Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak długie mogą być cienie dawnych grzechów, pozornie zapomnianych, lecz nigdy nieodpokutowanych?
Trzymający w napięciu kryminał dostępny w formie synchrobooka®. Daj się porwać magii dźwięków lub czytaj – jak wolisz.
We Wrocławiu rozpoczyna się wyjątkowo upalne lato. Miasto i jego mieszkańcy prażą się w promieniach słońca. Są jednak miejsca, do których światło nie dociera, a w ciemnościach budzi się zło.
Nieuchwytny zabójca od trzech lat terroryzuje miasto, grając na nosie policji. Dwoje warszawskich funkcjonariuszy - inspektor Daniel Bednarz i komisarz Kalina Jadecka - przyjeżdża do stolicy Dolnego Śląska, aby zbadać niejasności w prowadzonym śledztwie. Każde z nich przywozi własne tajemnice i grzechy, każde chce osiągnąć inny cel. Kiedy zaczynają ze sobą współpracować, tworzą niebezpieczną mieszankę wybuchową. Tragedii nie da się już powstrzymać, bo zabójca czuwa i obserwuje.
Czy odważysz się wysłuchać spowiedzi mordercy?
Dwaj mistrzowie kryminału, Mieczysław Gorzka i Michał Śmielak, łączą siły w mrocznej opowieści o skutkach traumy, koszmarze przeszłości, zemście i rodzącym się szaleństwie.
W rolach głównych:
Paulina Holtz
Jakub Sasak
Modest Ruciński
Wojciech Żołądkowicz
W pozostałych rolach:
Maciej Kowalik
Kamil Pruban
Leszek Filipowicz
Jan Aleksandrowicz-Krasko
Anna Ryźlak
Jan Marczewski
Aleksander Orsztynowicz-Czyż
Klementyna Umer
Maciej Więckowski
oraz Matylda Zamilska i Modest Aleksandrowicz
reżyseria - Aleksander Orsztynowicz-Czyż
muzyka oryginalna - Aleksander Orsztynowicz-Czyż, Damian Krystaszek, Arkadiusz Szwed
realizacja nagrań - DrezinaRecords
nagrania, edycja i montaż dialogów - Ksenia Krasko
koordynacja nagrań – Joanna Szawłowska-Wasilewska, Ksenia Krasko
postprodukcja – DrezinaRecords
udźwiękowienie, opracowanie muzyczne, postprodukcja dźwięku i miks – Aleksander Orsztynowicz-Czyż, Damian Krystaszek, DrezinaRecords
produkcja – Legimi, Wydawnictwo Labreto.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cienie dawnych grzechów
Gorzka MieczysławŚmielak Michał
Cienie dawnych grzechów
Prolog
Szedł wolno, wsłuchując się w echo swoich kroków.
Podziemne korytarze były jego królestwem. Uwielbiał ten chłód na skórze, kiedy schodził pod ziemię, chowając się przed żarem lata lejącym się z szaroniebieskiego nieba. Uwielbiał panującą tu ciszę, kochał zapach stęchlizny przywołujący obrazy dawnych czasów i pokoleń, które już przeminęły. Pokoleń, które cierpiały, zagrzebane w ziemi mniej więcej na tej samej głębokości, na której on się teraz znajdował. Ciągle szeptały o popełnionych za życia grzechach, nieustannie je wyznawały w nadziei, że ktoś usłyszy ich głos i wybaczy. On słyszał te głosy przez wiele lat. Wwiercały mu się w mózg, przerażały, obrzydzały, niszczyły, deprawowały, prowadziły do upadku. Uwolnił się od nich, lecz ciągle się bał, że kiedyś wrócą. Nie mógł do tego dopuścić, nie pozwoli jeszcze raz się opętać, nie da się zniszczyć, nie zwariuje. Zbyt wiele kosztował go powrót do normalności.
Dziewczyna leżąca przed nim w ciemności się poruszyła.
– Mmmuuurch… – jęknęła.
Włączył latarkę, położył ją na ziemi i pochylił się nad swoją ofiarą. Uniosła wolno powieki i patrzyła na niego nieprzytomnie. Dopiero kiedy ujrzała bezdenną pustkę malującą się w jego spojrzeniu, wpadła w panikę. Szarpała się, ale już było za późno.
– Mmmrrr…
Usiadł okrakiem na jej piersiach i pogładził ją po twarzy dłonią w roboczej rękawicy. Ściszał głos i syczał jak wąż, kiedy zbliżał usta do jej ucha. Tylko ona miała go usłyszeć, nikt więcej. I po co ona się szarpie? Tu i tak nikt jej nie usłyszy.
Nie posłuchała go, ale przecież wcale na to nie liczył. Poprzednie także go nie słuchały. A przecież to nie ma sensu. On też kiedyś tak walczył, w ciemnej piwnicy, w której trzymał go ten sukinsyn. Tamta piwnica znajdowała się przy cmentarzu, a on słyszał głosy zmarłych. To były straszne głosy.
Przytrzymał ją mocniej, aż wreszcie opadła z sił i znieruchomiała.
Czy ona wie, dlaczego się tu znalazła? Pamięta, jak się zachowywała na cmentarzu? Była pijana, krzyczała i podskakiwała. Na placu między kościołem garnizonowym a kamieniczkami Jaś i Małgosia. Omal nie obudziła śpiących zmarłych, bo pewnie nie wiedziała, że kiedyś znajdował się tam cmentarz, teraz zapomniany i ukryty pod kamiennymi płytami. Zmarli mogli się ocknąć, a wtedy na pewno by go znaleźli i znowu szeptaliby mu do uszu, i wyznawali swoje grzechy. I teraz na pewno by już zwariował. Na szczęście znowu się udało. Musi tylko pozbyć się dziewczyny. Zakłóciła spokój i oni mogli ją usłyszeć. Nie mógł pozwolić na to, żeby przez nią dotarli do niego.
Milczał, wsłuchując się w ciszę. Głosy tam były, falowały; albo się zbliżały, albo oddalały. Na szczęście ich nie rozumiał. Brzmiały, jakby były wypowiadane w obcym języku. Wyznania dawnych grzechów, czasem strasznych, których nie chciał już słyszeć.
Znowu przytrzymał ją mocniej i nachylił się tuż przy jej policzku. Czuł jej strach. Już się nie broniła, krąg czasu jej życia nieuchronnie się zamykał. Jeszcze tylko minuta, może dwie, a może tylko kilkanaście sekund. Teraz wszystko zależy od niego.
Przez większość jego życia nic nie zależało od niego, za to wszystko od humorów, kaprysów i złośliwości psychopaty. Był nikim, pustym glinianym naczyniem bez duszy, które mogło się stłuc, zanim zdążyło się porządnie napełnić. Szmatą do podłogi, którą ktoś rzuca do piwnicy, zapomina o niej, a ona tam przez lata pleśnieje i gnije. Pająkiem, którego się depcze jako coś złego, mimo że on nigdy nikomu nie zrobił krzywdy. Był zerem, nieistnieniem, pustką, pyłem niesionym w nieznane przez wiatr, na zatracenie. Był też ciemnością, a ciemność była nim.
Wyłączył latarkę i poczuł, jak ciemności ich oblepiają. Przerażona dziewczyna zawyła rozpaczliwie i się szarpnęła.
Z trudem utrzymał ją pod sobą. Przeraźliwy skowyt śmiertelnie przerażonej i bezbronnej istoty, przeczuwającej nadchodzącą śmierć, rozchodził się w ciemnościach korytarzy. Ona bała się ciemności. Biedna, upośledzona przez los dziewczyna.
On uwielbiał ciemności. W dzieciństwie pływał w ciemnościach. Zamykał oczy i wyobrażał siebie, że pływa na ich falach, jakby był na środku oceanu. Ciemności go unosiły, żeby za moment gwałtownie upuścić. Kołysały go, niosły przez świat wyobraźni, uspokajały, koiły dziecięce przerażenie. Teraz nie wiedział, ile w tych wspomnieniach jest prawdy, a ile imaginacji. Może wtedy naprawdę unosił się w przestrzeni? Kto wie, mogło tak przecież być.
W ciszy rozległ się głuchy trzask niosący się echem po podziemnych korytarzach miasta, przenikający mury, wprawiający w drżenie znajdującą się za nimi ziemię. Brzmiał jak dzwon na katedralnej wieży. Jedno uderzenie ogłaszające koniec i zwiastujące nadejście początku. To dla leżącej pod nim dziewczyny zamykał się krąg czasu. Tak brzmiały ostatnie ziarenka piasku przesypujące się w klepsydrze jej życia.
Nie było wyjścia. Nie mógł już dłużej czekać.
Zacisnął dłonie w roboczych rękawicach na jej delikatnej szyi. Skowyt umilkł jak ucięty nożem, z głębi gardła wydobyło się jeszcze echo bulgotu. Nagle zapadła cisza przerwana tylko odgłosem szamotania, który cichł i cichł, coraz bardziej, aż zamilkł, gdy zastygło pozbawione życia ciało. Trzymał ją jeszcze długo i cierpliwie. Chciał mieć pewność, więc czekał. I wreszcie się doczekał. Rozkoszny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, pozostawiając po sobie na długo przyjemne mrowienie. Wiedział, że właśnie w tym momencie wchłonął życie tej młodej i kruchej istoty. Dzięki niej jego warstwa ochronna, niewidzialny pancerz odgradzający go od głosów umarłych z przeszłości, zrobił się jeszcze twardszy i bardziej wytrzymały. Być może kiedyś ta ochrona stanie się tak potężna, że nie będzie musiał więcej zabijać. Ale jeszcze nie tym razem. Czuł to wyraźnie. Ta pewność przyszła wraz z rozczarowaniem, ale też zadowoleniem. To jeszcze nie koniec.
Przecież musiał je zabijać i na pewno będzie robił to dalej.
Po wszystkim wracał ciemnym i pustym korytarzem do kraty, przez którą się tu dostał, i co chwilę przystawał. Za każdym razem wyciągał z kieszeni kredę i rysował coś na murze z cegieł.
Kiedy zatrzaskiwał kłódkę, nabrał nagle pewności, że wszystko będzie dobrze. Uda mu się, misterny plan układany od miesięcy zostanie zrealizowany, a wtedy dojdzie do czegoś wspaniałego i niepowtarzalnego. Czegoś, co można było porównać tylko z narodzinami wszechświata wyłaniającego się z bezkresu chaosu. Tak, to było dobre porównanie. Wtedy narodzi się coś wielkiego i niezwykłego.
Uśmiechnął się do tej szalonej myśli. Tak, coś niezwykłego.
Rozejrzał się i w następnej chwili zniknął pośród ciemności falujących w miejskim parku.
Teraz dopiero się zacznie.
Rozdział 1
1
Zawieszenie samochodu zajęczało na kolejnym wyboju z wyraźną prośbą o litość i komisarz Roman Biskupski ponownie złapał się na myśli, że jest mu wszystko jedno, bo to przecież służbowy samochód. Podobne wnioski naszły go, gdy wjechali na drogę zamaskowaną gęstymi zaroślami i krzaki oblepione soczystą zielenią zaczęły szorować po karoserii z głośnym szumem i trzaskami. Służbowe auto, służbowe życie. Wszystko jedno. Spojrzał na swojego partnera w stopniu podkomisarza, Marka Kozuba, który trzymał się uchwytu nad oknem, i w końcu skomentował jazdę po wybojach.
– Ten też potrafi wybrać miejsce, niech go szlag trafi. Jak ten menel go wypatrzył?
– Książę to bystry gość. Patroluje ten rejon, szukając puszek i złomu, dużo widzi. Wyczulony strasznie – odpowiedział Biskupski.
– Żul jak każdy inny.
– Pracował kiedyś w firmie.
– Co ty pieprzysz? U nas?
– Nie, w Warszawie. Dostał spadek z Ameryki, kupę kasy. Rzucił odznaką i zaczął balować, pojawili się nowi koledzy, koleżanki także. Kasa wystarczyła na trzy lata, ale przez ten czas żył faktycznie jak książę. Hotele, taksówki, restauracje, burdele.
– Facet z przeszłością. Stąd ksywa?
– Nie. Przedstaw mu się, to się dowiesz skąd.
– Pies srał meneli i ich ksywki. Zapijaczone ryje.
Biskupski mocno skręcił kierownicą, omijając dziurę, która powstrzymałaby nawet atak formacji czołgowej, i spojrzał na kolegę.
– Książę nie pije. Od tamtych wydarzeń to abstynent, ale odsunął się od ludzi i żyje sobie według własnych praw. Zostawił Warszawę, bo za dużo osób wytykało go palcami. Raz, że to stary pies, a dwa, że trzeźwy, łatwo się z nim dogadać.
– Skąd ty bierzesz takich informatorów?
– Lubię ludzi, a oni lubią mnie. Gdybyś z nimi rozmawiał, a nie tylko darł na nich ryja, to też by z tobą gadali.
– Policjanta mają się bać, bo inaczej będą na niego srać.
– Pierdolenie.
Kozub złapał się mocniej uchwytu nad drzwiami, bo samochodem zaczęło nieprzyjemnie bujać. Miał wrażenie, że zaraz zwróci zjedzone naprędce śniadanie złożone z kupionego na stacji paliw hot doga i kawy. Na nic więcej nie było czasu po tym, jak dostali nagły cynk o prawdopodobnym pojawieniu się Kanalarza. Spojrzał na Biskupskiego i warknął:
– Daleko jeszcze?
– Prawie jesteśmy.
– I co tak kukasz w ten telefon? To ty mnie zawsze opierdalasz, że bawię się smartfonem za kółkiem.
– Bo tacy debile jak ty, smyrający ekraniki podczas jazdy, odpowiadają za czterdzieści procent wypadków w Polsce.
– Coś ty taki nerwowy dzisiaj? Pamiętaj, że obrażasz właśnie ojca chrzestnego swojej jedynej, ukochanej, wymarzonej i wpatrzonej w tatusia niczym w święty obrazek córki.
Biskupski nie odpowiedział, bo zajechali na miejsce z chrzęstem kół rozrzucających na boki żwir i pokruszoną cegłę. Zakurzyło się. Czerwiec był wyjątkowo ciepły i nie padało już od jakiegoś czasu, więc ten ostatni dzień szkoły był wprost wymarzony, aby ruszyć w miasto i świętować początek wakacji.
Wysiedli z samochodu, dopięli do pasów kabury z bronią i rozejrzeli się dookoła. Z chaosu zaniedbanej zieleni wyłaniała się parterowa ceglana budowla, do której prowadziły opadające w dół schody. Przypominała nieco większe wejście do przydomowej piwnicy, jakby gospodarz chciał nadać jej rozmachu, ale w połowie roboty brakło mu materiału i chęci na porządne zakończenie swego dzieła. Na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, który z odcieni cegieł jest tym oryginalnym, bo zdawało się, że każda pochodzi z innej epoki, przechodząc od niezdecydowanej żółci przez czerwień aż po zgniłą zieleń i czerń pleśni. Wejścia strzegła krata na zawiasach, zardzewiała, choć solidna, i opatrzona łańcuchem pokrytym grubym, rudym nalotem. Jedynie kłódka zostawiona przez zarządcę jako ostateczna przeszkoda dla niechcianych gości nie wyglądała na zabytek, chociaż nie wyprodukowano jej raczej w ostatnim dziesięcioleciu.
Usłyszeli za sobą chrzęst i odwrócili się jak na zawołanie. Z gęstych zarośli na żwirowy plac wyszedł informator i zmierzał w ich kierunku niepewnym krokiem. Facet miał koło pięćdziesiątki, był wyprostowany i uśmiechnięty, co było wyraźnie widać mimo dość bujnego zarostu. Kozubowi w niczym nie przypominał widywanych na ulicach bezdomnych, a takiego się spodziewał. Ubrany był w robocze ogrodniczki, które na pewno już straciły gwarancję producenta, i zieloną koszulkę. Na głowę zatknął czapkę z wyblakłym logo klubu Śląsk Wrocław, a przez ramię miał przerzucony stary brezentowy plecak.
– Szybko przyjechaliście – zauważył.
Zatrzymał się dwa metry od nich, co oszczędziło Kozubowi dyskomfortu związanego z podaniem ręki obcemu. Biskupski skinął mu głową i natychmiast zaczął wypytywać:
– Co widziałeś?
– Wczoraj wieczorem zajechałem tu po puszki. Czasem młodzi wpadają tu na ruchanko, a śmieci najczęściej rzucają za kratę, która blokuje wejście do podziemi. Wcześniej rozpieprzali po całym placu, ale powiesiłem tabliczkę z napisem „Nie wrzucać puszek za kratę” i wiadomo, jak to w Polsce, od tej pory puszki już są tylko za kratą. Oszczędza mi to sporo czasu. Mam taką łapkę na wysięgniku i sobie wszystko stamtąd zbieram.
Lustrując plac, Kozub zapytał:
– Przyjechałeś? Czym?
– Skuterem. Ukryłem go w krzakach. Jak zbierałem puszki, to zauważyłem, że ktoś ruszał kłódkę.
– Może gówniarze próbowali się włamać? – podrzucił Biskupski.
– Nie o to chodzi. Szarpią często, ale w zamku kłódki ktoś położył smar, taki w płynie. Zastanowiło mnie to, szczególnie że pan komisarz prosił, żebym miał oczy i uszy otwarte na to i owo.
– I wzywasz nas, bo ktoś nasmarował kłódkę? – zapytał Kozub.
– No tak. Komisarz Biskupski mówił, żeby raportować wszystko, co wyda mi się podejrzane.
– Może to ktoś z urzędu miasta?
Biskupski ruszył w stronę kraty i odpowiedział mu przez ramię:
– Nie. Dzwoniłem do nich, przyjeżdżają tutaj tylko po większych burzach i kontrolnie raz na pół roku. Kolejna wizyta we wrześniu.
– Tam ktoś wszedł, w nocy albo z samego rana – powiedział Książę pewnym głosem.
– Skąd wiesz? – zapytał Kozub.
– Wczoraj kłódka była nasmarowana, a dziś jest odwrócona. Ktoś ją otworzył, zdjął i zapiął ponownie, ale odwrotnie niż zazwyczaj. Zawsze był widoczny na niej napis „Gerda”, a dziś go nie widać.
– Jesteś pewien?
– Na sto procent, komisarzu. Mam oko do takich rzeczy.
Kozub podszedł do kraty i przyjrzał się kłódce, nie dotykając jej. Faktycznie – wejście na klucz błyszczało w słońcu, jakby zostało niedawno naoliwione, a jeden z jej rogów był lekko ubrudzony czerwonym pyłem. Pod kratą zauważył mały odprysk w cegle, z której zbudowano schody wiodące do podziemi.
– Chyba mu spadła podczas otwierania. Wchodzimy?
– Chodźmy najpierw po sprzęt – odparł Biskupski.
– To Kanalarz, co? – zapytał nieoczekiwanie Książę.
– Ciekawy pies do studni wpadł – odpyskował mu Kozub.
– Marek, luzuj – skarcił go Biskupski.
– Zaczynają się wakacje, a on działa właśnie wtedy – powiedział mężczyzna.
Kozub spojrzał na menela i przez chwilę starał się wyobrazić go sobie w mundurze policjanta, jednak za cholerę mu to nie wychodziło. Co mógł wiedzieć o sprawie? Tyle, ile wyczytał w gazetach i usłyszał od kolegów meneli, tego swobodnie sobie śmierdzącego stada bezpaństwowców tworzących odrębne społeczeństwo, podziemne miasto. Tak, zaczynały się wakacje, dziś młodzież odbierała świadectwa, wracała do domów i z ulgą wchodziła w dwumiesięczny okres beztroski i odpoczynku. A Kanalarz ruszał do akcji.
– Dobrze, że zabrałem nożyce do drutu – powiedział Biskupski, otwierając bagażnik.
– Przezorny zawsze zabezpieczony – skomentował Kozub.
– Przetnę łańcuch, a ty łap kłódkę w worek na dowody.
– On nie zostawia paluchów.
– Każdy popełnia błędy.
– Biskup, daj spokój, nie on i nie takie.
– Miej wiarę.
Zatrzasnęli bagażnik, po czym podeszli do kraty. Biskupski sprawnie zabrał się do rozcinania łańcucha, jego partner przez worek przytrzymał kłódkę, aby nie upadła na ceglane schody. Nożyce poradziły sobie z grubym ogniwem dopiero po kilku próbach, zabezpieczenie było solidne i nawet ich sprzęt miał z nim problem. Ciężka kłódka wpadła do worka, a za nią niczym podrdzewiały wąż wsunął się łańcuch. Kozub zważył całość w dłoniach i cmoknął z uznaniem.
– Będzie ze trzy kilo. Zaniosę do bagażnika.
– Wrzuć mi do plecaka – polecił Biskupski.
– Ty to masz jakąś manię z tymi dowodami, przecież z bagażnika nikt nie zawinie.
– Wrzuć mi do plecaka.
– Mogę przypilnować wam dobytku. Różni się tutaj kręcą – wtrącił Książę.
– Dodatkowo płatne? – zapytał z uśmiechem Kozub.
– Gratis dla kolegów z firmy – odparł menel.
– Zostań. Jest dziewiąta, jak nie pojawimy się do południa, to dzwoń na sto dwanaście.
– Zgoda.
– A jakby ktokolwiek chciał tu wejść albo wychodził ze środka, to zrób mu zdjęcie. Masz telefon?
– Mam. Stary, ale aparat dobry.
– To idziemy. – Biskupski odwrócił się w stronę Kozuba, po czym podniósł telefon, który zapikał głośno sygnałem nadchodzącej wiadomości.
– Wycisz to, na litość boską. Jeszcze w środku zadzwoni – skomentował jego partner.
– Tam nie ma zasięgu – odparł bezbarwnym głosem Biskupski, patrząc na ekran.
– Coś tak zbladł? Umarł ktoś?
Biskupski nie odpowiadał, ale długo patrzył na ekran, po czym ścisnął mocniej telefon i schował go do kieszeni. Otarł usta dłonią, wyjął z kieszeni swojego plecaka butelkę wody i pociągnął spory łyk.
– Biskup, co jest?
– Nic. Idziemy.
Zarzucił plecak na ramiona, w środku zagrzechotał łańcuch upchnięty ciasno w worek na dowody. Założyli bez słowa latarki czołówki na głowy i ruszyli po schodach w czerń. Wchodzili do podziemnego świata, w którym to Kanalarz był panem i władcą.
2
Biskupski szedł pierwszy, omiatając żółtym snopem światła ceglane ściany i półkoliste sklepienie tunelu, otwierające przed nimi drogę, która wpisywała się w mapę wrocławskich podziemi, zwanych niekiedy kanałami. Pierwszy tytuł odnoszący się do tej sprawy w lokalnej prasie brzmiał: „Zwłoki młodej dziewczyny we wrocławskich kanałach”. Po odnalezieniu drugiej ofiary czerwone litery prasowego nagłówka postawione nieprzyzwoicie rozbuchanym rozmiarem fontu informowały: „Kolejna ofiara Kanalarza”. Nazwa się przyjęła. Zagrożeniu trzeba nadać imię, wtedy staje się namacalnym wrogiem, tak czyniono od wieków.
– To jak trzeci sezon kiepskiego serialu – skomentował Kozub.
– Dlaczego kiepskiego?
– Bo nic się nie zmienia. Facet napada młode dziewczyny, zaciąga je do podziemi i dusi.
– Może tym razem to nie on.
– Sam w to nie wierzysz.
– Może to jacyś poszukiwacze hitlerowskich pamiątek, trafialiśmy już na takich.
– Biskup, mamy ostatni dzień roku szkolnego, ktoś włazi do podziemi, i to jak pieprzony król włamywaczy, a ty mi tu o zarośniętych facetach w moro z wykrywaczami metalu będziesz nawijał? Sam w to nie wierzysz. To on.
– Czasem nie chciałbym wierzyć.
– A ja nie wierzę w teorię naszych profilerów, że Kanalarz to jakiś nauczyciel, który mści się na młodych dziewczynach. Że niby siedzi cały rok w szkole, zbiera się w nim frustracja, a potem nagle uderza? Bzdura.
– Marek, omawialiśmy to już. Nie pora na dyskusje.
– Uderza tylko w wakacje, to fakt, ale w tym czasie mamy najwięcej turystów. To spryciarz, wtedy łatwiej jest pozostać niezauważonym. Dwa lata za nim łazimy, zaczyna nam się trzeci rok. Dziesięć ofiar. Dziesięć dziewczyn.
– Ciii. Jest.
Palec Biskupskiego wskazywał na cegłę na wysokości ich kolan, na której widniał nakreślony kredą mały piktogram. Składał się jedynie z dwóch kropek, półkolistego uśmiechu i kółka z dwoma kreskami przypominającymi warkoczyki. Uśmiechnięta dziewczynka prowadząca do zaduszonej dziewczyny.
– Kurwa – skomentował szeptem Kozub.
Gdy tu schodzili, istniała jeszcze nadzieja, że intruzem jest może jakiś maniak historii i poszukiwacz pamiątek po nazistach, którzy na polecenie Adolfa Hitlera tworzyli w tym miejscu podziemne miasto, jednak kredowa buźka odzierała ze złudzeń. Kanalarz wznowił cykl, nie zdechł gdzieś w ciągu tych niemal dziesięciu miesięcy przerwy, nie potrącił go samochód, nie dopadł rak, nie powalił zawał, nie spotkała go żadna z tych rzeczy, które zabierają co chwilę dobrych ludzi, ojców i matki potrzebnych rodzinom, dzieci zostawiające po sobie pustkę nie do zasypania żadnym żalem, na jaki może się zdobyć człowiek.
Trzecie wakacje. Jedenasta buźka. Kolejna ofiara.
Wiedzieli, co ich teraz czeka. Ostrożny marsz wilgotnymi i zimnymi tunelami, kilka buziek wysmarowanych niezgrabnie białą kredą na chropowatych cegłach, aż w końcu ciało ułożone na wznak, blade i spokojne. Nie znęcał się, nie torturował, nie gwałcił, nie podejmował żadnych innych czynności seksualnych, które pozostawiają po sobie ślady. Jedyne obrażenia znajdowane na ciałach były powodowane walką lub koniecznością unieruchomienia ofiary. Nie znajdował w tym sadystycznej przyjemności, tak jak człowiek nie podnieca się podczas rozbijania kotletów schabowych, po prostu musi to zrobić. Miał swój cel.
Dusił.
Pierwszym ofiarom zatykał usta i nosy dłonią w rękawicy roboczej, co ustalili technicy na podstawie włókien znalezionych w jamach ustnych, przełykach i płucach. Ofiary walczyły, rzucały się, miały obtarcia, siniaki, czasem połamane paznokcie. Ta metoda musiała go jednak nie satysfakcjonować, więc ją usprawnił, zaciskając prawą dłoń na gardle ofiary, a przy ostatnich dwóch robił to już dwoma rękami. Jeśli dziewczyna się rzucała, to ją bił. A zazwyczaj się rzucała.
Szli dalej. Kroki stawiane na kamiennym podłożu odbijały się równym rytmem pod sklepieniem podziemi. To był też jeden z powodów, dla którego ostatnio nie wchodzono do podziemi większą grupą, ale wysyłano małe patrole, a obstawiano raczej wejścia. Padł pomysł monitorowania wszystkich, lecz szybko upadł, bo żadna służba z budżetówki nie chciała wziąć na siebie kosztów takiego przedsięwzięcia. W dodatku badacze wrocławskich podziemi twierdzili, że w niektórych kamienicach wciąż mogą być nieznane punkty dostępu do tego podziemnego kompleksu.
– Nawet jeśli tu wszedł w nocy, to już dawno go nie ma – powiedział Kozub.
– Zawsze trafialiśmy na ofiarę najwcześniej kilka dni po morderstwie, więc nie wiemy, czy nie siedzi z nią, może wraca i wali nad nią konia, kto wie. Pierwszy raz mamy świeży cynk, więc musimy być ciszej.
– Jest kolejny rysunek.
Kredowa buźka śmiała się do nich z czerwonej cegły, jakby zapowiadała wesołą i krwawą zabawę, ale Kanalarz nie lubił krwi, nie rozkoszował go jej widok. Tak przynajmniej twierdzili wszyscy profilerzy zaangażowani w tę sprawę.
On lubi spokój. Ciszę. To dyskretny człowiek, raczej samotnik. Rękawice robocze nie są przez niego używane na co dzień, na włóknach nie było śladu smaru czy pyłu, kupuje je specjalnie na robotę, a potem najpewniej się ich pozbywa, bo to morderca uporządkowany. Jeśli faktycznie jest nauczycielem, to cichym i spokojnym, jednak nienawidzi swojej pracy, ale z drugiej strony katuje się nią, czekając dziesięć miesięcy na wakacyjną nagrodę, którą sam sobie zafunduje.
– Kolejna – odezwał się Kozub, wskazując ciemniejszą cegłę.
– Trzecia.
– Jeszcze dwie, jesteśmy blisko.
Biskupski się zatrzymał i wsłuchał w ciszę.
– Cicho. Słyszysz?
– Jakby szepty.
– Znowu.
– Czyli jesteśmy blisko.
– Ciekawe, co jest nad nami, że tak przebija głosy.
– Sprawdzimy potem. Idziemy?
– Prowadź – polecił Biskupski.
Szli, stawiając ostrożnie kroki, bo na chodniku pojawiły się płytkie kałuże. Do szurania stóp dołączały niekiedy plaśnięcia i mimo że zdawali sobie sprawę, iż Kanalarz najpewniej dawno zniknął, porzuciwszy ofiarę, to odruchowo wstrzymywali oddechy.
Kolejna buźka, zamaszyste kółko, warkoczyki, uśmieszek. Byli blisko.
Buźka.
Byli bardzo blisko.
Kolejnym krokom towarzyszył odgłos kapiącej skądś wody i odległy, niewyraźny szum, stanowiący dźwięk toczącego się wciąż życia, dochodzący z miejsca, gdzie świeci słońce i powietrze jest świeże, a zwłoki nie czekają za rogiem.
Stanęli, w końcu widząc cel swojej drogi. Dziewczyna leżała bezwładnie, jakby nigdzie jej się nie spieszyło i miała czas na wszystko. Jakby cały świat się zatrzymał i czekał na jej ruch, nie zauważając jej śmierci. Ot, umknęła wszechświatowi jej agonia. Te dwie dłonie w roboczych rękawicach zaciśnięte na wąskiej szyi, ostatnie oddechy łapane łapczywie i bez szans na powodzenie, szklane oczy wpatrujące się w twarz tego, który zabrał jej wszystko, dłonie próbujące obrony, myśli galopujące w stronę ratunku. Wszystko na nic.
Leżała spokojnie jak poprzednie i była tak samo jak one przepiękna. Blond włosy ułożone wokół głowy niczym promienie słońca, oczy zamknięte, usta półotwarte, jakby ten sen jednak kiedyś mógł się skończyć.
– A jednak – wyszeptał Kozub.
Biskupski zaczął masować dłonią czoło i usiadł kilka metrów od zwłok.
– Jestem zmęczony.
– Chcesz energetyka?
– Kurwa, jaki ja jestem zmęczony. Mam dość.
– Biskup, nie łam się. Chcieli nam odebrać tę sprawę, ale tylko my możemy go złapać. Nie łam mi się teraz.
– Mam dość – powtórzył Biskupski.
Wyjął telefon, odblokował go, przykładając kciuk do czytnika linii papilarnych, i spojrzał na ekran. W oczach pojawiły mu się łzy.
– Co jest? – zapytał Kozub.
– Jestem tak zmęczony, że nawet nie mogę spać.
– Damy radę, Romek. Wszystko ogarniemy. Kto, jak nie my?
Biskupski wstał, wziął głęboki oddech, potrząsnął głową, jakby chciał przegonić od siebie tę chwilę słabości, i schował telefon do kieszeni.
– Wiem – odparł.
Wyciągnął pistolet w stronę kolegi i szybko nacisnął spust. Huk nie był tak straszny, jak mogłoby się wydawać, fala dźwiękowa poleciała korytarzami gdzieś daleko, odbijając się w nieskończoność po ceglanych ścianach.
Kozub upadł na plecy, pchnięty uderzeniem kuli, z miną, która wyrażała szczere zdziwienie. Biskupski popatrzył na niego ze smutkiem i schował pistolet.
3
Komisarz Roman Biskupski wyszedł z podziemi po godzinie i trzydziestu minutach, mrużąc oczy od słońca. Jego informator powitał go skinieniem głowy, zerkając na zegarek zapięty na przegubie lewej dłoni. Policjant wyjął telefon, poczekał, aż złapie zasięg, po czym wybrał numer z książki adresowej.
– Zastrzeliłem Kanalarza – rzucił do słuchawki.
Stojący dwa metry od niego mężczyzna najpierw zbladł, a potem się uśmiechnął. Koszmar dobiegł końca.
Rozdział 2
1
Amortyzatory zajęczały na progu zwalniającym, na który najechała z nadmierną prędkością.
– Jasna cholera! – przeklęła pod nosem.
Z trudem skupiła się na prowadzeniu auta.
– Co z twoim lekarstwem, kochanie? – W głosie jej męża brzmiała nieskrywana złośliwość.
– Nic, do kurwy nędzy! Dzisiaj jeszcze nie zażyłam cudownego lekarstwa na lekkość bytu i brak zmartwień. Nie mogę go zażyć, zanim nie dojadę na miejsce – odpowiedziała mu nie wiadomo po co.
Amortyzatory znów jęknęły na kolejnej hopce. Powinna była się domyślić, że skoro na początku wioski był jeden próg, miejscowy geniusz organizacji ruchu pewnie umieścił taki sam na końcu tej zabitej dechami dziury bez nazwy. Oczywiście, była jakaś nazwa, lecz czy, do ciężkiej cholery, miało to teraz jakieś znaczenie? Kolejna pipidówa w ciągu dziesiątek podobnych do siebie wiosek, istniejących nie wiadomo po co. A wszystko przez cholerną nawigację, która ubzdurała sobie, że na es ósemce jest wypadek i koniecznie trzeba odbić w podrzędną drogę, żeby nie stracić niepotrzebnie dwóch kwadransów na zakorkowanej ekspresówce. Tylko że ten objazd też nie gwarantował sukcesu. Nie wiedziała, jaki był z tego zysk, skoro jej przyjazd do Wrocławia automatycznie został odsunięty w czasie o czterdzieści trzy minuty. Kolejne trzy kwadranse zwłoki, w trakcie których będzie zmuszona do rozmowy z mężem.
– Co z twoim lekarstwem, kochanie? – powtórzył, jakby jej nerwowa reakcja na to pytanie sprawiała mu wyjątkową przyjemność.
– Kurwa, zamknij się wreszcie! – warknęła, licząc na to, że tyle wystarczy, żeby głos zniknął.
Oczywiście nie wystarczyło, więc ustawiła radio na stację, w której zgodnie z obietnicą mieli na okrągło grać tylko polskie, kurwa mać, przeboje. No i chyba autopromocyjne spoty nie kłamały. Najpierw wysłuchała, jak to facet pisze pocztówkę z życzeniami dla narzeczonej, która pieprznęła go i wyjechała w jakieś lepsze miejsce na świecie, gdzie akurat nie było kryzysu. Potem jakiś gość smętnym głosem, jeszcze smętniej rzępoląc na gitarze, zwierzał się, co tam mówił mu ojciec, kiedy był małym chłopcem. Ale gdy jakaś śpiewaczka z bandą muzyków roiła coś do Julii na balkonie, zaczęła się irytować, a zaraz po bloczku reklamowym nie wytrzymała i zdecydowanym ruchem wyłączyła radio. Cisza podziała kojąco, lecz nie na długo.
–Co z twoim lekarstwem, kochanie?
– Jezu, nie mogę jeszcze wziąć lekarstwa na ciebie, przecież prowadzę auto, a do celu mam jeszcze prawie dwie godziny jazdy. Dopiero jest Bełchatów, nawet nie połowa drogi. Zresztą nawigacja najprawdopodobniej postanowiła mnie zgubić gdzieś między wioskami, a później napawać się moim zdenerwowaniem – wytłumaczyła mu nie wiadomo po co. Może tylko po to, żeby on się chociaż przez chwilę nie odzywał.
Słońce kładło się już do snu za horyzont, kiedy nagle przed sobą zobaczyła szlaban.
– Cholera! No i stało się, w końcu zabłądziłam na amen – jęknęła.
Jednak jeszcze nie tym razem. Zanim dobrze zwolniła i opuściła przednią szybę, szlaban powędrował do góry, a z budki wychylił się strażnik.
– Proszę jechać!
– Dziękuję!
Zdziwiona jechała wzdłuż torów kolejowych, między zwałami węgla, gigantycznymi dźwigami i taśmociągami. Jakby nagle znalazła się na innej planecie, gdzie nie ma już żywych istot i władzę przejęły maszyny. Takie wrażenie miała jeszcze przez kilka minut, zanim dojechała do kolejnego szlabanu. Procedura się powtórzyła, tylko że tym razem strażnik pozostał niemy. Już jechała dalej.
– Do jasnej cholery! Po co szlabany na drodze, skoro one niczemu nie służą, bo i tak każdy może przejechać przez teren elektrowni w Bełchatowie? Bez sensu – mruknęła pod nosem, odwracając jeszcze na chwilę głowę.
– Co z twoim lekarstwem, kochanie? – po raz nie wiadomo który zapytał mąż.
– Niech cię jasna cholera, Jędza! Opanuj się wreszcie, przecież na miejscu czeka cię nagroda. Bądź dzielna. – Walnęła pięścią w kierownicę, aż poczuła mrowienie w mięśniach.
Komisarz Kalina Jadecka z Biura Spraw Wewnętrznych Policji, przez kolegów i koleżanki w pracy słusznie zwana Jędzą, westchnęła przeciągle. Mogła sobie tak gadać i gadać, lecz to niczego nie zmieniało. Dopóki nudziła się w tym pieprzonym samochodzie, dopóty ten złośliwy głos jej męża nie da jej spokoju. Zresztą, co za różnica? Łyknie szybko tabletkę, faktycznie uspokoi nerwy i ostrożnie pojedzie dalej. Przecież jest policjantką, pracuje w Zakonie, będzie ostrożna, nic złego się nie stanie. Sięgnęła do plecaka i wyciągnęła czekoladowego batona. Zjadła go szybko, lecz wcale nie poczuła się mniej głodna. Cholerny skutek uboczny brania tabletek: trudny do opanowania apetyt.
– Przytyłam pięć kilo w dwa tygodnie, masakra – jęknęła cicho i spojrzała w lusterko wsteczne. – Dobrze, że nie widać tego jeszcze na twarzy.
– Boisz się, prawda? Boisz się, że sobie nie poradzisz, czyż nie? Znowu się okaże, że jesteś idiotką i nie nadajesz się na policjantkę. Nie masz do tego daru, po prostu tego nie czujesz. Szkoła policyjna to był twój największy życiowy błąd. To cię trapi, tak?
Jej mąż był jak zwykle bezwzględny i wypowiadał na głos to, co ją aktualnie dręczyło.
Wrzuciła kierunkowskaz i szybko wyprzedziła ślimaczącego się tira na długiej prostej. Zerknęła jeszcze we wsteczne lusterko na znikające z tyłu światła.
– Nie, nie jestem złą policjantką. To wszystko przez ciebie, ty sukinsynu. Przez cholernego samca alfa, który narobił mi tyle złego w pracy. Tak, ty byłeś naprawdę dobry, ale nie aż tak, jak wszyscy przypuszczali. Jeśli byłeś najlepszy, to dlaczego nie przewidziałeś, co ci się może przytrafić? – Tym razem ona nie mogła się pohamować przed złośliwym tonem w głosie. – Wszyscy oceniali mnie przez twój pryzmat, Adam. Czułam się przy tobie gorsza, wywoływałeś u mnie kompleks niższości i dlatego nic mi w pracy nie wychodziło. Jestem dobrą policjantką, tylko przez ciebie, cholerny draniu, nie potrafiłam tego udowodnić. I teraz mam kolejną szansę, żeby im pokazać. Być może ostatnią, dlatego nie mogę tego spieprzyć. Nie przeszkodzisz mi. Nie tu i nie teraz. Przecież nigdy nie wzięliby mnie do Biura Spraw Wewnętrznych, gdybym się do tego nie nadawała. Nie pracowałabym w Zakonie, gdybym była naprawdę taka beznadziejna, jak mówisz. Tam pracują najlepsi. Co z tego, że potem nawaliłam? Skąd niby mogłam wiedzieć, że ten mięczak się powiesi?
Silnik służbowej skody superb zagrał na wysokich obrotach, kiedy mijała drugą ciężarówkę. Na szczęście mignął jej znak drogowy, dzięki któremu zorientowała się nareszcie, gdzie aktualnie się znajduje. Dojeżdżała do Wieruszowa. Potem zostanie tylko godzina drogi. Dalej rozmawiała z mężem, nie zwracając na nic uwagi.
– Nie jestem taka beznadziejna, jak myślisz. Przecież uwolniłam się spod twojego złego wpływu. Zrobiłam to sama, bez niczyjej pomocy, to był czyn wymagający wielkiej odwagi i determinacji. I nie mam żadnych wyrzutów sumienia, przecież ty nie nadawałeś się do normalnego życia. Byłeś cholernym skurwielem, już nie pamiętasz? Ostatnim razem po pijanemu pobiłeś mnie i zgwałciłeś. Przez tydzień byłam na zwolnieniu lekarskim. Tego się nie zapomina, za to należy się kara. Słodka zemsta. Słodka, słyszysz, sukinsynu? Żadnych wyrzutów sumienia, tylko radość i zadowolenie. Obiecywałam to sobie.
Mimowolnie pochyliła się i wyciągnęła z plecaka kolejnego batona.
– Pieprzyć kalorie – mruknęła z pełnymi ustami.
Papierek wrzuciła do drugiej kieszeni plecaka.
– I tak zawsze byłaś gruba i brzydka. Głupia idiotka. Cały czas nie mogę pojąć, jakim cudem ci się to udało. – Tym razem w głosie męża nie było już złośliwości.
– Jeśli już niczego nie pamiętasz, ja chętnie ci przypomnę. Bo takie chwile najpiękniej się wspomina.
– Może to tylko kolejne twoje urojenie? Miałaś je już wcześniej. Kryłem cię w pracy.
– Wcale mnie nie kryłeś! W pracy nigdy nie miałam urojeń. To wróciło przez ciebie, rozumiesz? Bo mnie zgwałciłeś! Cały koszmar dzieciństwa wtedy wrócił, zniszczyłeś całe moje życie, skurwysynu! – Kalina z trudem opanowała płacz, pociągnęła nosem i wierzchem dłoni wytarła łzy w kącikach oczu.
– Dostałaś się do policji tylko dlatego, że ci pomogłem. Z takimi zaburzeniami nie miałaś szans.
– Gówno prawda! Byłam już prawie zdrowa! Wszystko wróciło, kiedy zacząłeś mnie dręczyć!
– No dobrze, więc jak mnie niby zabiłaś?
– Najtrudniej było z psem. Ten owczarek pilnujący złomowiska był bardzo duży i źle mu z oczu patrzyło. A wiesz, że ja się boję psów od dzieciństwa, kiedy ugryzł mnie ten kundel sąsiadów. Ale w sumie ten pies nie okazał się problemem. Wystarczyło przez dwa tygodnie karmić go wieczorami kiełbasą i mnie pokochał. Z tobą też sobie nieźle poradziłam. Pomysł, żeby pójść do policyjnego psychologa, a potem puścić w wydziale plotkę, że masz początki depresji, był doskonały. Wszyscy uwierzyli, przecież wiedzieli, że Adam pije więcej od nich, żeby odreagować stres w pracy. Wyczyszczenie twojego konta bankowego też było genialnym posunięciem. No i wykonanie. Klasa!
Umilkła na dłuższą chwilę, żeby nie przegapić zjazdu na S8. Wreszcie, kiedy już włączyła się do ruchu i przyspieszyła ponad setkę, żeby nadrobić trochę stracony czas, ze zdziwieniem zauważyła, że trzyma w dłoni kolejnego batona. Cholerne lekarstwa. Ale to nic, ten będzie ostatni na dzisiaj. Co jej odbiło, żeby kupić to gówno na drogę? Ugryzła spory kęs i przeżuwając, kontynuowała:
– Znałam login i hasło do twojego konta, sukinsynu. Na wszelki wypadek zatroszczyłam się już o to dużo wcześniej. Przecież gdybyś chciał mnie zostawić, nie mogłam zostać bez grosza przy duszy. No więc założyłam rachunek na znajomego ćpuna, co to za obietnicę dobrego ćpania zlizałby wszystkie gówna z trotuarów na dzielni. Przelałam na niego pieniądze, potem ćpun je wybrał w gotówce, dostał swój procent, zaćpał, zapomniał i zniknął. Klasyczne trzy zet. To był kolejny dowodzik, że miałeś problemy poza pracą. Pojawiła się nawet teoria, że wszystko przegrałeś w kasynie, albo się komuś naraziłeś, może prowadziłeś szemrane interesy na boku? Koledzy policjanci wiedzieli, że nie byłeś czysty i można było się po tobie spodziewać najgorszego. Dlatego w trakcie śledztwa łykali wszystko, co im podrzuciłam. Dobrym pomysłem było wyczyszczenie konta aż do limitu. To oznaczało wielkie kłopoty.
Zaśmiała się radośnie. Już czuła się lepiej. Nie bała się nowego wyzwania w pracy, nie myślała, że sobie nie poradzi. Bo przecież sobie poradzi. Przecież nazywali ją Jędzą.
– Jak ty na to wpadłaś? Zawsze byłaś tylko głupią idiotką. – W głosie męża rozbrzmiewającym jej pod czaszką pojawiło się coś na kształt podziwu.
– Co za różnica jak? To jednak wcale nie był koniec moich dobrych pomysłów, sukinsynu. Bo przecież był jeszcze mail do szefa z twojego adresu, podpisany twoim imieniem. Prośba o urlop zakończona kilkoma zdaniami, które w kontekście tego, co się potem stało, mogły być pożegnaniem. Nie jestem głupią idiotką, jestem genialna. Obiecałam sobie, że już nigdy mnie nie tkniesz, i dotrzymałam słowa. Tego wieczoru kupiłam ci flaszkę. Dużą, taką jak lubiłeś. A kiedy byłeś już nachlany i półprzytomny, wlałam ci do gardła trochę wódki z domieszką. Zwykłe środki przeciwbólowe bez recepty, jednak w takim stężeniu powodują zawał serca. Potem czekałam cierpliwie, aż dokonasz swojego nędznego żywota w przedpokoju przy drzwiach, żeby można było łatwiej cię wynieść z mieszkania pod osłoną nocy. Namęczyłam się z tobą. Byłeś ciężki jak wół, ale zdesperowana kobieta ma wiele siły. Zawiozłam twoje ciało na to składowisko złomu, owczarek dostał kiełbasę, więc wpuścił mnie bez wszczynania alarmu. Potem wpakowałam cię do pustej stalowej beczki na rampie przy zgniatarce. To była najbardziej niebezpieczna część planu. Upierdliwy pracownik mógł zajrzeć do tej beczki, zanim trafiła pod prasę. Ale nie zajrzał. Byli tak skacowani, że tylko cudem sami się nie sprasowali.
Zachichotała, a po chwili chichot przemienił się w śmiech na całe gardło.
– I z czego się śmiejesz, ty głupia idiotko? Zawsze o ciebie dbałem, to jednak dzięki mnie przyjęli cię do policji. Gdyby nie ja, zostałabyś zwykłą kurą domową. Jesteś brzydka, żaden facet by się tobą nie zainteresował.
– Zamknij się już. Ciebie już nie ma. Została po tobie sprasowana kostka złomu, która natychmiast pojechała do huty i trafiła do pieca. Nie ma cię już na tym świecie. Żadnych śladów, żadnych odpadów, żadnego DNA, niczego. Ślad po tobie zaginął. Czyż nie jestem genialna? Potem wystarczyło tylko zgłosić twoje zaginięcie i po sprawie. Poszukiwania nie przyniosły rezultatu, trop o powiązaniach z mafią upadł, ten o próbie samobójczej nadal pozostaje otwarty. Wszyscy nabrali pewności, że strzeliłeś sobie w łeb w jakimś ustronnym miejscu i to tylko kwestia czasu, kiedy ktoś znajdzie twoje ciało. Ale na razie nie znalazł.
Znowu zachichotała. Dobrego nastroju nie popsuł jej nawet nienawistny głos męża rozbrzmiewający w głowie.
– I tak cię kiedyś dopadną. Skończysz w więzieniu. Na pewno nie jesteś aż taka sprytna, na pewno zostawiłaś ślady. Pamiętaj, że w procesie poszlakowym też można dostać dożywocie. Bez żadnych dowodów.
– Zamknij się w końcu, Adam. Twoje gadanie już tu nie pomoże. Nikt nie wie, że nie żyjesz. Niczego mi już nie mogą zrobić. Jestem teraz wolna jak ptak. Mogę robić, co chcę. Mogłam wreszcie udowodnić, że jestem dobrą policjantką. Tylko nie w tym wydziale, gdzie ty rozpuszczałeś plotki, że jestem beznadziejna i wiozę się na twoich plecach. Ale od czego ma się kolegów ze szkoły policyjnej? Co z tego, że się z nim przespałam? Przecież byłam kobietą cierpiącą i potrzebowałam pocieszenia. A że przy okazji kolega załatwił mi przeniesienie do Zakonu, to był tylko taki malutki bonusik. Dopiero w Biurze Spraw Wewnętrznych mogłam rozwinąć skrzydła. – Znowu się zaśmiała i aż postukała dłonią o kierownicę.
Zwolniła i ustawiła się karnie za szeregiem aut jadących prawym pasem z przepisową prędkością. Ta wyimaginowana rozmowa pomogła jej się rozluźnić. Bez stresu i zbędnych drażniących myśli wytłumaczyć sobie wszystko, co się ostatnio zdarzyło w jej życiu. Znowu zachichotała, jakby była niespełna rozumu.
– Dałam popalić tym skorumpowanym draniom jako funkcjonariuszka BSW, oj dałam. I wiesz co, Adam? Najbardziej nie lubiłam tych, którzy mieli ciężką rękę.
– Takich jak ja? – podpowiedział, czym tylko ją zdenerwował.
Cały spokój w jednej chwili diabli wzięli. W miarę jak mówiła, jej głos stawał się coraz mocniejszy, była coraz bardziej zdenerwowana i na koniec prawie krzyczała.
– A żebyś wiedział, ty cholerny skurwysynu! Takich damskich bokserów jak ty ścigałam z zawziętością i z większą przyjemnością. Pewnie dlatego, że sama pochodzę z przemocowej rodziny, całe życie pakowałam się w przemocowe związki i zawsze cierpiałam. Organizując świat, Pan Bóg popełnił masę błędów i zaniechań. To dlatego nasze życie to syf i zgnilizna. A może to nie były błędy? Po prostu nie chciało mu się grzebać w szczegółach i zostawił nam wolną wolę, żebyśmy sami sobie z tymi szczegółami poradzili. Ale ten stary dziad przecież widział, że sobie nie poradzimy. Stworzył nas na swój obraz i podobieństwo, więc wiedział, że to będzie porażka, bo on sobie nie poradził! Nie chciało mu się i nam też się nie chce! I wszystko tak płynie przez dziesięciolecia, niszcząc świat jak zaraza!
– Czym ty się chwalisz, głupia idiotko? Przecież tam też nic ci nie wychodziło. Pokazałaś, jaka jesteś naprawdę: mierna i głupia.
– Zamknij się wreszcie. Właśnie że dałam im popalić w wewnętrznym. Przezwali mnie Jędzą? To dobrze, to bardzo dobrze; to znaczy, że się mnie bali. Jędza! Jędza! Tak, to ja, Jędza! Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten Rogucki. Przypominał mi ciebie, Adam. To dlatego tak się na niego uwzięłam. Chciałam koniecznie coś na niego znaleźć, żeby popamiętał, żeby go wyrzucili. I się pomyliłam. On nie był samcem alfa jak ty, załamał się i się powiesił. To prawda, co się mówiło, zaszczułam faceta. Jędza okazała się prawdziwą Jędzą i facet się przez nią zważył na żyrandolu we własnej kawalerce. Prawdę mówiąc, on mnie trochę kręcił. Chciałam, żeby mnie porządnie przeleciał. Przecież zawsze ciągnęło mnie do takich związków, jestem od tego uzależniona. Wszystko przez tego zwyrodnialca, który skutecznie skrzywił mi psychikę. Nie dość, że byłam dla niego workiem treningowym, to jeszcze zrobił ze mnie zabójczynię. Wiesz, jak się czułam, kiedy zarzygany zdychałeś na podłodze przy drzwiach? Czułam się cudownie, Adam. Nigdy ci o tym nie wspominałam, ale czułam się naprawdę cudownie.
Z zamyślenia wyrwało ją polecenie nawigacji, która głosem znanego rajdowca oznajmiła, że powinna zjechać z S8. Posłuchała. Była już tak zmęczona jazdą, że powoli traciła kontrolę. Do tego te cholerne tabletki działały na nią otępiająco. Dlatego jeszcze nie przyjęła dzisiejszej dawki. Najlepiej, żeby teraz ktoś wziął ją za rękę i poprowadził do jej starego mieszkania na ulicy Walecznych, na wrocławskim Ołbinie. Cudownie byłoby, gdyby to był ten przystojny rajdowiec. Więc pozwoliła mu się poprowadzić przez miasto.