Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Osadzona w latach 70. i 90. hipnotyzująca opowieść o zagubionej dziewczynie, która znajduje namiastkę domu i desperacką miłość na drogach Teksasu
Trzynastoletnia Kit to sierota, od dawna przerzucana z jednej rodziny zastępczej do drugiej. Przy kolejnej już ucieczce poznaje mężczyznę, który daje jej jedzenie, schronienie i uwagę, której nastolatka pragnie. Manny Romero to charyzmatyczny cwaniaczek i kryminalista. Mężczyzna powoli wychowuje Kit dla własnych potrzeb, przygotowując ją do roli swojej partnerki w życiu i w zbrodni. Wkrótce Kit i Manny stają się niesławni dzięki serii napadów na stacje benzynowe w całym Teksasie, zyskując reputację jako duet Texaco, a ich pokręcona relacja na granicy syndromu sztokholmskiego rozwija się w toksyczną obsesję.
Kit w końcu znajduje dobry powód, by rozpocząć nowe życie, z dala od Manny’ego, i ucieka od niego. Czternaście lata później, w niewielkiej społeczności miasteczka Pecan Hollow, stara się zapewnić córce spokojny i stały dom, jednak duchy przeszłości nie dają o sobie zapomnieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Shadows of Pecan Hollow
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Joanna Pawłowska
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Małgorzata Denys
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcia na okładce: © NatKum; © rasica / Stock.Adobe.com
DTP: Maciej Grycz
SHADOWS OF PECAN HOLLOW
Copyright © 2022 by Caroline Frost
Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Anna Sauvignon, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-496-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Monika Lipiec
Jake’owi
ROUND TOP, TEKSAS, 1976 ROK
Młodą kobietę obudził szczęk nożyczek. Mruganiem spędziła z oczu woal snu i przekręciła się w skłębionej pościeli na powitanie. Miała nie więcej niż dziewiętnaście lat, lecz bruzda między brwiami i matowa cera zdradzały niełatwą młodość.
Siedział nagi przy oknie obok stosu gazet i ciął pracowicie. Światło spływające po gładkich ciemnych włosach rozlewało się na powierzchni jego ramion i na czubkach kolan, lecz pochylona twarz tonęła w cieniu.
‒ Dzień dobry ‒ odezwała się głosem jak chrzęst piachu. Pomacawszy szafkę za czymś do picia, wychyliła resztkę ciepłego dra peppera stojącego tam od nie wiadomo kiedy. ‒ Co to? Mamy kłopoty?
Nie przestając uciskać czarnych rączek długich, ciężkich nożyc, pociągnął nosem.
‒ Lepiej przyłóż lód.
Dłonią objęła policzek, ciepły i nabrzmiały jak śliwka u schyłku lata. Wystarczyło ścisnąć, by pękł w poprzek aż do ucha.
‒ Nie boli.
– A powinno – stwierdził dobitnie. – Daję słowo, jesteś popieprzona.
Przyprawił jej siniec poprzedniego dnia, gdy podczas ucieczki w pośpiechu zdusiła silnik. Potężny cios z profilu.
Rozścielił przed sobą wycinki, poodwracał i pociągnął klejem od spodu. W powietrzu rozszedł się od zawsze lubiany przez nią odurzający zapach. Złoty medalik, który zwędził zalanemu w trupa facetowi na tyłach nocnego klubu, miarowo uderzał o jego nagi tors z każdym kolejnym ruchem.
– Jeżeli coś wyciekło, lepiej się nie wychylać. Przeczekajmy szum w Luizjanie – podsunęła.
Puścił jej słowa mimo uszu. Ta jego odwieczna buta na granicy prawa musiała prędzej czy później zaprowadzić ich oboje za kratki. Wiedli życie nie do pozazdroszczenia. Głównie pod osłoną nocy, w ciągłym biegu i strachu, że ktoś ich nakryje. Nawet jej już to obrzydło, tyle że nie wiedziała, jak zacząć od nowa i jednocześnie nie stracić mężczyzny.
Wstała i otulona zgarniętym z łóżka prześcieradłem przycupnęła u jego boku. Wciąż pachniało od niego napięciem sprzed kilku godzin – nie poszedł się wykąpać. To był dobry znak. Prysznic zwykle oznaczał, że wybiera się dokądś bez niej. Lecz bił od niego chłód, ta znienawidzona obojętność, gorsza od najstraszliwszej awantury. Tego jednego nie potrafiła znieść i zrobiłaby wszystko, byle go ułagodzić.
Uchylił się przed jej dotykiem. Poczuła pulsowanie w głębi oczu, a trzewia wypełniło jej coś wstrętnego.
– Pytasz, czy mamy kłopoty?
Odłożył nożyczki, przykleił ostatni wycinek do kartonowej podkładki i wręczył jej swoje dzieło. Wśród ciasno ułożonych skrawków tekstu widniała nieostra fotografia pod nagłówkiem „Duet Texaco przyłapany na zdjęciu”. Kadr przedstawiał dwie zamaskowane postacie w odjeżdżającym mustangu. Pasażer z nogą na zewnątrz niedomkniętych drzwi, za kierownicą kobieta o ciemnych, rozwianych włosach, ze wzrokiem utkwionym przed sobą, a w lusterku odbicie jej oczu.
– Owszem, szczególnie ty.
Zapragnęła skończyć ze wszystkim w jednej chwili. Błagać go, by się wycofali, zamieszkali gdzieś pod innym nazwiskiem, przygarnęli psa. Mogliby coś wspólnie zbudować, zamiast wiecznie żyć kosztem innych.
Ale nie miała nic do gadania.
Ściągnął z niej prześcieradło, strzepnął je w powietrzu i rozpostarł na podłodze pod oknem. Poczuła nagłe mrowienie zimna na skórze.
Słońce błysnęło w rozwartych ostrzach nożyc u jej stóp. Szybkim ruchem palców kazał jej po nie sięgnąć. Pochwyciła metaliczny zapach, gdy przyrząd zaciążył jej w dłoni.
– Klęknij – polecił, na co osunęła się na podłogę. Znowu skinął i wyciągnął rękę. Złożyła uchwyty na jego rozwartej dłoni, lecz przytrzymała szpic. Wyszarpnął go z jej uścisku, po czym nabrał w garść kłębowisko jej włosów i zanurzył w nich twarz, oddychając głęboko. Na koniec ściął pasmo po paśmie tuż przy skórze.
Pecan Hollow, Teksas, 1990 rok
Cykady jazgotały w koronach orzeszników nad folwarkiem, gdzie Kit Walker przypuściła atak na splątany gąszcz pędów jeżyn, które zuchwale oplotły tylny ganek, wpełzły na balustradę i zasiedliły podest, tamując dostęp do kuchennych drzwi całkiem przesłoniętych kłębowiskiem chaszczy. Kobieta opłukała ramiona z potu i wytarła dłonie o dżinsy. Należało rozprawić się z tym w styczniu, gdy łatwiej było dostrzec kępy pozbawionych liści czerwonych łodyg i usunąć je wraz z włóknistymi korzeniami. Co więcej, oszczędziłaby sobie wysiłku w prażących promieniach słońca i wilgotnym zaduchu ciężkim od woni gnojówki i nagrzanej trawy. Że też wtedy o tym nie pomyślała.
Kit rzadko popadała w zadumę, ale dzisiaj jakieś wspomnienie przysiadło jej na ramieniu, natarczywe i nieuchwytne niby widmo wrony pierzchającej z szelestem skrzydeł, zanim zdążyła się obejrzeć. Nikłe echo z zamierzchłych czasów, dawno zapomniane, wyparte albo pogrzebane na dnie świadomości. Przetrwanie zawdzięczała skupieniu na tu i teraz, czujnym rozpoznaniu bieżących okoliczności. Wszelkie plany były bez sensu, skrupuły tym bardziej. Zamiast tracić czas na gdybanie, wolała zawierzyć zmysłom. Można to objąć, rzucić, potrzeć albo zmiażdżyć? Wytropić i obedrzeć ze skóry? Czy po włożeniu do ust to pobudzi smak? Nie obchodziło jej nic, czego nie dało się wziąć do rąk lub zarzucić na plecy, co nie miało barwy albo głosu.
Oberwała kiść dojrzałych czarnych owoców i skosztowała soczystej, lepkiej, przepojonej słodyczą mazi.
Z mocnej, krępej postury i twarzy w otoczeniu ciemnych włosów niedbale ściętych na wysokości szczęki Kit przypominała aztecką wojowniczkę, o silnie zarysowanych kościach policzkowych poniżej wąskich oczu o świdrującym spojrzeniu. Jej skórę znaczyła upiorna mozaika żłobień – zaropiałych poparzeń i krwawiących ran na tle dawnych zagojonych skaleczeń, bladoróżowych blizn i zaschniętych strupów. Na wszystkich knykciach jej palców widniały obtarcia, a policzek pod okiem przecinała nierówna szrama w kształcie półksiężyca. Sięgnęła po maczetę wbitą w kopiec grząskiej ziemi i zaczęła trzebić. Para sikorek z furkotem umknęła z ukrytego gniazda, lecz Kit nie ustawała. W miarę jak zatracała się w ferworze pracy, z początku dziobiąc czubkiem, a następnie siekąc po skosie długością całego ostrza, jej umysł stopniowo się oczyszczał. Z bronią lgnącą do dłoni jak przedłużenie ramion wpadła w trans tępienia czegoś zbędnego. Drzazgi i łodyżki pryskały wokół niej, osiadając na podkoszulce i samodzielnie przystrzyżonych włosach.
Z kuchni dobiegł metaliczny terkot telefonu. Aparat odzywał się rzadko, a Kit nie zwykła reagować na zawołanie. „Pal diabli”, pomyślała, dalej młócąc zaciekle. Dzwonek nie dawał za wygraną, umilkł dopiero po dziesięciu, jedenastu sygnałach. Wyrżnąwszy spory prześwit w krzakach przy ścianie, kobieta odrzuciła wiecheć luźnych gałęzi na coraz obfitszy stos chrustu. Żmudne zajęcie wyłuskania pnączy spomiędzy prętów barierki zostawiła Charlie – nie miała cierpliwości do takiej dłubaniny. Gdy parne, wilgotne powietrze jak zupa zaległo jej w gardle, wzięła ostatni zamach, po czym okrążyła piętrowy, pokryty niegdyś białymi panelami dom o solidnej konstrukcji, chociaż niefachowo wzniesionej przez pierwszych właścicieli na początku stulecia.
Odetchnęła z ulgą, przestąpiwszy próg. Wnętrze było wysłużone, ale przytulne, doskonałe do towarzyskich spotkań dzięki szerokim drzwiom i korytarzom, rozległym oknom z widokiem oraz przestronnej kuchni wyposażonej w stół i jadalni po sąsiedzku. Pomimo upływu czternastu lat, odkąd tu zamieszkała, wystrój wciąż tchnął obecnością kogoś innego. Nigdy nie miała ochoty ani środków, by dodać coś od siebie, i dobrze się czuła pośród kwietnych motywów na ścianach i tkaninach oraz masy innych babcinych ozdóbek.
Zwilżyła kuchenną ściereczkę pod kranem i z ulgą przetarła skórę na karku oraz wzdłuż kręgosłupa w chłodnym podmuchu zakurzonego wiatraka na kredensie. Wychyliła dwie szklanki wody jedną po drugiej, aż po wrażenie sytości w żołądku, gdy telefon znów się przebudził. „Cholerny intruz”. Kit do tej pory przeklinała wymóg zgłoszenia numeru kontaktowego przy zapisie Charlie do szkoły wiele lat wcześniej. Jej sprzeciw budziło samo założenie pozwalające obcym nagabywać ją w domu według własnej woli. Najchętniej wyszarpnęłaby wtyczkę raz na zawsze, ale na myśl o córce sięgnęła po błękitną słuchawkę wiszącą na ścianie. Po drugiej stronie odkaszlnęła kobieta.
– Pani Walker? Mówi Lorraine Fowler – zabrzmiał beznamiętny głos dyrektorki szkoły. Kit zwarła się w sobie, przeczuwając nowy wybryk córki oraz późniejszy ciąg nieprzyjemności. Pani Fowler ze świszczącym oddechem czekała na odpowiedź. – Proszę odebrać Charlie. Zdarzył się wypadek.
– Wypadek? – Kit napięła uwagę. – Coś jej się stało?
Charlie lądowała już wcześniej na dywaniku dyrekcji, lecz przeważnie chodziło o wagary lub pyskowanie nauczycielom. Jak dotąd jedyne zajście, które uznano za „wypadek”, dotyczyło jej zawieszenia za szeptanie świństw do ucha kolegi z klasy, choć żadne z nich nigdy nie ujawniło treści. Chłopak tak się przejął, że zwolniono go z lekcji, by doszedł do siebie w domu. Charlie otrzymała tygodniowy zakaz wstępu do szkoły, co żadną miarą jej nie obeszło, za to napsuło krwi Kit, bo od początku okresu dojrzewania kilka miesięcy wcześniej dziewczyna zrobiła się krnąbrna i opryskliwa.
– Bynajmniej, jest cała i zdrowa – odrzekła pani Fowler. – Proszę się zjawić jak najszybciej, szczegóły wyjaśnię na miejscu.
Kit zerknęła na zegar nad kuchenką. Kwadrans po dziewiątej, za czterdzieści pięć minut musi być w pracy.
– Psiakrew.
Pani Fowler wydała pełne nagany chrząknięcie.
– Zatem do zobaczenia wkrótce.
Kit miała serdecznie dosyć ustawicznych ekscesów Charlie. Ciążyły jej nie tyle przewinienia córki – sama dopuszczała się gorszych rzeczy w tym wieku – ile ich następstwa. Skargi oznaczały dochodzenie, spotkania, świecenie oczami. A ona nie życzyła sobie dociekań na temat swojego prywatnego życia.
Ruszyła do wyjścia, gdy telefon rozdzwonił się znowu z tą samą natarczywością. Cokolwiek przypomniało się pani Fowler, mogło chyba poczekać kwadrans, aż spotkają się w szkole. Będąc jedną nogą za drzwiami, Kit pochwyciła pisk i rzężenie automatycznej sekretarki – wskrzeszonego rupiecia, który tylko Charlie umiała obsługiwać. Lecz na frontową werandę nie docierał głos dzwoniącego, a zniecierpliwienie nie pozwoliło jej się cofnąć i posłuchać.
Kit zajęła miejsce przed drzwiami biura dyrekcji, pośród ścian upstrzonych tablicami ogłoszeń i radosną twórczością artystyczną. W korytarzu wisiał zapach od dekad struganych ołówków i emulsji do podłóg. Wiedziała, że ma swój udział w kłopotach córki, bo przez czternaście lat ich wspólnego życia nie zadała sobie dość trudu, by wpasować się w tkankę miejscowej zbiorowości. Czasami żałowała, że nie potrafi nigdzie przynależeć, ale o ileż łatwiej było pilnować własnego nosa. Ludzie ją przytłaczali. Maniery, obyczaje, ciche komitywy. Jedyne, co udało jej się stworzyć, to ich mały świat, tylko we dwie.
Pani Fowler, cała spowita w beż, z natapirowaną skorupą bladobrązowych włosów przypominającą perukę, stanęła w progu i zmierzyła Kit srogim spojrzeniem.
– Chciałaby pani najpierw się odświeżyć? – W ustach dyrektorki pytania przybierały wydźwięk poleceń.
Kit dopiero teraz spostrzegła makabryczne szkarłatne bryzgi na swoich ramionach i ubraniu, a mogła się jedynie domyślać, jak wygląda jej twarz.
– Wolałabym od razu przejść do rzeczy – odparła.
Mina dyrektorki wyrażała to samo pragnienie. Kobieta gestem zaprosiła Kit do środka.
W kącie przeładowanego pomieszczenia tkwiła Charlie, skrywając pochmurną twarz pod strzechą skłębionych włosów. Wzorem matki nosiła głowę wciśniętą w ramiona, jakby w nieustannej gotowości do uniku przed ciosem. Zbyt niski stołek kazał jej się skurczyć z kolanami pod brodą. A przecież nie tak dawno Kit mogła wziąć ją na ręce i posadzić na biodrze. Dziś córka przerastała ją o dwa centymetry. Kit stanęła z uniesioną głową przed biurkiem przełożonej i skrzyżowała ramiona.
– Czy mogę wiedzieć, co się stało? – zapytała.
Pani Fowler usiadła i złączyła dłonie przed sobą. Pokiwała głową nad Charlie, zanim przeniosła wzrok na jej matkę, i pozwoliła sobie na krótkie, znużone westchnienie.
– Poprosiłam panią o rozmowę, ponieważ Charlie ugodziła koleżankę ołówkiem, wbijając jej rysik w policzek. – Dla zobrazowania swych słów zbliżyła palec do własnej twarzy z wymownym cmoknięciem na koniec. – Dosłownie nadziała ją jak mięso na pręt do szaszłyków.
– Jasna cholera – mruknęła Kit.
– Bardzo proszę się nie wyrażać – skarciła ją dyrektorka.
– To prawda? – Kit spojrzała na córkę.
Charlie skinęła głową z oczami wbitymi w ziemię.
– Ale… Czemu raptem…? – Kit utknęła w miejscu zła na siebie, że dała się zdeprymować przy świadkach. – Kogo pokaleczyła?
– Leigh Prentiss, oczko w głowie Sugar Faye – odparła dyrektorka.
Leigh była najmłodszą z pięciorga pociech Sugar Faye i jedyną córką, od małego chowaną tak, jakby była ostatnim dzieckiem na Ziemi. Kit bez wątpienia czekała trudna przeprawa z jej matką.
W pierwszym odruchu najchętniej złapałaby Charlie i zamknęła ją gdzieś na klucz bez okazji do ustawicznego ściągania sobie gromów na głowę. Widok córki tak przybitej i nieobecnej kazał jej jednak wyciągnąć rękę. Lecz zamiast pogłaskać dziewczynę po ramieniu, ostatecznie tylko ścisnęła ją za kark, na co ta wzdrygnęła się niechętnie. Tak już było, że czułość Kit rzadko znajdowała wyraz w jej gestach.
– Nie chciałam – wymamrotała Charlie. – To był wypadek.
– Sekundę – ostudziła ją Kit. – Czy Leigh czymś cię sprowokowała?
– Nie będę sypać – oświadczyła dziewczyna stanowczo.
Kit co do zasady podzielała podejście córki, choć uważała, że Charlie nie powinna ponosić konsekwencji jako jedyna, jeżeli odpowiedzialność leżała po obu stronach.
– Nie ustaliliśmy jeszcze, co mogło spowodować tak… bestialskie zachowanie – poinformowała pani Fowler. Kit poczytała określenie „bestialskie” za obelgę, bo nie zabrzmiało to jak przejęzyczenie. – Nie wierzę, by coś takiego zdarzyło się bez przyczyny – ciągnęła przełożona. – Niestety nie mogliśmy poznać wersji Leigh, ponieważ, jako się rzekło, miała ołówek w buzi. Doktor Metzberg w tej chwili ją opatruje. Będę musiała skonfrontować panią z Prentissami, aby wspólnie wyjaśnić całe zajście. Zanim to jednak nastąpi, Charlie ma zakaz pojawiania się w szkole przed upływem końcowych egzaminów. Może wrócić na początku wakacji, za nieco ponad dwa tygodnie, i zaliczyć sesję pod moim osobistym nadzorem.
– Jest zawieszona aż do końca roku? – Kit zesztywniała. – To niemożliwe.
– Bez względu na okoliczności nie mogę dopuścić, by dźgała uczniów po twarzach.
Kit zdławiła okrzyk protestu. Ostatnio Charlie miała zwyczaj ulatniać się z domu pod jej nieobecność bez słowa wyjaśnienia, co skazywało Kit na długie godziny nerwowego oczekiwania, zanim córka raczyła przestąpić próg, jak gdyby nigdy nic.
Pani Fowler nachyliła się ku rozmówczyni i zniżyła głos.
– Nie sądzi pani, że Charlie przydałaby się męska ręka? – Zerknęła na Kit spod przymkniętych powiek. – Nie wiem, jak pani wychowuje córkę, lecz dzieci potrzebują dyscypliny. Szczególnie nastoletnie dziewczynki.
Kit zawrzała gniewem, aż poczuła pulsowanie za uszami, a oczy zaszły jej mgłą. Z wysuniętym podbródkiem wbiła pięści w pożółkły blat politurowanego biurka przełożonej.
– Nic pani do tego, jak prowadzę mój dom. – Przełknęła wiązankę przekleństw cisnącą jej się na usta i chwyciwszy córkę za nadgarstek, wymaszerowała z gabinetu.
W korytarzu Charlie strząsnęła jej dłoń i nie oglądając się na matkę, czmychnęła w kierunku dwuskrzydłowych drzwi wychodzących na parking. Kit nie próbowała jej zatrzymać. Oparła się o ścianę, a jej wzrok przykuła wisząca naprzeciwko barwna, upaćkana brokatem reprodukcja przedstawiająca Układ Słoneczny. Nie należała do matek, które do północy smarowałyby durne dekoracje, podniecały się szczotkowaniem włosów córki do połysku lub pakowały idealnie wykrojone kanapeczki na drugie śniadanie do papierowej torby z wesołą nalepką. Szkoda zachodu dla pustej maskarady. A jednak współczuła Charlie takiej matki. Brudnymi palcami ujęła rożek tektury i odsłoniła podziobaną warstwę korka pod spodem. Nawet nie spojrzawszy na boki, zdarła plakat i opuściła budynek.
Stary brązowy pikap podskakiwał na drodze, wzbijając za sobą kłęby kurzu unoszonego w podmuchach południowego wiatru. Dla rozładowania atmosfery Kit wcisnęła pedał gazu do oporu i przefrunęła ponad torami kolejowymi. Była to jedna z głównych rozrywek okolicznych mieszkańców, oprócz strzelania do butelek, podpalania olbrzymich zwałów śmieci i urzynania się w sztok nad brzegiem strumienia. Charlie uwielbiała tę zabawę i zwykle kazała matce zawracać po wielokroć, podskakując i piszcząc z uciechy w ciągu krótkiej chwili, gdy zawisały w powietrzu. Dziś jednak ani drgnęła, siedziała ze zmrużonymi oczami i ponurą miną.
Kit zmagała się z mieszanką uczuć – od wściekłości na zachowanie córki poprzez skruchę na myśl o własnych, znacznie gorszych występkach za młodu po coś niepokojąco mrocznego, czego nie umiała sprecyzować. Odruchowo wyciągnęła rękę i objęła fotel za plecami Charlie, blisko, lecz bez kontaktu. Nie potrafiła zgłębić tej dziewczyny obojętnie wpatrzonej w drogę. Do niedawna zawsze wiedziała, co roi się w młodej głowie, jakby myśli córki przenikały do jej świadomości. Wyczuwała je wręcz przez skórę. W ciągu ostatniego roku Charlie oddaliła się od niej i Kit straciła dar jasnowidzenia. Więzy między nimi zwątlały, coraz bardziej nadszarpywane z każdą kłótnią.
Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, jak jej się poszczęściło. Stały dach nad głową, przyzwoita szkoła, własny pokój. Ale czyż nie taki był cel, aby właśnie nigdy nie nabyła tej świadomości? Gdyby Kit nie została w Pecan Hollow, czekałaby je ciągła włóczęga. Bez adresu, co kilka dni skacząc z motelu do motelu lub błąkając się po noclegowniach, zależnie od funduszy. Spleśniałe kanapy, zdrętwiałe mięśnie od spania w śpiworze. Jedzenie byle czego bez względu na datę przydatności do spożycia, pranie jedynej pary majtek co wieczór i noszenie mokrych albo wcale. Ból zębów, pęcherze na stopach i nieustający, dokuczliwy głód. Kit strzegła córki przed historią swojej przeszłości, jakby samo ujawnienie prawdy mogło dziewczynie zaszkodzić.
Charlie pozbyła się kowbojek i włączyła radio palcem u nogi. Pięćdziesiąt kilometrów od Houston w miarę znośny sygnał odbierała jedynie stacja dla wapniaków. Samochód wypełniło kwilenie Bee Gees, jakby coś ściskało ich za krocze. Te drżące, znękane głosy nieodłącznie kojarzyły się Kit z zimą, którą spędziła u Crowderów czy Crowleyów, w każdym razie Crow-coś-tam. Przed oczami stanął jej obraz matki zastępczej, kobiety przeciętnej budowy, z obwisłą skórą na ramionach, rozdzielającej pomiędzy czwórkę swoich pociech coś smakowitego z dymiącego garnka. Chyba to był kurczak z kluseczkami. Kit śledziła wzrokiem każdą chochlę lądującą w jednej z czterech misek, dokładającą lub ujmującą tu i ówdzie, aby wszystkie dzieci dostały po równo. Z wyjątkiem Kit. Jej miseczki chochla nie sięgała.
Przyszywane rodzeństwo było od niej starsze od roku wzwyż, wszyscy piegowaci jak indycze jaja. Kit nie spuszczała oczu z porcji ginących w rozdziawionych ustach po uprzednim pośpiesznym podmuchaniu, choć i tak parzyło ich w języki. Wyłuskała kromkę chleba z celofanu, złożyła ją na pół i zjadła, jakby to była kanapka, a nie suchy dodatek do posiłku. Gdy stało się jasne, że nie przypadnie jej nic z kolacji, ześlizgnęła się z krzesła – jeszcze nie sięgała stopami do podłogi – i poszła prosto do kuchni. Zapierając się o podstawę lodówki, rozmachem tułowia odemknęła drzwi i nabrawszy w ramiona, ile zdołała unieść, chyłkiem urządziła sobie w spiżarni samotną ucztę, na którą złożyły się odwinięte z folii aluminiowej resztki z obiadu, miks sosów i marynat oraz ściemniały banan. Ta rodzina nie znęcała się nad nią, nie bili jej i nie karali jak poprzednicy. Ale poczucie bycia niewidzialną bolało bardziej niż najsroższe baty.
Kit skręciła z asfaltowej drogi na wyboiste koleiny dojazdu do domu, gdy zaczepny sygnał radiowozu niemal przyprawił ją o zawał. Zaklęła i zatrzymała samochód. Mimo upływu czasu na widok policji wciąż puszczały jej nerwy.
– Może rodzice Leigh złożyli doniesienie? – Charlie wyglądała na bardziej podekscytowaną niż zdjętą niepokojem.
– Nie przesadzaj – burknęła Kit, choć naszło ją podobne domniemanie.
Wbiła oczy w lusterko, a rozpoznawszy Caleba, nieco się odprężyła. Szybko potarła policzki poślinionym kciukiem, lecz zaschnięte brunatne rozpryski na twarzy nie dały się usunąć. Zrezygnowała i skupiła ostrożne i w pewnym stopniu zaciekawione spojrzenie na jego poczynaniach. Posterunkowy Caleb Nabors najpierw przeczesał włosy, które wiłyby się w miękkich falach, gdyby ich tak starannie nie przycinał, potem z namaszczeniem założył czapkę, poprawił klamrę u paska i wygładził przód granatowej koszuli. Dopiero gdy ostatni rzut oka na odbicie w szybie upewnił go o swojej nienagannej prezencji, zbliżył się do furgonetki.
Kit wywiesiła umięśnione ramię za okno i podniosła na mundurowego wzrok mający z punktu uciąć wszelkie morały.
– Naprawdę nie ma o co robić afery – wypaliła buńczucznie. – Nie wiadomo, co się rzeczywiście stało. Zwykła szkolna rozróba.
– Miło cię widzieć, Kit. – Funkcjonariusz musnął daszek czapki.
Kobieta skinęła głową na odczepnego.
– Wiesz, że jeździsz bez korka wlewu paliwa? – zagaił, jakby na poczekaniu znalazł powód do interwencji.
Kit zaczerpnęła tchu na fali ulgi, że o niczym nie słyszał, a incydent nie zdążył wykroczyć poza gabinet pani Fowler.
– Wiem i co z tego? Jakiś przepis zabrania jeździć z niezatkanym bakiem?
– Zasadniczo nie. – Roześmiał się zbity z tropu i przesunął dłonią po karku. – Ale wolałem cię ostrzec, to może być niebezpieczne.
Aż przykro było patrzeć na jego konsternację.
Jakby w przypływie nagłego olśnienia Caleb pstryknął palcami i zrównując z nią wysokość oczu, niefrasobliwie podchwycił:
– Co za szkolna rozróba?
– Nic ważnego – zbyła go Kit.
– Przyda się moja pomoc?
Kit nie traciła czujności, choć z oczu mężczyzny biła szczera sympatia.
– Podziurawiłam gębę jednej lasce – chlapnęła Charlie z odcieniem dumy. – W samoobronie.
Kit zakneblowała jej usta dłonią.
– Czy możesz się nie odzywać z łaski swojej?
Dziewczyna odepchnęła jej rękę.
– Policji się nie okłamuje.
Caleb gwizdnął krótko z nieukrywanym zgorszeniem, po czym zsunął czapkę na tył głowy, aby potrzeć brwi.
– Widzę, że z panienką lepiej nie zadzierać.
– Śpieszę się do pracy. Coś jeszcze? – Kit wrzuciła bieg.
Mężczyzna pokrył zmieszanie uśmiechem i odstąpił od furgonetki z miną, jakby tysiąc słów cisnęło mu się na usta. Gdy znów lekko zniżył głowę, Kit pochwyciła woń wysokogatunkowego mydła i owocowy powiew dropsów z jego oddechu.
– Wybieracie się na piątkowego grilla? – podjął. – Podobno kuzyn pastora ma przez całą dobę uwędzić blisko pięćdziesiąt kilo wołowiny.
Kit nieswojo drgnęła na fotelu, skora jak najprędzej zakończyć pogawędkę, a zarazem niemile świadoma swojego towarzyskiego nieobycia.
– Raczej nie – odparła, wbrew sobie sprawiając mu zawód, chociaż nie dał nic po sobie poznać.
– Innym razem – wybrnął pojednawczo, po czym skinął na pożegnanie i odszedł do radiowozu.
Kit utkwiły w pamięci jego czyste, wypielęgnowane paznokcie. Spojrzała na swoje dłonie – płytka u jednego kciuka pęknięta wzdłuż i zsiniała, pozostałe paznokcie nierówno ogryzione, z czarną obwódką – i zacisnęła pięści. Nie schlebiało jej zainteresowanie Caleba. Wiedziała, że wpadła mu w oko, to było jasne od dawna. Facetów, którzy kierowali w jej stronę gwizdy albo zaczepki, umiała spławić bez trudu, bo dobrze znała ten typ wyszczekanych prostaków. Lecz Caleb wzbudzał w niej popłoch, gdyż najwyraźniej liczył na coś innego. Coś zobowiązującego. Był niesłychanie wrażliwy, wycofywał się przy byle odmowie, ale nie ustawał w staraniach. Cierpliwie zabiegał o jej względy, odkąd się poznali. Raz na kilka miesięcy zapraszał ją na rodeo, ognisko lub festyn kościelny, zawsze z typowym dla siebie taktem i wstydliwością. A Kit wobec tej ogłady kompletnie traciła rezon. Deprymowała ją adoracja tak życzliwego i prostolinijnego mężczyzny, który w niczym nie przypominał Manny’ego. Czyż miłość nie polegała na huśtawce nastrojów i ciągłej próbie sił? W najśmielszych snach nie mogła sobie wyobrazić związku z Calebem, lecz jego cichy sentyment wzmagał jej poczucie samotności.
Nie zapomniała, jak to jest kogoś pragnąć, zatonąć w czyichś ramionach ze splecionymi nogami. Wymieniać wilgotne oddechy nos w nos na jednej poduszce po przebudzeniu. Gdyby tylko umiała oddzielić to, co dobre, od reszty, może zdołałaby znów kiedyś pokochać. Nagły przypływ bólu wypełnił jej pierś aż do gardła, powodując pieczenie na szyi i pod powiekami. „Hola”, przywołała się do porządku. Siłą woli zdusiła emocje – co do perfekcji opanowała jeszcze jako mała dziewczynka – i popadła w znajome otępienie. Zacisnęła palce na kierownicy i uruchomiła silnik, podczas gdy Charlie w milczeniu błądziła wzrokiem za szybą.
Czas płynął nieubłaganie, lecz trzeba było jeszcze zatankować. Zatrzymały się pod czerwono-niebieskim zadaszeniem, jak zwykle przy pierwszym dystrybutorze, najbliżej wylotu na drogę. Kit wlała kilka litrów paliwa do baku i napełniła uwalany smarem kanister na wszelki wypadek. Stacje benzynowe budziły w niej złe skojarzenia i wolała w miarę możliwości ich unikać.
Charlie wyciągnęła się w poprzek siedzenia, opierając bose stopy na szybie pasażera.
– Idę zapłacić – rzuciła Kit w jej stronę.
– Padnę, jeżeli szybko nie wrzucę czegoś na ząb.
„To z głodu”, odgadła Kit, choć nie łudziła się, by jedzenie zdołało na dłużej poprawić notorycznie paskudny nastrój córki.
– Zjadłabym hot doga, tylko żeby był przyrumieniony i ciepły – oświadczyła dziewczyna. – Zwrócę ci pieniądze.
– Niby z czego?
– Nie wiem. – Charlie skwaśniała w oczach. – Próbowałam być miła. Zapomnij, do cholery!
Przerzuciła stopy na sufit szoferki, by wybrzuszyć dach, aż wydał metaliczny szczęk, a następnie pozwoliła mu odbić z wibrującym łoskotem sfatygowanej blachy. Była wysoka na swój wiek, przypominała bardziej śniadą i długonogą wersję swojej matki, nieco luźniejszej budowy i swobodniejszą w ruchach, jakby jej kości miały mnóstwo miejsca. Ciemne, wyraziste brwi niemal złączone u nasady nosa nadawały jej wyraz nieustannego namysłu. Zadarła głowę wśród burzy zmierzwionych włosów rozsypanych na powierzchni fotela.
– Co-się-tak-gapisz? – wycedziła jak do natrętnego szajbusa.
Kit zapragnęła zbyć małolatę bez słowa lub wygarnąć jej za wszystkie czasy, niechby raz wreszcie spuściła z tonu. Niełatwo było jej sprostać roli matki. Musiała zebrać myśli, nim otworzy usta. Ostatecznie postawiła na szczerość.
– Próbuję tylko zrozumieć, dlaczego dźgnęłaś drugą osobę w twarz.
Charlie potrząsnęła głową i uciekła wzrokiem za okno bez śladu skruchy czy wręcz zainteresowania.
– Nie potrafię tego wytłumaczyć – rzekła rezolutnie. – Po prostu tak wyszło i już.
– Ta dziewczyna zrobiła ci jakąś przykrość? Uwzięła się na ciebie?
Charlie grzmotnęła dłonią w deskę rozdzielczą.
– Daj spokój, mamo! – Podniosła głos. – Zrobiłam, co zrobiłam i koniec.
Kit pojęła, że dalsza rozmowa tylko pogorszy sprawę. Pałający wzrok córki jednoznacznie wskazywał, że nie wydusi z niej nic, choćby łomem.
– Co ja mam z tobą zrobić bez szkoły? – wymruczała bardziej do siebie.
– To twój problem – prychnęła dziewczyna.
Kit wzięła głęboki oddech, by złagodzić skurcz między łopatkami.
– Dobrze, zjemy coś, a potem pojedziesz ze mną do lecznicy – powiedziała. Podjąwszy decyzję, z nieco lżejszym sercem ruszyła w kierunku sklepu, lecz na wszelki wypadek, gdyby jej słowa nie wybrzmiały dość jasno, krzyknęła jeszcze przez ramię: – Zagonię cię do roboty!
Ledwie przestąpiła próg ciasnego sklepiku, wiedziała, że nie wytrzyma tam dłużej niż minutę. Na próżno po wielokroć utwierdzała się w przekonaniu, że nic jej nie grozi – na każdej stacji regularnie wpadała w paranoję. Zgarnęła z półki korek do baku i paczkę ciastek, a przy kasie dołożyła dwa hot dogi. Dyżurujący za ladą chudzielec z wytrzeszczonymi oczami wyciągnął z ust kawałek suszonej wołowiny na patyku i wyciamkał soczyste: „dźń bry”.
– Witaj, Kenny. – Kit odliczyła pieniądze, instynktownie zerkając na samochód widoczny za witryną, gotowa do ewakuacji w razie czego.
– Charlie nie ma dziś lekcji? – Kenny grzebał w przegródkach kasy w poszukiwaniu drobnych. Z jego pozornie błahego tonu Kit wywnioskowała, że zdążył już usłyszeć o zajściu w szkole, zatem wkrótce plotka dostanie skrzydeł.
– Nie – ucięła, skubiąc płatek ucha. Ni stąd, ni zowąd opadły ją duszności, jakby temperatura w sklepie skoczyła o dziesięć stopni. – Pośpiesz się, proszę, nie mam czasu.
– Skończyły mi się miedziaki. – Wstał i obmacał kieszenie. – Zaraz znajdę, brakuje tylko trzech centów.
Ze wszystkich zakamarków wypełzało poczucie grozy. Zapach paliwa, brzęk kasy, nikłe mżenie świetlówek pod sufitem. Kit zaczęła się pocić, a serce zabiło jej w gardle. Chwyciła zakupy wraz z resztą leżącą na ladzie, staranowała drzwi ramieniem i w panice dopadła samochodu.
Matka z córką otrzepały buty na gościnnej wycieraczce w progu miejscowej kliniki weterynaryjnej, gdzie Kit zaczepiła się wkrótce po urodzeniu Charlie.
W poczekalni, liczącej około dwudziestu metrów kwadratowych, tłoczyły się rośliny i papierzyska, a powierzchnię ścian od góry do dołu zaścielały zdjęcia pacjentów doktor Robichaux. Zabiedzonych koni, wyliniałych psów, kóz poturbowanych przez kojoty i kalekich piskląt. Wielu z nich towarzyszyły kartki z wyrazami wdzięczności od uradowanych właścicieli. Sąsiednie, znacznie większe pomieszczenie służyło jako gabinet do przeprowadzania badań i operacji, a w razie konieczności zabiegów usypiania. Kilka hektarów gruntu na tyłach budynku zajmowały stajnie, wybieg dla koni oraz szopa na siano, paszę, osprzęt i narzędzia.
W przychodni zwierzęta traktowano na równi z ludźmi. Jej właścicielka była niewysoką kobietą o pulchnej, życzliwej twarzy okolonej chmurą brązowych, naturalnie sprężystych loczków. Korpulentna figura ani trochę nie umniejszała jej zręczności, a krzepy pozazdrościłby jej niejeden mężczyzna. Na uczelni słynęła z tego, że potrafiła rozedrzeć książkę telefoniczną na pół za darmowego drinka. Nikomu nieznana z nazwiska Clothilde Hélène Robichaux pochodziła z West Baton Rouge, deklarując kreolskie korzenie. Jakim cudem trafiła akurat do Pecan Hollow, pozostawało wielką niewiadomą. Według jej relacji przywiodła ją tam wola duchów. Po ukończeniu studiów zwróciła się o radę do tajemnych mocy, by skierowały ją tam, gdzie jej pomoc najbardziej się przyda. Wyruszyła w drogę tak, jak stała, za cały dobytek mając jedynie dyplom i zatankowany samochód. Już na terenie Teksasu zdołała dotrzeć w pobliże Pecan Hollow, nim skończyło jej się paliwo. Własnymi siłami dopchała bezwładny pojazd do oddalonej o blisko kilometr miejscowości, którą uznała za przeznaczony cel swojej podróży.
Kit w cichości ducha przypuszczała, że Clo schroniła się tu przed czymś, tak jak ona. Naturalnie w miasteczku narosły wokół obcej najrozmaitsze legendy. Krążyły plotki, że wypędzono ją z domu za sprawą zranionej kochanki, która w ramach odwetu doniosła rodzinie o zdrożnych ciągotach ich drogiej Clothilde. Kit ani w to nie wierzyła – bo przecież każda niezamężna kobieta po trzydziestce to z pewnością lesbijka – ani tego nie kwestionowała. Cudze sprawy w ogóle nie zaprzątały jej uwagi.
– Już się ciebie nie spodziewałam! – Clo wskazała na zegar w kształcie wyszczerzonego kota z miarowo dyndającym ogonem u spodu. Pół do dwunastej. Przy kontuarze recepcji tkwiła, czekając na odbiór kota, przystrojona fryzjerskim czepkiem Dorelle Chapman, wysoka, szczupła kobieta o zwiędłej od słońca cerze. Na widok Kit wykrzywiła usta, jakby przełykała coś niezjadliwego, i potrząsnęła głową. Kit doskonale wiedziała, co pani Chapman ciśnie się na język. „Jesteś za dobra, Clo. Na tę jędzę lepiej uważać. Oho! Nie zapomnij pilnować kasy. Bądź uczynna, ale nie głupia”.
Kit odwzajemniła grymas, po czym zwróciła się do lekarki.
– Wybacz, musiałam zabrać Charlie ze szkoły. Zostanę tak długo, jak będzie trzeba.
Nie lubiła się spóźniać. Nie z obawy przed sarkaniem Clo, lecz aby nie nadużywać poczciwości kobiety, której zawdzięczała więcej, niż ważyła się przyznać. Lekarka zapewniła jej stałe dochody i czas potrzebny dla córki. Zatrudniła ją, dziewczynę o ciemnej karnacji nie wiadomo skąd, podczas gdy większość ludzi z miasteczka łapała się przy niej za kieszenie. Niektórzy brali ją za oszustkę, inni unikali jej z uwagi na wygląd, ale główną niechęć mieszkańców Pecan Hollow budziło to, że Kit nie należy do parafii. Latem po narodzinach Charlie znalazła się bez grosza przy duszy. Wszystko, co zdołała uciułać z dorywczych zleceń, pochłaniały spłaty hipoteki i pieluchy. Doszło do tego, że przez miesiąc żywiła się tylko mięsem samodzielnie złowionych gryzoni, makaronem i mizerną uprawą z przydomowego warzywnika. Polowanie dla zdobycia pokarmu jej nie przeszkadzało, a Charlie była jeszcze przy piersi, ale Kit drżała ze strachu przed wizją utraty folwarku. Nie potrafiła się zdobyć na odwagę, by poprosić w mieście o pomoc, a przykazała sobie, że nie będzie kraść, choć pokusa jej nie opuszczała. Ileż to razy, krążąc po sklepowych alejkach z córeczką na przednim siedzeniu wózka i sięgając po kolejne produkty – płatki, mleko, zupy w puszce i zgrzewki coli – powstrzymywała się, by chyłkiem nie wsunąć tego i owego do plecaka, a przy ladzie odczekać, aż kasjer nabije rachunek, udać, że nie wzięła portfela, zwrócić wszystkie zakupy i ulotnić się z pełną torbą. Któregoś dnia zauważyła kartkę „Wakat” na drzwiach sklepu z paszą i weszła z niemowlęciem w ramionach. Od progu uprzedziła, że nie ma doświadczenia i musi zabierać dziecko do pracy, ale solennie obiecała dać z siebie wszystko. Lekarka zatrudniła ją na poczekaniu.
Kit i Charlie poszły do umywalni, podczas gdy Clo pocieszała panią Chapman, która rozkleiła się na widok odurzonego środkami nasennymi pupila w tobołku z ręcznika.
– Nie ma co rozpaczać, pani futrzak jeszcze nigdzie się nie wybiera. Lada dzień wróci do formy, a pani niech go tylko rozpieszcza do niemożliwości. – Clo wcisnęła kobiecie zapasową chusteczkę do kieszeni, gdy ta z matczyną tkliwością przygarnęła do piersi becik z bezwładnym kotem. Sięgnęła do torebki, lecz lekarka powstrzymała jej dłoń.
– Nie pali się, ma pani teraz ważniejsze sprawy na głowie. Prześlę fakturę i rozliczymy się w swoim czasie. Ach, gdzie ja mam głowę! – Z czeluści szuflady wydobyła silnie woniejące zawiniątko z kostką kurczaka przymocowaną z wierzchu czerwoną tasiemką. – Dodatkowy drobiazg na szczęście. Trzeba włożyć to wieczorem pod poduszkę, zapalić świecę i modlić się do świętego Łazarza.
Na twarzy pani Chapman odbił się wyraz zgorszenia.
– Proszę mi wierzyć na słowo. – Clo delikatnie ponagliła ją w kierunku wyjścia. Dopiero gdy za klientką zamknęły się drzwi, wzrok lekarki spoczął na Charlie.
– Miło cię widzieć, moja droga. Co u ciebie? – Potarła o siebie wnętrza dłoni, jakby dla rozgrzewki.
– Narozrabiałam, więc Kit zmusza mnie do pracy – oświadczyła Charlie zadziornie.
– To świetny sposób na krewki temperament. Witaj w naszym skromnym przybytku. – Kobieta zatknęła jedną baryłkowatą nogę za drugą i dygnęła kurtuazyjnie.
Charlie zachichotała. Lekarka zwróciła oczy na Kit.
– Bądź tak miła i przekonaj Warbucksa, by przymierzył dziś nowe trzewiczki. Nie jestem w stanie przemówić mu do rozumu. – Pokazała dołeczki w przymilnym uśmiechu.
Kit zrobiłaby dla niej wszystko, choć wolała się z tym nie ujawniać. Skinęła głową i cmoknęła na córkę.
– Do roboty.
Wokół stajni na tyłach lecznicy rozciągały się padok i pastwisko tonące w gąszczu jaskrów i dmuchawców. Jak na zawołanie zza węgła wychynął dumny ogier bułanej maści z wdzięcznie wygiętą szyją, prezentując w całej okazałości swoje silne nogi i czarną, zmierzwioną grzywę. Na ich widok parsknął i wydał ostrzegawcze rżenie.
Gdy Kit postąpiła ku niemu, zdwoił czujność i w ostatniej chwili uskoczył przekornie z dala od jej zasięgu. Przystanął nieopodal niby zajęty skubaniem kępy dzikiej ambrozji, ale śledził każdy ruch kobiety, w miarę jak zbliżała się wolno z kantarem za plecami. Spokojnie pozwolił jej podejść na odległość metra, lecz gdy spróbowała zarzucić mu rzemień na szyję, bryknął na ukos, przebierając kopytami z uciechy. Kit dała za wygraną i odwiesiła uprząż. Charlie siedząca okrakiem na przewróconej beczce wybuchnęła śmiechem.
– Ależ z ciebie niemota!
– Proszę? – Kit uniosła brodę.
– Nic dziwnego, że nie daje się złapać. Jesteś zbyt zafiksowana. – Dziewczyna palcem zakreśliła spiralę w powietrzu. – Od razu skumał, na co się zanosi.
To rzekłszy, zerwała garść lucerny rosnącej obok, wsadziła do tylnej kieszeni i z kantarem przerzuconym przez ramię pomaszerowała na środek wybiegu. Na oczach zwierzęcia przykucnęła, aby poprawić sznurówkę, a pęk ziół zafalował za jej plecami niczym ogon. Opróżniła wiadro z brudną wodą i nie zwracając na konia najmniejszej uwagi, udała się do jego boksu, gdzie rozrzuciła świeżą słomę, napełniła poidło i dosypała łuski owsianej do żłobu. Warbucks przez moment obserwował tę krzątaninę, po czym bez śladu wahania wszedł do zagrody i szturchnął Charlie w plecy. Dziewczyna nie oderwała się od pracy. Ogier ponowił próbę, tym razem nieomal ścinając ją z nóg. Charlie pogłaskała jasny pysk pięścią i pozwoliła zwierzęciu z bliska obwąchać kantar. Koń wietrzył przez chwilę, po czym musnął rzemień miękkimi wargami. Wówczas Charlie bez przeszkód wsunęła ogłowie na miejsce, spięła plecionkę luźno pod policzkiem i na koniec wręczyła uwiąz matce, która śledziła jej zabiegi z mieszaniną podziwu i urazy. Łatwość, z jaką dziewczyna obłaskawiła zwierzę, i jej popis efekciarskiej nonszalancji działały Kit na nerwy. Bardzo dbała, by nie ujawniać swoich słabości przed córką, więc trudno było jej przełknąć tę lekcję pokory. Bo po prawdzie nie miała zmysłu do koni. Nawet dziesięć lat pracy w stajni tego nie zmieniło. Jeździła trochę, lecz tylko z obowiązku, nigdy dla przyjemności. Jej rezerwę zapewne budziło to, że koń nie pozwalał nad sobą zapanować. Należało wytworzyć z nim więź. Może drażniła ją wrodzona płochliwość tych zwierząt, nerwowe tiki uszu, zatrwożone oczy, wibrowanie mięśni pod skórą, nieobliczalna chwiejność masywnego zadu. A może nie chodziło o ich lęk, lecz o jej własny.
– Dobra robota – pochwaliła córkę, nie zdradzając się ze swymi uczuciami. – Właśnie dostałaś przydział. Od tej pory stajnie są na twojej głowie. – Powierzyła dziewczynie ciężką od gnoju łopatę. – Wróć, gdy zrobisz porządek w boksach.
Clo stała przy zlewie aż po łokcie unurzana w pianie i poświstywała Camptown Races, przytupując do taktu zamszowym sandałem. Był to jeden z jej licznych nawyków, które Kit jeżyły włosy na głowie. Lekarka rozpromieniła się na jej widok.
– Ależ Charlie urosła! Jest już chyba wyższa od ciebie. Ile ma lat, piętnaście?
– Trzynaście.
Clo gwizdnęła przeciągle.
– A niech mnie, czym ty ją karmisz? Sama chętnie spróbuję. – Parsknęła i dodała poważniejszym tonem: – Szkoda jednak, że nie mogą dłużej zostać mali. Chyba przedwcześnie stają wobec wyzwań, na które nie są gotowi. – Kit napotkała dobroduszne spojrzenie oliwkowych oczu. – A ty jaka byłaś w jej wieku?
Kit nasrożyła się na tak bezpardonową dociekliwość.
Jej wzrok podryfował za okno, ku dziewczynie o długich nogach i smukłej sylwetce swego ojca. Ruszała się jak woda. Po nim też odziedziczyła ten stalowy błysk w oczach. Kit została obdarzona przez naturę fizjonomią stworzoną do pracy. Krępą i przysadzistą, opancerzoną w mięśnie ściśle przyległe do kości. Nie należała do szczególnie urodziwych, ale dobrze się czuła w swoim ciele pod ciemnomiodową skórą. Szczęśliwie skąpy biust niewymagający stanika zapewniał jej pełną swobodę ruchów.
– O głowę niższa, ciut bardziej rozwydrzona i sto razy głupsza – odparła z nadzieją, że tym zaspokoi ciekawość Clo.
Lekarka zachichotała, potrząsając głową.
– Strach pomyśleć, jakaż musiała być z ciebie sztuka.
Kit wyczuła w jej głosie utajone pytania. Skąd jesteś? Jak tu trafiłaś? Nie pierwszy raz Clo próbowała skłonić ją do zwierzeń. Przybycie Kit do Pecan Hollow dało początek nieprzemijającym spekulacjom miejscowej ludności. Jedni podejrzewali, że była nieślubną córką Eleanor. Inni uznawali ją za prostytutkę, przy której należało trzymać mężów na wodzy. Kit zabrakło pomysłu, jak uniknąć dalszego przesłuchania. Najłatwiej było uciąć rozmowę.
– Daruj sobie, wiedźmo. Nie wywęszysz nic ciekawego.
– Bon! – Clo ze śmiechem opłukała i wysuszyła dłonie wielkości rękawic baseballowych. – Jesteś kłująca jak oset, ale w środku masz dobre serce. Wiem, co mówię.
To otwarte wyznanie przyprawiło Kit o gęsią skórkę.
– Nie wtrącaj się w moje sprawy, a odwdzięczę ci się tym samym – skwitowała.
Clo ucichła, lecz jej milczenie zabrzmiało jak syrena alarmowa.
Na zewnątrz Charlie przerzucała nawóz na taczkę, przystając od czasu do czasu z twarzą zwróconą do słońca. Z dala od szkoły czuła się wolna i w zgodzie sama ze sobą. Od ciasnych sal, pstrokatych dekoracji na ścianach i światła jarzeniówek dostawała zawrotów głowy, nie wspominając o ustawicznym zgiełku panującym za sprawą dwudziestki nabuzowanych gówniarzy i pedagogów nawołujących o spokój. Doznawała ulgi jedynie w czasie sprawdzianów, bo wtedy przynajmniej na pięćdziesiąt minut zapadała wymuszona cisza.
Wbiła szpadel w kopiec miękkiego łajna, podważyła trzonek na udzie i wydźwignęła ciężar do zbiornika taczki. Nie miała zamiaru poharatać gęby tej zołzie. Dać nauczkę – owszem, jak najbardziej. Ale żeby wpakować jej ostry rysik w ciało? Nie, tego nie przewidziała. Sytuacja wymknęła się spod kontroli, mimo że Leigh Prentiss nieraz zalazła jej za skórę. Z biegiem lat Charlie zdążyła się uodpornić na bezustanne drwiny i upokorzenia, a przynajmniej tak uważała. Nie lubiła jednak ściągać na siebie uwagi. Była z tych, którzy wolą trzymać się na uboczu. W Pecan Hollow już samo dorastanie pod opieką samotnej, szurniętej matki czyniło z niej dziwoląga, lecz nic nie kłuło w oczy tak jak nieobecność w kościele. Bo niezależnie od różnic, całe miasteczko, czy słońce, czy deszcz, co niedziela jak jeden mąż stawiało się na mszy. Podstawowy wymóg życia na prowincji.
Sprawy przybrały zły obrót, gdy Charlie spostrzegła, że Leigh ściąga od niej na teście. Z równowagi wytrąciła ją nie tyle sama nieuczciwość, ile obłuda. Prentissówna pozowała na cnotliwą dewotkę, wiecznie paradując z wysłużoną Biblią opatrzoną jej inicjałami, którą piastowała w ramionach jak ulubioną przytulankę. W trakcie sprawdzianu zaczęła coraz bliżej skłaniać się ku Charlie. Ta syknęła na nią ostrzegawczo, ale Leigh zbyła ją pogardliwym spojrzeniem, po czym szybko zanotowała podejrzaną odpowiedź i znów wyciągnęła szyję tak dalece, że Charlie musiała się uchylić przed łaskotaniem jej kędzierzawych włosów i powiewem nieświeżego oddechu.
Coś w tym niemiłym zapachu przepełniło miarę. Gniew uderzył Charlie do głowy i niewiele myśląc, chlasnęła ołówkiem na odlew w obronie swojej przestrzeni. Rozległ się miękki chrzęst i Leigh znieruchomiała z wybałuszonymi oczami. Jej brwi podskoczyły do połowy czoła, a usta zaokrągliły się w niemym okrzyku. Charlie cofnęła rękę i zachichotała w szoku, instynktownie ogniskując świadomość na minie koleżanki, a nie na tym, czego się dopuściła. Przybiegła pani Blaine i najpierw wpadła w histerię, zanim posłała kogoś po pomoc lekarską. Następnie potoczyła wzrokiem po twarzach uczniów, szukając winowajcy. Leigh, której oszołomienie odebrało głos, skierowała tłusty, rozedrgany palec w stronę Charlie.
W głębi duszy dziewczyna nie chciała wyrządzić Leigh krzywdy. Gdyby w furii nie straciła głowy, zamiast wymachiwać ołówkiem, wystarczyło rzucić szeptem przez ramię: „Zaznaczam, co popadnie, fujaro”. Ewentualnie uraczyć świętoszkę treściwą odzywką typu: „Umyj zęby, bo ci jedzie z gęby”.
Cała klasa otoczyła Leigh, która podniosła wrzask, gdy krew zalała jej twarz. Charlie doznała ukłucia zazdrości. Mimo woli dałaby wiele za odrobinę troski, z jaką teraz pochylano się nad koleżanką. Kiedy jej ciągle ktoś dokuczał, rówieśnicy przechodzili mimo, a nauczyciele odwracali wzrok. Na wiosnę zgłosiła się do drużyny lekkoatletycznej. W trakcie testu sprawnościowego bezbłędnie pokonała pierwszą serię płotków, ale gdy za zakrętem zbliżyła się do następnej, Nancy Sprenger biegnąca o kilka kroków przed nią pchnęła pierwszą bramkę wprost pod jej nogi. Charlie runęła jak długa. Leżała tam, zwijając się z bólu, zakrwawiona od nosa i ust aż po włosy. Chropowata nawierzchnia przy upadku poharatała jej ręce. Wszyscy widzieli, co się stało. Charlie pochwyciła z boku przejęte okrzyki i oczy pełne grozy. Trenerka, która nadbiegła kłusem, pochyliła się i klepnęła ją w plecy.
– Nic ci nie jest? W porządku. Idź do szatni wziąć prysznic.
Nie pomogła jej wstać ani nie wezwała pielęgniarki. Zaordynowała reszcie lekkie okrążenie dla rozgrzewki i wróciła do ćwiczeń.
Dziewczyna uniosła dłonie do światła. Blizny zniknęły bez śladu, jakby nic się nie wydarzyło. Niby lepiej, ale ona wolałaby zachować namacalny ślad swojego cierpienia.
Dźwignęła ciężką taczkę i przetransportowała ładunek na parujący kopiec gnoju, kuchennych obierek, skoszonej trawy i przedawnionych numerów „Times-Picayune”, sprowadzanych przez Clo z Luizjany. Przez dwadzieścia minut kursowała między stajnią a kompostem z wypełnioną taczką, co rusz targana nowym porywem złości. Przy piątym boksie ktoś odkaszlnął za jej plecami. Wsparty o płot kilka metrów dalej chłopak bez koszuli, za to w słomkowym kapeluszu, wyszczerzył do niej zęby.
Charlie zamachnęła się łopatą.
– Czego tu szukasz?
Nieznajomy o niedźwiedziowatej sylwetce futbolisty – tęgiej, lecz umięśnionej na masywnym kośćcu – pstryknął rondo, odsłaniając twarz z uniesioną brodą. Sprawiał wrażenie nieco starszego od niej.
– Na pewno nie guza. – Poskromił ją gestem. – Odłóż tę szuflę, do diabła.
Charlie ani drgnęła.
– Po co się na mnie gapisz? – warknęła.
Chłopak zarechotał.
– Masz taki uszczęśliwiony wyraz twarzy, kiedy patrzysz w słońce, że aż mnie zaciekawiło, o czym myślisz.
– O zdzirze, której wydrążyłam dziurę w gębie ołówkiem. – Odczuła zadowolenie, że o tym właśnie myślała, by w ten sposób już na wstępie zaznaczyć swoją pozycję.
– Serio? – zapytał wyraźnie zachwycony.
Charlie wbiła łopatę w ziemię.
– To ci heca! – sapnął przeciągle. – Musiała sobie nagrabić.
– Owszem – przyznała. – Wtykała nos tam, gdzie nie trzeba. Trochę jak ty w tej chwili.
Chłopak znów parsknął śmiechem bynajmniej nie zrażony, co dodatkowo wzmogło jej irytację.
– W porządku, chwytam aluzję. Na razie! – Uniósł dłoń na pożegnanie.
Coś ją użądliło niemile, gdy zaczął się oddalać.
– Ej! Kim jesteś, podglądaczu?
– Jim Dirkin, ale wszyscy wołają na mnie Dirk. – Zawiesił głos wyczekująco, lecz dziewczyna zwlekała z podaniem swojego imienia. – Charlie, prawda? Córka Kit Walker?
Charlie napięła mięśnie i skinęła głową w oczekiwaniu na zatruty strzał.
– Miło cię poznać – rzekł. – Aż dziwne, że dopiero teraz. Mam nosa do odszczepieńców.
Nie wiedziała dokładnie, co to znaczy, lecz zabrzmiało jak coś dzikiego. Bez obrazy.
– Twoja mama to jednak dziwny okaz.
„Oho!”
– Słowo daję, strach do niej podejść. Szkoda, bo byłaby ładna, gdyby nie te pioruny w oczach. Ty też.
Dziewczyna spłonęła rumieńcem wstydu i rozczarowania.
– Słowo „ładny” nie pasuje do mnie i mojej mamy.
– Chyba nie masz zbyt wielu znajomych – zauważył Dirk.
– Nie są mi potrzebni. – Charlie ujęła się za łokcie.
– Nie ściemniaj. Każdy kogoś potrzebuje. Możemy trzymać sztamę, jeżeli chcesz.
Dziewczyna odczuła żenadę. Tak się bezmyślnie odsłonić.
– Chyba trudno o bardziej poroniony pomysł.
Dirk wzruszył ramionami z westchnieniem, jakby zrobił, co w jego mocy.
– Wobec tego nie przeszkadzam dłużej. Masz sporo roboty.
Odwrócił się i zniknął za zakrętem drogi. Charlie odniosła przykre wrażenie, że powiedziała za dużo i nie dość jednocześnie.
Z zamyślenia wyrwał ją głos matki.
– Kto to był?
Dziewczyna spanikowała. Myśli zawirowały jej w głowie i z trudem zdołała powściągnąć wyraz zmieszania na twarzy. Chwyciła trzonek łopaty, jakby dla oparcia, i warknęła przez zęby:
– Nie wiem, jakiś dzięcioł.
Wróciły do domu wieczorem zmęczone i głodne. Kit otworzyła puszkę fasoli na boczku, wrzuciła zawartość do garnka i zapaliła gaz. W oczekiwaniu na posiłek ramię w ramię oparły się o zlew i bez słowa pogryzały korniszony wprost ze słoika krążącego z ręki do ręki. Emocje dnia zelżały wraz z upałem, a ich miejsce zajęło błogie, niewymagające rozmowy znużenie po wielogodzinnej pracy.
Kit wyłowiła ostatniego ogórka, wracając myślami do Caleba. Po zastanowieniu stwierdziła, że jakoś zawsze znajdował się w pobliżu. Nie sposób było odmówić mu uroku. Kremowa skóra i proporcjonalna sylwetka świadczyły o higienicznym trybie życia, wolnym od używek wyniszczających ciało. Zdaniem Kit zasługiwał na coś więcej niż walka z patologią na zabitej dechami prowincji. Którejś zimy przypadkiem ujrzała, jak zabrał pijaka z ulicy do cukierni na gorącą kawę i ciasto. Siedział z nim tak długo, słuchając niezbornego bełkotu, aż tamten oprzytomniał. Wtedy zdało jej się to niedorzeczne. Menel pewnie już w chwilę później puścił zdarzenie w niepamięć i urżnął się na nowo, tyle że ogrzany i najedzony. Kit trudno było przyznać, że gest Caleba jej zaimponował, a jeszcze trudniej, że chciałaby, aby kiedyś tak z nią posiedział, z uwagą chłonąc jej słowa i potakując.
Nagle od strony dziedzińca dobiegł potężny ryk silnika, a Charlie krzyknęła z salonu:
– Obcy jadą!
Za oknem z chrzęstem zaparkował na ukos SUV Prentissów, a zza otwartych z rozmachem drzwi kierowcy wyłoniła się Sugar Faye. Wygładziła sukienkę, po czym ostrożnie balansując na cienkich szpilkach, przebyła dziedziniec i wstąpiła na koślawe schodki werandy. Jednocześnie z tylnego siedzenia wygramoliła się Leigh z rożkiem lodów w dłoni i podreptała za matką. Kit ruszyła im na spotkanie.
– Halo! – zapiała Sugar, jakby samo gromkie bębnienie w drzwi nie wystarczyło. Kit uzbroiła się w powściągliwość i otworzyła. Matka Leigh wyglądała, jakby wyszła z domu w pełnym szyku i wpadła pod nawałnicę. Obłok jej jasnych włosów piętrzył się z boku twarzy, a pod oczami widniały smugi tuszu. Miała na sobie pistacjową sukienkę z czarnym paskiem w talii, który niby wąska szczelina niknął w bujnych krągłościach jej dorodnego biustu i obfitych bioder, a spod rąbka spódnicy wystawał skrawek koronkowej halki. Leigh z obandażowanym policzkiem snuła się za jej plecami zajęta zeskrobywaniem orzeszków z czekoladowej polewy na czubku wafelka.
Sugar postąpiła naprzód, osłaniając córkę własnym ciałem.
– Istny dramat! – wypaliła zdesperowanym tonem. – Wracamy ze szpitala. – Urwała, lecz na tym etapie Kit nie przychodziło do głowy nic do powiedzenia. – Leigh trafiła na oddział ratunkowy. Z winy Charlie.
Kit skinęła głową w oczekiwaniu, aż przybyła wyartykułuje rzeczywisty cel swojej wizyty.
– Jak się czuje? – spytała.
– Zgadnij! – fuknęła Sugar.
– W fumie nie najgowej – odezwała się Leigh. – I doftałam loda. – Uniosła topniejący rożek jak pochodnię.
– Biedactwu należało się coś na pociechę. Prawda, skarbie? – Sugar krzepiącym gestem ścisnęła dłoń córki, aż ta uskoczyła z okrzykiem:
– Puffaj!
– Była taka dzielna, gdy zakładali jej szwy. – Sugar podjęła wątek. – Za to ja zanosiłam się płaczem, jakby to mnie bolało. Matka zawsze przeżywa cierpienie dziecka bardziej niż ono samo. Niczym cios tępym nożem prosto w serce. – W jej oczach błysnęły męczeńskie łzy na znak doznanej traumy nie do wyrażenia słowami.
Kit odgarnęła za ucho gruby kosmyk włosów i osuszyła szyję kołnierzem koszuli. Wiedziała, że powinna przeprosić za napaść córki. Nie dziwiło jej oburzenie Sugar, bo gdyby to Charlie ktoś zmasakrował twarz, gorzko by pożałował. Poczuła nagłą litość dla kobiety w progu. Sama umiała skutecznie załatwić swoje porachunki przy użyciu siły. Gdyby było ją stać jedynie na ronienie łez, puszczanie subtelnych aluzji i skubanie perełki u kolczyka, jak Sugar w tej chwili, odpuściłaby już dawno temu.
Sugar Faye wydobyła z tulonej w zgięciu łokcia torebki jadeitowy aplikator, oderwała zatyczkę i przystąpiła do zabiegu pociągania ust świeżą warstwą różowej pomadki. Kit z zafascynowaniem śledziła obcy sobie rytuał: na cieńszej, górnej wardze dwoma muśnięciami na boki zakreśliła literę M, wykraczając nieco poza naturalne kontury, a następnie powiodła sztyftem od jednego kącika do drugiego wzdłuż jędrnej poduszki dolnej wargi i wydała soczyste cmoknięcie. Najbardziej zdumiewające było to, że w trakcie całej operacji ani na moment nie przestała mówić.
– Niewątpliwie będę kochać moje złotko bez względu na jej wygląd – wyznała z ręką na sercu. – Jednak spójrz na to! – Odwinęła koniuszek gazy na twarzy córki, ukazując ranę, która według Kit okazała się drobnym nakłuciem lekko podbiegłym wokół.
Sugar wyłuskała z połyskliwej czarnej torebki chusteczkę higieniczną i wetknęła sobie między wargi, w niezrozumiały sposób usuwając większość lepkiego różu, który przed momentem nałożyła.
– Próbuję dostrzec w tym boską wolę, bo, jak ufam, wszystko spotyka nas w określonym celu. Może grzeszę próżnością, ale czy naprawdę powinnam się wstydzić, że szkoda mi buzi mojej ślicznotki? – Pstryknięciem otworzyła kompakt z lusterkiem, by ocenić efekt swych upiększeń.
– Uwawaf, we juf nie jeftem ładna? – podchwyciła Leigh.
– Nie przerywaj, kiedy dorośli rozmawiają, kotku – uciszyła ją matka nieco mniej szczebiotliwie niż poprzednio. Poprawiła dziewczynie upiętą na czubku głowy przesadną kokardę w odcieniu świeżej zieleni pod kolor własnej sukienki. – A jak się miewa Charlie? – Przygryzła umalowaną wargę. Aż ją nosiło w środku. Ewidentnie nie zamierzała odejść bez tego, po co przyszła, lecz im bardziej się wysilała, tym większy narastał w Kit opór. – Pewnie zżera ją poczucie winy?
– Owszem, jest trochę wstrząśnięta.
Sugar była bliska ataku apopleksji. Dobyła z gardła zduszony śmiech i potrząsnęła głową, mrugając intensywnie.
– Nie zgadniesz, co pani Fowler powiedziała mi na pożegnanie. „Pamiętaj, Sugar, że wolno ci złożyć doniesienie przeciwko Walkerom”. – Łypnęła bystro na Kit. – Dasz wiarę? Co za pomysł! Ja na to: „Znamy się z Kit osobiście. Nie ma sensu mieszać w to policji, skoro we dwie możemy dojść do porozumienia jak dojrzali ludzie”.
Kit nie zamierzała płaszczyć się przed tą kobietą, lecz nie miała ani siły nacisku, ani pieniędzy. Musiała znaleźć sposób, by udobruchać Sugar, nie biorąc przy tym na siebie całej winy. Objęła się ciasno za łokcie.
– Zauważyłam, że przed twoją bramą rozpleniły się dzikie krzaki. Mogę któregoś dnia wpaść i je powycinać. – To wyczerpywało jej repertuar przeprosin.
Sugar obdarzyła ją spolegliwym spojrzeniem.
– Jak miło z twojej strony – zaćwierkała, choć jej ton zdradzał całkiem inny przekaz. – Ale wiesz, mam w domu czterech młodych byczków i Roba. Nie brakuje mi rąk do pracy.
Zakręciła się na cienkim obcasie, aż blond loczki sfrunęły z ramienia, ukazując na rękawie sukienki ślady po przytulaniu umazanej krwią córki.
Po raz pierwszy od telefonicznej rozmowy tego ranka Kit poczuła autentyczną skruchę. To niesprawiedliwe, co spotkało Sugar. Istotnie była próżna i egzaltowana, lecz miała dobre chęci. Troszczyła się o rodzinę i zawsze chętnie służyła pomocą. W miasteczku mieszkała kobieta nazwiskiem Nell Clover, której przeróżne choroby zabrały męża i dwoje dorosłych dzieci. Wcześniej bez reszty poświęciła się opiece nad nimi, ale jeszcze zanim pochowała ostatniego z najbliższych, zabrakło jej środków do życia. Sugar bez namysłu zainicjowała parafialną zbiórkę, a po krótkim czasie przyjęła Nell pod swój dach, urządziwszy jej wygodne gniazdko w garażu. W ciągu lat Kit kilkakrotnie przemknęło przez głowę, by zbliżyć się do Sugar. Na zasadzie tych niepojętych związków między gatunkami występujących w naturze, typu golden retriever i ryś. Nie musiałaby nawet bardzo się starać. Lecz niespożyty zapał, trajkotanie, prezencja, a nawet uczynność Sugar były zbyt nachalne. Kit prędzej by wyparowała.
Przywołała w myślach pojednawcze słowa.
– Sugar! – wychrypiała, jakby nawet jej struny głosowe nie trącały koncyliacyjnej nuty.
Kobieta minimalnie zwolniła kroku na znak, że dosłyszała, po czym wpakowała Leigh do samochodu i zniknęła za bramą.