Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fikcja. Ale nasza rzeczywistość już się w nią przekształca. Upały. Racjonowana woda. Trudno dostępne jedzenie. Limitowany Internet bez zdjęć. Zwykłe życie sprzed… Właściwie czego? Kryzysu? Katastrofy? Jakkolwiek to określić, życie „sprzed” jawi się jako raj utracony. Fikcja. Ale upały już mamy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
JOANNA MAZUR
CIEPŁO-ZIMNO
Olsztyn 2024
Redakcja
Ewa Klimek
Korekta
Anna Witkowska
Projekt okładki
Zofia Stybor
Skład
Seqoja
Druk i oprawa
Bookpress.eu
Copyright © by Joanna Mazur 2024
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja 2024
ISBN: 978-83-67935-20-3
Wersja elektroniczna:
EBOOKOWO.PL
Wydawnictwo Seqoja
ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn
tel. 534 834 852
e-mail: [email protected]
www.seqojawydawnictwo.pl
Olsztyn 2024
wydanie I
Spis treści
gorąco.
za gorąco.
nie ma jeszcze dziewiątej, a już powietrze zgęstniało jak para nad wrzątkiem z zakamienionego czajnika. staram się mimo wszystko rytmicznie przebierać kończynami w tej paćce i obiecuję sobie, że następnym razem wstanę wcześniej. wstanę tak jak ci ludzie, którzy schodzą już z bieżni. mijam ich, wbiegając na teren obiektu sportowego – podtrzymywanego przy życiu desperacją nielicznych mieszczan – którego czasy świetności skończyły się na długo przed moimi narodzinami.
po bieżni, ukrytej nieco za krzakami, suną pojedynczo i w parach inni biegacze. pół długości toru ocienione jest przez zżółkłe drzewa. tam można złapać chociaż trochę oddechu. drugie pół tonie w promieniach porannego skwaru. tę połowę trzeba po prostu przeboleć. albo przespacerować, bo to żaden wstyd chodzić po bieżni. A przynajmniej tak sobie powtarzam, kiedy wpływam w ścianę rozgrzanej zawiesiny.
nagle wraca do mnie fragment snu. jesteśmy nad rzeką. mówisz o wyjeździe. mówisz o waszym ojcu. o tym, że tam jest na pewno lepiej. że gdziekolwiek indziej jest lepiej. nie mogę tego słuchać i wbiegam do wody.
przez chwilę czuję przyjemny chłód.
kiedy się wynurzam i odwracam, Ciebie już nie ma.
przez chwilę czuję nieprzyjemny zawód. wzdrygam się i łapię głęboki haust powietrza. wrze. a przecież jeszcze nawet nie jest lato. co będzie w lipcu? mięśnie to nie jest aż taki problem, dla nich to jest nawet przyjemne. gorzej z płucami. ze wszystkich przereklamowanych rzeczy na świecie skupienie się na oddechu jest najgorsze. gdy tylko staram się wyregulować wdechy i wydechy, gubię rytm. staram się zapomnieć o oddechu i wrócić do bezmyślnego przesuwania stóp do przodu aż do końca kolejnego okrążenia.
jeśli tylko nasi dalecy przodkowie naprawdę całymi dniami biegali po sawannie, to jestem gotowa się założyć, że umieli liczyć, zanim nauczyli się mówić.
oczywiście, liczenie okrążeń to może tylko moja nerwica. a może nasza wspólna, współczesna nerwica, bo akurat o to, że większość biegaczy też tak ma, nawet nie warto się zakładać. to widać. gadające zegarki, które wiedzą wszystko o tych ostatnich czterdziestu minutach: ile było stopni, ile metrów w górę, ile w dół i o ile więcej niż poprzednim razem ciało straciło wody. w uszach słuchawki. muzyka, nieodłączna część tego rytuału. zużywam na tę przyjemność zdecydowanie zbyt dużo energii. dobrze, że przynajmniej zawsze trzymałam całą swoją kolekcję mp3 offline. biegam, jak mi gra.
jeśli tylko nasi dalecy przodkowie naprawdę całymi dniami biegali po sawannie, to jestem gotowa się założyć, że tak powstała muzyka. rytm stóp uderzających w ziemię podczas truchtu to niedoceniony przodek i Święta Wiosny, i Ziwzih Ziwzih OO-OO-OO. tupot, bicie serca, pulsowanie skroni, sapanie, metrum, batuta, orkiestra, rap, techno. co powstanie z mojego biegu prócz mięśni i pustki w głowie? skradziona snom godzina raz na dwa dni, żeby „oczyścić głowę”, „wyluzować się”, „dla endorfinowego haju”, podporządkowana ciągłemu przeliczaniu minut „relaksu” na wynik, na postęp w mechanicznym odtwarzaniu pierwotnych ruchów. biegamy, jak nam zagrają.
głęboki wdech. haust parzącego powietrza. dobra, dość tego.
kiedy uruchamiam prysznic, moje ciało zachowuje się jak gorąca patelnia podłożona pod strumień wody. niemal słyszę skwierczący syk.
hipoteza: nie wystawiałabym się na cały ten skwar, gdyby nie fakt, że spędzam połowę doby, siedząc przed kompem, pokładając się przed kompem i płaszcząc się przed kompem z fotelem odsuniętym daleko od biurka, żeby nie unosić głowy wyżej niż jest to absolutnie konieczne, trzymając jednocześnie proste, choć nachylone plecy.
precyzyjniej.
hipoteza: nieliczni pozostali mieszczanie nie odczuwaliby chęci spalania kalorii, gdyby mieli pracę powodującą wymęczenie mięśni, a nie tylko stawów w nadgarstkach i zesztywniałych, spiętych pleców. jednocześnie: nie doświadczaliby całego tego skwaru, gdyby nie przerost produkcji słodkiego, sztucznego jedzenia w kolorowych folijkach nad zapotrzebowaniem.
intuicyjnie: siedemdziesiąt osiem procent na prawdę, dwadzieścia dwa procent na nieprawdę, ale nie obstawiłabym. zbyt dużo niepewnych zmiennych.
dokładniej.
hipoteza: większość ludzi na świecie jest niedożywiona, a wąskie grono uprzywilejowanych ziomeczków – ze mną włącznie – marnuje kalorie na oczyszczanie głowy. część z nich – w tym i ja – między innymi z poczucia winy za opróżnianie kolorowych, kuszących opakowań pełnych słodkiego jedzenia, które – żeby do mnie trafić – zrobiło pewnie w czasie swojego życia więcej kilometrów niż wielu z nas. w tym ja.
– tak. totalnie, szanowna pani, sto procent na tak, w pełni się z panią zgadzam, ale zakładów o systemowe absurdy nie przyjmujemy od lat… – mamroczę do siebie w rytmie powoli skapującej wody.
przerywa mi natrętne łomotanie do drzwi łazienki.
– długo jeszcze?
też się nad tym zastanawiam.
od poniedziałku do piątku między dziesiątą a dwudziestą, ze sjestą między trzynastą a piętnastą, przewiduję prawdopodobieństwo wystąpienia potencjalnych katastrof.
przepraszam, nie katastrof.
wydarzeń. zjawisk. bicia rekordów. osiągania danej wartości. zakłady o przyszłość. moim zadaniem jest ocenić, o ile mogłabym się założyć o to, jaki kierunek obierze. czyli robię w badaniach.
model biznesowy mojego zleceniodawcy opiera się na kilku założeniach. po pierwsze, pokusa wygranej jest jednym z silniejszych bodźców wpływających na ludzkie zachowania. po drugie, ludzie mają w dupie to, co mówią naukowcy. działka jest dość niszowa i obejmuje głównie wykorzystywanie błędu fałszywego założenia, a raczej – w mojej jeszcze bardziej niszowej działce dość niszowej działki – pychy.
z tego, co wiem o swoich klientach, dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich to typy. kobiety, których w ogóle gra mniej, rzadko decydują się na zakłady dotyczące możliwości pobicia rekordu średniorocznej temperatury w Buenos Aires czy pytania o liczbę państw, które dotknie w danym miesiącu plaga pożarów.
niezbyt odpowiedzialna praca. zwykle po prostu czytam to, co inni napisali i wyliczyli na dany temat, formułuję bezpieczną hipotezę, zbieram w tabelce argumenty przeciw mojej propozycji zwrotu za daną odpowiedź oraz te za nią – i tyle. nawet nie wiem, czy ktoś to sprawdza. w sumie to nawet nie wiem, czy ktoś to wstawia na naszą platformę.
płacą od zalogowanej godziny, nie od zlecenia, więc nie krępuję się podchodzić do zadań z wartą lepszej sprawy pieczołowitością. i chyba to okej, bo nikt się mnie o nic nie czepia.
raz na jakiś czas Babcia prosi mnie, żebym jej wyjaśniła, co ja właściwie robię w pracy. zwykle wtedy, kiedy już spytała mnie o pogodę, o to czy, zakrywam głowę, czy nie jestem chora, czy mam co jeść i czy aby nie trzeba mi czegoś przysłać. na początku unikałam szczegółów.dwunastostronicową ramową umowę o współpracy, którą przysłał mi Londyn, raczej przejrzałam, niż przeczytałam, i założyłam, że może nie bez powodu moje stanowisko nazywa się independent junior analyst, a w pliku nie mogę wyszukać sformułowań „bukmacher” czy „zakłady”.
byłam po kilku miesiącach szukania roboty, wykonaniu kilkudziesięciu przypadkowych zleceń, wysłaniu kilkuset CV i listów motywacyjnych, które przyniosły skutek w postaci może trzech rozmów i jednego dnia próbnego, który przypominał bardziej igrzyska niż dzień próbny. cztery osoby spośród tych, które odpadły na braku znajomości angielskiego, się popłakały, a w ostatnim etapie, kiedy została nas może siódemka, w tym dwóch facetów, jakiś typ – rzekomo niechcący – przejechał drugiemu po stopie ważącym chyba ze czterdzieści kilo wózkiem ze stertami pościeli. potem tłumaczył potencjalnemu pracodawcy, że ma chorą matkę, babcię i rodzeństwo na utrzymaniu, a kobieta i tak nie dostałaby tej pracy, więc „pan rozumie”. chyba zrozumieli, bo puścili go z jakimś marnym ostrzeżeniem i bez zawiadamiania kogokolwiek. swoją drogą, miał rację, rekrutacja została wstrzymana, niby to z powodu „podyktowanej decyzją spółki zarządzającej koniecznej restrukturyzacji działu”.
dlatego kiedy dostałam ofertę stałej współpracy, jej warunki były umiarkowanie istotne. hajs w funtach, co dwa tygodnie, za godziny. regulowany czas pracy. wolne weekendy. ja nie mam więcej pytań, weźcie moją duszę, gdzie mam podpisać. podekscytowana zadzwoniłam do Babci i powiedziałam, że dostałam pracę w badaniach. nie drążyła, zbyt przejęta faktem, że mam robotę. dopiero potem się zainteresowała tym, co ja właściwie robię.
za którymś razem zdecydowałam się wytłumaczyć. że internet, że zakłady, że przeglądanie badań na dany temat, że ja tylko przedstawiam argumenty. przetworzyła to po swojemu:
– no, twój dziadek to by się uśmiał, on całe życie próbował rozgryźć system z tym lotkiem. zawsze powtarzał, że niech se mówią, co chcą, że on wie, że to nie jest takie losowe, jak próbują nam wciskać.
nie prostowałam. próbowała jeszcze nasyłać na mnie swoje koleżanki, które od lat próbują i „to naprawdę niesprawiedliwe, że nadal nic nie wygrały”, ale odkąd znalazłam pracę, i tak nie odbieram połączeń z nieznanych numerów.
– hej, słuchaj…
– yes sir, of course, we sell exactly the type of candles you’re looking for…
– CHCESZ NIEKAWĘ?
– CO?
– no less than six hours, sir.
– NIEKAWĘ?
– NIE, DZIĘKI.
– excuse me, sir – MOŻECIE SIĘ ZAMKNĄĆ? – no sir, they don’t seem to…
– jezu, już nawet sobie nic do picia nie można zrobić…
zakładam słuchawki. czuję czyjąś dłoń na ramieniu. zastanawiam się, czy czyjaś dłoń czuje, że moje ciało automatycznie się spina. powstrzymuję instynkt nakazujący mi strzepnąć palce osoby, która naruszyła świętość mojej klitki, i ściągam słuchawki. powoli się obracam.
– hej, słuchaj… – mówi Mary. – pożyczyłabyś hajs?
mam ochotę jej powiedzieć, żeby może najpierw oddała mi te dwa patole, które mi wisi. mam ochotę jej powiedzieć, żeby może przestała jarać tyle zielska. w chwili, kiedy mam ochotę jej powiedzieć, żeby se poszukała roboty, wyjmuję telefon i przesyłam jej dwie stówy.
bo moje rozdrażnienie to nie powód do katowania innych.
bo moje pieniądze są głupim szczęściem.
bo mój smutek to nie powód do zasmucania innych.
bo moje pieniądze są głupim szczęściem.
bo moje frustracje są moje.
chociaż ciągle muszę to sobie powtarzać.
Mary jest najstarsza z nas i może dlatego jest jej najtrudniej. i może dlatego, że jest jej najtrudniej, jest najbardziej sentymentalna. wieczorami zbiera jej się niekiedy na wspominki tych wszystkich małych i dużych rzeczy, które kiedyś były inne. rzuca takim: „mięso przecież kiedyś nie było na kartę. najpierw było na kartki, potem było po prostu, teraz jest na kartę”, po czym dwie godziny rozmawiamy o kartach. Mary mówi: „gdyby mi ktoś piętnaście lat temu powiedział, co ludzie są gotowi oddać za mięso, to bym mu powiedziała, żeby tu się puknął” – i stuka się w głowę. ja czasem myślę, że gdyby mi ktoś powiedział, ile razy będę przepraszać Babcię za awanturę, którą jej zrobiłam, bo zabroniła mi zadeklarować się na wegekartę, to też bym się popukała. rzuciła wtedy takim: „srulo, gówno wiesz o kartkach, więc siedź cicho, jak dają, to bierzesz, co dają, a co z tym zrobisz, to wymyślisz potem, a nie jakiś wegetarianizm chcesz promować”.
ta pamięć obciąża Mary. taka jest moja hipoteza. raczej o tym już nie rozmawiamy, ale kiedy widzę, jak nabożnym gestem zapala blanta w oknie swojego przechodniego, współdzielonego pokoju, to wiem, że myśli o tym, jak inaczej to wszystko mogłoby wyglądać.
praca z domu jest okej, bo jest pracą. praca z domu jest nie okej, bo mieszka nas piątka w niecałych trzech pokojach. wszyscy są mniej lub bardziej koło trzydziestki i mniej lub bardziej wkurwieni – między innymi przez to, że mieszkamy w piątkę w niecałych trzech pokojach. tymczasem wokół nas jest kilkadziesiąt tysięcy, jak nie więcej, mieszkań, które stoją puste. są oddzielone od życia dyktą albo zamurowanymi framugami i kamerami. kiedy ktoś próbuje w nich zamieszkać, pojawia się ekipa z pałkami i gazem pieprzowym. po kwadransie mieszkanie znowu jest puste.
dlatego mieszkamy w piątkę w niecałych trzech pokojach. Maks i Chloe realizują „wieloletni projekt badawczy zagranicznej agencji grantowej zajmującej się ewaluacją projektów rozwojowych”. przyjechali chyba sześć, siedem lat temu i po długich poszukiwaniach wynajęli to mieszkanie. po krótkim czasie ogarnęli, że sami go nie utrzymają, więc podnajęli drugi samodzielny pokój Sarze i Mary. jeszcze szybciej ogarnęli, że dziewczyny nie bardzo pomogą im w regularnym opłacaniu najmu i rachunków. i tak znalazłam się tutaj ja. najpierw w przejściowym pokoju, ale kiedy dostałam robotę, stanęło na tym, że dziewczyny mogą zostać, po kosztach, ale samodzielny będzie mój. praca to priorytet. a stała praca to świętość.
prawda jest taka, że mój pokój to oddzielona bardzo cienką gipsową ścianką część dawnego dużego pokoju, którego druga część stała się pokojem przejściowym. Mary mówi, że był taki trend oddzielania miejsca na łóżko, jakieś osiem, może dziesięć lat temu. Babcia mówi, że był taki trend dzielenia mieszkań, jakieś osiemdziesiąt lat temu. ja myślę: chwalmy zmyślność budowlańców. łóżko z szufladami na ubrania i książki, biurko, lampka – i okno. w moim pierwszym pokoju w tym mieście – cudem wynajętej za normalne pieniądze piwnicy przekształconej na sypialnię ze wspólną łazienką i kuchnią – był tylko świetlik na chodnik. piwnice są okej. czuć w nich przyjemny chłód. za to był trochę problem z wietrzeniem i wilgocią. codziennie miałam plan zacząć wychodzić na peta i zgarnąć te zrzucane przez kratkę na chodniku oddzielającą moją przestrzeń od przestrzeni publicznej. codziennie kończyło się tak, że dorzucałam tam swoje. zapach dymu był przyjemniejszy niż grzyba.
tu wszyscy palimy. wszyscy jesteśmy też w miarę taktowni i udajemy, że gipsowe ścianki są grubości murów obronnych. ale tylko jeśli chodzi o seks. jeśli chodzi o pracę, to nie ma zmiłuj. kiedy ktoś ma pracę, to morda w kubeł. inaczej prosisz się o kłopoty i nikt nie stanie w twojej obronie, kiedy będziesz zgarniał zasłużony opierdol.
– dzięki – mówi Mary, kiedy po kilku sekundach dostaje powiadomienie o dostępnych środkach.
– spoko – odpowiadam i chcę założyć słuchawki, bo już dziewiąta czterdzieści dziewięć, zaraz powinnam być zalogowana.
– a jak tam w ogóle? – pyta Mary.
nieruchomieję ze słuchawkami na wysokości czubka głowy. trochę nie chce mi się gadać. Mary wygląda, jakby nie spała od trzech dni, choć wiem, że to nie może być prawda, bo przez gipsowe przepierzenie słyszę często ich głośne, regularne oddechy.
– okej.
nadal przy mnie stoi. nie jest dobrze.
– a ty? – pytam.
Mary mruży oczy i lekko kręci głową. w odpowiedzi ja lekko kiwam głową, próbując zasygnalizować, że przyjmuję do wiadomości, że mam jednak nie pytać. i kiedy już prawie, prawie mam założone słuchawki, Mary mówi:
– wiesz, Sara ma pracę.
no wiem. cały czas słyszę zza ściany fragmenty rozmów o świecach, wieńcach i innych pogrzebowych gadżetach.
– no wiem.
Mary opuszcza głowę.
– no. a ja nadal nie.
dziewiąta pięćdziesiąt dwie. muszę kończyć. nie chcę o tym słyszeć. nie chcę o tym gadać. nie teraz. bierz ten hajs i daj mi pracować.
– słuchaj, nie mogę teraz gadać, ale może chcesz pójść na piwo wieczorem?
Mary delikatnie unosi głowę. widzę, że jest na granicy płaczu.
– ja stawiam – dodaję, jakby to nie było oczywiste.
kiwa głową.
– dwudziesta trzydzieści?
kiwa głową, nieco jakby raźniej. wyciągam kciuk, zakładam słuchawki i włączam licznik. kątem oka widzę, że Mary wychodzi z pokoju i zasuwa za sobą drzwi. to nic nie zmienia. i tak usłyszałaby, gdybym ze złością walnęła w biurko lub ścianę. zawsze to samo, zawsze się wrobię w wywlekanie związkowych żalów i rozpaczy.
po chwili jestem tak wciągnięta w czytanie o nadchodzącym szóstym w dwudziestym pierwszym wieku bankructwie Argentyny, że i tak zapominam o całej sprawie.
z rzeczy, których jestem pewna: w czasie pracy Londyn monitoruje wszelką aktywność na urządzeniach podłączonych do pracowego komputera. z tego, co wiem, że robią, to na pewno zapisują moją historię wyszukiwania, historię pobranych dokumentów, historię edycji dokumentów, które przygotowuję w naszej wewnętrznej chmurze. wiem, bo sama czasem muszę sprawdzić proces myślowy kogoś innego i odtworzenie go jest banalnie proste. daję na przykład komendę „tornado floryda”. w ciągu kilku sekund dostaję filmik, który przeprowadza mnie po nagraniach ekranu – każde kliknięcie, każdy wybór linku, każde zapisane słowo. w dowolnej chwili mogę spauzować, wybrać dany fragment, zmienić tekst z nagrania na edytowalny, przekleić link, co chcę. nie wyobrażam sobie, ile oni muszą płacić za dostęp do takich mocy obliczeniowych.
myślę, że zbierają też inne rzeczy. raz w miesiącu dostaję wiadomość, że następnego dnia będą prowadzone prace konserwacyjne naszej infrastruktury albo aktualizacja oprogramowania, albo zmiana dostawcy usług płatności, albo migracja danych na zewnętrzny serwer… no w każdym razie zawsze coś się dzieje, akurat kiedy mam pierwszy dzień okresu. ewentualnie dzień przed.
przypadek? nie ma przypadków. są tylko źle zebrane, źle zrozumiane i źle przedstawione dane. mimo że chyba nie musieliby mi liczyć tych godzin, zawsze go uwzględniają w przelewie.