Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Ciąg zbieżny” to debiutancka powieść Wawrzyńca Hyski. Rzadko kiedy zdarza się debiut tak przemyślany i do przemyśleń prowokujący. Sytuacja, w której znalazł się główny bohater, może się przydarzyć niemal każdemu, ale już sposób w jaki Marek z nią sobie radzi, z początku jawiący się jako rozsądny i nawet godny pochwały, z czasem staje się coraz bardziej dziwny i niepokojący.
Redukcja. Pozbywanie się. Odrzucanie. Najpierw zbędnych rzeczy, a potem… Ile granic przekroczy Marek i czy ma do tego prawo?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WAWRZYNIEC HYSKA
CIĄGZBIEŻNY
Olsztyn 2024
Redakcja
Paweł Durbacz
Korekta
Anna Witkowska
Projekt okładki
Zofia Stybor
Skład
Seqoja
Wersja EPUB
e-bookowo.pl
Druk i oprawa
Bookpress.eu
Copyright © by Wawrzyniec Hyska 2024
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja 2024
ISBN: 978-83-67935-03-6
Wydawnictwo Seqoja
ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn
tel. 534 834 852
e-mail: [email protected]
www.seqojawydawnictwo.pl
Olsztyn 2024
wydanie I
– Ojca aresztowali! – Po drugiej stronie słuchawki świszczący wdech, wydech, wdech, wydech. – Słyszysz, Mareczku? Ojca policja zabrała!
– Ale jak to, mamo, jaka policja?
– Właśnie dzwonili do mnie z dziekanatu, i to kilka razy, bo nie chciało mi się odbierać na bazarku, zresztą nigdy nie wiem, czy to mój telefon dzwoni. I jak już weszłam do domu, to patrzę: cztery nieodebrane połączenia. I tak się przestraszyłam – wdeeech, wydech, wdeeeech, wydech – i od razu pomyślałam, że coś się stało! I jak patrzyłam na ekran telefonu, to znowu zadzwonił. To już piąty raz! I od razu odebrałam i zapytałam, czy z ojcem wszystko dobrze, czy może to nie zawał, bo wiesz, jak się zawsze boję, że go w końcu to serce zabije!
– Mamo, spokojnie – przerwał jej Marek. – Niech mama powie wreszcie, o co chodzi, gdzie jest tata?
– No właśnie nie wiem, gdzie on jest! Pani Paulinka, wiesz, ta nowa z dziekanatu, taka miła, poczciwa, też nie ma w życiu lekko, wiesz, chory syn, to ona mi mówi, że gdzieś po jedenastej podjechały dwa samochody, to znaczy jeden radiowóz, normalny, a drugi taki zwyczajny, bez koguta, i przyszło dwóch facetów, to znaczy mężczyzn, i zapytali, gdzie można znaleźć dziekana Lipke, to znaczy tatę, rozumiesz. Więc ona im pokazała, gdzie jest gabinet, i złapała za telefon, żeby go jeszcze ostrzec, ale jeden z tych policjantów, bo dwóch było w mundurach, od razu jej powiedział, żeby nie utrudniała dochodzenia, bo może zostać oskarżona o współudział w przestępstwie. W przestępstwie, ty słyszysz?
– Bez nerwów, mamo, to na pewno jakieś nieporozumienie. W jakim niby przestępstwie tata mógł brać udział? Przede wszystkim niech się mama nie denerwuje, zaraz się wszystko wyjaśni. W ogóle rozmawiała mama z tatą? Dzwoniła mama do niego? – W tej mocno stresującej chwili Marek zadziwiająco dobrze wymawiał „r”, z którym przez większość życia miał problem. Długo się tym przejmował, ale ostatnio przestał. W ogóle wreszcie nauczył się żyć po swojemu i nie przejmować duperelami. Nareszcie.
Po chwili spojrzał na zegarek, zaraz miał mieć telco ze Szwedami. Przez okno widać było facetów zgrzewających papę na dachu Hali Koszyki.
– No, nie dzwoniłam, bo tak do radiowozu? A może już jest w areszcie…? Może lepiej zadzwonię, bo on sam to pewnie może tylko jeden telefon wykonać, to niech się skontaktuje z jakimś prawnikiem.
– A ta pani z dziekanatu, jak ona się nazywa, prześle mi mama jej numer?
– Paulinka, Mareczku. Poczekaj chwilę, przepiszę sobie z telefonu na kartkę. Gdzieś tu miałam długopis… I ci podyktuję, dobrze? Ona bardzo miła jest, uczynna. Powiem ci, że wolę ją niż tę starą, co w zeszłym roku przeszła na emeryturę. Tamta jakaś taka nieszczera była, stara dewotka, niby taka uśmiechnięta, ale ja bym jej pieniędzy nie pożyczyła.
– Mamo, ten numer – przerwał jej Marek – Niech mama prześle mi go SMS-em. Potem do niej zadzwonię, wszystko się wyjaśni, zobaczy mama. Teraz muszę załatwić w pracy coś pilnego.
– Zadzwoń do niej od razu! Może tobie coś więcej opowie, bo ja z tego jej tłumaczenia niewiele szczegółów spamiętałam.
Marek, rozmawiając, przeglądał jednocześnie Slacka1. Nie chciało mu się wierzyć w całą tę historię z policją. Miał już pewne wyniki z ostatnich danych i brakowało mu teraz tylko telefonowania do toruńskich dziekanatów. Nienawidził takich akcji z dupy, żeby nagle wszystko rzucać i latać za czyimiś potrzebami. Nie po to skrupulatnie planował i układał sobie życie, żeby mu teraz ktoś w nim burdel robił.
– A ty myślisz, synku, że tata dzisiaj wróci na noc do domu? Bo jak nie, to może ja bym mu coś ciepłego posłała? Chociaż piżamę, okulary, szczoteczkę do zębów. Jasny gwint, w co on się na starość wplątał? Może powinnam od razu do niego jechać? Tylko jak? Pociąg do Torunia dopiero co był, następny wieczorem, tyle teraz zlikwidowano połączeń z Chełmży. Zresztą sama już dawno nie jeździłam… A może ty byś podjechał po mnie i razem byśmy się tam wybrali? Samochodem to raz-dwa, nawet z Warszawy, przed szesnastą byłbyś w domu i po obiedzie byśmy go poszukali?
Mój Boże, o tym właśnie marzyłem – pomyślał Marek, ale odparł tylko:
– Nic z tego, nie mam już samochodu, mamo.
– Jak to nie masz samochodu, co się stało?
– O, to dłuższa historia.
Czterdzieści procent zakupów internetowych nie jest zamierzonych. Ludzie kupują rzeczy, których nie planowali kupować, zamawiają ciuchy, których nigdy nie włożą, proszą o deser, którego nie powinni jeść. Czterdzieści procent kasy przelewającej się przez PayPala i inne bramki poszło na przedmioty wciśnięte klientom wbrew ich woli. Wciśnięte dzięki algorytmom projektowanym przez Marka.
Firma tworząca takie rozwiązania doskonale sobie radziła. Założyli ją Sven i Johan jeszcze na Uniwersytecie w Uppsali. Zdobyli inwestorów najpierw ze Szwecji i Danii, potem z UK, wreszcie z Doliny Krzemowej. Dziś, po czterech latach wykładniczych wzrostów, wycena spółki wahała się od trzystu do czterystu pięćdziesięciu milionów dolarów i pewnym krokiem zmierzała w stronę statusu Unicorna2. Sven uśmiechał się z okładki „Veckans Affärer”, a Johan był na półrocznym sabbaticalu3, ostatnio w Patagonii. Warszawskie biuro powstało rok temu i od początku bardzo agresywnie działało na rynku rekrutacyjnym. W ciągu dwóch miesięcy zatrudniło dwa zespoły deweloperskie, czterech testerów, czterech analityków i Head of Data Science, czyli Marka.
Szwedzi nie zawiedli. Garaże rowerowe i owocowe czwartki doskonale pasowały do loftów znajdujących się pięć minut piechotą od burgerowni i koreańskiego baru, idealnych miejsc na lunch. Do biura należało przychodzić nie później niż o dziesiątej, ale nie częściej niż trzy razy w tygodniu. Drzewa w donicach sprowadzono z Włoch, a każdemu zatrudnionemu przysługiwały audiofilskie słuchawki. Fotele musiały kosztować co najmniej cztery tysiące. Marek naprawdę lubił poniedziałkowe poranki, kiedy mógł odgrodzić się od świata ogromnymi monitorami i skupić na pracy. Intensywne obcowanie z ludźmi szybko go męczyło; maszyny były posłuszne i pomocne, zwłaszcza jeśli potrafiło się z nimi rozmawiać. Nie bez powodu takich właśnie ludzi – wykształconych, skoncentrowanych, pragmatycznych – szukano w Europie Wschodniej. Pensje były o dwadzieścia procent niższe niż w Sztokholmie, a jakość dostarczanego kodu nawet lepsza. Prawdziwa oszczędność.
Można się oczywiście zastanawiać, czy to nie przesada płacić tyle chłopcom przed trzydziestką, wybrednym milenialsom, studentom ostatniego roku, którego nigdy nie ukończą. Jeśli te pieniądze porównać do pensji ich rodziców, to i owszem – pewnie przesada, a nawet nieprzyzwoitość. Jeśli porównać je do kwot, które przynosił porządny silnik rekomendacji – pensje programistów nie miały żadnego znaczenia.
Podłączywszy dobre algorytmy do dużego trafficu – to znaczy do milionów sesji ludzi odwiedzających sklepy internetowe, setek tysięcy koszyków, wyszukiwań, kategorii, promocji i aukcji – można było zyskać miliardy. Ściśle mówiąc, tyle można było zyskać na początku, kiedy Sven i Johan startowali w akademiku. Dziś, kiedy takich rozwiązań było na rynku multum (przy czym liczyły się cztery, może coś jeszcze z Chin), trzeba się było trochę napocić, aby z każdego dolara wycisnąć kolejne centy, a z każdego juana kolejne jiao. Należało wynająć potężne zasoby chmurowe, serwery liczące modele predykcyjne4 i chłodzące się w Morzu Arktycznym. I zatrudnić potężne – a przynajmniej obrotne – głowy nad Wisłą, które tym maszynom dadzą zadania.
– Ja tego nie zrozumiem – podsumowywała zawsze matka Marka jego pracę. – Ale co tak dokładnie, synku, tam robisz?
I rzeczywiście niełatwo było wyjaśnić, czym są daily, a czym groomingi, czym się różni modelowanie od projektowania i dlaczego ten projekt nigdy się nie skończy. Pracowali w cyklach dwutygodniowych sprintów. Sprinty początkowo brzmiały groźnie, jak gdyby należało się nieustannie śpieszyć, pędzić, dostarczać coś na czas. Tymczasem oczekiwania z Północy nie były wygórowane: róbcie najlepiej, jak możecie, często pokazujcie, co tam wymyśliliście, nie bójcie się popełniać błędów, continues improvement. Jeśli napiszecie coś naprawdę wyjątkowego, czekają was splendor, chwała i premie. Jeśli wam się nie uda – trudno, zróbcie retro i próbujcie dalej.
Przyjemnie się więc żyło za pieniądze kalifornijskich funduszy inwestycyjnych, które przez Szwecję płynęły do Polski i starczały na miłe mieszkanie przy Filtrowej (kredyt tylko na dziesięć lat!), na narty we Francji i kite’y w weekendy. Dla inwestorów z Menlo Park to była jedna z wielu firm, w którą zaangażowali ułamek powierzonych im oszczędności. Może kiedyś będzie z tego nowy Google, a może i nie, najwyżej zarobią na czymś innym. Tutaj, w Warszawie, to była łatwa kasa dla kogoś, kto wszedł na odpowiednią falę w odpowiednim czasie. Klasyczne win-win – czy ktoś mógł być niezadowolony?
* * *
„Dzisiaj u mnie czy u Ciebie?” – pisała zazwyczaj koło czwartej Magda. Jeśli u niego, to musiała zabrać z domu jakieś ciuchy na jutro i laptopa, żeby rano pojechać prosto do pracy. Szczoteczka do zębów i kosmetyki były na stałe u Marka w łazience, zajmowały zresztą większość miejsca na półkach.
Poznali się jeszcze w Chełmży. Była rok starsza, z ładnym, jędrnym biustem, którym imponowała Markowi i jego kolegom. Wtedy jeszcze bez tatuaży, choć w lewym uchu miała pięć kolczyków. Potrafiła pomalować włosy na różowo i wygolić je z boku. Chodziła w undergroundach, dzwoniąc ciężką, srebrną biżuterią. Marek nigdy do końca nie zrozumiał, jak to się stało, że zwróciła na niego uwagę.
Przez długie szkolne lata – czy przez chęć do nauki, czy przez swoje nieudolne „r” – trzymał się w cieniu, zadowalając się towarzystwem jednego czy dwóch podobnych sobie kolegów. Nieco wycofany, dobrze czuł się w dyskusjach o debiutach szachowych, ale niuanse randkowania lub relacji damsko-męskich nie były jego mocną stroną. Wysoki, z kręconymi ciemnymi włosami, trochę chuchro. Mimo że uznawano go za przystojnego (słyszał to nie tylko od matki!), to jednak w kontaktach z dziewczynami brakowało mu pewności siebie.
A Magda dojrzała w nim potencjał. Szybko zorientowała się, że Marek po maturze wyjedzie z tego miasta pierwszym pociągiem i że będzie to pociąg, na który ona też chce się załapać. Zaczęli umawiać się gdzieś pod koniec jego trzeciej klasy; lubiła jego inteligencję i sposób, w jaki czasami próbował nieśmiało błysnąć żartem. Pokazała mu trochę życia, trochę emocji, fochów i seksu. Zaczął ubierać się jak człowiek i wychodzić na imprezy. Rok szkolny przed jego maturą spędzili już jako „pełnoprawna” para.
Ale jeśli kiedyś mieli się stać rodziną, trudno było o gorszy początek niż tamten okres. Magda głównie siedziała w domu z silnym postanowieniem powtórzenia całego materiału i ponownego podejścia do matury. Wyniki uzyskane za pierwszym razem były dla niej wielkim rozczarowaniem; z takimi ocenami mogła co najwyżej szukać miejsca w wyższych szkołach mydła i powidła na przedmieściach Bydgoszczy. Otwierała więc rano książki, leżała do południa na tapczanie i myślała o swoim chłopaku, który w tym czasie spędzał najbardziej wyluzowane miesiące kończącego się okresu licealnego. Wreszcie zyskał w życiu trochę uznania, jakąś pozycję w towarzystwie i otwartość na ludzi. Nauka zawsze przychodziła mu bez wysiłku i teraz było tak samo – matura była dla niego prosta, a egzaminy na studia miał pod kontrolą.
* * *
Tej pewności nie miała rzecz jasna jego matka. W ciągu dwudziestu lat pracy w szkole widziała już dziesiątki takich bogów życia: upojonych swoją doskonałością, którym wydawało się, że ze wszystkim zdążą, że pozjadali wszystkie rozumy, a praca jest dla frajerów. Do pewnego momentu to byli porządni, cisi chłopcy, przyuczeni w domu do rzetelnej pracy. Skromni, dobrze zorganizowani, z szacunkiem odnoszący się do nauczycieli. A potem, całkiem nagle – zwykle podczas wakacji – wpadali w swoje pierwsze życiowe związki, zachłystywali się cyckami i alkoholem. I jak gdyby chcieli nadrobić stracone lata, chyba na złość rodzicom i innym starszym osobom, odstawiali naukę wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna. Jakże często ten schemat się powtarzał! Czy ta prosta, wręcz sztampowa historia miała spotkać także Mareczka?
Nie pomagał również fakt, że Helena uczyła dawniej Magdę i nigdy nie miała o niej dobrego zdania.
– Nie mów Markowi – zwierzała się mężowi późnym wieczorem, kiedy wracał z Torunia – ale jakoś nie mam do niej przekonania. Taka jest arogancka, wyniosła, wiecznie muchy w nosie. Oby on już zdał tę maturę i wyjechał, będzie z pożytkiem dla nich obojga.
Trudno się zatem dziwić, że matce skakało ciśnienie, kiedy Magda przychodziła po syna codziennie, kiedy tylko wracał ze szkoły. Zamiast się uczyć, wychodził na całe wieczory i wracał śmierdzący fajkami. Zimą zamykali się oboje w jego pokoju i siedzieli razem tak długo, aż – no trudno, niekulturalnie, ale nie było rady – wypraszała ją z domu. Helena jednak wiedziała, że nie powinna zniechęcać syna do pierwszej dziewczyny. Przynajmniej na początku starała się trzymać język za zębami.
* * *
Tymczasem trzynaście lat później oni nadal żyli trochę razem, a trochę osobno, spotykali się z przyzwyczajenia, kochali rutynowo i oglądali seriale. Mieli wspólne konto, ale Magda wciąż mieszkała z koleżankami w mieszkaniu, które wypadałoby już opuścić. Okres życia studenckiego na siłę przeciągała, bo po pierwsze, chciała jeszcze przez jakiś czas mieć wszystko w dupie, żyć niezależnie i bez tłumaczenia się komukolwiek z czegokolwiek. A po drugie, wciąż czekała – mój Boże, tyle już lat! – aż chłopak da jej klucze do siebie. Trwając w tym przeciąganiu i oczekiwaniu, nie widziała sensu kupowania własnego lokum. Tak upływały lata, ona pracowała w jakichś gazetach czy redakcjach, Marek nigdy nie pamiętał, bo ciągle zmieniała robotę, a wszędzie i tak pisała te same pierdoły.
Lubiła wspólne weekendy, które zaczynali w piątki kinem lub pizzą. Czasem spotykali się z jej psiapsiółkami, za którymi Marek nie przepadał i nawet nie każdą rozpoznawał. Nigdy nie zapamiętał wszystkich imion, ale przynajmniej były to osoby urozmaicające ich życie (u niego w firmie nie było zwyczaju spotykania się po pracy). W czwórkę bądź piątkę szli gdzieś na piwo czy drinka, Marek mógł trochę pobrylować dowcipem, a Magda siedziała wtedy odchylona, zaciągała się papierosem i patrzyła z satysfakcją, jak dziewczyny wdzięczą się do jej faceta. Dla niego taka sytuacja była OK, dopóki dziewczyny nie upierały się, żeby tańczyć – wtedy sorry, ale on na parkiet nie wchodził.
Soboty zaczynali z przyjemną, charakterystyczną dla ich wieku, świeżą i niewinną myślą: „Co dziś robimy?”. I kiedy udawało im się podnieść przed południem – zwłaszcza jeśli to ona wykazała inicjatywę – ruszali się z miasta.
– Pojedźmy do Sopotu! – rzucała czasami w majowy poranek i wtedy pakowali się w piętnaście minut i wsiadali do samochodu. Potem spędzali cały dzień na plaży i w knajpach, Marek zaś czuł, że warto dobrze zarabiać.
– A może byśmy odwiedzili rodziców? Twój tata ma jutro urodziny, zrobimy mu niespodziankę? – pytała innym razem, już bez entuzjazmu, raczej z poczucia obowiązku.
– Ależ on nie lubi niespodzianek. Zresztą pewnie ma zajęcia dla zaocznych, nie będzie go w domu, wystarczy, że zadzwonię – odpowiadał jej, nie odrywając wzroku od ekranu.
– No jak uważasz, to twój ojciec. Może jednak warto, żebyś miał z nim jakiś kontakt – mówiła niby z wyrzutem, ale tak naprawdę zadowolona, że uciął temat.
* * *
Nie lubiła jeździć do Chełmży. U jej matki nie było warunków, więc zawsze nocowali u rodziców Marka. Jego matka chyba nigdy się do niej nie przekona, przynajmniej dopóki Magda nie urodzi jej trójki pięknych, zdrowych i grzecznych wnuków. Ojca prawie nie było w domu i szczerze mówiąc, dziewczyna potrafiła to zrozumieć; jeśli do wyboru miał zajęcia ze studentkami lub oglądanie z żoną telewizji, to trudno się dziwić.
Powiedzmy sobie otwarcie: matka Marka nie prezentowała się już dobrze. Odkąd przeszła na emeryturę, przytyła dobre trzydzieści kilogramów. Każdy krok sprawiał jej trudność, bolały ją kolana, bolały ją plecy, pociła się i sapała przy najmniejszym wysiłku. Wszystko razem – a sama przecież też nie była ślepa, doskonale widziała, jak się zmienia – sprawiało, że stawała się coraz bardziej marudna i cyniczna.
– Wszyscy macie mnie w dupie, po tylu latach! – potrafiła im wygarnąć na koniec wspólnych świąt. – Jak trzeba było pieniędzy na wakacje albo dobrego słowa na radzie pedagogicznej, to wiedzieliście, jak do mnie trafić. A teraz nawet telefonu nie odbieracie – mówiła, choć nie wiadomo, dlaczego używając liczby mnogiej. Niby zwracała się do Marka, ale chyba też do Magdy, która „jako kobieta powinna dbać o rodzinę”. Lecz przede wszystkim mówiła do męża, którego widywała coraz rzadziej.
* * *
Henryka, w odróżnieniu od żony, czas się nie imał. Doktor habilitowany ekonomii, w ostatnio wybrany na dziekana, z widokami na profesurę w ciągu najbliższych trzech, czterech lat. W ostatnim czasie uniwersytet bardzo się rozwinął – naukowo, dydaktycznie, komercyjnie. Dobrze napisane i sprawnie wsparte wnioski pozwoliły uzyskać wysokie granty. Ukończono budowę nowego gmachu, otwarto kolejne kierunki wieczorowe i zaoczne, pomnożono liczbę zagranicznych studentów. Toruń zaczął się pojawiać w internetowych rankingach, w przypadku niektórych kierunków studiów całkiem wysoko. A to wszystko – i nikt nie mógł temu zaprzeczyć – było w dużej mierze zasługą Henryka. Jego zaangażowania, inteligencji, uporu i na pewno umiejętności dogadywania się z ludźmi.
I o ile swoje życie rodzinne widział raczej jako domknięty projekt, o tyle wachlarz aktywności poza domem otwierał się przed nim szeroko jak nigdy dotąd. Życie rozpoczynało się po sześćdziesiątce!
Gdyby więc Marek z ojcem czasem rozmawiał, choćby telefonicznie, to może odnaleźliby w sobie wspólne cechy i podobne ambicje.
* * *
Czasami sobotnie poranki mocno się przeciągały. Zwłaszcza jeśli poprzedniej nocy Magda poszła z koleżankami na miasto, a Marek zasiedział się przed komputerem. Wstawali wtedy o dwunastej i weekend się rozłaził. Magda, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, snuła się po mieszkaniu, powstrzymując się od sprzątania. Skoro mieszka sam, to niech sam ogarnia ten syf. Ranek przechodził w popołudnie, sobota przeciekała przez palce i żeby choć trochę ratować wolny czas, dziewczyna rzucała:
– Może byśmy pojechali do Arkadii? Buty muszę kupić, może kurtki obejrzę, paznokcie zrobić, zjemy coś przy okazji.
– Jak chcesz, to jedź, ja nic nie chcę. Możesz mi sushi przywieźć.
– Jezu, ty nigdy nic nie chcesz – odpowiadała. Było jej przykro, że jemu nie chce się spędzać z nią czasu. To po co mu pieniądze, skoro nie umie z nich korzystać? Mógłby od czasu do czasu sprawić jej jakąś przyjemność, spędzać razem soboty… W takich chwilach zdarzało jej się zapominać o tych może niezbyt częstych, ale jednak zdarzających się chwilach, gdy bez szemrania, a nawet z radością spełniał jej zachcianki. Magda od niedawna zaczęła trochę lepiej zarabiać, dzięki czemu po latach zaciskania pasa mogła wreszcie kupić sobie coś ładnego.
– A wal się, siedź w cholerę cały dzień w tym swoim domu! Siedź przed tym komputerem cały weekend, tak jak siedzisz całe życie! – mówiła, trzaskając drzwiami.
* * *
I jechała sama, tramwajem lub uberem, już bez najmniejszej ochoty na cokolwiek, trochę na złość sobie i Markowi. Snuła się po alejkach, trochę poprzymierzała, poczytała w empiku; było jej smutno, że znowu sobotę spędza sama. Denerwowały ją jego snobizm i alienacja. Mogłaby teraz być gdziekolwiek i z kimkolwiek, a jej facet nawet by się nie oderwał od swoich spraw.
Po takim dniu Marek wyglądał już nowego tygodnia, kiedy będzie mógł pójść do pracy, podziałać na mocnych maszynach i pogadać z rozsądnymi ludźmi. Od jakiegoś czasu pracował w projekcie z Borysem, programistą pod czterdziestkę, który miał cudowny dystans do świata. Facet nie używał żadnych środków komunikacji, chyba że pociągów na dłuższych dystansach. Do pracy miał blisko, więc codziennie, bez względu na pogodę, zasuwał piechotą. Do biura przychodził około dziesiątej i wszyscy widzieli, jak zdejmuje z siebie przemoczoną kurtkę, a zimą strzepuje śnieg z grubej wełnianej czapy. Na zmarnowany weekend nic Markowi nie robiło tak dobrze jak poranna kawa z Borysem.
* * *
– Ale znowu przejebałem weekend – westchnął Marek, grzejąc ręce o kubek. – Jak się obudziłem po piątkowej imprezie, to była już osiemnasta w niedzielę.
– No tak czasem bywa, stary – Borys siorbnął – ale życie to nie wyścig. Nie ma się co śpieszyć. Nikt cię nie będzie rozliczał, czy dobrze wykorzystałeś sobotę, siódmy września dwa tysiące trzynastego.
– Poprztykałem się trochę z Magdą, a potem to już przesiedziałem na YouTubie.
– I widziałeś nowy gameplay „Wiedźmina”?
Ten człowiek miał tak mało zmartwień, tak mało na głowie, że aż zazdrość Marka ściskała. Nie musiał nic. Nigdy donikąd się nie spieszył i nie miał nic pilnego do załatwienia. Nikt nie poganiał go SMS-ami, nie wypytywał: „Jak tam?”, nie oczekiwał miłych niespodzianek.
– Szczęście jest funkcją oczekiwań, stary – powtarzał swoje motto. – Im mniej potrzebujesz, tym mniej ci będzie brakowało. Ja na przykład postanowiłem sobie, że do czterdziestki nie wchodzę w związki dłuższe niż jedna noc. – Tu akurat Marek miał wątpliwości, czy fakt, że Borys był singlem, na pewno wynikał tylko z jego decyzji. – Może coś tam tracę, ale ile zyskuję czasu, swobody, i to bez stresów i fochów! Kiedyś myślałem, żeby w ogóle sobie odpuścić łażenie za babeczkami, ale Tinder nauczył mnie, że krótkie przygody mogą być przyjemne. Ale zawsze, podkreślam, zawsze najważniejsza jest zasada: zero ograniczeń.
I czerpał przyjemność z tego, jak mu cluster5 poprawnie wstawał na klik albo gdy kupował sobie nową kartę graficzną. Sobotnią noc spędził na stawianiu koparki bitcoinów, chętnie pomoże, gdyby ktoś chciał szybko zarobić lub ukryć kasę. Niczym nierozpraszany, był idealnym pracownikiem: samodzielnym i efektywnym, wykonującym swoje zadania od ręki i z dużą dbałością o jakość. Kod zostawiał udokumentowany, a biurko uprzątnięte; gdyby na drugi dzień nie przyszedł do pracy, to wszystko sprawnie potoczyłoby się dalej. Nigdy zresztą nie ukrywał, że tak się pewnego dnia stanie.
– Jak na razie jest tu całkiem spoko, mamy dobry sprzęt. Przełożony nie rozumie mojej pracy i boi się zapytać, więc się nie przypierdala. Ale jak ktoś mi zapłaci dwa tysie więcej, to się nie będę zastanawiał.
– A zespół, a projekty? – dopytywał Marek. – Rzuciłbyś to wszystko dla kasy?
– To tylko praca, umówmy się. Ja robię swoją robotę i chcę za to pieniędzy. I jak dostanę lepszą ofertę, to nad czym się zastanawiać? Dlaczego miałbym brać mniej? Pamiętaj, stary, zero ograniczeń.
* * *
Silniki rekomendacji pracują na olbrzymich zbiorach danych. Analizując to, co klienci kupowali, jak długo czytali poradniki, ile przewinęli zdjęć i opinii, śledząc ten cały strumień kliknięć i interakcji, budują profil użytkownika. Ile ma lat, skąd pochodzi, czym się interesuje i ile jest skłonny wydać. Potem mogą takiemu człowiekowi zarekomendować produkty, na które się najpewniej skusi. Albo przynajmniej takie, które go zainteresują i będzie dalej klikał, przewijał, łaził po sklepie i oglądał.
Żeby każdy nie dostawał takich samych propozycji, trzeba dysponować naprawdę gigantycznymi zbiorami danych. A Borys potrafił takimi zbiorami operować – zbierać je z szybkością tysięcy wpisów na sekundę, importować do hurtowni danych, agregować, i przeliczać. Terabajty płynęły z serwera na serwer pod dnem oceanu, filtrowały się i anonimizowały. A na końcu z tych danych należało wyciągać wnioski, proste biznesowe instrukcje. Sposób, w jaki maszyny mają to robić – to opracowywał Marek.
Budowanie modeli predykcyjnych polega na wykrywaniu wzorców istniejących w danych. Należy zaprojektować algorytmy, które wyszukają pewne prawidłowości, podobieństwa, powtarzające się schematy. Wnioski mogą być trywialne, jak: „Czytelnicy «Ogniem i Mieczem» kupią także «Potop»”, ale takie rzeczy były dobre może w dwa tysiące drugim. Dziś chcemy odkryć, że klient, który kupił w styczniu snowboard, latem będzie zainteresowany wycieczką na Rodos. Albo że kobieta, która czyta o fotelikach samochodowych, powinna zaopatrzyć się w kwas foliowy.
A tak naprawdę to projektant nie musiał wiedzieć, czego szukać, było mu wszystko jedno, jakie oferty stworzy silnik – ważne, żeby się sprzedawały.
Od jakiegoś czasu ludzie przestali wymyślać algorytmy czy drzewa decyzyjne. Od około dwa tysiące dwunastego zbiory danych zaczęto oddawać systemom machine learning, które analizują wszystkie dostępne informacje i szukają korelacji: jakie kombinacje atrybutów prowadziły do dalszych zakupów. Potem takie wymyślone – a w zasadzie odkryte – tezy weryfikuje się na danych kontrolnych i voilà! A jeśli sztuczna inteligencja wykryje, że bruneci z Ostrowca jeżdżący oplem jesienią zazwyczaj oglądają romanse – niech będzie. Każda odkryta prawidłowość, która prowadzi do sprzedaży, jest słuszna.
Tak było oczywiście w teorii, którą Sven i Johan przedstawiali w wywiadach. Tymczasem projektową codzienność w typowy dla siebie sposób podsumowywał Borys:
– I chuj, nic się znowu nie spina. Import wciągał się cztery dni, żeby pod koniec się zawiesić, więc dane mamy niekompletne i nawet nie wiemy, w jakim stopniu. Przez to połowa agregatów nie przeszła, druga połowa zgłasza warningi, a raport dla klienta był copy-paste’em z poprzedniego projektu. Ale deadline jest deadline, protokół podpisany, wszyscy są zadowoleni, byle do następnego miesiąca.
* * *
I kiedy się kończył taki pracowity dzień, nie pozostawało nic innego, jak udobruchać Magdę, kupić jakieś wino, czekać pod jej pracą i spędzić wieczór razem.
– Było mi przykro wczoraj, poczułam się olana, jakbym nic dla ciebie nie znaczyła – wypominała jeszcze, ale już innym głosem, jakby skarżyła się na kogoś innego.
– Wiem, kochana, przepraszam. Dużo mam teraz na głowie, trochę stresów w pracy i chyba mi się uzbierało.
– Musisz ze mną więcej rozmawiać – mówiła – możesz mi się zawsze wygadać, ponarzekać.
– Cześć, mamo – przerwał jej Marek, odbierając telefon na głośnomówiącym w samochodzie. – Co tam słychać?
– Ach, tak dzwonię, bo wiesz, idę jutro do ortopedy, może coś mi przepisze na te kolana. Tak mnie, proszę ciebie, bolą te nogi, że chodzić nie mogę. – Magda przewróciła oczami, a Marek wyjechał z parkingu prosto w korek. – Jak mam iść do przychodni albo na bazarek, to już po śniadaniu muszę tramal wziąć!
– Ale niech mama uważa z tymi lekami, bo łatwo się uzależnić.
– No ja to wiem, synku, ja wiem, ale ty mi powiedz, jak ja mam chodzić, jak ja nawet po schodach zejść nie mogę? Jak listonosz przychodzi, a dzień jest taki jak dzisiaj, wiesz, taka mżawka czy mgła, to mnie tak nogi rwą, że ledwo do furtki podchodzę. Ty widzisz, co się z matką stało?
– To może niech mama sobie załatwi jakąś rehabilitację czy masaże?
– A daj spokój z tą rehabilitacją! Pani Grażynka, wiesz, ta, co czasami do szkoły przychodziła, to ona jeździła do Torunia na zabiegi, syn ją woził, i mówi, że nic to nie dało. Drogie to było, bo NFZ, proszę ciebie, nie finansuje stu procent, i jeszcze na paliwo, a i zjeść tam coś trzeba, jak już się taki kawał drogi zrobi. A po dwóch tygodniach znów ją bolało, i mówi, ale może to już od czego innego, że nawet może bardziej ją boli. To ja dziękuję za takie zabiegi.
Zapadła długa cisza.
– A sanatorium? – wyszeptała Magda.
– A sanatorium, mamo? Mówiła mama z tatą o tym sanatorium? Może byście pojechali na dwa tygodnie, odpoczęli, pospacerowali.
– Ojciec nie chce nawet o tym słyszeć. – Marek już widział oczami wyobraźni, jak mama macha ręką. – Teraz się nowy rok akademicki zacznie, ma zajęcia, znowu mu dołożyli, i wieczorowych, i na weekendy. I senat mają, on jest tam teraz bardzo zaangażowany. Ty wiesz, jaki ojciec jest, jak się w coś włączy, jak obieca, to będzie harował, jeździł, załatwiał, że nikt złego słowa nie powie. Przecież gdyby nie on, toby nic tam na wydziale nie mieli. Jeszcze i tak za mało go doceniają po tym wszystkim.
– Zapytaj o wyniki – podpowiedziała cicho Magda.
– A jak wyniki, zrobiła mama już morfologię i cukier?
– Nic nie robiłam, Mareczku, bo teraz laboratorium nieczynne, urlop mieli. Ty wiesz, że oni z tych badań całkiem dobrze żyją? Dwa tygodnie zamknięte było, podobno do Wietnamu pojechali czy gdzieś, tak mi Danusia mówiła. Ale to bardzo mili ludzie są, ona zawsze, jak się wkłuwa, to trzy razy pyta, czy jestem gotowa, czy nie boli, czy nie za mocno ściska. Naprawdę, powiem ci, taka sympatyczna jest ta pani, taka do ludzi. No, ale ja cię pewnie już zanudzam, a ty się do domu śpieszysz.
– Nie, nie śpieszę się, dobrze, że mama zadzwoniła. – Magda spojrzała zdziwiona. – Niech mama dba o siebie i zrobi te badania.
– Zrobię, zrobię, Mareczku, może nawet jutro pójdę. Uważaj na siebie i pozdrów Magdę ode mnie.
I rozmowa się zakończyła.
To był ostatni raz, kiedy jechał tym samochodem. Następnego dnia Marek zdał pojazd bankowi – skończył się leasing, a teraz trzeba poczekać dwa, trzy tygodnie na nową ofertę. Dealer mówił, że będą dobre warunki, a BMW miało pokazać nowe modele. Marek zostawił auto na wyznaczonym parkingu, odsiedział dwadzieścia minut, czekając na „doradcę”, po czym oddał kluczyki i dokumenty, podpisał papiery i z plecakiem pełnym drobiazgów pozbieranych ze schowków – scyzoryk, ładowarka, chusteczki nawilżane, kamizelki odblaskowe – wyszedł na ulicę.
Był piękny wrzesień. Żeby załatwić formalności, Marek wyszedł wcześniej z pracy. Była dopiero czternasta. Pewnie wypadałoby wrócić do firmy i ogarnąć parę zaległych spraw, ale ciepłe słońce i tłumy na ulicach zawładnęły jego myślami. Szedł Koszykową i po raz pierwszy od dawna przyglądał się ludziom.
Na ławce w cieniu dużego kasztanowca siedziała kobieta. Jedną ręką bujała wózek, drugą sprawnie przerzucała kartki książki. Marek nie dojrzał tytułu. Musiała być przygotowana na dłuższe czytanie, bo na kolanach miała koc, a obok niej na ławce stał termos. Raz na jakiś czas odrywała wzrok od lektury, żeby popatrzeć w dal albo spojrzeć na dziecko.
Dwie babcie dreptały, ciągnąc za sobą wózki zakupowe i zajmując całą szerokość chodnika. Takie staruszki zawsze ubierały się tak samo: szary płaszczyk, czarne pantofle, berecik. Jedna przygarbiona i o lasce, druga bardziej wyprostowana. Doszły do przystanku i przysiadły.
Na terenie politechniki studenci siedzieli na ławkach, pijąc piwo zawinięte w papier. Może mieli okienko, a może po prostu urwali się z zajęć albo też nie zaliczyli wejściówki na laboratorium. Boże, jak cudownie było mieć okienka! Godziny, które można było przesiedzieć na ławce, gadając o pierdołach!
Marek szedł lekko przez miasto. Mijał kierowców stojących w korkach, zatłoczone autobusy i tramwaje. Przy Nowowiejskiej jakiś facet dyskutował ze strażnikiem miejskim, który przyjechał zdjąć mu blokadę z koła. Widać było, że jest zdenerwowany i czuje się pokrzywdzony, machał rękami, tłumaczył, pokazywał telefon. Na chwilę, do ojca, izba przyjęć, podkarpackie blachy… Żółte metalowe szczęki tkwiły jeszcze zatrzaśnięte na przednim kole, a mundurowy nieubłaganie wypisywał kwitek.
Żal było człowieka, ale Marek szedł spokojnie swoim rytmem, zmierzając do domu. Zaglądał ludziom w okna, patrzył, jak grupka robotników remontuje coś za ogrodzeniem Filtrów. Na ulicach codziennie pracowały brygady remontowe. Ale czy ktoś przyglądał się dokładnie, co robią? Po co kopią dziurę w ziemi, jak się dzielą pracą, jaki w tym jest cel i porządek? Dwie wolne godziny ukradzione szwedzkiemu pracodawcy przywróciły Markowi dziecięcą ciekawość świata. Może dzięki ładnej pogodzie, a może dzięki długiemu spacerowi po raz pierwszy od dawna uspokoił myśli i przyszłość znów jawiła mu się jako otwarta przestrzeń, po której chciał się rozejrzeć z zainteresowaniem. Pomyślał o samochodzie, który właśnie zwrócił i który nagle przestał go interesować i martwić. Zamyślony wdrapał się po schodach, wszedł do mieszkania i otworzył na oścież wszystkie okna.
Tak to już jest, że kiedy w głowie rodzi się nowa myśl, nowy motyw, nagle odnajdujemy je wszędzie dookoła. W internecie denerwuje wszechobecny remarketing: wystarczy raz wyszukać wycieczkę na Korsykę, żeby miesiącami być atakowanym propozycjami wakacji – na portalach, w mailach, na Facebooku. Lecz jeszcze zanim to działało intencjonalnie – choćby dzięki Markowi, który pracował każdego dnia nad takimi algorytmami – tak od zawsze funkcjonował ludzki mózg. Gdy ktoś kupił sobie pomarańczowego forda, to nagle ciągle widział pomarańczowe fordy, prawda?
* * *
I pomarańczowy ford podjechał następnego dnia, kiedy Marek i Magda jedli kolację.
– Piszę teraz artykuł o ludziach z Berlina, którzy postanowili nic nie kupować przez okrągły rok. Wiesz, żadnych ciuchów, szmatek, promocji. Ani nowych, ani używanych, nic. Strasznie to się teraz modne zrobiło. Nic poza jedzeniem i podstawowymi środkami czystości.
– Eee… – Marek wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od szachownicy na ekranie swojego telefonu.
– Ale pomyśl, to chyba sensowne, prawda? Teraz jest taki przemiał, wszędzie na wieszakach takie szmatki, minus pięćdziesiąt procent, minus siedemdziesiąt, i to się nawet przez chwilę podoba, ale potem tylko leży w szafie.
– Mhm – zamruczał potakująco Marek, żeby wyglądać na zainteresowanego, a jednocześnie nie dostać mata.
– Myślę, że to chyba jest możliwe. Bo jak patrzę na swoją szafę, to w sumie mogłabym chodzić w tym, co teraz mam, może tylko kurtkę na zimę powinnam zmienić i dokupić ze dwa staniki.
– Czyli jednak dokupić?
– No bez przesady, do takiego detoksu trzeba się przygotować. Jak już postanowię, żeby przez rok nic nie kupować, to nie chcę potem polec, bo nie mam w czym pojechać na narty.
– Bardzo to radykalne! – Nie mógł już powstrzymać sarkazmu.
– Ale o co ci chodzi? – Magda się lekko zagotowała i odchyliła na krześle. – Tobie jak zwykle najłatwiej skrytykować, nic nie wiesz, ale już jeb, pan wyrocznia się odezwał, cholerny malkontent. Ciekawe, jak ty byś się obył bez tych swoich pakunków z eBaya, gadżetów, telefonów, aplikacji, zegareczków i tych wszystkich pierdół. Może spróbujesz, jak jesteś taki mądry, co?
Na pewno trochę podpuszczony, ale też podbudowany ostatnimi dniami, Marek podniósł rękawicę. OK, nie ma problemu, nie będzie kupował gadżetów przez okrągły rok. Ani aplikacji. Ani kabelków, przejściówek, słuchawek. Ani obiektywu szerokokątnego, który już miał upatrzony na Amazonie, shit. Trudno – to, co miał w tej chwili, musi wystarczyć, ludzie radzą sobie bez takich rzeczy. Magda i tak pewnie złamie się wcześniej, a wtedy on nadrobi zaległości.
– I bez okresu przygotowawczego, od teraz? – Zobaczył wahanie w oczach Magdy, ale zbyt się uniosła ambicją, żeby się ugiąć.
– Od teraz. – Wysypała z portfela wszystkie kupony, vouchery i naklejki z Lidla, a przy okazji zwitki paragonów.
* * *
Wieczorem, kiedy poszła do domu, Marek siedział na kanapie przed stosikiem kolorowych prostokącików. Wyciągnął z kurtki swój portfel i opróżnił go do końca, zostawiając w środku tylko dowód, prawo jazdy i dwie karty. Wyjął z szafy pudełko po butach i powkładał tam karty Orlenu, Biedronki, Rossignola i New Balance, stare wizytówki, kartę taksówkową, oysterkę6 i zdjęcie Magdy. Stare adidasy wyrzucił do pełnego już kosza i wyniósł śmieci do kontenera. Kiedy wrócił do mieszkania, rozejrzał się po kuchni świeżym okiem. Musi kupić zapas worków na śmieci.
Następnego ranka obudził się wcześniej niż zwykle i przez parę minut leżał w łóżku, pełen dobrych przeczuć. Czasami tak jest, że człowiek budzi się i od razu czuje, że jest w doskonałym lub paskudnym humorze, a potem przez krótką chwilę próbuje sobie przypomnieć, skąd wziął się ten nastrój. Marek wstał przed siódmą i na fali nowych postanowień przejrzał zawartość swojej szafy. Owszem, można po prostu nie kupować nowych rzeczy, ale też po co trzymać w domu stare, których się nigdy nie nosi? Zaczął wykładać na podłogę reklamowe T-shirty, przetarte swetry, koszule z niemodnym kołnierzykiem. Stare kąpielówki, pojedyncze skarpetki, rozciągniętą bieliznę termiczną. Pasek, który dostał gratis do szortów wyrzuconych dawno temu. Garnitur ze studniówki, polar z liceum. I tak obok Marka rosła sterta, coraz większa, przynosząca coraz więcej satysfakcji.