Ciemna strona miłości - Monika A. Oleksa - ebook

Ciemna strona miłości ebook

Monika A. Oleksa

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Małgorzata dzieli swój czas między pracę w kancelarii prawnej a dom, w którym czeka na nią mąż i nastoletnia córka, Sylwia. Jej życie jest zapędzone, czasami kolorowe, czasami szarobure. Nieoczekiwanie otrzymuje list, a wraz z nim w uporządkowane życie Małgorzaty wkrada się nieproszona tajemnica.

Agnieszka, silna dwudziestoparolatka, najboleśniejszy czas po utracie rodziców spędza u Małgorzaty. Co łączy te dwie kobiety? Dlaczego dziewczyna nie potrafi odkryć tajemnicy mimo przegadanych nocy i spędzonego razem czasu?

Ciemna strona miłości pachnie jesienną szarlotką i mieni się kolorami lata. Jest w niej spokój sielskiego Nałęczowa, szum wzburzonego Bałtyku i pośpiech pędzącego miasta. Jest mądrość starszego człowieka i szaleństwo młodości. I jest miłość, ta ulotna i niespełniona i ta, która jest silna i przetrwa wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 406

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gabrielaglaz

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, prawdziwa,pozostanie w zakamarkach duszy. Wyjątkowa!
00
Malgosiazol60

Nie oderwiesz się od lektury

Pieknie napisana ❤️
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Monika A. Oleksa

Ciemna strona miłości

Wydawnictwo Zysk i S-ka

Wszystkim mądrym kobietom, które codziennie biorą swoje życie na ramiona i niosą je pomimo przeciwności, a w szczególności Iryskowi, Paulinie, Dorocie i Marzenie. Dziękuję za Waszą nieustanną obecność w moim życiu i za Przyjaźń, którą mi podarowałyście

oraz Marcinowi — za wszystko

Marii i Franciszkowi Sawickim chciałabym złożyć serdeczne podziękowania za ich wielką życzliwość, otwarcie oraz idealne warunki do pracy nad książką, które znalazłam w pełnym rodzinnego ciepła Domu Wypoczynkowym „Maria” w Dąbkach.

Marysiu, dziękuję za całe dobro, które od Ciebie dostaję, i Twoją wiarę we mnie. Cieszę się, że jesteś w moim życiu.

Rozdział ILIST

1

Stukot szpilek niósł się głośnym echem po schodach przedwojennej klatki schodowej. Schody były marmurowe, a klatka pamiętała jeszcze czasy sanacyjnej świetności. W czasach PRL-u blask marmuru ustąpił wprawdzie pospolitej szarzyźnie, ale nawet pomimo upływu lat stare mury wciąż prezentowały się nienagannie.

Małgorzata poprawiła torbę na ramieniu i odgarnęła z twarzy niesforne jasne włosy. Nigdy nie dawały się ułożyć, ale teraz były wprost nieznośne. Zauważyła, że im jest starsza, tym więcej rzeczy zaczyna ją irytować.

Gdzieś na górze zaszczekał pies. Kobieta się uśmiechnęła. Głos Saby poznałaby wszędzie. Była pewna, że bokserka stoi już przy drzwiach i merda swoim krótkim ogonkiem. Suczka wyczuwała zapach Małgosi z dużej odległości, potrafiła rozpoznać go już w chwili, gdy kobieta parkowała samochód. Małgorzacie przez całe życie towarzyszyły psy, do dziś jednak nie potrafiła zrozumieć fenomenu psiego węchu.

Gdy weszła do mieszkania, powitał ją zimny nos Saby i donośny krzyk córki:

— Mamooo! Gdzie jest moja sukienka w groszki?!

Małgorzata zatrzasnęła za sobą drzwi, postawiła torebkę na szafce, pod lustrem, a siatkę z ulgą rzuciła na podłogę. I to ma być ten wymarzony urlop i spokój?

— No, nareszcie jesteś — usłyszała głos męża wyłaniającego się z kuchni. — Już myśleliśmy, że zamieszkasz w tym biurze. Nie wiesz może, gdzie jest mój granatowy podkoszulek? Nigdzie nie mogę go znaleźć.

— Dzień dobry. Nie mogłam wyrwać się wcześniej, wiesz dobrze, jak bardzo wymagający jest Gordon, zwłaszcza przed urlopem. — Podeszła do męża i pocałowała go w szorstki policzek. — Mógłbyś się ogolić. Drapiesz! — Uśmiechnęła się do niego figlarnie, a potem popatrzyła w lustro i zaczęła poprawiać rozczochrane wiatrem włosy.

— Wiem, jak wymagający jest pan Gordon, i dziwię się, że w ogóle puścił cię na urlop. Przecież oni się tam zapłaczą bez ciebie. Te cholerne jankesy widzą cię częściej niż ja czy Sylwia.

— No właśnie. Cześć, mamo. — Poczuła na policzku mokry pocałunek córki i mocny zapach swojej ulubionej wody toaletowej. — Nie wiesz, gdzie jest moja sukienka w groszki? Wszędzie jej szukam, chyba zapadła się pod ziemię.

— Nie wiesz, kto używał mojego davidoffa? I tak zostały już tam same resztki — odpowiedziała.

— Tata kupi ci nowy flakonik. Wspomniał coś o tym przy obiedzie.

— Zaraz, zaraz, czy ja mam w tym domu coś do powiedzenia?

— Obawiam się, że nie, kochanie.

Małgorzata spojrzała na męża z łagodną czułością i sięgnęła po siatkę z zakupami porzuconą na podłodze w przedpokoju.

— Saba, zabieraj ten nos z siatki! Już!

Pies zamerdał wesoło ogonem i szczeknął radośnie.

— Sylwia, twoja sukienka w groszki jest w pawlaczu. W przedpokoju. O ile sobie przypominam, rok temu cisnęłaś ją w kąt ze słowami, że nigdy w życiu nie włożysz już czegoś podobnego. Czy mogę wiedzieć, czemu zawdzięczam tę zmianę poglądów?

— Oj mamo, tylko krowa nie zmienia poglądów. Ja się po prostu za nią stęskniłam. To wszystko.

Małgorzata pokręciła głową. Trudno było jej się z tym pogodzić, ale jej maleńka dziewczynka powoli stawała się kobietą. Rozpieszczona jedynaczka była już nastolatką, równie kapryśną, jak w wieku dziecięcym.

Patrzyła z miłością na córkę, która wspinała się teraz na krzesło, aby dobrać się do pawlacza. Sylwia tak bardzo przypominała Małgosi ją samą z czasów młodości. Miała takie same jasne, proste i cienkie włosy i wielkie, błękitne oczy. Kiedy się uśmiechała, w jej policzkach pojawiały się rozkoszne dołeczki. Zachwycały każdego. Te dołeczki pokochał Marek, kiedy ujrzał Małgosię po raz pierwszy, i w tych dołeczkach zakochali się już oboje po narodzinach upragnionej dziewczynki. Jedna tylko część ciała Sylwii nie została odziedziczona po mamie. Był to mały, zadarty nosek, który Sylwia miała po Marku. Nos Małgorzaty był duży i garbaty. Nie lubiła go i tym bardziej cieszyła się, że natura oszczędziła tego Sylwii. Zawsze jednak chciała mieć córkę podobną do siebie. Taką ją sobie wymarzyła i taką miała.

— Małgosiu, błagam. Gdzie jest mój granatowy podkoszulek?

Marek miał tak nieszczęśliwą minę, że nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

— Czy możecie mi powiedzieć, jak to jest? Podobno przebywam w tym domu najrzadziej, a znam lokalizację każdej najdrobniejszej rzeczy.

— Jesteś w tym najlepsza. — Tym razem oboje patrzyli na nią, uśmiechając się szeroko.

— Twój granatowy podkoszulek był w pokoju Sylwii. Wydaje mi się, że w tej chwili znajduje się w jej plecaku.

— Mamo! Jak mogłaś?! — Sylwia wyciągnęła sukienkę z pawlacza, zrzucając przy tym stos niepotrzebnych i zapomnianych rzeczy.

— Czy mogę wiedzieć, co mój ulubiony podkoszulek robi w twoim plecaku?

Marek pomógł córce zejść z krzesła i teraz wpatrywał się w nią pytająco.

— Podobno w granacie mi do twarzy.

— Mnie też.

— Tato, proszę cię, zapomnij o nim. Wyobraź sobie, że go nigdy nie było.

— Jeśli się w niego ubierzesz, to będzie nieco trudne. — Mamo, ratuj!

— Uprasuję ci biały, kochanie. — Małgorzata pogładziła męża po policzku, a Marek rozłożył tylko ręce w geście bezradności.

— Sylwia, kończ się pakować. Jeśli chcecie zajechać przed nocą, musicie się pośpieszyć. Zrobię wam kanapki na drogę.

Małgorzata kopnęła na bok zrzucone z pawlacza rzeczy i skierowała się do kuchni.

Było to pomieszczenie, w którym czuła się najlepiej. Tutaj zawsze panowała atmosfera domowego ciepła i unosił się zapach rodzinnych posiłków. Kuchnia była obszerna, lecz ciemna. Jedyne okno wychodziło na podwórze, prawdziwą przedwojenną „studnię”.

Najważniejszą rolę w kuchni odgrywał stół. Był duży, drewniany i gromadził całą rodzinę Dobrowolskich przy wspólnych posiłkach. Małgorzata uwielbiała te chwile spędzane z Markiem i Sylwią. Szczególny urok miały niedzielne obiady. Nikt nigdzie się nie śpieszył i mogli tak siedzieć, żartować i toczyć zażarte dyskusje.

Powoli zaczęła wyjmować z siatki zrobione po drodze zakupy. Półtora bochenka chleba, duże opakowanie ramy, wędlina, ogórki. Nie zauważyła, kiedy do kuchni wszedł Marek.

Podszedł do niej powoli i objął jej wciąż jeszcze szczupłą talię.

— Małgosiu — wyszeptał, mrucząc jej do ucha — postaram się wrócić jak najszybciej. Czy możesz sobie wyobrazić, że dzisiejszą noc będziemy mieli tylko dla siebie?

Odchyliła głowę i pozwoliła, żeby całował jej kark.

— Prawie nie mogę w to uwierzyć. Proszę cię, tylko się nie śpiesz. Czasami jeździsz jak wariat.

— Bądź spokojna, będę jechał powoli. Aha, przyszedł list do ciebie. Leży na twoim biurku.

— List? — Odwróciła się i spojrzała na męża pytająco.

— Z Zakopanego.

Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, a podłoga wiruje pod nogami.

List z Zakopanego. Od Teresy. Co tam się mogło, na Boga, stać? Tak dawno nie miała od niej żadnej wiadomości, aż tu nagle list.

— Małgosiu, dobrze się czujesz? — Marek był tuż obok. Spróbowała się uśmiechnąć.

— Nic mi nie jest. To ta pogoda. Upał jest nie do zniesienia.

— Może zostać z tobą?

— Nie, nic mi nie jest. Jedźcie już. Kozłowscy pewnie od dawna na was czekają.

Pokiwał głową, ale Małgorzata wiedziała, że nie do końca jej uwierzył. Niepokoił się o nią. Ostatnio trochę chorowała i te kłopoty z sercem…

— Nic mi nie będzie, kochanie. Położę się za chwilę. Odwieź Sylwię i wracaj do mnie. Może… zjedlibyśmy kolację przy świecach? — Jej oczy zalśniły, lecz trwało to tylko chwilę.

— Pomyślimy — pocałował ją w policzek. — Zrób kanapki, a ja pogonię Sylwię.

Już wychodził z kuchni, kiedy coś go zatrzymało. Odwrócił się i spytał konspiracyjnym szeptem:

— Powiedz mi, po co jej ten podkoszulek.

Uśmiechnęła się łagodnie i odpowiedziała równie cicho:

— W granatowym naprawdę jej do twarzy.

— I to ma być powód, aby zabierać ojcu ulubioną koszulkę?

Mężczyźni! Nigdy nic nie rozumieją.

— Kochanie, Marta Kozłowska zaprosiła nad Zegrze siostrzeńca. Ten młodzieniec ma dziewiętnaście lat. Myślę, że to jest powód zawłaszczenia podkoszulka i odkopania zeszłorocznej sukienki.

— Sylwia i chłopcy? — Marek pokręcił z niedowierzaniem głową. — Przecież ona…

— Ona ma już piętnaście lat. A my musimy się z tym pogodzić, skarbie.

— Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. — Podrapał się po zarośniętym policzku, popatrzył przez chwilę na żonę, a potem wyszedł z kuchni.

Małgorzata westchnęła i zabrała się do robienia kanapek.

2

W całym domu panowała cisza. Aż trudno było w to uwierzyć. Żadnych krzyków, żadnej dzikiej muzyki, je dynie ciche pochrapywanie Saby. Chwile takie jak ta były w tym domu rzadkością.

Małgorzata nastawiła cichutko wieżę i usiadła przy biurku. Długo obracała w dłoniach białą kopertę, zwlekając z jej otwarciem.

W końcu jednak i tak musiała to zrobić. W kopercie była pojedyncza kartka, zapisana dużymi, nierównymi literami. Małgorzata wpatrywała się w nie tak, jakby chciała wyuczyć się ich na pamięć. Nie mogła uwierzyć w to, co pisała Teresa.

Małgosiu,

umieram. Kilka miesięcy temu wykryto u mnie raka piersi. Ignorowałam tę chorobę wiele lat. Nie chciałam dopuścić do jej istnienia. Ale ona sama wybrała. Ja stałam się ofiarą.

Teraz boję się już nie o siebie, tylko o Agnieszkę. Ja miałam czas, żeby się z tym pogodzić. Ona zostanie zupełnie sama.

Nie wiem, czy zdążę podziękować ci osobiście za wszystko, co dla nas zrobiłaś.

Masz wspaniałą córkę. Agnieszka wniosła w nasze życie tyle radości… wszystko dzięki tobie.

Zaopiekuj się nią, Małgosiu. To wszystko, o co proszę. Ona nie ma już nikogo. Zostałaś tylko ty.

Teresa

Świat zawirował Małgorzacie przed oczami i tak trudno było go zatrzymać. Po jej głowie tłukła się tylko jedna myśl: Teresa umiera. Nie mogła w to uwierzyć. Nie mogła uwierzyć, że życie może być tak okrutne. Biedna Teresa.

„Nie mogę jej tak zostawić. Muszę tam jechać. Muszę… zobaczyć moją córkę”.

Gdy Marek wrócił do domu, zastał żonę siedzącą w ciemnym pokoju. W mieszkaniu nie paliło się żadne światło. Jedynie z odtwarzacza dobiegały ciche dźwięki saksofonu Kenny'ego G.

— Małgosiu, coś się stało?

Zapalił światło. Patrzyła na niego nieprzytomnie. Był pewien, że go nie widzi.

— Muszę wyjechać.

— Dokąd?! — Podszedł do niej. Chciał ją pogłaskać po włosach, ale odsunęła jego rękę.

— Do Zakopanego. Moja przyjaciółka… Teresa… umiera. Muszę się z nią zobaczyć.

— Zawiozę cię. — Nie pytał o nic. Mimo że nie przypominał sobie, aby Małgorzata kiedykolwiek wspominała to imię, nie zadał ani jednego pytania. Widział, jak jest przygnębiona, i domyślił się, że musi to być dla niej bardzo ważne.

— Nie — zaprzeczyła gwałtownie i dopiero teraz spojrzała na niego przytomniej. — Pojadę sama. Nie wiem, ile to potrwa. Chcę być przy niej, kiedy…

Spuściła głowę. Te słowa nie chciały nawet przejść jej przez gardło.

— A co z naszym wyjazdem? Kozłowscy na nas czekają, zresztą Sylwia…

— Przyjadę do was. Wezmę telefon i będę z wami w kontakcie. Marek… czy mogę wziąć twój samochód?

— Tylko jedź ostrożnie.

— Boisz się o mnie czy o samochód? — Próbowała się uśmiechnąć.

— Ty wariatko.

Podszedł do niej, podniósł jak dziecko i mocno do siebie przytulił. Czuł jej serce, które trzepotało jak schwytany w dłonie ptak. Byli razem tyle lat, a on wciąż widział w niej tę samą Małgosię, którą ujrzał pierwszy raz na uczelni. Pomimo kilku kilogramów, których jej przybyło, jej buzia zachowała młodzieńczą świeżość, a usta nadal były namiętne. Przez te wszystkie lata kochał ją z każdym rokiem coraz bardziej.

— Uważaj na siebie. I przyjedź do nas jak najszybciej.

— Będę za wami tęskniła. — Zarzuciła mu ręce na szyję i wcisnęła zimny nos w znajome ciepło jego ciała.

— Jakoś wytłumaczę cię przed Sylwią. — Pogłaskał jej delikatne włosy, a potem nachylił się i wyszeptał prosto do ucha: — Kocham cię.

3

Wyjechała wczesnym rankiem, aby uniknąć pewnych o tej porze roku korków. Zakopane od dawna cieszyło się wśród turystów niesłabnącą popularnością i niesłusznie wciąż nazywano je „zimową stolicą Polski”, skoro tętniło życiem przez okrągły rok.

Droga była prawie pusta, a wschodzący dopiero dzień zapowiadał kolejne upalne godziny. Lato stulecia. Jeszcze jeden znak zapowiadający niechybny koniec świata.

Małgorzata zmrużyła oczy przed porażającym blaskiem pierwszych promieni słonecznych i sięgnęła do schowka po okulary przeciwsłoneczne.

Koniec świata nastąpił w jej życiu wczoraj. Wszystko przez jeden list od zapomnianej kobiety. Małgorzata skłamała Markowi, mówiąc, iż Teresa jest bliską przyjaciółką.

W zasadzie była… zupełnie obcą kobietą, poznaną przypadkowo.

Spotkała ją w warszawskiej klinice, na oddziale ginekologicznym. Obie szukały tam ratunku. Tylko że każda z nich wyobrażała go sobie inaczej.

Małgorzata miała dziewiętnaście lat, dopiero co rozpoczęła studia i pragnęła zrobić wielką karierę prawniczą. Jej duże ambicje roztrzaskały się w kawałeczki, gdy któregoś miesiąca w swoim kalendarzu nie odnotowała „trudnych dni”. Od obłędu i rozpaczy uratowały ją słowa najbliższej koleżanki z roku:

— Znam bardzo dobrego specjalistę. Jest naprawdę wybitnym ginekologiem. Przyjmuje w Warszawie. On ci pomoże.

Chwyciła się tych słów jak tonący brzytwy. Zapożyczyła się, zebrała pieniądze i pojechała do Warszawy na spotkanie z przeznaczeniem. Nie myślała o tym jak o zbrodni. Względy etyczne i moralne zostały zagłuszone jedną obsesyjną myślą: „Nie mogę tego zrobić rodzicom! Nie ja!”.

Nie ona. Wypieszczona jedynaczka, która dorastała pod kloszem. Oczko w głowie ojca, który widział w córce godnego następcę w palestrze. Córeczka ma musi, stawiana za wzór dalszej rodzinie i znajomym lekarzom. Nie ona, nie Małgosia, która zawsze była najlepsza, posłuszna i dobrze wychowana. Nie dziewczynka, która wiedziała, kiedy należy używać słów „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam”.

Przepraszam, mamo.

Przepraszam, tato.

Teraz słowo nie wystarczało. Stało się zbyt ubogie. Nie mogło zmazać grzechu, który popełniła.

Został więc tylko profesor. Wybitny specjalista. Cudotwórca. Potrafił sprawić, że martwe łono nagle zakwitało życiem. Potrafił również to życie zgasić.

Małgorzata jechała do niego przepełniona nadzieją. Wychodziła z jego gabinetu zgaszona i wciąż obarczona swoim brzemieniem, a także słowami:

— Nie, dziecko. Ja tego zrobić nie mogę. Jest za późno. Jestem lekarzem, nie mordercą.

Cały świat zawirował, a potem z wielkim hukiem zwalił się na głowę Małgorzaty.

Ukryła swoją tajemnicę w szpitalnej toalecie. Najpierw była jedna łza, a później cała ich rzeka. I głośny szloch. Dlaczego to właśnie ona?! W dodatku teraz, u progu życia!

Ciemna, wyasfaltowana ulica przyciągała. Falowała tam, w dole, kusząc zapomnieniem. Wyciągała przyjaźnie ramiona i zdawała się nawoływać: „No chodź! To nie będzie bolało. Już NIC nie będzie bolało”. Małgorzata wpatrywała się w nią jak zaczarowana, a myśli w jej głowie goniły jedna drugą. I wtedy usłyszała ten głos. Cichy, kobiecy.

— Nie warto.

Odwróciła się i spojrzała na nieznajomą. Niewysoką, drobną kobietę o rudych włosach, ściągniętych do tyłu gumką recepturką, o twarzy pokrytej widocznymi zmarszczkami. Zielone oczy nieznajomej patrzyły na Małgorzatę tak, jakby znały jej myśli.

— Co pani wie…

— Od wieków to samo. Niechciana ciąża, zmarnowana młodość i samotność. Ty i twoja tragedia. Wiele bym dała, aby być na twoim miejscu.

— Nie rozumiem…

Kobieta uśmiechnęła się, ale był to smutny uśmiech. Zagubiona łza spłynęła po jej policzku, przedzierając się wyżłobionymi przez czas koleinami.

— Obie przyjechałyśmy do profesora Ślusarczyka z nadzieją. I obie odchodzimy ze swoim garbem. Nawet cudotwórca nie potrafi wskrzesić życia ani go zgasić, gdy jest za późno. Który to tydzień?

— Osiemnasty. Początek piątego miesiąca.

— Osiemnasty tydzień. Nosisz w sobie dziecko. Nie komórkę, nie zapłodnione jajeczko. To jest już mały człowiek. Czy wiesz, że ono już cię słyszy? Rozpoznaje twój głos i bicie twojego serca? Czuje się bezpieczne w swoim małym mieszkanku. Ufa ci. Dlaczego chcesz je skrzywdzić?

— Nie mogę go urodzić! — Małgorzata nie potrafiła dłużej powstrzymywać łez. Wybuchnęła głośnym płaczem, dając upust nagromadzonym żalom, zawiedzionej miłości i tej przeraźliwej samotności, z którą walczyła od chwili, gdy dowiedziała się o dziecku. Szlochała roztrzęsiona, pozwalając, by nieznajoma kobieta tuliła ją do siebie i głaskała jej potargane włosy.

— Nie mo… mogę… Nie zro… zrobię tego ro… rodzicom. Nie mo… mogę. Nie mogę.

— Ćśśś, ćśśś. Już dobrze, wszystko będzie dobrze, znajdziemy jakieś wyjście. Ćśśś, maleńka. Jestem przy tobie. Nie zostałaś sama.

Zaufała tej kobiecie, w której oczach ukrył się smutek. Uwierzyła w jej słowa, chwyciła się ich zachłannie i się nie zawiodła. Teresa znalazła wyjście. Najlepsze.

— Ty pomożesz mi „urodzić” dziecko, a ja pomogę ci pozbyć się kłopotu. To tylko pięć miesięcy. Znikniesz na ten czas. Wymyślimy jakieś wiarygodne wytłumaczenie. Zabiorę cię do siebie, do Pucka. Tam urodzisz to dziecko i zrzekniesz się praw rodzicielskich. Ty uszczęśliwisz mnie, a ja… pomogę ci odzyskać dawne życie. Wciąż będziesz mogła patrzeć sobie w oczy…

Słuchała tego z otwartymi ustami. To niesamowite. Czuła się trochę tak, jakby grała w kiepskim melodramacie. Ale to było jedyne wyjście. Ona daruje życie dziecku, a ono jej…

Małgorzata zwolniła i zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu jakiegoś przyzwoitego zajazdu. Potrzebowała potężnej dawki kofeiny. Nieprzespana noc i pobudka o świcie dawały o sobie znać. Uciekała od wspomnień, ale one same wciskały się w jej życie. Były wokół niej, nie pozwalając zapomnieć. Tak jak i wyrzuty sumienia.

Sprzedałam cię, Agnieszko. Za wolność i młodość. Za kilka lat beztroski i za święty spokój.

4

Dochodziło południe, a Zakopianka aż kipiała od nadmiaru aut i amatorów górskich wspinaczek.

„Zadepczą nam te góry. Aż dziw, że Giewont jeszcze stoi na swoim miejscu”. Małgorzata wrzuciła trzeci bieg i posuwała się żółwim tempem za kolorowym sznureczkiem błyszczących metalików.

„Strach pomyśleć, ale z taką prędkością dojadę do Zakopanego na wieczór”. Włączyła radio, aby zabić czymś nudę i bezczynność. Po krótkim przeskakiwaniu po kanałach zdecydowała się na RMF FM. Głos spikera wirował w uszach, bynajmniej nie zachęcając do optymizmu: „Potężny korek zaczyna się tuż za Myślenicami i ciągnie aż do samej stolicy Tatr”.

Małgorzata westchnęła. Pięknie! Spędzi cały urlop, stojąc w gigantycznym korku. Telefon odezwał się nieoczekiwanie. Rozedrgany sygnał wyrwał ją z letargu i przerwał rozmyślanie.

— Halo?

— Cześć, kochanie. Dzwonię, aby spytać, czy wszystko w porządku. — Znajomy głos Marka przynosił spokój i tęsknotę.

— Cześć, kochanie. Wszystko jest OK. Tkwię właśnie w potężnym korku na Zakopiance, przy której Aleje Jerozolimskie w godzinach szczytu wysiadają! Niezły ubaw, mówię ci.

— Wyobrażam sobie. A znając twój temperament i brak cierpliwości, wiem, że musisz już ciskać straszliwe słowa w stronę współtowarzyszy ogonka.

Uśmiechnęła się. Tak bardzo brakowało jej jego optymizmu i ciepła.

— A jak wam upływa czas? Sylwia jest pewnie wściekła.

— Nie powtórzę tego, co usłyszałem na twój temat. Dowiedziałem się tylko, że zawsze wszystko jest dla ciebie ważne, tylko nie my.

— Spróbuj mnie jakoś wytłumaczyć.

— Nie ma sprawy. W końcu to mój zawód. Trzymaj się, maleńka, i uważaj na górskich zakrętach.

— Tęsknię za wami. Odezwę się, jak będę na miejscu. Pa, kochanie.

Odłożyła telefon i głęboko odetchnęła. Marek. Jego ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Stabilizacja i pewność każdego dnia. Przy nim nie mogło się wydarzyć nic złego. Zawsze był, gdy go potrzebowała. Zawsze trwał obok. Bała się tego związku, sparzona doświadczeniem młodzieńczej fascynacji. Jednakże cierpliwość i wiara Marka przekonały ją, że warto zaufać jeszcze jeden raz. Zaufała i teraz dziękowała Bogu za to Przeznaczenie.

Myśli o mężczyźnie jej życia przywróciły pamięć o przeszłości. Pojawiło się imię, które dawno temu wymazała ze swojego życia. Imię, które dało początek koszmarowi młodości. Imię, które dało początek życiu.

David. Zobaczyła go pierwszy raz na wykładzie. Prawo amerykańskie przyciągnęło wielu studentów zaciekawionych innym światem. Małgorzata znalazła się wśród nich. Poszła z ciekawości, została na zajęciach dla Davida. Był młody, egzotyczny, zbuntowany. Idealista, gotów naprawiać błędy kapitalizmu. Porywał młodych słuchaczy swoimi opowieściami i uczył sprawiedliwego prawa, które w rzeczywistości było tylko utopią.

Dla garstki wybitnych studentów Savisky organizował seminaria, na których niekończące się dyskusje zjednywały mu nowych zwolenników lub przysparzały wrogów. W latach „czerwonego” PRL-u David Savisky był niewątpliwie postacią barwną i ciekawą.

Dla Małgorzaty te wykłady i seminaria były odskocznią od szarej rzeczywistości. Nie opuściła żadnych zajęć i wszystkiemu przysłuchiwała się z zapartym tchem. Jej mądre wypowiedzi zwróciły uwagę Savisky'ego i wkrótce relacja uczeń–nauczyciel została zastąpiona układem przyjaciel–przyjaciel.

— Dlaczego wybrałeś Polskę? Przecież jest tak wiele innych krajów komunistycznych. Dlaczego właśnie ten kraj zafascynował cię najbardziej?

— Zajrzałem za żelazną kurtynę i wybrałem się tam, gdzie są najpiękniejsze dziewczyny.

Siedzieli razem w uniwersyteckiej kawiarence, popijając lurowatą kawę. Małgorzata czuła na sobie zawistne spojrzenia akademickiej płci pięknej, ale nic sobie z tego nie robiła. David wybrał ją spośród setek studentek przychodzących na jego wykłady. To z nią lubił rozmawiać najbardziej i to ją zaprosił na kawę i pączka.

— A tak poważnie? — Patrzyła na niego oczami błękitnymi jak polskie niebo.

— Moja matka była Polką. Dlatego tak dobrze znam wasz język. Zawsze chciałem zobaczyć jej ojczyznę, chociaż wydaje się inna od tej, którą mi opisywała.

— Dawna Polska już przebrzmiała. Nic już nie będzie takie samo.

— Nie mów hop… Jeszcze wiele przed wami. Wierzę w siłę młodości i w mądrość Polaków. Jeszcze wypłyniecie.

— A ty chcesz to przyśpieszyć?

— Daj spokój, Daisy, nie jestem rewolucjonistą. Chcę wam pomóc otworzyć oczy, to wszystko. Wierzę w ideały i sprawiedliwość. Ale wszystko w swoim czasie.

— A czy wierzysz w miłość?

— Miłość to utopia.

— Miłość to uczucie. Nawbijali wam w tej Ameryce samych wzniosłych rzeczy, ale zapomnieli o uczuciach. Człowiek je posiada. Nawet wojownik.

Uśmiechnął się.

— Chcesz ze mną walczyć?

— Nie. Chcę cię nauczyć kochać — odpowiedziała.

I uczyła go tak, jak potrafiła. Spacerowali po zachlapanych jesienną słotą uliczkach Lublina, godzinami wysiadywali w studenckich kawiarenkach, trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy.

— Jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi wyjechać, zabiorę ten błękit ze sobą. I w każdy pochmurny dzień będę spoglądał na niego z nową nadzieją.

Uwielbiała jego słowa. Wsłuchiwała się w nie i spijała łapczywie z jego ust. Wyławiała z nich to, co najpiękniejsze, i kolekcjonowała w swoim sercu jak małe obrazki szczęścia. Była szczęśliwa. Była pijana młodością, beztroską i miłością do tego dzielnego mężczyzny. On miał trzydzieści pięć lat, ona kończyła dopiero dziewiętnaście. Dojrzały mężczyzna zaczął budzić w niej kobietę. Słowami, spojrzeniem, dotykiem. Aż przyszedł dzień, w którym miłości nie można już było ubrać w słowa czy gesty. Były zbyt ubogie i nie mogły wyrazić ogromu uczucia, które wzbierało w Małgorzacie z dnia na dzień. W dniu jej dziewiętnastych urodzin David uczynił z dziewczyny kobietę. Za oknem padał pierwszy śnieg, dobroduszny pan w czerwonej czapce z pomponem hojnie rozdawał prezenty, a oni kochali się w akademickim pokoju przesyconym zapachem tanich perfum, drogich papierosów i miłości.

— Daisy, po raz pierwszy jestem szczęśliwy — szeptał, a ona płakała przygnieciona ciężarem jego ciała.

Pierwsza sesja była sprawdzianem dorosłości. Małgorzata wiedziała, że musi go zdać pomyślnie. Chciała udowodnić tę dorosłość sobie, Davidowi i rodzicom. Krzywdziła ich, kłamiąc, że uczy się u przyjaciółki. W rzeczywistości przesiadywała w maleńkim pokoiku Davida, paląc papierosy i wchłaniając zawiłości prawoznawstwa i logiki.

David wracał wieczorami, przynosząc bułki i butelkę wina. Odpytywał ją, a potem zabierał do łóżka. Przy nim przeszła całe wtajemniczenie w sztukę miłości. Poznała swoje ciało i nauczyła się wsłuchiwać w jego pragnienia. Wkrótce wiedziała, co jej sprawia największą przyjemność, a czego nie lubi. Nie wstydziła się mówić o tym Davidowi. To on nauczył ją otwartości i szczerości. Nigdy potem, nawet z Markiem, nie potrafiła rozmawiać tak swobodnie o swoich potrzebach i przyjemnościach. David był wyjątkowy.

Zniknął równie nagle, jak się pojawił. W ciągu jednego dnia jego gabinet opustoszał, a w pokoju akademickim zamieszkał Sowieta, który przyjechał do Polski z serią wykładów na temat doktryny Marksa i Engelsa. Wraz z Davidem ulotnił się delikatny powiew demokracji i wolności, który studenci Savisky'ego poczuli nawet za żelazną kurtyną. Zniknął, zabierając ze sobą niespełnioną nadzieję, rozczarowanie i swoje ideały. I czysty, piękny błękit ukryty w oczach studentki, która ożywiła jego martwe serce. Teraz miało ono umierać na nowo. Właśnie wtedy Małgorzata odkryła, że jest w ciąży.

Rozdział IITERESA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IIIAGNIESZKA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IVDRZEWO

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VSUKIENKA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIOCZEKIWANIE

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIIKOLOROWE MOTYLE

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIIISIERPNIOWE PAPIERÓWKI

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IXKRAKÓW, WARSZAWA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XZŁOTA JESIEŃ

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIPOWRÓT

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIIROZSYPANKA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIIIPUSTKA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIVCIEMNA STRONA MIŁOŚCI

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Karta redakcyjna

Copyright © by Monika A. Oleksa, 2012 All rights reserved

Redaktor prowadzący Katarzyna Lajborek-Jarysz

Projekt okładki Joanna Dąbrowska

Redaktor Marta Dobrecka

Wydanie I

ISBN 978-83-7785-920-9

Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected]