu, czy może jednak został ktoś żywy, do kogo mogłabym na przykład wysłać kartkę bożonarodzeniową. Trudno powiedzieć. Czy to możliwe, że jest ktoś, z kim gdzieś po drodze straciłam kontakt? Ktoś, kogo dotknęło jakieś nieszczęście, które go ogranicza towarzysko, albo kto nie ma pieniędzy lub też zrobił na mnie tak kiepskie wrażenie, że nie zadałam sobie trudu, by go zapamiętać? Raczej nie, ale mam przecież siostrę. Albo, precyzyjniej rzeczy ujmując: Elisabeth ma mnie. Nie spotykamy się od wielu lat, nie widziałyśmy się na żywo od śmierci naszej matki. Ale dość już o tym.
„Dear Dr. Solheim”.
NewYork-Presbyterian Hospital nadal wysyła mi zaproszenia. Standardowe grzeczności. Spotkania przy robótkach ręcznych, bla, bla, bla. Koreczki i wspólne śpiewy, bla, bla, bla. Brydż, bingo, bla, bla.
Do teraz zupełnie nie rozumiałam, czemu MacDowell utrzymuje ze mną takie serdeczne kontakty, ale gdy odebrałam pocztę dziś rano, znalazłam przesadnie lizusowskie zaproszenie do wygłoszenia prelekcji o plastyce zastawki mitralnej metodą Solheim–Williamsa. Prelekcja miałaby się odbyć w Dzień Kobiet. Wiele osób chciałoby posłuchać, jak opowiadam o czasach, gdy operowałam razem z Henrym. On już nie żyje, ale zanim umarł, często organizował seminaria o naszej kazuistyce i metodach.
Tak było najlepiej.
Ludzie słuchają uważniej, gdy mówi do nich mężczyzna.
Ja tak czy inaczej zawsze odmawiałam i raczej się to już nie zmieni. Muszą istnieć jakieś granice. Nie mogę pojechać do Nowego Jorku ze swoją zdezaktualizowaną wiedzą. Tylko by zobaczyli, jak się zestarzałam.
Nadal mogę samodzielnie chodzić, dałabym radę mówić na tyle wyraźnie, by całe audytorium zrozumiało moje słowa, ale mój umysł nie jest już tak sprawny, a twarz zmieniła się w mapę świata naznaczoną liniami granic i kraterami. Umalowanie się zajmuje mi dwie godziny. Co najmniej. Nic dziwnego, że wolę zostać w domu.
To zaproszenie ma chyba jakiś ukryty cel. Szpital potrzebuje widocznie pionierki, z którą mógłby się obnosić, by poprawić swoją opinię. Wszystkie stare chirurżki, które dotychczas wykorzystywali do tych celów, już poumierały. Zostały adekwatnie uczczone i pochowane ze swoimi odznaczeniami za prekursorskie dokonania.
Na samą myśl o brawach robi mi się słabo.
Gdybym tam pojechała, to ktoś zapewne zacząłby drążyć, już po prelekcji, czemu wybrałam taką wymagającą specjalizację. I gdybym miała odpowiedzieć zgodnie z prawdą, musiałabym stwierdzić: Nie wiem.
Ktoś by z pewnością zaczął epatować swoimi wyobrażeniami o pracy w środowisku zdominowanym przez mężczyzn, a ja potwierdziłabym wszystkie jego domysły. Ale w tamtym okresie nie miałam czasu zastanawiać się nad dziecinnymi błahostkami, musiałam się koncentrować na swoich obowiązkach. Przez jakieś trzydzieści pięć lat właściwie mieszkałam w szpitalu. Było to wymagające, bo takie być musiało. Mogłam sobie wybrać jakiś lżejszy, łatwiejszy los, ale bez reszty pochłonęło mnie serce.
Najwięcej czasu spędzam, siedząc przy kuchennym oknie w moim najwygodniejszym fotelu. Śpię tam albo wyglądam na ulicę. Niska zabudowa, suszące się pranie i zielone rośliny. W deszczowe dni rynsztokami płyną wąskie strumyki. Woda niesie ze sobą grudki ziemi spłukanej z rabatek. I kurz. Nie licząc sezonowych niuansów światła i wegetacji, zmienia się bardzo niewiele. Gdyby na to spojrzeć pod tym kątem, to mieszkanie w Paryżu jest tak samo nudne jak w każdym innym miejscu na świecie. Na rue des Thermopyles panuje z reguły ta sama stagnacja co w moim życiu płciowym.
Tak to wygląda.
Nie żebym tęskniła za stosunkami.
Moim ostatnim mężczyzną był Yannick.
Miał straszliwie brzydkie jądra. To była chyba jedna z najgorszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałam u człowieka. Od tamtego czasu minęło ponad piętnaście lat. Czasami przyłapuję się na myśli, że powinnam sprawdzić palcami, czy nie zarosłam tam na dole, ale przecież dobrze wiem, że to nie działa w ten sposób.
Na szczęście nic mi nie dolega.
Gdy pozwalałam mężczyznom w siebie wchodzić, prowadziło to do różnych problemów. Infekcje dróg moczowych i waginozy bakteryjne. Między innymi. Większość zbliżeń przypominała w gruncie rzeczy prowadzone nago sesje treningowe, a ponieważ zrozumienie, jakimi egoistami są mężczyźni, zajęło mi dużo czasu, to przed czterdziestką ani nie oczekiwałam, ani nie miewałam orgazmów. Wciąż nie mogę pojąć, jaka byłam zapóźniona w tym zakresie. Cóż, z niektórych iluzji trudno zrezygnować.
– Że co?! – krzyczy do mnie moja siostra z ekranu.
– Powiedziałam, że muszę iść! – też krzyczę. – Mam wizytę u dentysty.
– Zaczekaj! – drze się Elisabeth. – Zrobię głośniej.
I tak to wygląda za każdym razem, gdy próbuję zakończyć z nią rozmowę.
– Dobrze, spróbuj teraz! – krzyczy i przytyka do ekranu ucho. Zdejmuję okulary. Są granice tego, czego warto być świadkiem.
– Muszę się już pożegnać! – wrzeszczę.
– Ach, tak, no dobrze! – odkrzykuje moja siostra. – Ale czy w ogóle dotarło do ciebie coś z tego, co mówiłam?
– Nie jestem upośledzona.
– Znów będziesz wybielać zęby?
– Tak! – krzyczę. – A teraz muszę biec.
– Biec, tak, jasne, przecież widzę, że leżysz w łóżku. Nie rozchorowałaś się chyba, Birgiciu?
– Mam na imię Birgitte – rzucam pod nosem.
– Że co?! – wrzeszczy moja siostra.
– Nic – odpowiadam.
– Wczoraj byłam na grobie rodziców. Ogrodnik będzie sadził rośliny w przyszłym tygodniu.
– Aha.
Zapada cisza, a ona robi urażoną minę. Nie mogę pojąć, że to moja siostra. Skąd się u niej bierze ten sentymentalizm?
– Nic cię to nie obchodzi, prawda? – pyta.
– Ludzie nigdy nie smucą się naszym odejściem tak, jak to sobie wyobrażamy.
Moja siostra jeszcze bardziej pochmurnieje.
– A mogłabyś podejść do tego trochę bardziej optymistycznie? Życie się wtedy robi tak jakby przyjemniejsze.
Ziewam, po czym wzruszam z westchnieniem ramionami i odwracam wzrok.
– Birgiciu? – mówi moja siostra. – Powinnaś przejść się do centrum seniora albo zapisać się do jakiegoś klubu dla pań. Może kaligrafia? Albo qigong?
– Nie widzę sensu – odpowiadam. – Wyjścia do dentysty zaspokajają moje potrzeby społecznej interakcji. A za tydzień idę do fizjoterapeuty. Mam też poumawiane wizyty z lekarką, fryzjerem, kosmetyczką, kręgarzem. Mój kalendarz pęka w szwach.
– Nie pojmuję, że ci się chce.
– Ja też nie.
Elisabeth siedzi przez chwilę i się na mnie gapi. Jest podobna do matki z tymi swoimi przenikliwymi oczami. Gdy widzę, że ma ochotę coś jeszcze mi powiedzieć, wchodzę jej w słowo:
– Dawno już powinnam się dać uśpić.
Nawiązałam internetowy kontakt z pewnym mężczyzną. Piszemy do siebie od kilku miesięcy. On twierdzi, że ma na imię Javiér i jest architektem. Mamy się kiedyś spotkać. Javiér pisze, że na razie jest w podróży, choć między wierszami da się wyczytać, że siedzi w jakiejś instytucji: szpitalu albo sanatorium. Mam nadzieję, że nie jest za bardzo zniedołężniały.
Nie byłabym zdziwiona, gdyby okazał się cierpieć na zaawansowaną chorobę alkoholową.
Właściwie byłoby to całkiem typowe.
Najbardziej udane związki budowałam zawsze z alkoholikami, a precyzyjniej rzecz ujmując: alkoholikami przed pięćdziesiątką, bo potem o takich mężczyzn już bardzo trudno. Zupełnie tracą kontrolę nad piciem, nie wspominając już o trwałych uszkodzeniach organizmu, objawiających się drżeniem rąk, mimowolnym pierdzeniem, bekaniem i charkaniem, oraz o wyglądzie, otwartych porach, z których bucha smród, oj nie, fuj, naprawdę nie mam siły teraz o tym myśleć. Młodzi alkoholicy stanowią za to wręcz definicję niepoprawnych romantyków, włóczą się po bulwarach, nie dając po sobie poznać, że dźwigają brzemię nałogu. Jest coś pociągającego w przestrzeni i wolności. Może właśnie dlatego moje związki z alkoholikami były najtrwalsze, bo ci mężczyźni potrzebowali zawsze czegoś więcej niż tylko mnie.
Jeśli w ogóle wychodzę z domu, jadam zazwyczaj w Chez Colin. Mogę tam spokojnie dojść spacerkiem, a kelnerzy nie zachowują się, jakbym była niespełna rozumu. Siadam przy ulubionym stoliku przy oknie i bez zbędnych ceregieli pojawia się przede mną porcja œufs en cocotte z podpieczonym chlebem oraz café léger.
Mój żołądek nadal daje radę trawić takie jedzenie.
Jeśli Colin jest akurat w pracy, ucina sobie ze mną pogawędkę, opowiada o pogodzie, piłce nożnej, dzieciach, wnukach i prawnukach.
Czasami się zastanawiam, czy on ze mną flirtuje, czy jest po prostu miły, ale gdy w takich chwilach podkręcam swój kobiecy czar, to widzę, że bardzo go to peszy. Zamiera z wyrazem twarzy, który przybrał przed chwilą, i ledwie ma odwagę wydusić kolejne słowo. Muszę nas wtedy ratować z tej opresji, mówiąc coś zwyczajnego, rzucając jakąś uwagę o hałaśliwym dzieciaku sąsiadów, ostatniej fali upałów albo następnej wichurze, o rozkładzie, chorobie i śmierci. Nie wspominam mu o Javiérze. Zupełnie jakbym nadal próbowała nie zamykać się na żadną możliwość.
Prawie nie wychodzę dziś z łóżka. Odbyłam tylko kilka nużących wycieczek do toalety i w tych właśnie chwilach myślałam sobie, że może powinnam coś porobić, ale żadna z dostępnych opcji nie wydawała mi się atrakcyjna.
Nic mnie nie kusi.
Ssę czipsa ziemniaczanego i myślę, z podszytą strachem ekscytacją, że wkrótce pewnie będę musiała zacząć nosić pieluchy. Czips, z którego zlizałam już całą sól, robi się miękki i rozpada mi się w ustach. Jego konsystencja przywodzi na myśl mus jabłkowy. Torebka szeleści, gdy sięgam po kolejny chrupiący płatek i wsuwam go sobie w szparę między wargami.
Koniec końców trzeba się po prostu zaakceptować.
Nasza matka powiedziała kiedyś, że to ja znajdę sobie chłopaka jako pierwsza z nas. Pamiętam, jak mnie to uspokoiło. Chwilę wcześniej Elisabeth umyślnie strąciła szklankę mleka ze stołu. Matka udała, że tego nie widzi, i zaczęła rozmawiać ze mną o przyszłości. O moim chłopaku, który na pewno będzie jakimś dyrektorem, moich dzieciach, moim domu z wielkim ogrodem. „Chciałabyś mieć psa?”, zapytała. Owszem, chciałabym. A Elisabeth mogłaby chodzić z nim na spacery, dodałam. Moja siostra była tym całkiem usatysfakcjonowana.
Javiér mi pisze, że nie może spać.
A potem nie pisze już nic więcej.
W ogóle mógłby się nie odzywać, jeśli ma zamiar być taki lakoniczny. I przewidywalny. Wszyscy przecież wiedzą, jak płytko i niespokojnie śpią starsi ludzie. A on na dodatek pewnie musi często wstawać z uwagi na powiększoną prostatę.
Rzecz jasna o tym nie wspominam.
Narządy płciowe starszych ludzi są zdecydowanie mało romantyczne. W ogóle najchętniej unikam oglądania takich obrazów oczyma duszy. Więc pytam go po prostu, czy może miał zły sen. On zaś odpisuje, że myśli o przybudówce, którą kiedyś zaprojektował, a teraz mija ją co jakiś czas z odrazą. Leży w łóżku i złości się na tę swoją fuszerkę. A potem dorzuca jeszcze żarcik.
Który w ogóle nie jest śmieszny.
Ale humor ani jakiekolwiek inne formy męskiego czaru nie są już cechami, na które zwracałabym szczególną uwagę. Bo to wszystko przemija. Zanim odpowiem, Javiér wysyła mi kolejną wiadomość, w której przeprasza za słaby żart. Umiejętność autorefleksji u mężczyzn zawsze jest dla mnie miłą niespodzianką. Wzbiera we mnie nieśmiała radość. Oto jak niewiele potrzeba.
Kilka lat temu Paryżem wstrząsnęła wiadomość o fali włamań do mieszkań starszych ludzi. Głównie ich okradano, popełniano akty wandalizmu, a w kilku przypadkach doszło do pobić albo gwałtów. Było to dość niezrozumiałe. Starsi ludzie pojawiali się w wiadomościach, opowiadając o wandalach. Dwaj młodzi chłopcy. Dostawali się do mieszkań na różne sposoby. Podawali się za pielęgniarzy środowiskowych albo mówili, że chcą sprawdzić licznik prądu bądź porozmawiać o Bogu.
Największe wrażenie zrobiło na mnie to, że chłopcy zostali zaproszeni do pewnej starszej pani, bo przedstawili jej się jako reporterzy ze szkolnej gazetki, pragnący zrobić z nią wywiad o wojnie. Poobijana kobieta wyznaje w wiadomościach, że w pierwszej chwili się ucieszyła, bo ktoś chciał z nią rozmawiać, uznał, że ona nadal może się do czegoś przydać. A potem kobieta milknie. Wszelkie emocje znikają z jej twarzy.
– No ale okazało się to nieprawdą – mówi kobieta i z jej oczu zaczynają płynąć łzy.
Od razu ukrywa twarz w dłoniach.
A ja ukrywam swoją.
Po tym programie byłam przez kilka dni bardzo przygnębiona. Prawie nie mogłam oddychać. Pamiętam, jak podejrzliwie patrzyłam na wszystkich, którzy pukali do moich drzwi, jak bardzo bałam się wychodzić, do tego stopnia, że miewałam mdłości, najchętniej siedziałabym w mieszkaniu zamknięta na klucz. Tkwiłam w swoim fotelu, odsunięta od okna, i wyobrażałam sobie tych młodych chłopców w dresach. Szli po chodniku sprężystym krokiem, a hormony i traumy aż w nich buzowały.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Karolina Drozdowska
Tłumaczka literacka i literaturoznawczyni. Przekładem z języka norweskiego zajmuje się od 2008 roku. Ma na koncie ponad dziewięćdziesiąt opublikowanych przekładów, tłumaczyła m.in. Larsa Myttinga (Płyń z tonącymi, Smak Słowa, 2016), Ninę Lykke (Nie, po prostu nie, Muza, 2018; Ostatnie stadium, Pauza, 2020), Helgę Flatland (Współczesna rodzina, Wydawnictwo Poznańskie, 2019), Johana Harstada (Gdzie się podziałeś, Buzzie Aldrinie?, Smak Słowa, 2019), Marie Aubert (Dorośli, Pauza, 2020) czy Klarę Hveberg (Marpress, 2021). Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury oraz Bałtyckiego Stowarzyszenia Tłumaczy. Laureatka norweskiej nagrody dla tłumaczy literackich Oversetterprisen za rok 2021. Jej zainteresowania naukowe obejmują m.in. najnowszą prozę norweską oraz teorię i praktykę przekładu. Uwielbia dydaktykę i swoich studentów.
Kontakt:
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
Verena Kessler
Duchy z miasteczka Demmin
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
Victoria Kielland
Moi mężczyźni
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Nona Fernández
Strefa mroku
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Aleksandra Pakieła
Oto ciało moje
Charles Yu
Ucieczka z Chinatown
w tłumaczeniu Agi Zano
Andrea Abreu
Ośli brzuch
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Linn Strømsborg
Nigdy, nigdy, nigdy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Mohamed Mbougar Sarr
Bractwo
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
Claudia Salazar Jiménez
Krew o świcie
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Tytuł oryginału: De siste kjærtegn / Øyeblikk for evigheten
Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik
Redaktor prowadzący: Michał Michalski
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Projekt okładki: Kamil Rekosz
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Tomasz P. Bocheński, Michał Trusewicz
© Copyright De siste kjærtegn. Kolon Forlag 2019
© Copyright Øyeblikk for evigheten. Kolon Forlag 2021
© Copyright for the Polish edition by Art Rage, 2023
© Copyright for the Polish translation by Karolina Drozdowska, 2023
© Published by agreement with Gyldendal Agency, Norway and Book / lab Literary Agency, Poland
This translation has been published with the financial support of NORLA, Norwegian Literature Abroad
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
ISBN 978-83-67515-17-7
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek