Niebo w kruszonce - Monika A. Oleksa - ebook + książka

Niebo w kruszonce ebook

Monika A. Oleksa

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Renata to kobieta za ladą. Lubi swoją pracę – przyzwyczaiła się do niej, podobnie jak do codzienności – oswojonej i przewidywalnej. Gdy pewnego dnia mąż oświadcza jej, że zamierza wyjechać do pracy za granicę, cały uporządkowany świat Renaty rozpada się, a czarne myśli zaczynają krążyć nad głową. Jak poradzi sobie bez Staszka, który dotąd zawsze przy niej był? Jak przyjmą to ich córki? Renata będzie musiała się nauczyć codzienności bez męża, co wcale nie będzie łatwe…

Pachnąca drożdżowym ciastem z kruszonką historia prowadzi nas przez życie Renaty, Kasi, Emilii i Melanii, pozwalając podpatrzeć, jak przez dziurkę od klucza, fragmenty ich życia. W nich to czytelnik niejednokrotnie odnajdzie siebie i natrafi na pytania, na które każda z bohaterek próbuje odpowiedzieć po swojemu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 450

Oceny
4,2 (70 ocen)
33
23
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ALenka40

Nie oderwiesz się od lektury

Piekna, ciepła, pełna mądrości życiowej opowieść o codzienności. Bardzo polecam
00
marita1888

Nie oderwiesz się od lektury

miła i ciekawa , może zbyt długie opisy przyrody ale ogół świetny
00

Popularność




Monika A. Oleksa Niebo w kruszonce ISBN: 978-83-65521-22-4 Copyright © Monika A. Oleksa, 2016 All rights reserved Redaktor: Paulina Wierzbicka Projekt okładki: Izabella Marcinowska Wydanie I Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Rozdział pierwszy

UŚMIECH WIOSNY

— Widzi pani, ta wariatka znowu rozmawia z motylami. Lata toto całymi dniami po osiedlu i uśmiecha się do roślinek i robali.

— A pani to przeszkadza? — Renata spojrzała na tęgą, niewysoką blondynkę z odrostami i odgarnęła z czoła grzywkę, która była już na tyle długa, że drażniła i wchodziła do oczu.

— Pani Reniu, ja to mam na głowie tyle spraw, że nawet nie mam czasu pomyśleć, czy mi to przeszkadza.

Renata westchnęła i powstrzymała się przed odpowiedzią, która wywołałaby lawinę lamentów i trudny do powstrzymania słowotok. Wydała grzecznie resztę i tęsknie spojrzała za okno.

Wiosna rozgościła się już na dobre. Drzewa zazieleniły się drobnymi listkami, trawa odzyskała swój soczysty kolor, a ptaki śpiewały jak szalone. Aż trudno było wysiedzieć w sklepie, kiedy świat dookoła tak kusił i zapraszał na spacer. Spojrzała na zegarek. Jeszcze dwie godziny i kończy zmianę. Ech, warto było wstać o czwartej czterdzieści pięć. Nie usiedziałaby w sklepie w taki piękny dzień.

— Dzień dobry, pani Reniu — smutne piwne oczy spojrzały na Renatę ze znajomym ciepłem. Uśmiechnęła się.

— Dzień dobry, panie Karolu. Pana chlebek już przyjechał.

Rzadko się uśmiechał, ale gdy to robił, pajęcza sieć zmarszczek przy jego oczach rozchodziła się cieniutkimi liniami ku skroniom i rozjaśniała tę miłą twarz radosnym blaskiem.

— Dziękuję.

Przychodził codziennie, zwykle o tej samej porze. Kupował niewiele, ot, tylko tyle, żeby wystarczyło dla samotnego mężczyzny w średnim wieku i owczarka niemieckiego o tak samo smutnym spojrzeniu jak jego pana. Na serdecznym palcu prawej ręki wciąż nosił złotą obrączkę, choć Renata wiedziała, że to tylko obronny mur oddzielający go od świata. Lubiła go. Lubiła sposób, w jaki na nią patrzył, tak ciepło i delikatnie. W ciągu tych kilku krótkich chwil wiedziała, że nadal jest kobietą i że wciąż może się podobać dojrzałemu mężczyźnie.

Stanisław już dawno przestał na nią patrzeć w ten sposób.

— Piękny dzień, prawda? — uśmiechnęła się. Chciała sprowokować ten uśmiech w zamian i zanurzyć się w nim właśnie dziś, kiedy wiosna tak pięknie rozłożyła swój płaszcz, rozsiewając wokół zapachy i dźwięki.

— Piękny. Obiecałem Reksowi długi spacer po wąwozie. Obu nam przyda się trochę ruchu i świeżego powietrza po tej długiej, męczącej zimie.

— Świetny pomysł, Reksowi na pewno się spodoba — starała się skupić na wbijanych na kasę produktach, ale jego spojrzenie rozpraszało ją.

— Bardziej spodoba mu się wątróbka, którą kupiłem na obiad. Wielbi drób w każdej postaci.

— Trzydzieści sześć osiemdziesiąt — podniosła głowę i spojrzała prosto w piwne oczy.

— Proszę — podał jej banknot pięćdziesięciozłotowy. Poczuła elektryzujący prąd, gdy opuszki jego palców przypadkowo dotknęły jej dłoni. Ręka jej zadrżała przy wydawaniu reszty.

— Pani też powinna wybrać się na spacer. Słońce dodaje energii.

Patrzyła, jak pakuje zakupy, a potem powoli wychodzi ze sklepu. W drzwiach jeszcze przystanął, odwrócił się i grzecznie ukłonił.

— Za każdym razem, jak przychodzi, zastanawiam się, kiedy w końcu zaprosi cię na kawę — brązowo-czekoladowa głowa Kasi wyjrzała zza regału z przetworami, na którym dziewczyna ustawiała słoiki dżemów i marynaty.

Renata spojrzała na koleżankę i popukała się palcem w czoło. Kasia wzruszyła ramionami i popatrzyła w okno, odprowadzając wzrokiem pana Karola i jego psa.

— O, widzę, że pani Emilia wyruszyła na powitanie wiosny.

Renata pokiwała głową.

— Tak. Nie przejdzie obojętnie obok żadnego motyla, biedronki czy nawet gąsienicy. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy jak ona, świat nie potrzebowałby broni nuklearnej ani wojsk strzegących granic. To dusza kobieta.

— Zauważyłaś, że jak wchodzi do sklepu, to wnosi ze sobą taki spokój, który wypełnia cię aż po czubki palców? Mówię ci, to anioł.

Renata myślała podobnie jak Kasia. Lubiła panią Emilię z rozwichrzonymi wiatrem rudymi włosami, uroczymi piegami i delikatnym uśmiechem, który nie znikał z jej twarzy. Trudno powiedzieć, ile miała lat. Była w tym nieokreślonym przedziale pięćdziesiąt plus z duszą dwudziestolatki. Kochała życie i szanowała każde, najdrobniejsze nawet stworzenie. Cieszyła się drobiazgami, tańczyła w kroplach deszczu, a latem nosiła słomkowe kapelusze z szerokim rondem. Nigdy na nic nie narzekała, na nic się nie skarżyła. Żyła sobie cichutko, nikomu nie wchodząc w drogę, a mimo to mieszkańcy tutejszego osiedla nazywali ją wariatką. Była sama, ale nie czuła się samotna. Mieszkała z przygarniętymi zwierzakami i dbała o nie jak o własne dzieci, których nigdy nie miała. Kasia miała rację. Każda, nawet krótka rozmowa z panią Emilią przynosiła ukojenie i spokój. Emilia emanowała ciepłem, które trudno było nazwać inaczej niż zwykłą ludzką dobrocią.

— Jak dziewczynki? — Kasia skończyła ustawianie, przyjrzała się uważnie stworzonej przez siebie kompozycji i zadowolona z efektu przysiadła na tekturowym pudełku odwróconym dnem do góry.

— Totalna beztroska i rozprężenie. Iga żyje już wyłącznie wycieczką do Londynu, wyjeżdżają za tydzień na sześć dni. Klasa Julki przygotowuje jakiś musical na dni otwarte szkoły, więc codziennie słuchamy coraz to nowego repertuaru, bo Julka uczy się również ról koleżanek, rozumiesz, tak na wszelki wypadek, gdyby któraś zachorowała.

— Nadal marzy o aktorstwie? — zielone, życzliwe oczy Kasi patrzyły na Renatę ze szczerym zainteresowaniem.

— Taaa. — Renata westchnęła. — Nadal na topie filmówka w Łodzi.

— To dobrze, że ma marzenia. Życie jest o wiele ciekawsze, jeśli nie boisz się marzyć i sięgać wysoko.

— Ale jak nie nabijasz sobie głowy bzdurnymi pragnieniami, to przynajmniej się nie rozczarujesz, gdy nic nie wyjdzie z ich realizacji. Upadek z wysokich chmur boli.

— No i co z tego, że boli? Ale masz świadomość, że przynajmniej próbowałaś. Bez marzeń żyjesz w zasklepionej skorupie z wiecznymi pretensjami do świata. Tracisz swoją wrażliwość i przestajesz dostrzegać to, co w życiu ważne. Nie podcinaj im skrzydeł, Renia, i nie chroń przed życiem za wszelką cenę. One same muszą posmakować porażek, nie uwierzą tobie.

— Dlaczego ty nie pójdziesz na studia, Kasia? Jesteś młoda, masz przed sobą całe życie, nie czekaj tak, jak ja czekałam, bo utkniesz w tym jednym, niezmiennym punkcie i zabraknie ci siły, aby cokolwiek zmienić.

— Wiesz co, masz wiosenną depresję. — Kasia podniosła się z pudełka i otrzepała fartuch. — Powinnaś wybrać się na długi spacer, jak pani Emilia. Wracam na sery.

— Zważ mi dwadzieścia deko edamskiego i wędliny tej co zawsze. A, i schabu na kotlety! — krzyknęła za nią Renata i zajęła się klientem, który pojawił się przy jej stanowisku.

Był to dział alkoholowy połączony jednocześnie z punktem kasowym, jedynym czynnym o tej porze dnia, kiedy ludzi w sklepie było jeszcze niewielu. Renata lubiła ten swój przytulny kącik zabudowany regałami na dość niewielkiej powierzchni sklepu. Za plecami miała półki wypełnione alkoholem ze wszystkich stron świata i jeden regał z niezbędnymi kosmetykami i lekami przeciwbólowymi. Nad głową, tuż nad kasą, zawieszony był podajnik z papierosami. Sięgała tam, wspinając się na palce, ale dzięki takiemu rozwiązaniu każda powierzchnia w sklepie była sensownie zagospodarowana. Przed sobą Renata miała wejście do sklepu i duże okno z niskim parapetem, na którym stały równo poukładane koszyki. To okno lubiła najbardziej. Nazywała je swoim „oknem na świat”. Za nim toczyło się zwyczajne życie, które lubiła obserwować. Mieszkańcy LSM-owskiego osiedla spieszyli do swoich obowiązków, dzieci maszerowały do szkoły lub wracały z niej, leniwie wymachując workiem, i wstępowały do sklepu po loda lub paczkę czipsów, w zależności od nasilenia głodu i temperatury za oknem. Psy, które rozpoznawała już z imienia, wychodziły na spacer na skwerek przed sklepem, a ich właściciele zatrzymywali się w pośpiechu na chwilę sąsiedzkiej pogawędki. To życie, tam, za oknem, było doskonale zorganizowane i wypełnione drobiazgami, w których Renata odnajdywała wewnętrzny spokój i w których czuła się bezpiecznie. Te drobiazgi zachwycały, jak chociażby rozmowy pani Emilii z motylami. Gdyby nie to okno, nigdy nie zwróciłaby na nie uwagi. Byłaby kolejnym przechodniem przemykającym przez życie z oczami zamkniętymi na to, co naprawdę ważne. Obrazy, jakie śledziła, łagodziły monotonię pracy, która była czymś więcej niż nużące przesuwanie przez czytnik kodów kreskowych.

— Dzień dobry — uśmiechnęła się do dobrze znanej z widzenia twarzy z siateczką zmarszczek rozłożonych symetrycznie na policzkach i wysokim, jasnym czole.

— Listonosz był, więc mogę dzisiaj zaszaleć — do Renaty uśmiechały się usta i oczy starszej kobiety. — Wnuki przyjadą, muszę mieć w domu coś słodkiego. I barszczyk ugotuję z młodej botwinki. Syn bardzo lubi. Bo synowa to mu nie gotuje. Nie ma czasu, doktorat robi. Wszystko ważniejsze od dzieci, męża i domu. I wiecznie niezadowolona, zdenerwowana i zmęczona. A syn ją usprawiedliwia. Bo ona taka zapracowana, bo ten doktorat. Ale po co, pani Renatko? Po co tyle na siebie brać, jak życie tylko jedno? Ma pracę, to jej się nie podoba. Chce zmienić i stąd ten doktorat. A jak i rodzinę będzie chciała zmienić? Bo ta, którą ma, też jej się nie podoba.

Tyle ludzkich opowieści przepływało przez czytnik wraz z zakupami wynoszonymi później w reklamówkach lub materiałowych torbach z uszami. Ludzie wychodzili z ciężarem siatek, ale często lżejsi o tę jedną opowieść, której nie mieli siły już dłużej w sobie utrzymać. Tego, co dostawali w osiedlowym sklepie, nie mógł im zaoferować żaden, nawet najtańszy supermarket. Odrobina uwagi i chwila czasu, w trakcie której ktoś ich wysłuchał. Człowiek, dla którego byli kimś więcej niż anonimowym klientem. Dlatego Renata lubiła swoją pracę i choć niejednokrotnie przychodziły chwile zwątpienia i żalu z powodu niewykorzystanych możliwości, czuła, że bycie kobietą sklepową to tak naprawdę coś więcej niż monotonne nabijanie na kasę i wykładanie towarów na półki. Jej praca to był człowiek po drugiej stronie lady, a kontakt z nim dawał Renacie siłę na każdy kolejny dzień i wrażliwość, której nie doświadczyłaby w żadnym biurze.

— Twój ser, krakowska z Bobrownik i schab. Voilà! — Kasia zjawiła się przy kasie jak dobry duszek, wręczając Renacie złożone wcześniej zamówienie.

— Dzięki, skarbie. — Renata dorzuciła produkty do swojego koszyka i czekając na koleżankę z drugiej zmiany, podliczyła wszystko i nabiła na kasę. — Najbardziej w tej pracy cenię to, że nie muszę już nigdzie wstępować po zakupy.

— No, chyba że dla przyjemności. — Kasia roześmiała się i puściła do Renaty oko. — Tak jak ja dzisiaj. Zamierzam poszaleć w poszukiwaniu wiosennej sukienki. Jak ja się cieszę, że za chwilę stąd wyjdę. — Kasia wyjrzała tęsknie przez otwarte drzwi, uśmiechając się do wiosny, która wydawała się przygotowywać do pozostania w mieście na dłużej. — Kurczę! — wykrzyknęła nagle, dostrzegłszy zbliżającą się w stronę sklepu postać. — Nogi mi miękną za każdym razem, jak widzę tego faceta!

Renata schowała pieniądze do kasy, wydała sobie resztę i wrzuciła ją niedbale do skórzanego portfela. Podniosła głowę i spojrzała na mężczyznę, od którego Kasia nie mogła oderwać wzroku. Pomimo swojej przekroczonej już kilka lat temu czterdziestki nadal mógł się podobać. Był dość wysoki, na tyle, aby kobieta mogła czuć się przy nim bezpiecznie. Postawny i nieco misiowaty, z silnie zarysowanymi pod napiętym podkoszulkiem ramionami, które obiecywały bezpieczną przystań. Kiedyś ciemny brunet, dziś lekko szpakowaty, z ciemnymi oczami, które kryły w sobie tyle różnych emocji. Znała je wszystkie, począwszy od gniewu, kiedy te oczy ciemniały i ziębiły spojrzeniem, przez łagodność, ciekawość i pożądanie, które nadal, choć już coraz rzadziej się w nich pojawiało. Staszek. Była z nim dziewiętnaście lat, a czasami miała wrażenie, że tak mało o nim wie. Uśmiechnęła się, a on pocałował ją w policzek na powitanie.

— Gotowa?

Skinęła głową, sięgnęła po siatkę z zakupami i podała mu.

— Do jutra.

— Do zobaczenia.

Wyszła, odprowadzana wzrokiem koleżanek, przy boku mężczyzny, z którym dzieliła życie.

Lubiła, jak po nią przyjeżdżał, ale z biegiem lat zagubiła gdzieś tę dziewczęcą radość przebywania z nim. Ceniła wygodę powrotu do domu samochodem, a nie zatłoczonym autobusem z siatkami pełnymi zakupów. Staszek był kierowcą MPK i podobnie jak Renata pracował na zmiany. Nie zawsze czas ich pracy się pokrywał i były dni, kiedy Renata przemykała z lękiem ciemnymi uliczkami na przystanek, bo Staszek kończył zmianę przed dwudziestą trzecią, a ona zamykała sklep po dwudziestej pierwszej. Nie lubiła tych samotnych powrotów, lubiła za to obecność Staszka. Czuła się przy nim bezpiecznie.

Nagła cisza wyrwała Renatę z zamyślenia. Nie pracował silnik samochodu, umilkło radio. Spojrzała przytomniej przed siebie, a potem pytająco na męża.

— Dlaczego tu stanąłeś?

— Pomyślałem sobie — popatrzył na nią niepewnie, pocierając kciukiem zmarszczone czoło — taka ładna dziś pogoda, pomyślałem, że pójdziemy na spacer.

Rozejrzała się zaciekawiona.

— Będziemy spacerowali po Krakowskim Przedmieściu?

Uśmiechnął się rozbawiony.

— Nie, po parku. Przecież to niedaleko.

— To zabawne — położyła rękę na klamce samochodu. — Dwukrotnie dzisiaj usłyszałam, że powinnam pójść na spacer.

— Słyszysz i masz. — Stanisław otworzył drzwi i wysiadł z samochodu.

Szli obok siebie, z rękami opuszczonymi i bezradnymi, jakby zapomnieli, do czego służą dłonie i palce, które splatają się ze sobą bez miłosnego uniesienia, ale w najbardziej naturalnym odruchu bliskości. Radosne promienie słoneczne ukazywały całą niedoskonałość miasta zmęczonego długą zimą i latami zaniedbania. Strome, wąskie schodki prowadzące do parku od ulicy Bieczyńskiego kruszyły się pod ciężarem kroków przemierzających tę drogę każdego dnia od samego rana, kiedy Lublin budził się i żył swoim rytmem dużego-małego miasta.

Zapach wiosny w parku odurzył Renatę. Patrzyła jak urzeczona na oblepione białymi kwiatami drzewa i soczystą zieleń trawy poprzetykanej żółtymi mleczami. Zamknęła oczy, wciągnęła głęboko w płuca powietrze pachnące słodką wonią brzemiennych w kwiaty bzów i poczuła, że żyje i czuje tę wiosnę każdą najmniejszą komórką swojego ciała. A potem poczuła, jak dłoń Staszka nieśmiało otula jej rękę. Splotła swoje palce z jego, czując zgrubienie obrączki, i spojrzała na męża z uśmiechem szczęścia w oczach.

— Ten spacer to był fantastyczny pomysł.

— Rena, dlaczego my tak rzadko wychodzimy gdzieś razem? Gubimy się…

— Pytasz, jakbyś nie wiedział. Nie mamy czasu na takie spacery. Po pracy trzeba wracać do domu, zrobić dziewczynkom obiad, dopilnować lekcji. Przed południem tym bardziej nie ma na to czasu, bo jest tysiące innych rzeczy do załatwienia. Życie weryfikuje nasze marzenia, kochanie.

Nie wiedziała, czy ją słyszy. Szedł zamyślony i zapatrzony w świat, który podarował im maj. Renata czuła się niezręcznie tak blisko Staszka, idąc przed siebie bez konkretnego celu. Zazwyczaj zmierzała gdzieś, dokądś, w wyznaczone sobie miejsce. Ten czas tu i teraz był czymś nowym, zupełnie dla niej nieznanym od chwili, kiedy urodziły się dziewczynki.

— Zapominamy o sobie, Rena. Przejmujemy się tysiącem niepotrzebnych drobiazgów, a zupełnie lekceważymy to, co naprawdę ważne. Zobacz, nie wrócimy dziś do domu na czas i świat się nie zawali. Dziewczyny, jak zgłodnieją, same odgrzeją sobie obiad. Jak jeden dzień nie odkurzysz, mieszkanie nie zarośnie brudem. Nasze obowiązki nie znikną, nie odejdą, ale ten czas… on się już nie powtórzy, Rena.

Lubiła, kiedy tak do niej mówił. Rena. Tylko Staszek nazywał ją w ten sposób. Wymyślił to dawno temu, kiedy jeszcze nie byli małżeństwem. Zachwycił ją od pierwszego dnia, kiedy tylko go poznała. Potem gdzieś ten zachwyt zgubiła i dziś już nie umiała sobie przypomnieć gdzie i dlaczego.

Spojrzała na staw, na którego powierzchni unosiły się listki wierzby, opadłe z pochylonego nad wodą drzewa. Czasami była jak taki liść, płynący tam, dokąd porwie go prąd. Bezwolny, popychany wiatrem. Renata też dawała się nieść życiu, pozwalając, żeby za nią decydowało. Tak było bezpieczniej. W ten sposób życie mniej bolało, bo niewiele od niego oczekiwała.

Zmęczony podróżą motyl przysiadł na oparciu ławki. Zatrzymała Staszka w pół kroku i wskazała na to maleńkie cudo, które tak wzruszało panią Emilię. Renata też to poczuła. Wzruszenie i radość z takiej drobnej rzeczy jak ta. Zwyczajny motyl na zwyczajnej ławce, z której gdzieniegdzie odprysła farba. A jednak dla niej w tej chwili było to nadzwyczajne. Drobiazg i chwila, które potrafią przynieść spokój i lekkość, jakiej nie czuła już od bardzo dawna.

— Chodźmy na lody — powiedziała nagle, ciągnąc męża za rękę.

Popatrzył na nią z figlarnym uśmiechem i iskierkami radości w oczach.

— Włoskie czy gałkowe?

— Oczywiście, że włoskie! I bardzo śmietankowe! W takim spiczastym wafelku.

Pokręcił głową rozbawiony i zawrócił w kierunku Krakowskiego Przedmieścia.

— Wiesz co, Renia, mam wolną niedzielę. Pojedźmy z dziewczynkami do Kazimierza. Dawno tam nie byliśmy.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się najpiękniej, jak umiała.

— Pojedźmy — odpowiedziała, a potem wysunęła rękę z mocnego uścisku Staszka i pobiegła po schodach, śmiejąc się radośnie i pozwalając, by ją dogonił.

Kasia wystawiła twarz do słońca i przez dobrą chwilę grzała się w ciepłym dotyku promieni na swojej bladej skórze. Potrzebowała tego spaceru i tej nowej sukienki. Już z daleka przykuła ona wzrok Kasi, kusząc z okna wystawy sklepowej. Żółta jak wiosenne mlecze, którymi obsypane były osiedlowe trawniki, zalotna i bardzo kobieca, zawróciła dziewczynie w głowie i odsunęła na bok rozsądek. Stała się małym szaleństwem i wielką przyjemnością wśród tych monotonnych dni upływających jeden po drugim niezmiennie utartym rytmem. Kasia uśmiechnęła się do swoich myśli. Marlence na pewno się spodoba. Jak każda mała dziewczynka uwielbiała mamę w kolorowych sukienkach.

Spojrzała na zegarek i żwawszym krokiem ruszyła w stronę przedszkola. Nie chciała jechać autobusem. To tylko dwa przystanki, a w takim dniu jak dziś jak najdłużej chciała zatrzymać wiosnę i jej ciepłą pieszczotę na policzkach i odsłoniętych ramionach. Mijane wystawy sklepów uśmiechały się do Kasi jej własnym odbiciem.

„Życie, pomimo całego swojego okrucieństwa, jest piękne”, pomyślała. To piękno zamierzała pokazać Marlence. Zrobią sobie dziś małe, prywatne święto. Pojadą do Ogrodu Botanicznego, gdzie będą mogły powitać wiosnę i przyjrzeć się jej w całej okazałości i gdzie Kasia będzie mogła zapanować nad rozbieganą czterolatką, którą rozsadzała energia.

Myśl o córce jak zawsze ogrzała serce Kasi i dziewczyna przyspieszyła kroku, stęskniona za lepkimi paluszkami małych rączek i roześmianą buzią, która słodkie całuski miała zarezerwowane tylko dla niej. Dla Kasi.

Poczuła ten znajomy odór, gdy tylko weszła do domu. Cała radość utkana wiosną prysła jak mydlana bańka, a kosmaty pająk przytłaczającej rzeczywistości podpełzł pod samo gardło i ścisnął tak, że aż zabolało. Kasia odłożyła torbę z zakupami, odwróciła się do Marlenki i zmusiła usta do uśmiechu.

— Idź, umyj dokładnie rączki. Masz na nich mnóstwo bakterii, których trzeba się pozbyć.

Dziewczynka zdjęła buciki, skinęła poważnie głową i pobiegła do łazienki, a Kasia wykorzystała chwilę jej nieobecności i zajrzała do pokoju. Poznała ten nieudolnie zgarnięty bałagan i na moment mocno zacisnęła powieki, aby nie wypuścić ani jednej łzy, które już się zbierały.

— Znowu piłaś — starała się bardzo, aby jej głos nie zdradzał żadnych emocji, ale czuła, że nie panuje nad jego drżeniem.

— A ty znowu swoje! Nie piłam, tylko miałam gościa. Zmoczyłam usta dla towarzystwa.

— Pożyczyłaś pieniądze, tak? Od kogo tym razem?

— Przestań prowadzić śledztwo i zajmij się swoim życiem. Też dużo ci brakuje do doskonałości. Gdzie Marlenka?

— Nie pokazuj się jej w takim stanie. — Kasia chciała się wycofać, ale już wiedziała, że matka nie odpuści. Była w tym stanie upojenia, kiedy jeszcze nie przekroczyła granicy, a już zasmakowała i walczyła z rozdrażnieniem i pragnieniem sięgnięcia po jeszcze.

— W jakim stanie? Przepraszam cię bardzo, w jakim stanie? Co to, we własnym domu już mi przyjąć gościa nie wolno? Póki co to chyba ty mieszkasz u mnie, a nie odwrotnie, więc proszę cię, okaż mi choć odrobinę szacunku, bo należy mi się on chociażby dlatego, że jestem twoją matką.

Znała ten scenariusz na pamięć, chociaż tak często starała się o nim zapomnieć. Wiedziała, że padnie wiele słów, które zabolą jak ostre kawałki szkła w zetknięciu ze skórą. I pomimo że wracały wciąż te same, nie można się było na nie uodpornić. Zapadały głęboko w pamięć i powracały jak bumerang nawet wtedy, gdy odrzucała je bardzo daleko.

W maleńkich objęciach Marlenki świat sklejał się powoli w całość. To był jej wielki dar, który dostała od Pana Boga za wszystkie niedoskonałości swojego życia. To dziecko, które pojawiło się bez żadnego planu i zaproszenia, dało jej niesamowitą siłę i dziś już wiedziała, że przetrwa wszystko dla niej. I dzięki niej. Wtulając się w złote włosy córeczki, przypomniała sobie dzisiejsze słowa Renaty: „Dlaczego ty nie pójdziesz na studia, Kasia?”. Kasia wiedziała dlaczego. Bo studia kosztują. Bo potrzeba na nie czasu, a ona nie miała ani jednego, ani drugiego. Miała za to pracę, z której co miesiąc odkładała na spełnienie największego marzenia. Na własne mieszkanie, które będzie tylko jej i Marlenki. To będzie ich dom, w którym zawsze będzie spokój i w którym obie będą czuły się bezpiecznie. Na razie musiała zacisnąć zęby i przetrwać. I uchronić własną córkę przed dzieciństwem, jakiego sama doświadczyła.

Emilia wyszła przed drzwi swojej galerii przy Złotej i odetchnęła wiosną. Przymknęła oczy i pozwoliła, aby złote promienie zatrzymały się na jej piegowatej twarzy. Maj tego roku wszedł z wielkim rozmachem, kolorując świat swoim miękkim pędzlem i rozsiewając woń kwitnących drzew. Emilia czuła ten specyficzny oddech wiosny nawet tu, na Starym Mieście. Kochała wiosnę za jej niewinność i obietnice, które zwiastowała. Jak każde uśpione życie, wraz z wiosną wybudzała się z zimowej apatii i nabierała sił do działania. Wiosną jej pejzaże uwodziły, a zmysły Emilii znacznie mocniej chłonęły otaczający świat.

Otworzyła oczy i przysłoniła je ręką przed rażącym blaskiem. Po jej lewej stronie od lat niezmiennie wznosiła się bazylika oo. Dominikanów, z przylegającym do niej klasztorem. Po prawej widziała Rynek i Trybunał Koronny, pod który podjeżdżały młode pary, wstępując na nową drogę wspólnego życia. Galeria Emilii otoczona była ze wszystkich stron kawiarniami i restauracjami, których stoliki od pierwszych cieplejszych dni powychodziły na wybrukowane ulice. Najbardziej lubiła chwile przy herbacie w Akwareli, gdzie woń jaśminu w imbryczku przenosiła Emilię do parku, zatrzymując ją przy niedostrzegalnych drobiazgach w środku rozpędzonego dnia.

Lubiła obserwować ludzi. Byli bardzo różni, ale każdy z nich miał w sobie ogromne bogactwo. Emilia to widziała. Patrzyła w oczy nieznajomych i uśmiechała się do nich, próbując rozproszyć ponury mrok lub obojętność. Czasami odwzajemniali jej uśmiech, ale w większości przypadków uznawali ją za nieszkodliwą wariatkę. Bo była inna. Prawdziwa. Bo życie było dla niej darem, a każda chwila bezcenna. Nie narzekała, bo nie miała na co. Akceptowała siebie taką, jaka była. Nie żądała więcej, niż mogła dostać, nie pragnęła rzeczy dla samego posiadania. Wystarczało jej, że żyła, tu i teraz.

Powiew rozgrzanego wiatru zatańczył wokół Emilii i delikatnie otulił jej nieosłoniętą szyję. Uśmiechnęła się do rudego kota, który przemknął pod murami kamienicy, miaucząc żałośnie. Znów udało jej się uchwycić chwilę. Patrząc ponad dachami kamienic, wyszeptała krótkie „dziękuję” i wróciła do swojego sklepu i swoich obrazów.

— No i co, długo tak jeszcze będziemy spacerować? — ironiczny głos Igi przerwał panującą między nimi ciszę.

Wszystko poszło nie tak, jak sobie zaplanowali. Rodzinny wyjazd do Kazimierza nie wzbudził w dziewczynkach entuzjazmu. Julia co prawda, uradowana obecnością obojga rodziców, chłonęła kazimierski klimat, przystając przy każdym kolorowym straganie ustawionym wzdłuż ulicy Nadwiślańskiej i z zachwytem obserwując statki kołyszące się na Wiśle. Dla Igi ten wyjazd od początku był porażką. Dziewczyna przechodziła teraz wiek, w którym świat zawężał się głównie do przyjaciół i dobrej zabawy. Rodzice w tym świecie byli zupełnie z boku.

— Dlaczego ty wiecznie jesteś niezadowolona? — Renatę coraz częściej drażniło zachowanie córki.

— A dlaczego ty wiecznie się mnie czepiasz? — Iga nałożyła na uszy słuchawki iPoda i odgrodziła się od matki murem głośnej muzyki.

Renata spojrzała bezradnie na Staszka, szukając u niego wsparcia i zrozumienia, ale on tylko wzruszył ramionami.

Nie tak miała wyglądać ta niedziela. Miało być rodzinnie i radośnie, beztrosko i świątecznie. Było gorzko.

Renata przymknęła oczy, które niebezpiecznie zwilgotniały. W kazimierskim zgiełku przypłynęło wspomnienie. Letni, słoneczny dzień i spokój podlubelskiej wsi. Duży sad pełen napęczniałych wiśni i brzęczenie pszczelej rodziny, skuszonej słodką wonią owoców. I ich zabawa w berka między drzewami. Małe dziewczynki, wbiegające radośnie w jej ramiona i przepychające się w walce o buziaka. Roziskrzony wzrok Staszka, ślizgający się po jej nagich ramionach i opalonych udach. Wtedy marzyli o chwili samotności, a dziewczynki nie odstępowały ich na krok, szczęśliwe, że mają rodziców na wyłączność.

Co się z tym wszystkim stało w ciągu minionych lat? Dlaczego słodkie kocięta stają się tak szybko dzikimi kotkami, egoistycznie zapatrzonymi w swoje potrzeby i niezważającymi na uczucia innych?

— Wiecie co, chodźmy na lody — dla Staszka było to jedyne zajęcie, które choć przez chwilę mogło złączyć całą rodzinę.

Julka podskoczyła do góry z radości. Iga kiwała się w rytm muzyki, a Renata otworzyła oczy i wolnym krokiem ruszyła za mężem i córkami.

Kazimierz puścił do niej swoje kolorowe oko. Był gwarny, a nawet trochę pospieszny. Niósł ją brukowanymi uliczkami, odsłaniając swoje majestatyczne piękno. Małe domki wplatały się między stare, zabytkowe kamienice, urokliwe ogródki kawiarenek zapraszały na chwilę wytchnienia przy kawie i oferowanych tu smakołykach, a specyficzny zapach starego drewna i wąwozów unosił się w powietrzu, pozwalając poczuć wyjątkowość tego miejsca. Renata przystanęła i spojrzała na strzegącą miasta od wieków basztę i ruiny zamku. Wzgórze, na którym się znajdowały, porośnięte było soczystą, bujną zielenią, która koiła i uspokajała zmęczone ostrym słońcem oczy. Renata odetchnęła głęboko i weszła za Staszkiem i córkami w przemieszany, różnorodny tłum wypełniający kazimierski rynek, pozwalając mu się porwać i poddając się jego rytmowi.

Rozdział drugi

PSIE SERCE

Pogoda ubiegłego tygodnia spłynęła wraz z deszczem, który wiosenną melancholią uderzał od rana o okienne parapety. Ponury nastrój wyczuwało się nawet w sklepie. Klienci wchodzili do środka wraz z kroplami deszczu ociekającymi z poważnych parasoli i ze smętnymi minami na zmęczonych twarzach. Poniedziałkowy poranek sam w sobie nie należał do przyjemności, a gdy dodatkowo od świtu witał on dzień monotonnym deszczem, cała energia gromadzona przez weekend i pogodny nastrój ulatywały gdzieś z chwilą, gdy trzeba było odrzucić kołdrę i wstać z łóżka do swoich obowiązków.

Renata w milczeniu nabijała ceny na kasę i wydawała resztę. Dziś nie miała siły się uśmiechać, podobnie jak jej klienci. Wczorajszy wyjazd rodzinny, który miał być przyjemnością, uświadomił im, że już nie potrafią spędzać wspólnie czasu. Wzajemna obecność, zamiast cieszyć, drażniła i irytowała, a pogodna niedziela zamieniła się w próbę przetrwania. Renata spojrzała na Kasię, nieobecną i zatopioną w swoich myślach na stoisku z mięsem i serami. Ona też nie wyglądała najlepiej. W ogóle ostatnio Kasia jakoś posmutniała i zachowywała się tak, jakby ktoś podciął jej skrzydła. Zabrakło jej dobrej energii i pogodnego uśmiechu. Zamilkła, co szczególnie Renatę niepokoiło. Pomimo sporej różnicy wieku dobrze się rozumiały i potrafiły przegadać ze sobą całą wspólną zmianę. W zasadzie to… Renata niewiele o Kasi wiedziała. Wiedziała, że ma córeczkę, bo zdjęcie Marlenki Kasia nosiła przez cały czas przy sobie i z dumą pokazywała śliczną dziewczynkę o dużych, niebieskich oczach i złotych włosach wijących się na końcach i sięgających pasa. O ojcu Marlenki Kasia nie chciała rozmawiać. „To był drań”, skwitowała wszystko jednym zdaniem i więcej do tego nie wracały. Kasia była zafascynowana kulturą Włoch, tamtejszą kuchnią, naturą Włochów i samym językiem, którego uczyła się z pasją. Tyle Renata wiedziała, bo o tym często rozmawiały. Ale nie rozmawiały o życiu prywatnym Kasi i o tym, co ją smuci, jak sobie radzi z samotnym wychowywaniem Marlenki i czy jest ktoś, kto jej w tym pomaga. Kasia o tym nie mówiła, a Renata nie chciała wchodzić w jej życie z butami i bez zaproszenia. Teraz, patrząc na posmutniałą dziewczynę, nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Postanowiła zostawić to tak, jak jest.

— Wydała mi pani dwa złote zamiast pięciu — zirytowany głos klientki sprowadził Renatę na ziemię.

— Przepraszam — posłała kobiecie skruszone spojrzenie i szybko naprawiła błąd.

— Co się z tymi ludźmi porobiło, odkąd zaczęły za nich myśleć komputery i maszyny. Na każdym kroku trzeba pilnować. — Klientka należała do tych, które lubiły sobie ponarzekać.

Renata westchnęła cicho. Zapowiadał się ciężki dzień.

Stanisław był już w zasadzie zdecydowany, nie wiedział tylko jeszcze, jak powiedzieć o tym Renacie. Jako mężczyzna czuł się fatalnie, przynosząc do domu co miesiąc pensję, z której nie było mowy o odłożeniu czegokolwiek, chociażby na rodzinne wakacje. Owszem, łącznie z poborami Renaty nie było najgorzej, ale potrzeby rosły wraz z dziewczynkami. W przyszłym roku Iga będzie zdawała maturę, a wiadomo, że z tym wiążą się koszty korepetycji, studniówki i utrzymania osiemnastolatki.

Marek namawiał go już od dłuższego czasu, ale aż do tej pory Stanisław nie był przekonany do jego pomysłu. Wyemigrować do pracy? I do tego do kraju, w którym jeżdżą po lewej stronie jezdni? Nie za dobrze znał angielski, uczył się go dawno temu i bez zapału, a znajomość tego języka, według niego, była przepustką do Europy o wiele lepszą niż otwarte granice. Poza tym Stanisław nie lubił zmian. Dobrze czuł się w środowisku, w którym pracował, Lublin znał jak własną kieszeń, tutaj się w końcu urodził. I tylko te marne grosze, które na coraz więcej rzeczy już nie starczały.

Tylko jak tu zostawić Renatę i dziewczynki? I to wszystko, czym tutaj żył?

Stanisław westchnął, zapatrzony w ciężkie krople osuwające się po szybie autobusu. Musi porozmawiać z Renatą, a to wcale nie będzie proste.

Przeciągnął się, włączył silnik i ruszył z przystanku, zaczynając swój kolejny już tego dnia kurs.

— Prosiłam trzydzieści deko, a pani mi tu trzydzieści cztery ukroiła! — ze stoiska, które obsługiwała Kasia, dobiegł podniesiony głos wzburzonej klientki.

— A pani myśli, że ja wagę w nożu mam? — odpowiedziała takim samym podniesionym głosem Kasia.

Renata obejrzała się zaniepokojona. Napięcie wisiało w powietrzu i było wszechobecne w ciszy deszczowego przedpołudnia.

— Już ja tam swoje wiem! Specjalnie tak ludziom wciskacie, tutaj cztery deko, tam pięć, aby tylko wypchnąć towar ze sklepu. Niech mi jeszcze pani ukroi tej szynki chłopskiej pięć plasterków, ale nie z samego brzegu, tylko ze środka. A kurczaki to świeże?

— Dziś w nocy bite — odpowiedziała Kasia z kamienną twarzą i przez zaciśnięte zęby.

— To jedno udko mi pani da, tylko nie za duże.

Kierowniczka sklepu, pani Halinka, wyjrzała ze swojego zaplecza i obrzuciła „żądaniową” klientkę zaniepokojonym spojrzeniem, ale widząc, że Kasia panuje nad sytuacją, szybciutko schowała się z powrotem i wróciła do swoich dostawców.

Renata bardzo się pilnowała przy odliczaniu reszty, a zwłaszcza uważała, aby nie pomylić dwugroszówki z jednogroszówką, gdyż niechybnie rozdrażniona kobieta uznałaby to za celowe działanie na niekorzyść klienta i gotowa była złożyć skargę na sklep do rzecznika praw konsumenta.

— Zrobić ci kawy? — Kasia, wykorzystując chwilowy spokój w sklepie, podeszła do Renaty z wyrazem zmęczenia na twarzy.

— Poproszę, ale tobie bardziej przydałaby się herbatka z melisy niż kawa.

— A daj spokój. — Kasia ze zniechęceniem machnęła ręką. — Durne babsko. Wstała lewą nogą i wszystkiego się czepia. Biedny ten, który dzieli z nią łoże.

Kasia zniknęła na zapleczu, a Renata zamyśliła się nad zawiłością ludzkiej natury. Dlaczego niektórzy ludzie po prostu nie potrafią być mili? Z góry zakładają, że człowiek jest zły, a świat sprzysięga się przeciwko nim. Każdy przejaw dobrej woli odczytują jako zamach na swoją prywatność i tak ciężko odpowiedzieć im uśmiechem na bezinteresowny uśmiech.

— Kawa dla pani. — Kasia postawiła na ladzie parujący, aromatyczny kubek.

— Dziękuję. — Renata uśmiechnęła się do koleżanki. — Ciężki dzień.

Kasia nic nie odpowiedziała. Oparta o ladę popijała kawę małymi łyczkami przy dźwiękach stukającego o szybę deszczu.

— Co się dzieje, Kasia?

Dziewczyna spojrzała nieprzytomnie na koleżankę, machnęła ręką i pokręciła głową.

— Ech, gadać mi się nie chce.

— To pomilczmy razem — zaproponowała Renata, mieszając swoją kawę i tworząc w niej brązowo-białe kręgi na powierzchni.

— Pomilczmy — zgodziła się Kasia.

Deszcz szumiał jednostajnie za uchylonym oknem. Na zapleczu pani Halinka przyjmowała towar od dostawców, odbierała telefon i księgowała faktury, a one wspólnie milczały nad kawą.

Tę spokojną ciszę przerwała Kasia, która dostrzegła za oknem zbliżającą się do sklepu postać.

— O nie! Już gorzej być nie mogło! — jęknęła. — Nadchodzi Pan Porządny. Dawaj ten kubek i rób wrażenie bardzo, ale to bardzo zajętej.

Renata odwróciła się w stronę alkoholi i zaczęła liczyć wystawione na półkach butelki z takim zaangażowaniem, jakby od tego zależała co najmniej jej premia.

Pan porządny był starszym mężczyzną z tęsknotą wspominającym starą, dobrą komunę, kiedy to w kraju panował porządek i każdy znał swoje miejsce. Trzymał się prosto jak struna i chodził z wysoko podniesioną głową, patrząc na wszystkich z góry swojego metra i osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Żadna z nich nie wiedziała, kim był w czasach wielbionego przez siebie ustroju, ale wszędzie, gdziekolwiek się znalazł, wymagał nienagannego porządku. Teraz wszedł dumnie do sklepu, dokładnie zamknął za sobą drzwi, złożył czarny parasol i postawił go w kącie przy koszykach. A potem zmierzył cały sklep spojrzeniem wyblakłych, niebieskich oczu.

— Drogie panie, powinien tu być stojak na parasole — odezwał się donośnym głosem.

Renata drgnęła, przestraszona tym nagle wypowiedzianym zdaniem, odwróciła się powoli i z niemałym lękiem spojrzała na mężczyznę, nie wiedząc, czy powinna coś odpowiedzieć, czy przemilczeć tę uwagę. Przemilczała, bo Pan Porządny skierował się w głąb sklepu, dokładnie badając półki i stojące na nich produkty.

— Małe bułeczki jeszcze nie przyjechały — stwierdził z niesmakiem i spojrzał na swój zegarek. — O tej porze zawsze już były.

— Pogoda jest psia, dostawcy mają opóźnienie — odpowiedziała grzecznie Renata.

Pan Porządny zmierzył ją poważnym spojrzeniem.

— Psie, droga pani, to są kupy na trawnikach! I to jest skandal!

— A wie pan, co dla mnie jest skandalem? — Kasia nie wytrzymała, wychyliła się ze swojego stoiska i groźnie spojrzała na mężczyznę. — Dla mnie skandalem jest nasza polska obłuda. Tyle się teraz mówi o ochronie środowiska i zachowaniu tego pięknego świata dla dalszych pokoleń. Kupy na trawnikach były zawsze. Przy dobrym deszczu rozłożą się migiem. A woreczek plastikowy, w który pan włoży taką kupę i sprzątnie z trawnika, będzie się rozkładał trzysta lat! I gdzie tu logika?

— Pani, młoda damo, to za bardzo pyskata jest. Przypominam, że pani obowiązki ograniczają się jedynie do dokładnego zważenia mięsa i sera i do dbania o porządek na pani stanowisku pracy, a nie należy do nich konwersacja z klientami. Pani wybaczy, ale nie jest pani damą do towarzystwa.

— Damą to ja nie jestem w ogóle, a pyskata jestem z natury. Czy coś podać?

Pan Porządny zignorował pytanie Kasi, odwrócił się do niej plecami i demonstracyjnie odstawiwszy koszyk, wymaszerował ze sklepu z pustą siatką na zakupy.

Renata i Kasia bez słowa wymieniły spojrzenia.

— Mam nadzieję, że zajrzy tu dzisiaj pani Emilia — westchnęła Kasia. — Bo nie dotrwam do końca tego dnia bez porcji jej dobrej energii — dodała.

Emilia patrzyła w duże oczy czworonoga i zastanawiała się, jak rozwiązać problem kolejnego bożego stworzenia, które napotkała na swojej drodze.

— No i co ja z tobą pocznę, biedaku? — oparła głowę na łokciu, a drugą ręką delikatnie dotknęła psiego ucha. — Nie mogę cię tu zostawić, sam zobacz, że nie mam już wolnego kąta. Cezar i tak z trudem toleruje Okruszka, a ty jesteś tak przestraszony, nie będę ci jeszcze dokładać dodatkowego stresu.

Westchnęła głęboko i zapatrzyła się na deszcz za oknem. Znalazła biedaczynę na przystanku. Stało toto i wpatrywało się w każdy podjeżdżający autobus, nieśmiało merdając długim ogonem. Pies uważnie obserwował wylewający się z pojazdu tłum i przestępował niecierpliwie z łapy na łapę. Na dźwięk ciepłego głosu Emilii porzucił swoje stanowisko obserwacyjne i powędrował za nią, prosto do małego mieszkanka na siódmym piętrze. Emilia nakarmiła go i ogrzała, a teraz zastanawiała się, co zrobić z dodatkowym kłopotem.

— Muszę poprosić pana Karola, aby zrobił ci zdjęcie tym swoim aparatem, a potem napiszemy ogłoszenia i porozwieszamy, gdzie się da. Może ktoś się po ciebie zgłosi, a jak nie… to znajdziemy ci nowy dom — dodała ciszej, nie do końca przekonana o tym, co mówi.

Smutny kolejkowy ogonek przesuwał się przed oczami Renaty swoim monotonnym rytmem. Mokre płaszcze i kurtki żałośnie otulały właścicieli skulonych w sobie i dziwnie milczących. Renata uśmiechała się do dobrze znanych twarzy, czasami wymieniała uprzejme zdanie, zapytała o zdrowie lub samopoczucie. Wskazówki na zegarze przesuwały się równym rytmem do przodu, a ona niezmordowanie przeciągała kod paskowy po czytniku i kolejnym „pip” odmierzała czas do końca zmiany.

— Pani Renatko, złociutka, da mi pani ten chlebek i parę plasterków szynki na zeszyt? Emerytury jeszcze nie dostałam, a wszystko, co miałam, na leki poszło w tym miesiącu. Na co to człowiekowi na starość przyszło, o jedzenie żebrać po czterdziestu pięciu latach uczciwej pracy. — Starsza pani z siwiutkim koczkiem i drżącymi rękami patrzyła na Renatę przepraszająco.

Renata poklepała ją po dłoni ze zrozumieniem i wyjęła cienki zeszyt, w którym zapisywała niedole swoich klientów. Wiedziała, że ryzykuje spłatą długu z własnej kieszeni, niejednokrotnie spotkała się już z ludzką nieuczciwością, ale nic nie mogła poradzić na to, że serce jej pękało, gdy widziała biedę i rażącą niesprawiedliwość. Nie potrafiła zrozumieć, jak ludzie, którzy nie mają pojęcia o codzienności zwykłego człowieka pracującego za średnią krajową, mogą podejmować w imieniu tego człowieka ważne decyzje, podpisywać i uchwalać wnioski czy ustawy oraz dostawać premie, na które Renata musiałaby pracować całe życie.

— Nogi cały czas dokuczają czy trochę się poprawiło po tych nowych lekach? — spytała, chowając zeszyt na swoje miejsce, pod ladę.

— Na taką pogodę jak dziś to nawet leki nie pomagają. Doktorka jakąś maść mi zapisała, tylko to pełnopłatne, bez recepty. Ale wykupiłam w tej taniej aptece, no, wie pani gdzie, pani Reniu, tam gdzie takie kolejki jak za komuny zawsze. Na noc mam smarować i w ciągu dnia, jak nogi puchną, ale czy ja wiem, czy to mi pomaga? W moim wieku to już nic nie pomoże. Dziękuję ci, złociutka. Jak tylko przyjdzie listonosz, natychmiast przyjdę i oddam.

— Zdrówka życzę, pani Anielu.

— Pani też, kochana pani Renatko. Bóg pani zapłać.

Renata westchnęła ciężko i spojrzała na zegarek. Jeszcze pół godziny i zmieni ją Lucyna, koleżanka z drugiej zmiany. Przejmie od Renaty zmęczonych monotonią dnia i rozdrażnionych klientów, a ona będzie mogła wrócić do domu, usiąść choć na chwilę i wypić spokojnie herbatę, zanim dziewczynki wniosą ze sobą rozgardiasz i te wszystkie ważne dla nich sprawy, przy których Renata będzie musiała się zatrzymać.

Wychodziła ze sklepu pod sklepieniem kwiatów rozpiętych na parasolce. W lewej ręce ciążyła jej siatka wypchana tym wszystkim, co niezbędne na dzisiejszy obiad, podwieczorek i kolację. Kasia, która wyszła tuż za Renatą, trzymała podobną.

— Ciacho dzisiaj nie przyjechało?

Renata pokręciła głową.

— Dzisiaj sobie na niego nie popatrzysz. Musiał coś pozałatwiać po pracy, napisał mi esemesa, żebym wróciła autobusem — westchnęła po raz nie wiadomo już który dzisiejszego dnia, ale nie bardzo miała ochotę na samotny powrót w kroplach deszczu.

— To fajnie, poczekasz ze mną na przystanku. Zawsze to raźniej z kimś niż samemu. — Kasia naciągnęła na głowę kaptur i ruszyła szybkim marszem. Renata próbowała dotrzymać jej kroku.

— Była dzisiaj u mnie Grzesiukowa. — Kasi szybkie tempo nie przeszkadzało w mówieniu. — Powiedziała, że w tym wieżowcu, w którym mieszka pani Emilia, jest mieszkanie do sprzedania, ale duże, trzypokojowe. Kurcze, przez całe życie mogłabym nie kupić żadnej sukienki, tylko takie mieszkanie chciałabym mieć. I wcale nie musi być trzypokojowe — Kasia zagryzła wargi.

Renata pokiwała smutno głową. Wiedziała o Kasinym pragnieniu posiadania własnego kąta i dobrze ją rozumiała. Ona i Staszek też wiele lat tułali się po cudzym, zanim było ich stać na kredyt i kupno własnego M-4. Ale ich jest dwoje, a Kasia jest jedna. Ot, życie, jego trudy i znoje.

— Kasia, przyjechałabyś któregoś dnia do nas z Marlenką — powiedziała Renata do pleców koleżanki, którą nogi same niosły w stronę przystanku.

Kasia przystanęła, popatrzyła na Renatę i po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnęła.

— Przyjedziemy — odpowiedziała. — Z wielką przyjemnością.

Przy stole panowało ciężkie milczenie, którego nie łagodziło nawet miarowe tykanie starego zegara. Renata wpatrywała się w swoje paznokcie, chcąc uniknąć nieugiętego spojrzenia męża. „Muszę z nimi zrobić porządek”, pomyślała, choć to wcale nie miało związku z problemem, który urósł nagle pomiędzy nimi.

— Renata, powiedz coś — cicho poprosił Staszek.

— Jak ty to sobie wyobrażasz? — podniosła głowę i niepewnie spojrzała na męża. Bała się jego argumentów, bo wiedziała, że prawdopodobnie będzie miał rację.

— Nie wyjadę na długo — zapewnił Staszek. — Rok, najwyżej dwa. Rena, sama wiesz, że ten nowy rok szkolny będzie dla nas ciężki. Większość dzieciaków u Igi w klasie już teraz bierze korepetycje, a tym bardziej jeśli ona chce iść na tę swoją wymarzoną lingwistykę. Dziewczynki rosną, ich potrzeby też się zmieniają. Nie chcę, żeby odstawały od rówieśników, zasługują na to wszystko, co mają inne dzieciaki.

— No bez przesady. — Renata obruszyła się. — Moje dorastanie było znacznie skromniejsze i jakoś mnie to nie pokaleczyło, wręcz przeciwnie, zahartowało.

— Ale teraz są inne czasy, Rena. — Staszek patrzył na nią roziskrzonym wzrokiem. Wiedziała, że on już zapalił się do tego pomysłu i na każdy jej kontrargument znajdzie odpowiedź. — No powiedz, nie chciałabyś pojechać na wakacje gdzieś, gdzie jest ciepło i inaczej niż u nas? Trzeba pokazać dziewczynkom trochę świata, bo to zaprocentuje. A i remont też przydałoby się zrobić, a skąd na to brać, Rena?

Pokiwała smutno głową. Miał rację i dobrze o tym wiedziała. Ale… jak żyć bez niego? Byli ze sobą od tak dawna, przywykła do tego, że zawsze jest obok, na drugiej połówce łóżka. W nocy przysuwała się blisko, aby czuć ciepło jego ciała, i wtedy spała spokojnie, wiedząc, że nic jej nie grozi, bo Staszek jest tuż na wyciągnięcie ramienia. Czy będzie potrafiła wejść w codzienność, kiedy zabraknie w niej jego obecności, a jedyny dotyk to będzie chłód telefonu przykładanego do ucha?

— Kto po mnie przyjedzie do pracy, kiedy będę kończyć drugą zmianę? — spytała bezradnie.

— Zrobisz prawo jazdy. Zapiszesz się razem z Igą, we dwie będzie wam raźniej.

— Prawo jazdy w moim wieku? — pokręciła głową z niedowierzaniem.

— A jaki to wiek, Rena? — roześmiał się rozbawiony. — Jesteś ryczącą czterdziestką i niejeden jeszcze się za tobą ogląda na ulicy.

— Ale jak to będzie… bez ciebie, Staszek? — spytała cicho, czując nieprzyjemne ściskanie w dołku i wielką, dławiącą kulę, podchodzącą do gardła.

— Renata — ujął w dłonie jej drobne ręce i przycisnął do ust. — Będę dzwonił codziennie, będziemy rozmawiali na Skypie i będę przyjeżdżał tak często, jak się da. Ludzie tak żyją, kochanie. I to wcale nie znaczy, że nie są razem, mimo że mieszkają w różnych krajach.

— A jak sobie kogoś tam znajdziesz? Mało to takich przypadków?

— Ty głuptasie — dotknął pieszczotliwie palcem wskazującym czubka jej nosa. — Gdzie ja znajdę taką drugą Renę?

— Kiedy chcesz wyjechać?

Spochmurniał nagle.

— Jak najszybciej. Marek mówi, że kierowców potrzebują tam na już.

— A co z językiem? I gdzie będziesz mieszkał?

Był przygotowany na każde jej pytanie.

— Na razie zatrzymam się kątem u Marka, a potem poszukam czegoś samodzielnego. A języka będę się uczył. Zanim mnie przyjmą do pracy, muszę przejść szkolenie. I wiesz, organizują tam nawet specjalne trzymiesięczne kursy z języka. Też się boję, Rena — popatrzył jej głęboko w oczy. — Jadę w nieznane, do obcych ludzi i obcego kraju, ale wierzę, że robię dobrze, bo robię to dla nas.

Przymknęła oczy. Przekonał ją, chociaż wcale tego nie chciała. Nie chciała przekrajać serca na pół i jednej połówki wysyłać wraz z nim na kraniec Europy, a drugą zostawiać tutaj, aby cierpliwie czekała. Ale nie miała wyjścia. Życie i jego bieg zmusiły ich do tego, nie pytając, czy wyrażają na to zgodę i czy czynią to dobrowolnie. Zagryzła wargi i pomyślała, że nie jest jedyną kobietą, która staje przed takim wyborem. A jeśli inne dawały radę, ona też sobie poradzi. Będzie dzielna i silna, tak jak oczekiwał tego Staszek.

— Może to wcale nie jest taki głupi pomysł?

Monika poruszała się w kuchni Renaty z taką swobodą, jakby była u siebie. Z szafki nad zlewozmywakiem wyjęła swoją ulubioną filiżankę i kawę rozpuszczalną. Łyżeczkę odnalazła w szufladzie, a śmietankę do kawy wyjęła z obszernej lodówki Renaty.

— Faktycznie, remont by wam się przydał — stwierdziła, patrząc na przybrudzone czasem ściany.

— Ale jak ja dam sobie tu radę sama, Monika? Z dwójką dzieci? — Renata spojrzała na przyjaciółkę wzrokiem bohaterki telenoweli.

— Twoje dzieci to już duże panny i nie potrzebują zmiany pampersa co kilka godzin. A ty nie zostajesz sama. Masz mnie, swoją mamę i teściów. A Londyn to nie koniec świata.

Renata westchnęła i oparła brodę na złożonych dłoniach, wspierając się łokciami o blat stołu wyłożonego ceratą w maki.

— Przeraża mnie to wszystko, Monika. Nigdy dotąd nie rozstawałam się ze Staszkiem — powiedziała cicho.

— No i najwyższy czas to zrobić. Utknęliście w miejscu jak stare, dobre małżeństwo, przywykliście do powtarzających się rytuałów, a w waszym związku brakuje świeżości i tych młodzieńczych uniesień, których doświadczaliście na początku. Stęsknicie się za sobą, odkryjecie na nowo, a przy okazji podreperujecie swój domowy budżet. Widzę same korzyści.

— Łatwo ci mówić. — Renata nie była do końca przekonana.

— Daj spokój, Renia. — Monika usiadła naprzeciwko przyjaciółki i spojrzała jej głęboko w oczy. — Próbuję wymyślić tysiące powodów, abyś spojrzała na ten wyjazd Staszka choć w bladych kolorach, a ty wciąż tylko ta rozpaczliwa czerń. Dasz radę, Renia. Ja się nigdzie nie wybieram i wciąż jestem w tym mieście. Jeden telefon i jestem u ciebie. — Monika dotknęła ciepłej dłoni Renaty, a dobra energia przekazana w tym uścisku przepłynęła przez całe ciało kobiety. Zawsze tak było. Monika była jej dobrą wróżką, która wyciągała Renatę z każdej depresji i przygnębienia i zapewniała jej energetyzujący zastrzyk życia.

Znały się od podstawówki, siedziały w jednej ławce w czasach, kiedy każda z nich nosiła na głowie ciasno zaplecione warkoczyki. Najpierw wymieniały się chińskimi gumkami, których zapach pamiętały do dziś. Potem były to fotografie aktorów, w których się podkochiwały. Wspólnie przeżywały pierwsze miłosne zawody i zauroczenia, snuły plany na wspaniałą przyszłość, która była tak odległa jak milenium. Renata chciała zostać tancerką, a Monika kardiologiem. Życie zweryfikowało ich marzenia. Renata musiała zdobyć zawód, a technikum ekonomiczne, które wybrali jej rodzice, doskonale się do tego nadawało. A Monika w ogólniaku doszła do wniosku, że biologia co prawda jest do nauczenia, natomiast fizyka i chemia to działy zarezerwowane dla kogoś zupełnie innego niż ona. Dla niej była to czarna magia. Dlatego skończyła socjologię, a potem założyła własną firmę reklamową, którą dopieszczała podobnie jak swoich synów — Antka i Ignacego. Renata podziwiała Monikę za zdecydowanie i pewność siebie, których jej samej tak często brakowało. Nawet w sposobie, w jaki Monika piła kawę, było tyle energetycznego działania, że i Renata poczuła potrzebę jak najpełniejszego wykorzystania tego kawałka dnia, jaki jeszcze jej pozostał.

— Muszę wyciągnąć Staszka na zakupy. Potrzebuje nowych koszul i przynajmniej jednej pary spodni.

Monika uśmiechnęła się. Renata obrała cel, którego realizacją teraz się zajmie. Wypełni dni pakowaniem i przygotowywaniem swojego mężczyzny na wyjazd. Dzięki temu bezboleśnie dojdzie do dnia pożegnania. Cierpieć będzie później, ale wtedy Monika będzie przy niej, na wyciągnięcie ręki. Przyjedzie z paczką chusteczek i komedią romantyczną w torebce. No i z czekoladą, która jest dobra na wszystko.

— Nikt się nie zgłosił po Teodora. — Pani Emilia wsparła się o ladę i ciężko westchnęła. — Pan Karol takie ładne zdjęcia mu zrobił i ogłoszenia pomógł mi porozklejać po całym osiedlu.

— A może on nie z tego osiedla? — Renata zamyśliła się nad losem nieznanego czworonoga. — Może on po prostu wysiadł z jakiegoś autobusu na naszym przystanku?

— W Internecie też pan Karol dał ogłoszenie. I wszystkie schroniska dostały zdjęcie biedaka. Jakby go kto szukał, już by go znalazł. Ale widocznie ten, co go zgubił, nie chce znaleźć. Już nie wiem, co mam zrobić z tą bidulą. Tak smutno w oczy patrzy i tylko łeb do pieszczot podsuwa. Widać, że potrzebuje obecności człowieka.

Pani Emilia odsunęła się na bok, aby przepuścić do kasy klientkę z pełnym koszykiem. Już od dobrych kilku minut stała tak przy Renacie, mając nadzieję, że ta wizyta w sklepie podsunie jej jakieś rozwiązanie.

— Dzień dobry, pani Reniu. Dzień dobry, pani Emilio — ciepły głos Karola dotarł tuż przed spojrzeniem, w którym Renata się przejrzała. — Co z Teodorem? — zapytał, biorąc z równo ułożonej kupki żółty koszyk.

— Ano nic, panie Karolu. Właśnie żalę się naszej pani Reni, że nikt biduli nie chce. A ja go dłużej trzymać nie mogę. Ech, psie życie — westchnęła.

— A może pani Renia go weźmie? — Pan Karol przystanął przy ladzie, tuż przy pani Emilii, i patrzył teraz wprost na Renatę, którą krępowało to spojrzenie z tak bliska i tak przenikliwe, jakby chciało dotrzeć aż na samo dno jej duszy.

— Ale ja nigdy w życiu nie miałam psa!

— Więc najwyższy czas to zmienić. — Karol uśmiechnął się do niej, a Renata poczuła, że mięknie i topnieje.

— Ale ja nie umiem zajmować się psem — próbowała oponować, jednak oczy pani Emilii już błyszczały niepokojącą radością.

— Ale w tym nie ma nic trudnego. Trzeba toto tylko kochać, dwa razy dziennie sypnąć coś do miski i wyprowadzić na dwór. Ot, i cała filozofia.

— Położyłbym duży nacisk na to „kochać” — wtrącił swoim ciepłym głosem Karol. — Tego psiaki potrzebują najbardziej.

— Ale ja nie mogę wziąć do domu obcego psa, mam przecież dziewczynki… — Renata jeszcze się broniła, ale powoli docierało do niej, że przy tej dwójce nie ma szans.

— Ależ Teodor jest bardzo łagodny. Nie skrzywdzi dziewczynek, a i pani będzie w domu i raźniej, i bezpieczniej.

— Ale… — Renata poczuła, że zabrakło jej argumentów.

— Pani Reniu kochana, jedno psie serce pani uratuje. — Pani Emilia wyczuła wahanie w głosie Renaty i kuła żelazo póki gorące.

— Ale ja mieszkam w wieżowcu — powiedziała cicho, ale pani Emilia poklepała ją tylko po ręce.

— Ja też, i mam dwa psy, trzy koty i świnkę morską.

Wobec takiego argumentu nie potrafiła już dłużej stawiać oporu. Pomyślała jeszcze: „Chyba zupełnie zwariowałam!”, a potem machnęła ręką i powiedziała sobie, niech się dzieje, co chce.

I tak, zupełnie nieoczekiwanie, została właścicielką psa.

— No i co my z nim teraz zrobimy? — Julia leżała wyciągnięta na brzuchu na dywanie z głową wspartą na łokciach i wpatrywała się w psa skulonego u stóp Renaty i łypiącego na nie dużymi oczami.

— Będziemy miały psa — odpowiedziała Renata, patrząc na kupkę nieszczęścia na podłodze.

— Jak on się wabi? — spytała Iga, która na wszelki wypadek usiadła na sofie, z nogami podkulonymi pod siebie.

— Teodor.

— Pasuje do naszej rodziny — powiedziała Julia. — Ma taki sam kolor sierści jak twoje włosy — zwróciła się do siostry.

Iga prychnęła rozzłoszczona.

— Za chwilę powiesz, że jest zupełnie do mnie podobny!

— No, zupełnie może nie. Po tobie ma tylko ten brąz na sierści i w oczach, no i tę chudość, jakby nie jadł z miesiąc.

Iga założyła ręce na piersiach i spojrzała ze złośliwym uśmiechem na młodszą siostrę.

— Ciekawe, co na to wszystko powie tata — rzuciła w przestrzeń.

Jakby w odpowiedzi na jej pytanie w drzwiach wejściowych zazgrzytał klucz i stanął w nich Stanisław z radosnym uśmiechem, który zamarł mu na ustach, gdy Teodor rzucił się do przedpokoju z głośnym ujadaniem.

— Renata! — krzyknął przestraszony i jeszcze bardziej zdumiony, gdy tuż za psem pojawiła się Julia i delikatnie poklepała go po grzbiecie.

— Teodor, spokój. To nasz tato. On też tu mieszka.

— Czy ktoś może mi wytłumaczyć, co to jest i co toto tu robi? — spytał Stanisław bardzo powoli, zdejmując buty i stopą odszukując domowe kapcie.

— To jest, tatusiu, Teodor. I od dzisiaj będzie z nami mieszkał.

Stanisław zmarszczył brwi, nie spuszczając z psa przestraszonego spojrzenia.

— A mogę wiedzieć, skąd on się tutaj wziął? — spytał cicho.

— Mama go przyprowadziła.

— Mama?! — nic nie mogło zdziwić Stanisława bardziej niż fakt, że Renata przyprowadziła do domu psa. Odkąd pamiętał, była przeciwniczką trzymania zwierząt w bloku. Na próżno dziewczynki na zmianę jęczały o pozwolenie na kotka, pieska, świnkę morską czy królika. Raz zmiękła i zgodziła się na chomika, ale szybko tego pożałowała, ponieważ cały trud opieki nad tym stworzeniem, sprzątanie jego klatki i karmienie go spadł na nią, bo dziewczynki po pierwszej euforii po prostu o tym zapominały. O psie nigdy nie rozmawiali i dla Staszka było oczywiste, że pies i Renata to dwie istoty nie do pogodzenia.

A teraz Julia informuje go, że Renata przyprowadziła do domu psa! I do tego tak wielkiego, że stojącej przy nim Julii sięgał do wysokości biodra.

— Czy mogę się ruszyć i umyć ręce, czy już tak zostanę w tym przedpokoju jak ten wieszak? — spytał słabym głosem, wciąż wpatrując się w psa.

— Spokojnie, tato. — Julia nie zdejmowała dłoni z psiego grzbietu. — Nie bój się, on jest naprawdę łagodny. Wyciągnij rękę i daj mu się powąchać.

— Zwariowałaś? A jak mnie ugryzie?

— No co ty! Przecież to Teodor. On jest nasz.

— Jeszcze o tym porozmawiamy — mruknął cicho i niepewnie wyciągnął rękę w stronę psa.

Teodor podszedł powoli i ostrożnie obwąchał dłoń Stanisława, nieznacznie machnął ogonem na boki, a potem wrócił na swoje miejsce przy Renacie, której brakowało odwagi, aby wyjść i spojrzeć mężowi prosto w oczy.

Pół godziny później siedzieli razem przy kuchennym stole nad talerzem gołąbków. Renata grzebała w swoim sosie, a Staszek patrzył na nią pytająco.

— Może mi to wyjaśnisz? — wskazał na skulonego przy jej krześle Teodora.

— A co tu wyjaśniać? — nadziała na widelec kawałek gołąbka i włożyła go do ust. — Nie ma domu, nie ma właściciela. A psa trzeba kochać — odpowiedziała z pełnymi ustami.

— Ale skąd nagle ten pomysł?

Spojrzała na niego oczami, które nagle niebezpiecznie zwilgotniały.

— Może chciałam zapełnić pustkę, jak wyjedziesz?

Staszek wyciągnął rękę ponad talerzem i delikatnie dotknął dłoni żony.

— Rena, jeśli nie chcesz, nie pojadę.

— Nie, nie — pokręciła głową. — Pojedziesz. Już to omówiliśmy. Tylko… boję się tej tęsknoty — powiedziała cicho, nie patrząc już na męża, tylko na rozgrzebanego na talerzu gołąbka.

— I myślisz, że on — Staszek wskazał na psa — zapełni ci tę pustkę i że dzięki jego obecności będziesz mniej tęsknić?

— Może i nie, ale… no, nie mogłam odmówić pani Emilii — wyrzuciła z siebie, czując ogromną ulgę, że nie jest to już tylko jej decyzja, ale że Staszek przejmie na siebie część odpowiedzialności za to boże stworzenie, które tak nieoczekiwanie pojawiło się w ich domu.

— Teraz wszystko rozumiem — pokiwał głową Staszek, zabrał rękę z dłoni Renaty i wrócił do swojego obiadu.

Stanisław znał panią Emilię z barwnych opowieści Renaty, kilkakrotnie widział ją, przyjeżdżając po żonę. Wiedział, że to dusza człowiek, jednakże wolałby, aby nie obdarowywała jego żony stworzeniami takimi jak leżący pod stołem Teodor.

— A co na to wszystko dziewczynki? — spytał, wciąż nie do końca zachwycony obecnością intruza w domu.

— Julka szaleje z radości. Zawsze marzyła o psie, zresztą już zdążyła się z nim zaprzyjaźnić. Iga pozostaje sceptycznie obojętna.

— Zachowanie typowe dla Igi.

Przez chwilę w kuchni panowała cisza, w której słychać było jedynie odległą muzykę dobiegającą z pokoju Igi. Przerwał ją Stanisław, kończąc obiad i rozpierając się wygodnie na krześle.

— Musimy pojechać do weterynarza. Przecież my niewiele wiemy o pielęgnacji psa. Trzeba go chyba zaszczepić i odrobaczyć.

Renata uśmiechnęła się do męża z wdzięcznością. Tym jednym zdaniem Staszek zdjął z niej wyrzuty sumienia i odsunął wątpliwości, z którymi niecierpliwie czekała na niego. Teraz Teodor był ich wspólną sprawą i wspólną decyzją.

Marlenka wpadła do mieszkania jak burza, wnosząc ze sobą na wiosennym płaszczyku smutne krople, które ściekły na jasną terakotę, tworząc kałużę o nieregularnych brzegach. Kasia powoli zdjęła kurtkę, a potem pomogła się rozebrać córeczce.

Była zmęczona całym dniem łagodzenia wiszących na włosku konfliktów i trzymania nerwów na wodzy. W deszczowe dni klienci byli bardziej kłótliwi i częściej niż zwykle szukali dziury w całym.

Matka stanęła w drzwiach kuchni i patrzyła na córkę bez słowa. Kasia odetchnęła. Była trzeźwa.

— Darek tu był — odezwała się cicho, obserwując uważnie reakcję dziewczyny.

Kasia zamarła. Zatrzymała się w pół kroku i spojrzała na matkę pytająco.

— Na przepustkę wyszedł?

Kobieta wzruszyła ramionami.

— Powiedział, że wyszedł do sprawy i liczy na to, że już tam nie wróci. Pytał o ciebie i o Marlenkę. Pytał, czy kogoś masz.

— Trzeba było mu powiedzieć, że wyjechałam z miasta. — Kasia wyminęła matkę i usiadła na rozchybotanym, kuchennym taborecie.

— Przecież ludzie mu powiedzą.

— Kurczę! — Kasia uderzyła dłonią w stół. — I to jest nasz polski wymiar sprawiedliwości. Uczciwi ludzie siedzą za biedę, a takiego drania wypuszczają.

— Spotkaj się z nim, Kasia. — Matka delikatnie i trochę nieporadnie dotknęła miękkich włosów córki. — Przecież to ojciec Marlenki.

— Dawca nasienia, a nie ojciec — odpowiedziała hardo Kasia. — Już nie pamiętasz, ile przez niego wycierpiałyśmy? Ja jego twardej ręki nigdy nie zapomnę.

— Za dumna jesteś, Kaśka. — Matka pokręciła głową. Wiedziała, że córka jest uparta i może miała trochę racji, ale jak tu dzieciaka chować samotnie? — Lepszy taki ojciec niż żaden — dodała.

— Sama znajdę jej ojca, choćbym musiała ze świecą szukać. — Kasia była nieprzejednana.

— Zrobisz, jak zechcesz. Ale Darek ma prawo zobaczyć Marlenkę.

Kasia westchnęła.

— Najpierw muszę ją do tego przygotować, a potem dopiero pozwolę mu zobaczyć się z dzieckiem, ale na moich warunkach. Jest coś do jedzenia? — spytała, dając matce do zrozumienia, że nie zamierza dłużej kontynuować tej rozmowy.

— Zrobiłam pomidorową, taką jak Marlenka lubi. Z ryżem. Odgrzać ci?

— Tak, poproszę.

Czasami Kasia nie mogła uwierzyć, że ta sama kobieta, która z troską zajmowała się Marlenką i gotowała dla niej ulubioną zupę pomidorową, w ciągu jednej chwili potrzebnej do wychylenia lampki kiepskiego wina lub kieliszka czegoś mocniejszego zamienia się w potwora, w którym nie mogła rozpoznać swojej matki. Alkohol, ten podstępny zbrodniarz, wsączał się systematycznie gorzko-kwaśnymi kroplami w krwiobieg Jadwigi, znacząc swoją obecnością każdy kawałek jej ciała, a potem stopniowo, dzień po dniu, wnikał w codzienność nie tylko jej, ale każdego, kto znalazł się na tyle blisko, aby odczuć jego niszczycielskie działanie.

Przy talerzu zupy gęsto zabielonej śmietaną próbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek było inaczej. Pamiętała chwile, kiedy matka uśmiechała się radośnie, a ojciec wodził za nią oczami. Pamiętała ciepły dotyk dłoni na swoim czole i leki podawane matczyną ręką. Lubiła, jak Jadwiga przykrywała ją starannie kołdrą, poklepując i otulając z każdej strony. Wspólne wyjazdy nad jezioro też pamiętała. Przez jakiś czas było miło, dopóki nie skończyły się pieniądze, bo wtedy zaczynał się głód i nieustanne oskarżanie siebie nawzajem za zmarnowane życie i utracone szanse. Jako jedynaczka była zawsze w centrum każdego cyklonu i każdej potyczki. Nie mogła liczyć na żadne wsparcie ani przyjazny front. Musiała zmagać się z tym sama, początkowo wierząc, że nie ma innego życia i że tak po prostu jest. Z czasem odkryła bolesną prawdę, że tak wcale być nie musi, że jest inne życie i są inne rodziny.

Popełniła błąd, angażując się w chory związek z Darkiem. Miał być ucieczką i zbawieniem, okazał się pułapką, znacznie gorszą niż jej dom rodzinny. Dlatego teraz wiedziała jedno — pod żadnym pozorem nie może uwierzyć fałszywym obietnicom tego człowieka i nie może pozwolić, aby jej córka cierpiała tak jak ona sama. Marlenka zasługuje na wszystko, co najlepsze.

A ojca Kasia sama jej znajdzie.

Rozdział trzeci

PIĘĆDZIESIĄT PLUS

Kasia wiedziała, że prędzej czy później będzie musiało dojść do tego spotkania, więc nie zdziwił jej widok Darka czekającego na nią w cieniu klatki schodowej. Zwolniła kroku, jakby chciała odwlec chwilę spojrzenia mu prosto w oczy i znalezienia w sobie odpowiednich słów, które należałoby powiedzieć w takiej chwili. Na widok Kasi chłopak oderwał się od ściany, którą podpierał, i wyszedł jej naprzeciw.

— Cześć. Ładnie wyglądasz — usłyszała i skuliła się na dźwięk jego głosu, który na zawsze chciała wymazać ze swojego życia.

— Cześć — odpowiedziała cicho.

— Pogadamy?

Skinęła głową i wskazała ławkę pod rozkwitającym kasztanem oklejonym folią z ostrzeżeniem: „Nie zrywać. Leczenie drzew”. Usiedli w pewnej odległości od siebie, Darek twarzą do Kasi, jakby chciał nasycić się jej widokiem; a ona ze wzrokiem wbitym w czubki swoich zakurzonych butów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki