Cierń i Krew - Agata Konefał - ebook

Cierń i Krew ebook

Agata Konefał

3,7

Opis

W świecie, w którym pokój jest odległym wspomnieniem, tylko magia daje nadzieję na lepsze jutro.

 

Trwa wojna. Cesarstwo Krystalii i Królestwo Landongu poróżniły magia i religia. Krwawe bitwy pustoszą ziemie obu krajów, lecz ich władcy nie zamierzają się poddać.

 

Ivan, mag z Zakonu Motyla, przebywa w forcie Aleksandrytu, gdy otrzymuje wezwanie od cesarza z nakazem stawienia się w stolicy. Musi wywiązać się z honorowej umowy swego rodu, dlatego wbrew sobie wraca do domu po wielu latach nieobecności.

 

Estera żyje w strachu przed niechcianym małżeństwem i swoją macochą. Ukojenie znajduje w różanym ogrodzie, choć wie, że nie może ukrywać się tam do końca świata. Choroba ojca zmusza ją do przejęcia urzędu przewodniczącej Gildii Kupców i opuszczenia bezpiecznych murów Obsydianu.

 

Oboje wierzą, że ich losy zostały splecione przez dług krwi ich rodziców. A co jeśli tak naprawdę to było przeznaczenie?

 

Kiedy ich najgorsze koszmary stają się rzeczywistością, muszą wybierać między mniejszym a większym złem. Dla bezpieczeństwa swoich bliskich, są gotowi poświęcić wszystko. Nawet własne życie.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (31 ocen)
13
5
5
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kotwksiazkach

Nie oderwiesz się od lektury

Od miesięcy myślałam, że nienawidzę romantasy - okazuje się jednak, że po prostu nienawidzę źle napisanego romantasy, ponieważ CiK tym właśnie jest - romansem w świecie fantasy. Aczkolwiek inaczej niż 99% tytułów z tej kategorii, nie zapomina, by przyłożyć się do obu składowych swojego gatunku. Mamy więc tutaj nie tylko mocno rozwinięty romans (o nim za chwilę), ale także fascynujący, świetnie zbudowany świat z oryginalnym systemem magicznym, które zwyczajnie mają sens! Nie znajdziecie tu dziur logicznych czy fabularnych! A fabuła... Tutaj ciągle coś cię dzieje! Nie mogłam wziąć spokojnego oddechu, jak mijało jedno zagrożenie, zaraz pojawiało się kolejne. Przez to tej książki po prostu nie da się odłożyć! A jak ją odkładałam, to i tak wracałam do niej myślami, martwiąc się o bohaterów. Bohaterów, których pokochałam tak błyskawicznie, a tak mocno... Mało kiedy ktoś tak szybko zyskuje moją sympatię jak zrobili to Estera i Ivan (i Robert)! Oboje są silnymi charakterami, choć ich siły pole...
71
pauli-panda

Nie oderwiesz się od lektury

Cierń i krew to książka przez, którą się płynie, a kończy się w takim momencie, że nie sposób nie chwycić po drugi tom. Szczerze polecam, zwłaszcza jeśli lubicie dobrze napisane fantasy, pełne magii i wszechobecnej wojny.
72
Jednorozec_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę świetne romantasy, cudownie się czyta! Również wątek wojny jest ciekawy - czekam na więcej!
50
Chrissenior

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca lektura. Czekam na kontynuację .
30
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Nie ukrywam, że książka długo była na półce i w sumie nawet nie miałam w planach sięgnąć po nią w najbliższym czasie. Pojawiła się jednak kontynuacja i stwierdziłam - czemu nie :) nie żałuję. Bardzo przyjemnie się czytało historie głównych bohaterów :) ci drugoplanowi też wzbudzają sympatię. Zdecydowanie na plus jak dla mnie to sceny walki. Często w romansach fantasy są prowadzone „po łebkach” a tutaj jest to fajnie opisane plus przemyślenia bohaterów, które dają nam dodatkowy pogląd na sytuacje.
20

Popularność




Copyright © by Agata Konefał, Rzeszów 2022

Copyright © by Wydawnictwo Papierowy Smok, Rzeszów 2023

OKŁADKA

Agnieszka Zawadka

KOREKTA I REDAKCJA

Aleksandra Stasieńko

SKŁAD I ŁAMANIE

Agata Konefał

ISBN: 978-83-966348-4-9

Książka oraz żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie na użytek własny ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wszelkie podobieństwa do osób i miejsc w niniejszej książce są przypadkowe i stanowią w całości wytwór wyobraźni autorki.

Dla Ani, Mai, Pauli, Klaudii, Edyty,

Luizy,Magdy, Marty, Jadzi, Niny,

Oli,Asi, Marysi, Agnieszki,które

wspierały mnie od pierwszej książki

Rozdział 1

Ivan

IVANIE! – Ktoś wykrzyknął jego imię tak głośno, że z zaskoczenia upuścił na stopę skrzynię z prowiantem.

Pod powiekami rozbłysły mu gwiazdy. Zacisnął szczękę, sycząc z bólu, zanim powoli odwrócił się do Lucasa i burknął:

– Czego chcesz?

– Przyszedł do ciebie list – wyjaśnił przyjaciel, ale zawahał się lekko, gdy zobaczył jego minę.

– A wsadź go sobie w rzyć! Omal nie zmiażdżyłem sobie stopy! – Z grymasem zdjął skrzynię z buta i poruszył obolałą kończyną.

– To od cesarza.

Na te słowa Ivan zesztywniał. Od cesarza? Ponownie spojrzał na Lucasa, który trzymał w ręce złotą kopertę z malunkiem jaśminowych kwiatów i kryształków. List stemplowany pieczęcią cesarską i oznaczony symbolem dynastii.

– Cesarza? – powtórzył jak przygłupi wieśniak.

Lucas pokiwał gorliwie głową i wszedł do chłodnego pomieszczenia zastawionego nielicznymi skrzyniami. Wręczył adresatowi list, a potem się odsunął. Niewystarczająco, bo jeszcze zanim pieczęć została złamana, już wyciągał szyję, żeby zobaczyć treść.

Jako wyższy stopniem, Ivan posłał mu przeciągłe, pełne dezaprobaty spojrzenie. Choć przyjaźnili się już od kilku lat, nikomu nie pozwalał naruszać swojej prywatności. Nawet rodzonej matce. Odsunął się więc na dwa kroki i odwrócił plecami, żeby dać sobie złudzenie poufnej korespondencji. Złamał pieczęć, otworzył kopertę i zmarszczył czoło na widok dwóch rodzajów papieru. Jeden zdobił złocisto-biały symbol dynastii Diamentowego Jaśminu, drugi zaś, czerwono-srebrny, należący do jego rodziny. Zbity z tropu przyjrzał się charakterowi pisma autora pierwszego listu.

Przyjaciel przestąpił z nogi na nogę, przez co drobinki kamieni i piasku zachrzęściły pod jego butami. Nawet tak niepozorny dźwięk poniósł się echem po w połowie opróżnionym spichlerzu. Mimo czułych zmysłów Ivan zignorował hałas. Wyjął pierwsze pismo i całkowicie skupił się na treści. Przesuwał wzrokiem po schludnym, pochyłym piśmie. Zapoznał się z zaledwie pięcioma wersami, a już krew odpłynęła mu z twarzy.

– Co tam jest? Jakieś rozkazy? – zapytał niecierpliwie Lucas.

– Jeszcze nie zdążyłem przeczytać – odparł spokojnie Ivan, choć oszołomiony jedynie wpatrywał się w kartkę. W ustach poczuł dziwną suchość. – Daj mi chwilę.

„To musi być jakieś nieporozumienie”, pomyślał, czytając po raz trzeci to samo zdanie. Dlaczego miałby otrzymać wezwanie do honorowego wypełnienia umowy swego rodu? Przecież teraz, przebywając w forcie Aleksandrytu, wypełniał swój obowiązek wobec Cesarstwa Krystalii. Uczestniczył w wojnie z Landongiem. Pełnił dożywotnią służbę w zamian za swobodę swojego brata, dziedzica rodu.

A więc dlaczego?

Robiło mu się niedobrze na myśl o tym, że w jego rodzinnym domu wydarzyło się coś złego. W końcu minęło osiem lat, odkąd opuścił stolicę, pięć, od kiedy ostatnio wysłał matce i ojcu jakiekolwiek wieści. Powoli przełknął ślinę i czytał dalej. Możliwe, że znajdzie powód tej nagłej zmiany, a jeśli nie, to być może wiadomość od rodziców cokolwiek wyjaśni.

– Ivanie? – Głos Lucasa rozbrzmiał za jego ramieniem.

Mag wzdrygnął się, złożył odruchowo kartki na pół i prędko opuścił spichlerz. Musiał spotkać się z generałem. Później będzie się zastanawiać nad wszelkimi nieszczęściami.

Przeszedł przez ukryte w półmroku korytarze, aż dotarł do stromych kamiennych schodów. Prowadziły na szczyt murów, gdzie ostatnio widział swojego dowódcę, Dereka Forestleya. Był to surowy, wymagający bezwzględnej dyscypliny mężczyzna, ale z drugiej strony honorowy i pełen zrozumienia dla swoich żołnierzy.

Generał wyróżniał się w tłumie, dzięki czemu Ivan od razu go wypatrzył i skierował doń kroki. Forestley najpewniej wyczuł obecność chłopaka, zanim jeszcze ten znalazł się wystarczająco blisko. Obejrzał się ze zmarszczonymi brwiami i wykrzywionymi ustami pod bujnym wąsem. Zawsze wyglądał, jakby był wściekły, nawet wtedy, gdy się uśmiechał.

– Generale. – Mag oddał honory dowódcy, obrzucając jego rozmówcę spojrzeniem. Nie ucieszył go widok Roberta Cornflowera. Nie przepadał za nim i od zawsze ze sobą rywalizowali.

– O co chodzi, Rosethorn? – zapytał niskim, wręcz dudniącym głosem Forestley.

– Otrzymałem wezwanie od cesarza. Mam natychmiast wracać do stolicy.

Dowódca skrzywił się jeszcze bardziej, o ile to było możliwe.

– To nie pora na żarty, Rosethorn. – Odwrócił się w jego stronę, przez co Ivan zobaczył swoją nieogoloną twarz i rozczochrane, przydługie włosy w jego napierśniku. – Trwa wojna, a ten fort nie utrzyma się bez magów. Jesteście tu potrzebni co do jednego i żadna tęsknota za domem nie odciągnie was od obowiązku – mówił spokojnie, ale w jego tonie pobrzmiewała twarda nuta.

– Nie kłamię, generale – odparł, chociaż chciał, żeby tak było. – Proszę spojrzeć. – Podał Forestleyowi plik listów.

Symbol i pieczęć cesarza od razu złagodziły spojrzenie Dereka. Potężny mężczyzna sięgnął po pismo, przeczytał kilka pierwszych zdań, po czym odetchnął głęboko. Pokręcił lekko głową. Wydawało się, że nie dowierza własnym oczom.

– Rzeczywiście, to autentyczne wezwanie – potwierdził. – Co oznacza, że powinieneś ruszać jeszcze tego wieczora w drogę. – Oddał listy właścicielowi.

– Tak jest, generale. – Ivan zasalutował zniechęcony.

– Weźmiesz swojego konia i poczekasz na mojego powiernika przy Sekretnym Przejściu – dodał dowódca. – Kiedy już dotrzesz do Obsydianu i załatwisz swoje sprawy, przekażesz wiadomość ode mnie prosto do rąk cesarza.

Mag ponownie oddał honory generałowi, ignorując zadowolenie na twarzy Roberta. Gdyby wciąż był narwanym nastolatkiem, najpewniej zapragnąłby zmazać uśmieszek z jego gęby, ale obecnie podobne zapędy ostudziły dorosłość i wojna.

Za pozwoleniem odszedł, żeby przygotować się do drogi. Nie miał wielu rzeczy do spakowania, ale potrzebował chwili na wyciszenie, oswojenie się z myślą, że musiał opuścić to miejsce. Podda się woli cesarza i rodziców, ale nie wiedział, co to dla niego oznacza.

Kiedy już niemalże zszedł na sam dół, u stóp schodów dostrzegł Lucasa z pochodnią w dłoni. Przyjaciel się nie odezwał, ale Ivan wiedział, że ten oczekuje wyjaśnień.

– Jadę do stolicy – oświadczył mag, stając tuż przy nim.

– Co? Dlaczego?

– Muszę zająć miejsce brata i wywiązać się z części umowy, którą moja rodzina zawarła z przewodniczącym Gildii Kupców.

– Igora? – zdumiał się.

– Mam tylko jednego brata. – Ruszył do wyjścia.

– Nie to mam na myśli… – Prędko go dogonił. – Tylko że twój brat dawno temu wrócił do domu. Wywiązał się z półrocznego obowiązku służby w armii, czyż nie?

– Służył rok, a potem wrócił do stolicy. Nie znam szczegółów. – Odryglował drzwi i wyszedł na zewnątrz.

Słońce dopiero chyliło się ku zachodowi, ale miasto opustoszało, skryło się w głębokich cieniach, które rzucał wysoki mur. Między ulicami hulał wiatr, szarpiąc porzuconymi bagażami. Większość mieszkańców wyniosła się, gdy tylko wojska Landongu zamajaczyły na horyzoncie.

Fort Aleksandryt należał do jednego z niewielu, które utrzymały się prawie nienaruszone, odkąd wybuchła wojna. Właściwie od czasu, kiedy pułk magów dołączył w tym miejscu do sił Forestleya, nie doszło do żadnego ataku na miasto. Kilka chwil oddechu, podczas których wrogie oddziały musiały szykować coś naprawdę paskudnego.

Landongczycy nienawidzili magii, więc nie zignorowali obecności rycerzy zakonów, którzy się nią posługiwali. Pragnęli wyplenić z tego świata wszystkich obdarzonych mocą, gdyż uważali ich za nieczystych. Niektórzy z nich wiedzieli, jak bronić się przed magią. Umieli odbierać życie magom. To oni rozpętali wojnę.

Ivan zacisnął zęby i ruszył do stajen. Chciał tu zostać, walczyć z tymi, którzy sądzili, że nie miał prawa istnieć, i pokazać im, co odrzucali. Jednak był świadom, że głupotą byłoby znieważenie wezwania nakreślonego przez samego cesarza, odwrócenie się od rodziny.

Znalazłszy się w stajni, odszukał w boksie Wizga, karego ogiera z białą strzałą na nosie. Poklepał go po szyi, a wierzchowiec zarżał w odpowiedzi. Mężczyzna przeszedł na bok, żeby zająć się przygotowaniem siodła i ogłowia. Każdy ruch wykonywał samoczynnie, ignorując obecność Lucasa, mimo że czuł jego baczne spojrzenie.

Osiodłał konia, dwukrotnie upewnił się, że zapiął wszystkie sprzączki, i wyprowadził ogiera z boksu. Zwierzę dreptało niecierpliwie i machało ogonem. Wyraźnie nie mogło się doczekać ruchu po tylu dniach spędzonych w zamknięciu. Trąciło Ivana w ramię, na co ten jeszcze raz poklepał je po szyi, zanim ruszył do wyjścia.

– Nie powiedziałeś mi wszystkiego – burknął Lucas, który podążał za nim. – Jesteś spięty, widzę, że o coś się złościsz – dodał, gdy mag obejrzał się nań ze zmarszczonym czołem. – Nie zachowujesz się tak, jak zwykle. Nie chodzi tylko o twojego brata, mam rację? Czego dotyczy ta umowa?

– Przyjaźnimy się, ale czasem zwyczajnie nie chcę, byś wścibiał nos w moje sprawy – odpowiedział chłodno. – Już wystarczająco dużo ci powiedziałem. Więcej zwyczajnie nie mogę. Uszanuj to, proszę.

Przyjaciel się nachmurzył, coś bąknął pod nosem, ale nie naciskał. Spojrzał w dal ulicy, zanim ponownie zabrał głos:

– Przekażę Julianowi, że przez jakiś czas cię nie będzie. No bo… wrócisz, prawda?

– Inaczej uschniesz z tęsknoty? – rzucił złośliwie Ivan. – Wrócę. To nie jest coś, co odwoła mnie z udziału w wojnie.

Lucas skinął głową, jego blond czupryna zabawnie podskoczyła przy tym geście. Był rok młodszy, nie należał do oddziału magów, ale i tak zdołał się zaprzyjaźnić z jednym z nich. Ivan od dawna wiedział, że przyjaciel trochę zazdrościł mu władania magią, nawet jeśli ta objawiała się tylko wtedy, kiedy miał przy sobie motyla. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza z bursztynowym okiem, w którym zatopiony był ten piękny owad. Ostrze i źródło łączące go z magią w jednym orężu.

Rozstał się z kompanem, który musiał wracać na swój posterunek. Uniósł rękę w pożegnalnym geście, a potem przez moment patrzył, jak tamten odchodzi. Z westchnieniem na ustach przywiązał konia w pobliżu swojej kwatery na terenie koszar i udał się po swoje rzeczy. Nie zamierzał zabierać wiele, właściwie tylko to, co mogłoby mu się przydać w podróży. W końcu planował wrócić w szeregi swojego sztabu. Musiał. Nie był zwykłym żołnierzem. Był rycerzem z Zakonu Motyla i trzecim kapitanem oddziału. Weteranem, którego obecność na froncie bardzo się liczyła.

W lekkim roztargnieniu przerzucił sobie worek przez ramię i opuścił koszary. Wszyscy jego towarzysze broni byli na murach albo przy bramie. Czuwali, tylko on szwendał się po ulicach, ciągnąc za sobą konia, jak skończony ignorant.

Lucas się mylił. Ivan nie czuł złości. Czuł wściekłość.

To nie on powinien spłacać dług krwi człowieka, którego nigdy nie widział na oczy. To nie on powinien nakarmić chciwość swojego ojca. Istniały powody, przez które opuścił dom rodzinny przed ośmioma laty, a później zaprzestał kontaktu nawet z matką.

Dlaczego tak po prostu nie mogli zostawić go w spokoju? Dlaczego nie pozwolą mu cieszyć się z życia, które sobie stworzył własnymi rękoma? Rozsławiał swój ród, jak nakazywał kodeks Zakonu Motyla. Był waleczny, honorowy i uczciwy. A ponadto… wolny. Mógł trzymać się z daleka od polityki, dworskich intryg i aranżowanych relacji międzyludzkich. Dlaczego mu to odbierano?

Odetchnął głęboko i przeciągle, pocierając brew kciukiem. Nie powinien się dąsać jak dzieciak. Miał już dwadzieścia trzy lata. Stawi czoło żądaniom rodziców, a nawet samego cesarza. Niczego nie wyjawili w listach, ale musiał istnieć powód nagłej zmiany w testamencie. Możliwe, że Ivan mógł się do tego odwołać i odmówić zaszczytów, których nie pragnął. Przygryzł wargę, ale zaraz skinął do siebie głową. Nie powinien się wahać. Zrobi wszystko, co konieczne, żeby pozostać wolnym.

Przymocował juki przy siodle, a potem wskoczył na grzbiet wierzchowca. Wbił pięty w jego boki i ogier ruszył stępem, a potem kłusem w górę ulicy. Stukot końskich kopyt odbijał się echem od budynków. Mag podziwiał zdobione łukowatymi oknami, gzymsami i krużgankami mury domostw i urzędów. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Minął katedrę, szkołę i monument przedstawiający podobiznę pierwszego cesarza z dynastii Diamentowego Jaśminu. Zawiesił wzrok na pomniku na dłużej, zanim zmusił konia do skręcenia w lewo. Ruszył prosto ku Sekretnemu Przejściu.

Przejazd przez pół miasta zajął kilka godzin, ale Ivan, pogrążony w myślach, stracił poczucie czasu. Gdy zjawił się na miejscu wskazanym przez Forestleya, odkrył, że powiernik generała już tam na niego czekał. Mężczyzna ubrany w ciemnoniebieski mundur pozbawiony opancerzenia, za to skryty pod fałdami długiej, czarnej kapoty, czaił się w cieniu. Jego twarz częściowo zasłaniał kaptur, tak, że było widać jedynie czubek haczykowatego nosa i wąskie, blade usta.

„Mag z Zakonu Pszczoły”, pomyślał niechętnie Ivan. Nigdy nie przepadał za rycerzami zaprzysięgłymi pod tym sztandarem. Wydawali się spokojni, pracowici i pożyteczni, ale wystarczyło jedno niewłaściwe słowo, by zechcieli użądlić. Widocznie herb zakonu do czegoś zobowiązywał.

– Ważna wiadomość dla Jego Cesarskiej Wysokości od generała – zaskrzeczał powiernik, sięgnąwszy pod swój zamszowy płaszcz. – Pamiętaj, aby przekazać go władcy do rąk własnych. – Wydobył krótką, wąską tubę z obu stron zabezpieczoną stemplowanymi korkami i przewiązaną granatowym sznurkiem z chwostami.

– Oczywiście – odparł Ivan, podjeżdżając bliżej.

Nie zszedł z konia, tylko sięgnął po tubę z wiadomością, a następnie schował ją w głębokiej kieszeni juki. Nie stać go było na uprzejmości, zwłaszcza gdy sam wyczuwał, że ubrany w czarny płaszcz mężczyzna nie zamierza wysilać się na tym polu. Wymienili jedynie spojrzenia, zanim powiernik otworzył przejście prowadzące poza mury Aleksandrytu. Krótki tunel był wysoki na tyle, by zmieścił się w nim jeździec na koniu, ale wąski i pogrążony w ciemności.

Ivan spojrzał niechętnie w mrok. Spiął konia, zmuszając go do spokojnego stępa. Zniknął w tunelu, a kiedy zamknęły się za nim drzwi, uniósł dłoń. Nad jego palcami zamigotały błędne ogniki. Magiczne światło.

Rozdział 2

Estera

ORANŻERIA na dachu posiadłości była jej ulubionym miejscem. Azylem, w którym chowała się przed macochą i chorobą ojca. Róże z całego świata wypełniały powietrze cudowną wonią, a widok pełnych kwiatów oraz pąków cieszył oko. Wokół latały robaczki świętojańskie, trzmiele i motyle. Estera spędzała tu godziny, pielęgnując ulubione rośliny, bo tylko w ten sposób zapominała o wyroku, który zawisł nad nią, gdy była zaledwie brzdącem w kołysce.

Otarła pot z czoła, zostawiając nań smugę ziemistego brudu. Odetchnęła płytko, odkładając szpadkę na bok, a potem sięgnęła po niewielki krzaczek róży. Jedną z niewielu sadzonek, którą udało jej się niedawno samodzielnie wyhodować. Uśmiechnęła się szczęśliwa i dumna, bo roślina pięknie rosła, miała zdrowe korzenie. A już niedługo, kiedy z donicy trafi do ziemi, zakwitnie czerwienią.

Nucąc cicho jedną z pieśni repertuaru opery, w której śpiewała raz w tygodniu wieczorem, Estera posadziła młodą różę. Starannie zakryła korzenie czarną ziemią i uklepała glebę na wierzchu, zanim podsypała krzaczek korą. Nie lubiła, gdy wśród jej cennych kwiatów zasiewały się chwasty, a gruba warstwa kory drzewnej skutecznie je do tego zniechęcała. Potem podlała roślinę letnią wodą z konewki i odsunęła się, żeby przez moment podziwiać swoje dzieło. Wypełniło ją zadowolenie.

Kiedyś ten ogród należał do jej matki. To dla Aliny jej ojciec, Eryk, sprowadzał z całego świata wszystkie odmiany róż, by mogła podziwiać ich piękno. Niestety po śmierci pani domu przez lata nikt nie odwiedzał oranżerii i, w wyniku zaniedbania, rośliny zmarniały lub rozrosły się niekontrolowanie.

Istnienie tego miejsca Estera odkryła jako dziesięcioletnia dziewczynka, gdy próbowała schować się przed Ireną, drugą żoną Eryka. Od początku nie umiała znaleźć wspólnego języka z macochą, kiedy zaś nadeszło pierwsze krwawienie, a ciało Estery zaczęło nabierać kobiecych kształtów, ich relacja uległa znacznemu pogorszeniu.

Westchnęła ponuro. Przeczuwała, że tego dnia nie ominą jej kolejne uszczypliwości. Gdyby nie to, iż z rana ukryła się na dachu, wśród swoich ukochanych róż, zapewne usłyszałaby tyle obelg i złośliwych uwag, aż zapłakana zwinęłaby się w kłębek pod pościelą. Jak bezbronne dziecko, mimo że tego lata wkroczyła w wiek dorosłości.

Przed oczyma natychmiast stanęło jej kilka nieprzyjemnych wspomnień, w uszach zaś usłyszała głos Ireny. Zacisnęła zęby i na siłę odpędziła myśli o tym od siebie. W tej chwili nie musiała tym się martwić. Była bezpieczna w swoim azylu. Macocha nigdy tu nie przychodziła, pokarana lękiem wysokości przez Wszechmogącego.

– Panienko. – Usłyszała nagle, przez co podskoczyła.

Zaskoczona odwróciła się do służącej, która wpatrywała się w nią z przepraszającym uśmiechem. Odziana w długą, czarną suknię kobieta dygnęła, zanim znów spojrzała Esterze w oczy.

– Milady Lilacvelt wzywa cię do siebie – powiadomiła służąca. – Nalegała, byś pojawiła się niezwłocznie, panienko.

Dziewczyna skinęła głową, świadoma, że nie powinna wystawiać cierpliwości przybranej matki na próbę. Już raz spróbowała i wyjątkowo źle wspominała to zdarzenie.

Ostatni raz zerknęła na świeżo posadzony krzaczek róży. Potem ruszyła za służącą do wyjścia z oranżerii, a stamtąd korytarzami i schodami do pokoi położonych na pierwszym piętrze rezydencji. Budynek nie był duży ani przepełniony przepychem, jak na dom jednego z najbogatszych, najbardziej wpływowych ludzi w Krystalii, ale na przyjezdnych robił stosowne wrażenie. Szczególnie salony gościnne, gdzie właśnie oczekiwała Irena, a także bardzo wysoka kobieta, której fach podkreślała skórzana torba i metr przewieszony przez kark.

Macocha odłożyła porcelanową filiżankę z niedopitą herbatą na stolik, po czym wstała z gracją, uśmiechając się do pasierbicy. Jej przyjazna fasada bynajmniej miała wiele wspólnego z prawdziwymi intencjami. Szczególnie podkreślała to obecność krawcowej, której Estera nie znała.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała delikatnym jak jedwab głosem Irena. – Właśnie przybyła Kornelia, by zdjąć z ciebie miarę. To nowa krawcowa w mieście, ale wszyscy ją sobie chwalą. – Z błyskiem w oku spojrzała na wymienioną kobietę.

Tamta, wyraźnie nie zdając sobie sprawy z prawdziwych intencji milady Lilacvelt, dygnęła z szacunkiem.

– To dla mnie zaszczyt – oznajmiła pokornie.

Esterze zbierało się na mdłości, ale uśmiechnęła się, odwzajemniając grzeczność. Z trudem zmusiła się do niespiorunowania macochy wzrokiem i weszła w głąb pomieszczenia. Posłusznie dała zamknąć się w pułapce.

– Kornelia uszyje dla ciebie modną suknię, byś wyglądała olśniewająco w dniu swatania – powiadomiła pogodnie Irena, po czym dorzuciła: – Nie patrz tak na mnie, moja droga. Ojciec powiadomił cię przed trzema tygodniami, jak mają się sprawy. Skończyłaś dwadzieścia lat, jesteś dorosła, dlatego, zgodnie ze słowem danym lordowi Rosethornowi, twoja ręka należy się jego dziedzicowi. Wasze małżeństwo połączy dwa potężne rody. Nie mogłaś trafić na większe szczęście. – Ścisnęła lekko jej bezwładną dłoń.

Ktoś inny sądziłby, że Irena się ekscytowała, była dumna, ale Estera wiedziała, że ona kpiła. Macocha celowo dobierała słowa w taki sposób, by nikt poza nimi dwiema nie zrozumiał prawdziwego przekazu.

– No dobrze, rozbierz się – poleciła milady Lilacvelt, cofając się od pasierbicy. – I, och, co ty masz na twarzy? Znów grzebałaś w ziemi?

Zanim dziewczyna zdążyła uskoczyć, Irena złapała ją za brodę dwoma palcami i poślinioną chusteczką zaczęła zmywać smugi brudu z jej policzka i czoła. Miała żelazny uścisk, więc Estera się nie poruszyła, a potem podziękowała pokornie, zanim pozwoliła służącym pomóc sobie w zdjęciu prostej, dziennej sukni. Stanęła przed lustrem w bieliźnie i cienkiej halce, mocno zagryzając zęby.

Krawcowa przystąpiła do pracy, raz po raz prosząc, żeby dziewczyna uniosła rękę, usiadła na zydlu lub stanęła prosto. Metr świszczał jak bat, gdy co chwilę go rozciągała i zwijała, notując coś w swoim kajeciku.

– Kornelio – przemówiła Irena, wzbudzając nieprzyjemny ucisk na żołądku Estery – pragnę, by moja córka zaprezentowała się nienagannie przed przyszłym mężem. – Zbliżyła się nieśpiesznie. – Czy zdołałabyś krojem kreacji ukryć braki w zarysie jej sylwetki?

Tyczkowata kobieta odstąpiła od dziewczyny i w zamyśleniu zmierzyła ją wzrokiem.

– To jest wykonalne, milady Lilacvelt – oznajmiła pokornie. – Trochę falbanek przy dekolcie skrojonym na kształt serca i haftów, a strój może oszukać ludzkie oko.

– Wspaniale! – Irena klasnęła urękawiczonymi dłońmi. – A co z jej biodrami? Udałoby się i je zakryć pod fałdami spódnicy?

– Oczywiście, milady Lilacvelt.

– Ach, to równie dobra wiadomość. – Zbliżyła się jeszcze i stanęła tuż przy pasierbicy. – Wszechmogący nie był łaskawy wobec mojej córki – powiedziała z teatralnym smutkiem, po czym dodała, szepcząc dziewczynie do ucha: – Dał jej pokraczne, pozbawione wdzięku ciało.

Estera zachowała kamienną twarz, pomimo bólu rozrastającego się w piersi. Ugryzła się w język do krwi i zmusiła do nieuronienia łzy. Stała nieruchomo, wpatrzona w wysokie, oprawione w ciemne drewno lustro, podczas gdy krawcowa mierzyła kolejne partie jej ciała i dumała nad krojem sukni.

Może nie była brzydka z twarzy. Delikatne rysy, wysokie kości policzkowe i jasną cerę podkreślały blond fale i zielone oczy. Nie odstawała od kanonu urody panującego pośród arystokracji Krystalii. Problem stanowiła jej sylwetka. Nie cierpiała na otyłość, wyglądała normalnie, ale miała masywne uda i szerokie biodra, mimo szczupłego tułowia i mocnego zarysu talii. Nie była niska, by uchodzić za śliczną, ani wysoka, żeby mówiono o niej „piękna”. Utkwiła pośrodku.

Była nieproporcjonalna, a więc nieatrakcyjna.

Zamknęła oczy, nie chcąc dłużej na siebie patrzeć. Wiedziała, że dużo jej brakuje, żeby spełniać oczekiwania zalotników. Już nieraz słyszała z ust Ireny, że gdyby nie umowa z Rosethornami, czekałoby ją staropanieństwo. I najpewniej taka była prawda.

– Gotowe – powiadomiła Kornelia, odstępując od Estery i zwijając metr. – Jeśli dobrze zrozumiałam, życzysz sobie, milady Lilacvelt, by suknia dla panienki miała wiele falban i haftów. A mam ją wykonać z…?

– Brokatu i satyny – odparła pogodnie Irena.

Estera natychmiast odwróciła się z oburzeniem do przyszywanej matki. Rozchyliła usta, żeby zaprotestować, ale zaraz je zamknęła pod ostrym spojrzeniem macochy.

Nie wierzyła, że Irena była zdolna posunąć się tak daleko. Ta kobieta zamierzała do samego końca uprzykrzać pasierbicy życie. Czy to w dniu swatania, czy w dniu ślubu, Estera wiedziała, że zostanie upokorzona na wszelkie możliwe sposoby.

Gdyby tylko ojciec tu był, nigdy na to by nie pozwolił.

– Doskonale, skoro ustaliłyśmy szczegóły, sądzę, że możesz od razu wziąć się za wykonanie sukni – przemówiła milady Lilacvelt. – Kiedy spodziewać się pierwszej przymiarki?

– Sądzę, że za pięć lub siedem dni, moja pani. Postaram się uszyć suknię jak najszybciej – zapewniła gorliwie krawcowa.

– Miło mi to słyszeć.

Kornelia skłoniła się, a potem wyszła, pozostawiając obie arystokratki same w salonie. Estera odczekała, aż zamkną się za nią drzwi, a potem odwróciła się do macochy.

– Brokat i satyna? – powiedziała z pretensją w głosie. – Dobrze wiesz, jak nie znoszę tych…

– To, czego nie lubisz, nie ma znaczenia – przerwała jej ostro Irena. – Dobrałam krój i materiał kreacji, aby ukryć twoje niedoskonałości, a nie dla twojej wygody. Chyba nie chcesz, by zerwano zaręczyny, gdy narzeczony cię zobaczy?

Dziewczyna nie znalazła odpowiedzi, więc jedynie wpatrywała się w Irenę. Żałowała, że nie mogła jej się odgryźć na temat urody. Ta kobieta wyglądała nieskazitelnie, mimo iż już przekroczyła czterdziestkę. Smukła, elegancka, obdarzona piękną twarzą i gęstymi, karmelowymi lokami. Nie było mężczyzny, który nie zawiesiłby na niej dłuższego spojrzenia.

– Może ci się to nie podobać, ale wszystko, co robię, jest dla twojego dobra. Pamiętaj, że jeśli stracisz taką partię, to nie tylko okryjesz nasz ród hańbą, ale zostaniesz skazana na śmierć w osamotnieniu. Powinnaś być szczęśliwa i wdzięczna za ten uśmiech losu – przemówiła fałszywie dobrotliwym tonem macocha, zbliżając się do przybranej córki. – A jeśli teraz nie jesteś, wkrótce będziesz, kiedy poznasz swojego przyszłego męża – dodała, zauważając pusty wyraz jej oczu.

Te słowa nie ukoiły nerwów Estery, bo już poznała tego człowieka. Minęły dwa lata od tego spotkania, ale wspomnienia pozostawały jak żywe. Pamiętała, w jaki sposób ją dotykał, zmusił do pocałunku, pożerał wzrokiem. To nie było czułe ani kochliwe, tylko obmierzłe. W koszmarach wciąż widziała jego twarz oraz złośliwy uśmiech i budziła się przerażona, że tak prezentowała się jej przyszłość.

„Wkrótce będziesz moja, a wtedy zrobię z tobą, co tylko zechcę”. Powiedział dokładnie te słowa, kiedy tamtego wieczoru w końcu udało jej się go odepchnąć i zażądać, by natychmiast opuścił posiadłość Lilacveltów. Wyśmiał ją, obrzucił jeszcze jednym bezpruderyjnym spojrzeniem i odszedł.

– Słuchasz mnie, paskudna dziewczyno? – Irena nagle szarpnęła jej ramieniem. – Mówię do ciebie!

Wystraszona, napięła mięśnie i uniosła lekko ręce, gotowa osłonić się przed ciosem. Macosze nie raz i nie dwa zdarzało się ją uderzyć. A w tej chwili wyglądała, jakby zamierzała to zrobić.

– Ubierz się wreszcie. Wystarczająco długo patrzyłam na te twoje grube uda! – rzuciła ze złością. – Już nie jesteś mi dziś potrzebna.

– O-oczywiście, matko. Przepraszam.

Irena zmrużyła lekko oczy, ale puściła ją i cofnęła się płynnym ruchem. Złożyła ręce na brzuchu, odwracając się z grymasem na twarzy. Klasnęła w dłonie, wzywając służące, a potem wreszcie przestała zauważać istnienie pasierbicy.

Estera nie poruszyła się, gdy odziane w służbowe stroje kobiety podeszły, żeby pomóc jej się ubrać. Przyniosły jej nową kreację, a dzienną suknię najpewniej zamierzały wręczyć do odświeżenia i odplamiania praczkom. Kolejne polecenie od macochy — koniec pracy w ogrodzie na dziś. Dziewczyna zdusiła jęk żalu, pozwalając służącym działać.

Kiedy kobiety od niej odstąpiły, miała na sobie rozkloszowaną, karminową suknię z satyny, o długich rękawach i kwadratowym dekolcie. Krańce obszyto delikatną koronką, z tyłu zaś spływała jedwabista wstążka.

„Wyglądam jak tandetny prezent”, pomyślała ze smutkiem Estera, ukradkiem spoglądając na swoje odbicie. Najlepiej było jej w jedwabiach, szyfonie i aksamicie. Nie w śliskich, błyszczących, drapiących tkaninach, które zdaniem Ireny maskowały jej nieproporcjonalną figurę. Westchnęła cicho, uśmiechnęła się do swoich pomocnic, i im podziękowała. Potem opuściła salon, od razu kierując się do swoich komnat.

Gdy tylko znalazła się na piętrze, gorące łzy pociekły po jej policzkach. Dłużej nie potrafiła tłumić w sobie poczucia upokorzenia i żalu nad samą sobą. Nigdy nie uważała się za piękność, nawet jako dziecko nie myślała o sobie jako lepszej od innych, ale Irena zadeptała choćby najmniejszą iskierkę poczucia własnej wartości, którą Estera kiedykolwiek miała. Od dekady znosiła cicho cierpienia na ciele i duszy. Dzień w dzień słuchała, jak bardzo była gruba, bezwartościowa, głupia, brzydka, zbyteczna. Te słowa raniły ją bardziej od każdego z uderzeń Ireny, które spadało na twarz lub plecy.

Ostatnie dwa lata były najgorsze ze wszystkich. Doszło do tego, że przytłoczona brakiem pewności siebie, chorobą ojca, niepewną przyszłością Estera opuszczała rezydencję jedynie wtedy, gdy miała występ w operze albo żeby zajrzeć do siedziby Gildii Kupców. Nie widywała się z przyjaciółmi ani krewnymi. Jedynie rzadko pisała do nich listy.

– Córeczko? – Usłyszała nagle zza uchylonych drzwi.

Przystanęła gwałtownie i otarła twarz rękawem. Zamrugała i powoli zwróciła głowę ku komnatom ojca.

– To ty? – zapytał ponownie. Miał zachrypnięty, zmęczony głos, ale emanowały z niego resztki siły.

– Tak, tato, to ja – odparła, uchylając drzwi.

Na jej widok Eryk rozpromienił się i skinął zapraszająco dłonią. Dziewczyna zawahała się, ale nie śmiała odmówić ojcu, kiedy był w tak kiepskim zdrowiu. Starając się nie zaplątać w tę przeklętą satynową suknię, przekroczyła próg i cicho zamknęła za sobą drzwi. Odwróciła się do ojca, wymuszając uśmiech, ale jej zaczerwienione od płaczu oczy nie umknęły jego uwadze.

– Co się stało, córeczko? – Patrzył na nią z troską.

– Irena znów była dla mnie… surowa. – Estera w porę uświadomiła sobie, że nie powinna w odniesieniu do macochy używać słowa „wredna”. To z pewnością nie spodobałoby się Erykowi, przez co nie pożałowałby córki. Był po uszy zakochany w tej zarozumiałej kobiecie i nigdy nie poznał jej od tej gorszej strony.

– Przykro mi, ale musisz pamiętać, że ona to wszystko robi dla twojego dobra. – Uśmiechnął się krzepiąco i poklepał miejsce obok siebie na kocu. – Pragnie, abyś nigdy nie zaznała publicznego wstydu, to wszystko.

Estera posłusznie dołączyła do ojca na kanapie. Splotła palce, bawiąc się nimi bezmyślnie.

– Wątpię, aby obchodziły ją moje występy w operze. Nigdy tam nie przychodzi.

– Nie w tym rzecz, mówię o twojej przyszłości. – Spojrzał na nią uważnie, znacząco.

Potaknęła, kryjąc przygnębienie. Eryk pogodził się z nadchodzącą śmiercią. Mówił spokojnie o czasach, których nie dożyje, a lekarze uważali, że wrzody i marskość wątroby wykończą jego ciało jeszcze zanim nadejdzie nowy rok.

Dziewczyna nie potrafiła tego przełknąć. Zwłaszcza że ojciec twierdził, iż to kara za to, że po śmierci pierwszej żony topił smutki w alkoholu. Nie zgadzała się z nim. Eryk nie był pijakiem, tylko dobrym ojcem i kupcem. Nigdy o niej nie zapominał, więc nie potrafiła go osądzać za słabości ani popełnione błędy.

– O małżeństwie z dziedzicem Rosethornów? – zapytała pozornie opanowana Estera. Bolała ją wizja świata bez rodziców, z obcym, obrzydliwym mężczyzną u boku.

– O tym także, ale również o czasie, kiedy zajmiesz moje miejsce, jako przewodnicząca Gildii Kupców.

Wyprostowała się gwałtownie i spojrzała na niego wielkimi oczyma. Rozchyliła usta, ale przez chwilę nie mogła wydobyć głosu.

– Przewodnicząca? Ja? – Nie potrafiła ukryć zdumienia. – Ale… Myślałam, że to Irena przejmie ten urząd.

– Nie może.

– Nie? Jak to? – Zdezorientowana zmarszczyła czoło. – Nic na ten temat nie wiem, ojcze. Wprawdzie posag…

– Do tej pory nie było potrzeby, byś wiedziała, dlatego niczego ci nie wyjaśniłem – przerwał jej łagodnie. – Ale chyba nadeszła właściwa chwila. Musisz poznać sekret naszej rodziny, zanim oddam ciebie i gildię w ręce Rosethornów.

– Sekret? – Estera poczuła się mocniej pogubiona.

Nie sądziła, że ojciec cokolwiek przed nią ukrywa, tym bardziej przez całe jej życie. Wydawało jej się, że znała go na wylot. To on uczył ją pisać, czytać i liczyć. To jemu zwierzała się ze swoich trosk i nadziei. To on opowiadał jej o biologicznej matce, o swojej pracy, o licznych podróżach i miejscach, które odwiedził. Nie wierzyła, że coś zataił.

– To klucz – wyjawił Eryk, obdarzając dziewczynę czułym, uspokajającym spojrzeniem. – Przekazała mi go moja matka, jej zaś jej ojciec. To pamiątka, sekret i skarb naszej rodziny przekazywany z pokolenia na pokolenie. Może należeć tylko do tego, w którego żyłach płynie krew Lilacveltów.

Klucz. Blondynka zmarszczyła czoło, wracając wspomnieniami do odwiedzin w Gildii Kupców. Gdy ojciec pracował w swoim gabinecie na najwyższym piętrze budynku, na jego szyi zawsze wisiał długi łańcuszek z platynowym, wysadzanym szmaragdami kluczem.

Czy to o ten właśnie chodziło? Nie wątpiła, że innego specyficznego klucza nigdy nie widziała, ale wydawało jej się, że służył do otwierania sejfu lub jakiejś szafy z ważnymi dokumentami. Jeden z wielu, które przewodniczący gildii trzymał w szufladzie.

Po chwili konsternację Estery zastąpiło zrozumienie.

– Magiczny przedmiot – wyszeptała i wtedy dostrzegła zadowolenie na twarzy Eryka.

– Wiedziałem, że się domyślisz – pochwalił ją i poklepał czule po dłoni. – Klucz Obfitości, bo tak się nazywa, powierzono naszej rodzinie, byśmy chronili wejścia do spichlerzy obywateli Krystalii. Było to w odległych czasach, ale równie niespokojnych jak nasze.

– Przecież nie odbieramy ludziom dostępu do ich piwnic i szop. – Zmarszczyła lekko brwi. – Dysponują prowiantem wedle własnej woli.

– Tak, lecz musisz pamiętać, że ten klucz nie tylko zamyka drzwi przed nieprzyjacielem, łaknącym naszych dóbr. Otwiera niewyczerpany zapas jedzenia i wody przed tymi, których pragniemy nakarmić i uchronić od głodu. To dlatego nasz kraj od wieków opływa w dostatek, mimo że pola niejednokrotnie nie wydały dostatecznych plonów.

Estera przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, jak wielką odpowiedzialność dźwiga jej ród. To nie był tylko handel, odkrywanie nowych surowców i ziem. To coś wykraczającego poza ludzkie pojęcie. Gdyby cesarz się dowiedział…

– Jesteś pewien, że chcesz mi przekazać coś tak ważnego? – zapytała z przestrachem, patrząc na ojca. – Nie mogę ci obiecać, że sobie poradzę z prowadzeniem gildii, a co dopiero z dźwiganiem tak wielkiej odpowiedzialności. Nie jestem… nie czuję się na to gotowa.

– Wierzę w ciebie. Wychowałem cię, kształtując do objęcia tego urzędu. Może jeszcze tego nie zauważasz, ale – dotknął dwoma palcami jej skroni – wszystko, czego potrzebujesz, jest tutaj.

Gardło jej się ścisnęło. Już od dawna nie słyszała tych słów, które tak wiele dla niej znaczyły. Eryk jako jedyny głośno podkreślał, że nie była bezwartościowa, ufał jej i gotów był powierzyć cały dorobek swego życia w jej ręce.

Jednak nie była pewna, czy się zgodzić. Miała potrzebne umiejętności — została dobrze wykształcona, połowę dzieciństwa spędziła na obserwowaniu przewodniczącego przy pracy. Nie tylko otrzymała zakres niezbędnej wiedzy, ale też przez lata prowadzili ją znamienici prawnicy i księgowi. Znała rynek, umiała handlować i szukać okazji. Tylko przyznanie tego na głos, równało się z akceptacją śmierci ojca. Nie potrafiła na to się zdobyć.

Ścisnęło ją w dołku, gdy dostrzegła w oczach Eryka napięcie. Pragnął, żeby dobrowolnie przejęła jego obowiązki.

A jeśli mu odmówi, będzie nie tyle rozczarowany, co zraniony.

– Dobrze – powiedziała, ściskając jego dłoń i przytrzymując przy swoim policzku. – Zrobię to, tato.

Rozdział 3

Ivan

WOJNA zebrała żniwo w całym cesarstwie, nawet w tych jego częściach, na których wrogie oddziały wciąż nie położyły łapsk. Jadąc ku stolicy, niezależnie czy głównymi, czy bocznymi traktami, nie mógł tego nie zauważyć. Cywile uciekali z okupowanych ziem w głąb kraju, szukali schronienia i nadziei. Ale to wiązało się z przeludnieniem wiosek i miast, głodem oraz siedliskami chorób. Skrajna niedola uderzała w Ivana wszędzie, gdzie nie skierował wzroku, gdy tylko przejeżdżał po ulicach. Przechodnie spoglądali na niego nieufnie, czasem oskarżycielsko. Nikt nie chciał z nim rozmawiać ani wskazać mu drogi na targ lub zajazdu. W takich chwilach potrafił tylko zadawać sobie pytanie: „Czego ja się spodziewałem?”

Landong wypowiedział wojnę Krystalii gwałtownie i podstępnie. To nie była wina tych ludzi, że musieli znosić wszystkie te cierpienia, a rodziny cesarskiej i wojska. Ci, którzy winni byli ich chronić, zawiedli przez swą butę.

Nawet jako zaprzysiężony swemu władcy rycerz, Ivan tak uważał. Cesarz, Edmund III, w swej nieostrożności i dążeniu ku chwale, zapomniał, jak zatwardziałe serca mieli Landongczycy. To rozległe królestwo nigdy nie wyciągnęłoby ręki na zgodę, ale Edmund III był młody i zlekceważył doświadczenia starszych pokoleń. Dał się nabrać, wysłał swoich ambasadorów zagranicę, a potem długo klęczał nad nadesłanymi szczątkami w sali tronowej.

Król Landongu, Bertisalus, rozkazał spalić prawie wszystkich dyplomatów Krystalii na stosie za powiązania z władającymi czarami. Jedynemu, którego oszczędził, wręczył szkatułę z prochami i niedopalonymi kośćmi, po czym wysłał go na szybkim koniu do cesarza. Siedem dni od powrotu udręczonego ambasadora Landong najechał Krystalię pod pretekstem próby zamachu na swego władcę. A wtedy Edmund III popełnił kolejny błąd — uznał to za bezcelowe pokazy siły, zwykłe pogróżki. Generałowie poparli swego zwierzchnika, nie wysłali żołnierzy na pomoc bezbronnym cywilom, dopóki nie upadło pierwsze miasto, Piryt.

Tak rozpoczęła się wojna, do której musiał przyłączyć się wtedy szesnastoletni Ivan. Dobrze pamiętał te wydarzenia, mimo upływu tylu lat; nawet jeśli pozostałe bitwy rozmazały się w długą, krwawą plamę. Konflikt zbrojny raz przygasał, raz rozniecał się z nową siłą, ale nic nie wskazywało na to, że Bertisalus miał odpuścić.

Poprawił kaptur, szczelniej osłaniając głowę przed deszczem. Wieczory robiły się coraz dłuższe i chłodniejsze, zwiastując rychłe nadejście jesieni. Mag wolał się nie rozchorować, więc za wszelką cenę chciał znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Nie wymagał luksusów, tylko miejsca do spania dla siebie i swojego konia. Zadowoliłaby go choćby stajnia, bo tam jest sucho i bezwietrznie. Odetchnął głęboko, po raz kolejny wiodąc spojrzeniem po ciemnych oknach budynków miasta, do którego niedawno przybył.

Spodziewał się odrobinę lepszej atmosfery. Szczególnie że Riolit leżało wystarczająco daleko od linii frontu, żeby oszczędziła je wojna, ale wszystko wskazywało na to, iż się pomylił. Miasto było ponure, przepełnione ubóstwem, jak wiele innych mijanych po drodze. A w dodatku ta pogoda… Ivan pomału odnosił wrażenie, że same niebiosa się na niego uwzięły. Czy może raczej, dawały mu znak, żeby nie udawał się do stolicy.

Przemierzając ulice pełne odpadków i cuchnące fekaliami, z utęsknieniem wspominał fort Aleksandryt. Ponieważ większością ludzi, którzy tam pozostali, byli żołnierze, nieczystości zmniejszyły się do niezbędnego minimum. Wiedział, że w Riolit to było niemożliwe, przez wzgląd na masę uchodźców, lecz i tak przeklinał w duchu, na czym to świat stoi.

Udręczony bardziej niż na wojnie, wreszcie zatrzymał się pod niewielkim, piętrowym budynkiem, z którego ściany wystawał szyld. Metalowa tabliczka huśtała się na wietrze, cicho skrzypiąc, i wcale nie wyglądała zachęcająco. Ivan wiedział, że w najlepszym wypadku trafił do mordowni, jednak musiał się gdzieś zatrzymać. Uda i krzyże bolały go od długiej jazdy konnej, a ponadto nie uśmiechało mu się dalej podróżować w taką pogodę. Padało coraz mocniej.

Przywiązał konia do słupka, żałując, że nie mógł go od razu zaprowadzić do stajni, a potem wszedł do wnętrza gospody. Natychmiast w jego stronę łypnęło kilka nieprzyjaznych gąb, ale pozostał niewzruszony. Nie zdejmując kaptura z głowy, zbliżył się do baru, gdzie pucołowaty mężczyzna z wąsem polerował szklanki i kufle. Oparł się o blat przedramieniem, stając tak, by mieć w zasięgu wzroku większą część sali, i zapytał gospodarza:

– Macie pokoje do wynajęcia? Albo jakiekolwiek miejsce, w którym można przenocować?

Mężczyzna z wąsem spojrzał na niego przelotnie, zanim odburknął pod nosem:

– Zależy, kto pyta.

– Ja pytam – odparł z nutą irytacji mag. – Jeśli nie masz miejsca albo nie chcesz mnie pod swoim dachem, wystarczy powiedzieć – dodał, gdy tamten się naburmuszył.

– Wydaje mi się, że żołdacy doskonale wiedzą, że zwykli obywatele niezbyt za nimi przepadają – syknął cicho wąsaty. – Myślisz, że przez czyją niekompetencję na ulicach głodują ci wszyscy ludzie?

– Przykro mi z powodu ich losu, ale to nie ja jestem temu winien. To przez Landongczyków oni potracili swoje domy.

Gospodarz zmierzył Ivana nieprzychylnym spojrzeniem, które zatrzymał na dłużej na jego napierśniku. Zmrużył łagodnie powieki.

– Ten emblemat… Jesteś rycerzem z Zakonu Motyla?

Mag przytaknął spokojnie, nie rzucając okiem na celowo odsłonięty symbol miecza i motyla.

Niechętny wąsaty mężczyzna cmoknął cicho.

– To komplikuje sprawę. Nie chcę problemów, bo odmówiłem miejsca rycerzowi – oznajmił lekko przyciszonym głosem. – Przez to, że nosicie mundury, nie idzie was rozpoznać, sam rozumiesz… panie. – Odchrząknął. – Każę przygotować pokój i strawę. Jest pan konno?

– Tak.

– Zatem poślę kogoś, by zajął się pańskim koniem – dodał pośpiesznie i wyszedł zza baru, żeby zajrzeć do kuchni. Wydał polecenia swoim pomocnikom stłumionym głosem, po czym wrócił do Ivana. – Proszę o cierpliwość, panie.

Młody mężczyzna tylko skinął głową. Choć powinien mieć wyrzuty, że wykorzystywał swoją pozycję społeczną, ich miejsce zajęła wyłącznie ulga. Był zmęczony i pragnął wypoczynku w ciepłym, suchym miejscu. Jeśli nazajutrz sumienie nie da mu spokoju, sowicie zapłaci gospodarzowi za gościnę, a potem odjedzie w swoją stronę.

Nie miał pojęcia, co wąsaty mężczyzna nagadał swoim kuchcikom, ale nie musiał długo czekać na ciepłą kolację. Zupa była pozbawiona smaku, wodnista, ale Ivan i tak zjadł do ostatniej kropli. Potem wręczono mu kufel piwa, ale grzecznie odmówił i poprosił o klucze do pokoju. Otrzymawszy je, sięgnął do sakiewki po złotą monetę z wizerunkiem cesarza i wręczył ją gospodarzowi. Tamten z zaskoczenia aż wytrzeszczył oczy.

– A-ależ… – wydusił, nie sięgając po pieniądz. – Panie, nie mogę przyjąć od ciebie zapłaty.

– Płacę, więc bierz – odparł z naciskiem Ivan. – Jeśli to za dużo, kup produktów i przygotuj posiłek dla potrzebujących z ulicy. Jestem pewien, że docenią twój gest.

– Z pewnością, lecz… – urwał i westchnął, zerkając po swoich ponurych, podpitych klientach. – To nie brak pieniędzy stanowi problem, panie, a brak żywności. Odkąd wybuchła wojna, kupcy coraz rzadziej zapuszczają się tak daleko. Jeśli już, to mają zapasy tylko dla żołnierzy, omijają miasta.

– A lokalni rolnicy? Chyba nie przestali uprawiać pól?

– Oczywiście, że nie, ale mamy zimny rok, panie. Ziemia wydała mało plonów, sady powymarzały. – Pokręcił smętnie głową. – To dlatego tyle głodujących i chorych widać na każdym rogu.

Mag skinął głową ze zrozumieniem, choć zastanowiła go kwestia kupców. Skoro tegoroczne uprawy się nie udały, skąd gildia brała towar? Wojna utrudniała handel z pacyfistycznymi, jednak bardzo bogatymi królestwami, takimi jak Grandwalia czy Shalladria. Pozostałe kraje nie miały wiele do zaoferowania albo leżały za Morzem Rozległym i Oceanem Sheriliańskim, więc handel z nimi był często nieopłacalny. Krystalia została skazana na własne zasoby, które widocznie miały się na wyczerpaniu.

– Spróbuję się za wami wstawić, gdy dotrę do stolicy – powiedział prawie bez namysłu, ale zaraz dodał z większą pewnością w głosie: – Udam się do przewodniczącego Gildii Kupców i poproszę go, by jego ludzie częściej odwiedzali miasta i wsie.

Gospodarz znów wytrzeszczył oczy i rozdziawił bezwiednie usta.

– Zrobiłbyś to, panie? Naprawdę?

– Oczywiście, lecz nie mogę niczego obiecać, dlatego nie rozpowiadaj wieści, dopóki nie zatrzymam się u ciebie w drodze powrotnej. – Wstał z krzesła. – Dziękuję za kolację.

Starszy mężczyzna skinął tylko głową, odprowadzając go wzrokiem, kiedy ten zabrał klucze i udał się na piętro.

Nie powinien był tego mówić, ale intuicja podpowiadała mu, że coś było nie tak. Konflikt zbrojny Krystalii z Landongiem trwał już lata, a do tej pory ludzie nie zaznali aż takiej nędzy. Przeludnienie miast nie miało z tym nic wspólnego. Problem musiał leżeć w sercu cesarstwa — a dokładniej w Gildii Kupców.

„Co za niefortunny zbieg okoliczności”, pomyślał, uświadamiając sobie, że niedługo miał poślubić córkę człowieka, który, być może, w jakiejś mierze odpowiadał za niedolę tych wszystkich ludzi. Niezależnie, co było przyczyną, należało szybko rozwiązać problem, inaczej cesarstwo upadnie nie z winy najazdu Landongu, tylko wojny domowej.

***

Chociaż sumienie nie dręczyło go po przebudzeniu, to i tak zostawił jeszcze dziesięć złotych monet w kieszeni wąsatego właściciela gospody. Potem, bez zbędnego pożegnania, wyruszył w dalszą podróż. Jego koń wypoczął, został wyczyszczony i sprawdzono stan jego podków, więc chętnie opuścił stajnię, w której unosił się zapach wcierki. Ivan poklepał zwierzę po chrapach, zanim dosiadł jego grzbietu i ponaglił do stępa.

Prześlizgiwały się po nim zobojętniałe spojrzenia przechodniów. Większość chodziła w łachmanach, miała zapadnięte policzki i zamglony wzrok. Najgorzej wyglądały dzieci o oczach dorosłych ludzi. Ich widok sprawił, że mag poczuł ciężar w piersi. To było niewłaściwe. Młode pokolenia nie powinny w taki sposób zostawiać za sobą beztroskiego dzieciństwa, nie tak szybko.

Na siłę odwrócił głowę. Nie powinien teraz się zadręczać, bo i tak nie mógł wiele dla nich zrobić. Miał odrobinę jedzenia, ale gdyby z nimi się podzielił, nieszczęśnicy rzuciliby się za okruszkiem chleba jak szaleńcy. Biliby się, aż rozszarpaliby się nawzajem na strzępy, dlatego lepiej było zostawić ich w spokoju. Przynajmniej na razie.

Ponaglił swojego konia, pragnąc jak najszybciej opuścić to miejsce. Riolit zbyt mocno podsycało w nim żądzę zemsty i nienawiść do Landongczyków. Nie cierpiał w nich wszystkiego, a szczególnie ich ograniczonego spojrzenia na świat.

Rozdział 4

Ivan

NA pewnym odcinku podróży odniósł wrażenie, jakby przeszedł przez portal między dwoma wymiarami. Z ziem obleganych przez wrogie armie, dotkniętych głodem i zarazą trafił do krainy pokoju i słońca. Ani na polach, ani w lasach, ani w ludzkich osadach nie było widać najmniejszego piętna wojny. Życie toczyło się bez cierpienia i żałoby, jakby przy wschodniej granicy Krystalii w krwawych bitwach nie ginęli żołnierze i niczemu niewinni cywile.

Surrealizm tych widoków nie docierał do niego nawet wtedy, gdy przekroczył bramy murów otaczających Obsydian. Patrzył po uśmiechniętych twarzach mieszkańców, lśniących czystością ulicach i po prostu nie dowierzał, że panował tu taki spokój.

Jedyne, co się nie zmieniło, to to, że wciąż przyciągał liczne spojrzenia. Nie nosił białej szarfy gońca, a napierśnik rycerza, dlatego wzbudzał ciekawość, odrobinę podejrzliwości oraz niechęć. Nie pasował do sielskiego obrazka stolicy. Przypominał mieszkańcom, że kilka dni drogi stąd stacjonowały oddziały armii Landongu i nie powinni czuć się bezpieczni.

Nie mogąc dłużej tego znieść, zmusił Wizga, żeby skręcił w boczną, nieoświetloną latarniami uliczkę. W cieniu budynków ściągnął wodze, żeby ogier trochę zwolnił i dalej spokojnie niósł swego jeźdźca do celu. Chociaż Ivana nie było tu latami, wciąż doskonale pamiętał drogę do domu. Nie musiał jechać głównymi ulicami, żeby się tam dostać.

W czasie ostatnich, dzielących go od rodzinnej posiadłości kilometrów próbował sobie wyobrazić ponowne spotkanie z rodzicami i bratem. Widział oczyma wyobraźni, jak się uściskają wzruszeni spotkaniem po tak długiej rozłące, za innym razem zaś jak on wrzeszczy na całą trójkę w progu, żądając wyjaśnień. Obie te wizje wydawały się równie prawdopodobne, zważywszy na jego nastrój.

W tej chwili powinien być na froncie z długim mieczem w dłoni, rzucać czary i pozbywać się wrogów. Nie przedzierać się między domostwami do rezydencji arystokratów jak typ spod ciemnej gwiazdy.

Odetchnął głęboko. Musiał się uspokoić.

Wyjechał z cienia prosto w żółtawopomarańczowe światło latarni i wystraszył dwóch młodzików, którzy spacerowali na poboczu. Obrzucił ich przelotnym spojrzeniem, a oni skonsternowani, z rozdziawionymi ustami przemknęli wzrokiem po jego mundurze. Nie poruszyli się ani odrobinę, nawet wtedy, kiedy mag odjechał, znikając w alei czeremch i jaśminu po drugiej stronie skrzyżowania dróg.

Drzewa i krzewy przekwitły już dawno temu, ale Ivan i tak miał wrażenie, jakby w powietrzu unosiła się delikatna, słodkawa woń. Mimowolnie się uśmiechnął, bo w głębi duszy tęsknił za tym miejscem, a teraz mgliste wspomnienia zaczęły ożywać. Wszystko, co kojarzyło mu się z domem, miał na wyciągnięcie ręki. Wyraziste, choć ukryte w mroku przez noc.

Wreszcie, kiedy dotarł na koniec uliczki, pojawił się przed nim wysoki na dziesięć metrów mur z brązowego kamienia, przerwany żelazną, zdobną w zawijasy bramą. Wejścia na teren rezydencji Rosethornów strzegło pięciu ludzi, choć na pierwszy rzut oka zdawało się, że jest ich tylko czterech. Ten ostatni siedział ukryty na drzewie po drugiej stronie ogrodzenia i trzymał w rękach kuszę z zabezpieczonym pociskiem.

– Stać! Ktoś ty? – zawołał jeden ze strażników przy bramie. Ivan dopiero po chwili rozpoznał jego zachrypnięty głos. Stary Adrian.

– Wiem, że minęło parę lat, ale byś nawet ty mnie nie rozpoznał? To już zdecydowanie niepokojące – rzucił lekkim tonem mag, kiedy znalazł się nieco bliżej.

Grupka mężczyzn poruszyła się nerwowo i wymieniła spojrzenia. W końcu Stary Adrian przemówił z cichym wahaniem:

– To ty, paniczu Ivanie?

Mag skinął głową, choć określenie „panicz” zdecydowanie do niego nie pasowało. Już nie był tym chudym, niskim chłopcem, który opuścił posiadłość, żeby rozpocząć nowy etap w życiu. Stał się mężczyzną o postawnej posturze, zdolnym samotnie rozbroić lub zabić co najmniej trzy tuziny przeciwników.

Zeskoczył z konia i zdjął kaptur z głowy. Ogier zarżał, jakby życzył sobie natychmiastowego odpoczynku, na co jeździec poklepał go po szyi z uśmiechem.

– A niech mnie! – wykrzyknął Stary Adrian i zagwizdał, wpatrując się w niego ze zdumieniem. – Ależ panicz się zmienił! W ogóle panicza nie poznałem!

– Skorzystałem z wszelkich dostępnych środków, by zrobić ci niespodziankę, gdy tylko przyjadę w odwiedziny.

– I się paniczowi udało! – Podparł się pod boki, kiwając głową. – Ale to już osiem lat, prawda? Nie do wiary! Nawet milady panicza teraz nie rozpozna!

Pozostali strażnicy wydawali się pogubieni i niepewni, czemu Ivan się nie dziwił. Nie znali go osobiście, może tylko coś słyszeli na temat drugiego syna lorda Rosethorna.

– No i co tak stoicie? – prychnął Stary Adrian, kiedy zauważył, że jego pomocnicy tkwią w bezruchu jak kołki. – Otwierać tę bramę! Panicz wrócił do domu!

Podkomendni zerwali się do pracy i już po chwili przed Ivanem zamajaczył oświetlony latarenkami ogród. Mag odetchnął cicho, po czym ruszył na teren rezydencji, ciągnąc za sobą Wizga. Wstąpił na wysadzaną piaskowymi płytami drogę, która prowadziła prosto pod drzwi ogromnego budynku. Zbliżał się doń powoli, zapatrzony w rozświetlone łukowate okna, liczne fasady i pokryty ceramiczną dachówką gmach.

Kiedy był dzieckiem, uważał to miejsce za najbezpieczniejsze i najwspanialsze na świecie. Potem, gdy zaczął dorastać, uświadomił sobie, że jego życie zostało z góry zaplanowane. Coraz mocniej pragnął stąd uciec, bo piękna posiadłość rodu ciążyła nad nim jak wyrok.

– Lord i milady zastanawiali się, czy panicz się pojawi, jak dostanie wiadomość. Martwili się, że ich zignorujesz – powiedział nagle Stary Adrian i dopiero wtedy Ivan zdał sobie sprawę z jego stałej obecności. – Przez lata nie dawałeś znaku życia, więc był czas, iż sądzili, że nie żyjesz, paniczu… – dodał ostrożnie strażnik.

– Biorę udział w wojnie. Nie jestem jedynym, który stracił kontakt z krewnymi – odpowiedział obojętnie mag. – Zajmij się moim koniem. – Wręczył starszemu mężczyźnie wodze.

Tamten skinął głową, nie patrząc na jego oblicze, i zabrał zwierzę. Ivan odprowadzał go przez chwilę wzrokiem, zanim żwawiej skierował kroki do progu domu.

Nikt nie strzegł wejścia, więc wszedł do środka bez przeszkód i dopiero tam znalazł się oko w oko ze zdumionym strażnikiem. Bernard. Kolejna znajoma twarz. Młody mag uśmiechnął się i przyłożył palec do ust, prosząc o milczenie. Bernard skinął skwapliwie głową, a jego oczy rozbłysły figlarnie i radośnie. Pozwolił przejść Ivanowi dalej, gdzie chłopak wprawił w osłupienie pokojówki i praczki. Kobiety rozchylały usta, nie mogąc wydusić słowa, a potem patrzyły za nim, kiedy swobodnym, cichym krokiem udawał się do ulubionej kryjówki rodziców — biblioteki.

Nie pomylił się. Oboje siedzieli w bujanych fotelach, popijając grzane wino, zapatrzeni w strzelający w kominku ogień. Nie zauważyli jego przybycia, więc podskoczyli, gdy zapukał kostką wskazującego palca w otwarte drzwi.

– Na łaskę Wszechmogącego! – żachnęła się matka. – Luizo, prosiłam, abyś… – urwała raptownie, ujrzawszy niespodziewanego gościa. Kubek wypadł jej z dłoni i stłukł się o parkiet. – I-Ivan…

Syn grzecznie skinął głową, a potem spojrzał na ponurą twarz Sebastiana. Było do przewidzenia, że ojciec nie okaże krzty radości. Przeważnie był nachmurzony lub skupiony. Zaskoczenie go czymkolwiek graniczyło z cudem.

– Och, Ivanie! – Matka nie wytrzymała i, omijając ciemną plamę nieszczęsnego wina, podbiegła do swojego dziecka. Przytuliła go mocno. – Nawet nie wiesz, jak za tobą tęskniłam!

Młody mag objął kobietę i krótko pogłaskał po plecach.

– Przepraszam, że musiałaś się martwić – powiedział cicho, zanim się odsunął. – Przybyłem po otrzymaniu wezwania najszybciej, jak to było możliwe. Zaskoczyliście mnie, angażując w tę sprawę samego cesarza.

– Właściwie to nie my, tylko…

– Mario – przerwał żonie lord Rosethorn. – Nic nie mów. Nie będziemy o tym rozmawiać w tym miejscu, o pustych żołądkach. – Wstał z fotela, spoglądając na Ivana surowo. – To rezydencja arystokratów, nie żołnierzy. Przebierz się.

Kąśliwa uwaga już cisnęła się synowi na usta, ale w porę ugryzł się w język. Nie pozwoli się sprowokować. Będzie trzymać emocje na wodzy i spuści je dopiero wtedy, gdy dowie się, dlaczego ma zająć miejsce brata.

Na korytarzu już zebrała się liczna grupka służby. Ludzie nie rozpierzchli się na widok swoich chlebodawców wyraźnie poruszeni przybyciem drugiego w kolejce dziedzica rodu. Większość z nich Ivan rozpoznawał, tylko kilka twarzy było nowych. Uśmiechnął się delikatnie do Heleny i Pameli — towarzyszek zabaw z dzieciństwa — na co te zarumieniły się, spuszczając wzrok.

– Victorio, Anno, zaprowadźcie Ivana do jego komnaty – poleciła Maria. – Przygotujcie mu kąpiel i ubranie.

– Oczywiście, milady. – Wywołane dziewczęta dygnęły głęboko, spuszczając lekko głowy.

Rodzice udali się w swoją stronę, zapewne przygotować się do uroczystej kolacji i rozmowy, Ivan zaś podążył za pokojówkami. Nie znał ich, a one łypały na niego całkiem niedyskretnie przez całą drogę.

Dotarłszy do swoich pokoi, nie poczuł żadnej melancholii. Ot trzy pomieszczenia pozbawione jakichkolwiek oznak, że ktoś rezydował tu w ostatnim czasie. Westchnął i udał się do sypialni, żeby pozbyć się zbroi i munduru. Tymczasem Victoria i Anna natychmiast wzięły się za przygotowanie kąpieli, wypełniając okrągłą wannę na lwich łapkach ciepłą wodą oraz zapachowymi olejkami. Woń kosmetyków kręciła maga w nosie nawet dwa pomieszczenia dalej.

Boso, w samych spodniach, wszedł do łazienki. Służące czekały na niego, stojąc sztywno, ze wzrokiem utkwionym w podłodze.

– Zajmijcie się moimi ubraniami, proszę – powiedział Ivan, przyciągając ich pogubione spojrzenia. – Potrafię sam się obsłużyć. Nie potrzebuję waszej pomocy przy kąpieli, a przy garderobie. W waszych rękach mój los. Jeśli sam się wystroję, nie uniknę gderania ojca – dodał niefrasobliwie.

Dziewczęta uśmiechnęły się rozbawione i potaknęły. Zostawiły go samego, zamykając cicho drzwi łazienki.

Obie były bardzo ładne, ale temu Ivan się nie dziwił. Ojciec i Igor od zawsze lubili otaczać się młodymi, powabnymi służącymi i nie zatrudniali ich tylko po to, żeby nacieszyć oczy. Ale on nie był taki, jak oni. Nigdy nie zmusiłby kobiety do zaspokajania swoich potrzeb, nieważne jak bardzo by jej pragnął. I to się nigdy nie zmieni. Ani na wojnie, ani w rodzinnym mieście.

Rozebrał się, a potem wszedł ostrożnie do wanny. Przez dłuższy moment po prostu rozkoszował się luksusem gorącej kąpieli. Później dokładnie wyszorował każdy centymetr ciała i się opłukał, zanim owinięty w miękki ręcznik stanął przed lustrem. Skrzywił się na widok gęstej brody i przerośniętych włosów, więc sięgnął po brzytwę i zrobił z nimi porządek.

Ogolony i ostrzyżony udał się do sypialni, gdzie czekało na niego ubranie. Założył spodnie, a potem niechętnie wciągnął na ramiona i plecy jedwabną, białą koszulę. Z grymasem zapiął bursztynowe spinki na mankietach. Już prawie zapomniał, że kiedyś codziennie przyodziewał się w drogie tkaniny, zdobione na najwymyślniejsze sposoby. Wtedy czuł się z tym zwyczajnie, teraz zaś jakby wybierał się na bal.

Mimo ogromnej ochoty, żeby wystawić cierpliwość ojca na próbę, nie uległ pokusie i udał się na parter, do olbrzymiej jadalni. W rozświetlonym przez kryształowe żyrandole pomieszczeniu stał długi stół z obitymi pluszem i kaszmirem krzesłami. Wiśniowe ściany przecinało sześć okien zasłoniętych bordowymi zasłonami z satyny, a podłoga błyszczała jak świeżo wypastowana. Ten widok sprawił, że młody mag, żołnierz, czuł się, jakby nie pasował do tego miejsca, pomimo swego urodzenia. Zacisnął szczękę, nie patrząc na czekających w gotowości służących, i usiadł po lewej stronie ojca, naprzeciw matki.

– Zdecydowanie lepiej wyglądasz ogolony – rzuciła wesoło Maria, na co Ivan się uśmiechnął.

– Dobrze, że doprowadziłeś się do porządku – dodał ponuro ojciec. – To nie przystoi, aby dziedzic rodu Rosethornów wyglądał jak żebrak.

– Nie jestem twoim dziedzicem – odparł grzecznie młodszy mężczyzna. – Nigdy nim nie byłem i nie zamierzam zostać.

– Ivanie… – powiedziała błagalnie matka.

– Nie! – przerwał jej ostro. – Przybyłem tu właśnie po to, byście usłyszeli w twarz moje stanowisko. – Zmarszczył mocno brwi. – Nie pragnę majątku, tytułu ani niczego, co nazwisko Rosethorn ma do zaoferowania. Jeśli chcecie, mogę się go nawet zrzec.

Maria zasłoniła usta oszołomiona, ale Sebastian pozostał niewzruszony, kiedy oznajmił:

– Gdyby to ode mnie zależało, nigdy nie zmieniłbym testamentu.

„Przynajmniej nie próbuje mydlić mi oczu”, pocieszył się w duchu Ivan, wytrzymując spojrzenia obojga rodziców. Nic się nie zmieniło. Wciąż próbowali układać mu życie.

– W takim razie słucham – oznajmił butnie, krzyżując ręce na piersi, i uniósł brew. – Dlaczego to ja mam się ożenić z rozpieszczoną córeczką Lilacveltów zamiast Igora?

– Ponieważ twój brat nie jest do tego zdolny – odparł poważnie ojciec.

Ivan omal się nie roześmiał.

– Co za nonsens. Założę się, że zżera go niecierpliwość, aż położy łapska na jej ciele i posagu.

– Zważaj na słowa, mój chłopcze. Nie oczerniaj swego brata, gdy jest w tak złym zdrowiu.

– A ty nie uciszaj mnie tylko dlatego, że mówię prawdę! – odwarknął rozdrażniony. – Chcę wyjaśnień. Dokładnych wyjaśnień. Nie jakichś bzdur, o złym zdrowiu tego samolubnego gnojka!

– Ivanie, proszę, przestań – wyszeptała Maria.

Ton jej głosu sprawił, że chłopak poczuł się, jakby wymierzono mu policzek. Spojrzał na nią powoli, z poczuciem winy. Nie chciał jej sobą rozczarować, lecz pozwolił, żeby zawładnęły nim emocje. Zaczerpnął głębszy oddech.

– Przepraszam.

Rodzice patrzyli na niego chwilę w milczeniu, zanim wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– Powiemy ci, co się stało – oznajmił lord Rosethorn. – To pozwoli ci zrozumieć, że nie istnieje inna droga niż ta.

– Dobrze. Zamieniam się w słuch.

– Jak wiesz, przed dwoma laty twój brat podjął się obowiązkowej służby w armii. Wtedy wojna przybrała na sile i każdy mężczyzna zdolny do walki był potrzebny na polu bitwy, dlatego Igor się nie wahał. Służył obowiązkowe sześć miesięcy, ale nie odszedł po tym czasie. Zapałał uwielbieniem do wojaczki, był jednym z potężniejszych magów w swoim oddziale. – Na zaledwie sekundę spojrzenie ojca wypełniła duma. – Niestety dobra passa go opuściła. Wziął udział w straszliwej, przegranej bitwie pod Karneolem i trafił w ręce Landongczyków.

– Co? – wtrącił zdumiony Ivan. – Był w niewoli? Jak długo?

– Pięć tygodni – odpowiedziała ze smutkiem matka. – W tym czasie Landongczycy okrutnie nad nim się znęcali, przez co doznał traumy. – Jej oczy się zaszkliły. – Ivanie, twój brat jest… On utracił siebie. Bywają dni, że nas nie poznaje, próbuje uciekać z domu. Kiedy indziej kuli się w kącie i płacze jak niemowlę. Próbowaliśmy mu pomóc, ściągaliśmy różnych medyków z całego kraju, ale żaden z nich nie potrafił uleczyć rany na jego duszy.

Ivan przełknął powoli ślinę. Pomimo że z bratem nigdy nie łączyła go zażyła więź, zrobiło mu się przykro z jego powodu. Niezależnie, jak okropnym człowiekiem bywał Igor, nie zasłużył na cierpienia, które zesłali na niego Landongczycy.

Zaczynał rozumieć pobudki rodziców i dlaczego w tę sprawę wtrącił się Edmund III. Dziedziczenie majątku od pokoleń odbywało się za pozwoleniem cesarza. Stanu zdrowotnego Igora nie dało się zachować w tajemnicy, władca zaś musiał uznać, że pierwszy syn lorda Rosethorna już nie nadawał się na przyszłą głowę rodu. Stąd wezwanie stemplowane jego pieczęcią.

Ale to nie wyjaśniało pewnego ważnego szczegółu…

– A co z córką Lilacveltów? Dlaczego muszę się z nią ożenić? – zapytał, nie kryjąc niezadowolenia.

– To warunek umowy, którą zawarł ze mną ten szczwany lis, Eryk Lilacvelt – prychnął ojciec. – Ktoś, kto winien spłacić dług krwi, miał czelność stawiać warunki… Ale zgodziłem się, dlatego sytuacja jest postawiona jasno. – Posłał synowi twarde spojrzenie. – Dziedzic rodu Rosethornów poślubi dziedziczkę rodu Lilacveltów, co połączy obie rodziny i zapewni nam wpływy w Gildii Kupców. Tej umowy nie da się w żaden sposób obejść. Została zatwierdzona przez rodzinę cesarską, dlatego musisz to zrobić, czy ci się to podoba, czy nie.

– Niezbyt mi się podoba. Nie dość, że muszę odziedziczyć twój stołek, to jeszcze przez resztę życia przyjdzie mi się użerać z rozpuszczoną paniusią.

– Och, trudno powiedzieć, jaka ona jest – powiedziała Maria, uśmiechając się krzepiąco. – Z pewnością tajemnicza, rzadko pokazuje się publicznie. Niewielu ludzi zna ją osobiście, ale słyszałam, że często pomaga w gildii.

– To nic nie znaczy. – Ivan pokręcił głową.

– Nie martw się. Małżeństwo nie oznacza, że będziesz do niej przykuty – oznajmił Sebastian. – Możesz potem wrócić na wojnę, jeśli chcesz, i znaleźć tam sobie kochankę. O ile jakąś uwiedziesz.

Maria zaczerwieniła się lekko, a młody mag zachował kamienną twarz, ignorując przytyk. Dopóki przebywał w rezydencji, nie miał śmiałości dotknąć kobiety. To się zmieniło, kiedy znalazł się daleko, na ziemiach ciemiężonych przez wojnę, lecz ojciec nie musiał o tym wiedzieć. Mógłby to paskudnie wykorzystać.

Nigdy nie mieli dobrych relacji. Sebastian był surowy, szorstki i wiele wymagał od swoich potomków. Igor robił wszystko, by mu się przypodobać, Ivanowi zaś nigdy się do tego nie śpieszyło. Ostatecznie, nieważne, czego by nie zrobił, jego przyszłość miała tylko dwie ścieżki — albo wstąpiłby do Zakonu Motyla, albo zostałby Pustym Magiem na łasce swojego starszego brata. Duma nie pozwoliła mu nawet przemyśleć tej drugiej, na pozór łatwiejszej opcji.

– Rozumiem, że po tym, co usłyszałeś, wypełnisz swój obowiązek wobec rodziny? – zapytał ojciec, przyciągając spojrzenie chłopaka.

Ivan się skrzywił, ale skinął głową.

– Nie mam wyboru. Nie zamierzam trafić na cesarską listę zdrajców, a później wraz z Igorem pod gilotynę.

– Doskonale, w takim razie przygotuj się do spotkania ze swoją narzeczoną. Lilacveltowie nalegali, by nastąpiło to jak najszybciej po twoim przybyciu, więc sądzę, że jutrzejsze popołudnie to odpowiednia pora.

Syn przytaknął, w końcu i tak nie miał nic lepszego do zrobienia. Prócz spotkania z cesarzem, żeby przekazać mu wieści od generała Forestleya, ale nie chciał tego robić, ryzykując okrycie swojego rodu hańbą.

– Postaraj się jej do siebie nie zniechęcić – podsunęła półgłosem matka, co Ivan skomentował grymasem. – Mówię poważnie, synu – dodała z naganą. – Nie znacie się, ale to nie znaczy, że nie możecie się zaakceptować. Też nie znałam twojego ojca, zanim go poślubiłam, ale teraz cieszę się z naszego małżeństwa.

„Wciąż tak twierdzisz, choć on cię zdradza”, pomyślał ze smutkiem chłopak. Kochał matkę, była jedyną osobą z rodziny, o którą się troszczył. Nie chciał, żeby czuła się nieszczęśliwa.

– Dobrze, postaram się jej nie wystraszyć, ale nie obiecuję, że to ona nie odstraszy mnie – oznajmił trochę żartobliwie.

– Oczywiście, że nie. – Maria uśmiechnęła się wesoło. – Dziewczyna, która tak pięknie śpiewa, na pewno cię do siebie nie zrazi. Jestem o tym przekonana.

– Ta dziewczyna ma w ogóle jakieś imię? – rzucił od niechcenia, obserwując, jak na gest Sebastiana służący przynoszą kolację.

– Estera. – Milady Rosethorn sięgnęła po filiżankę z herbatą i zerknęła na syna znad krawędzi naczynia. – Nie wmawiaj mi, że nigdy nie słyszałeś o gwieździstej diwie z Opery Nefryt.

– Nie widywano jej na polu bitwy, więc nie, nie słyszałem o niej.

Maria westchnęła ciężko, aż jej drobne ramiona uniosły się i opadły. Upiła łyk wywaru, zanim znów podjęła:

– Byliśmy na kilku jej występach. Jest wspaniała… prawda, kochany? – zwróciła się do męża.

– Prawda – przytaknął Sebastian, ku ogromnemu zdumieniu Ivana. – Wielu ludzi przychodzi, by posłuchać jej głosu, lecz ostatnio występuje coraz rzadziej.

– Wiadomo dlaczego? – zapytał młody mag.

– Krążą plotki, ale nie ma pewności, w którą wierzyć – mruknęła ponuro Maria. – Myślę, że możemy ją o to zapytać podczas jutrzejszego spotkania.

Ivana tak naprawdę to nie obchodziło, ale, ponieważ nie chciał rozczarować matki, musiał wybadać jakiś temat do rozmowy ze swoją przyszłą żoną. Jakikolwiek, byleby zrobić lepsze wrażenie od nieobytego w świecie żołnierza.

Rozpoczęcie kolacji zakończyło rozmowę. Rosethornowie skupili się na posiłku, póki na talerzach nie został okruszek. Potem wstali od stołu bez słowa i opuścili jadalnię. Na korytarzu pozornie się rozdzielili, gdyż Ivan chwycił Marię za łokieć i gestem dał znać, by poczekała, aż ojciec się oddali.

– O co chodzi, synu? – zaniepokoiła się kobieta.

– Chcę zobaczyć się z Igorem.

Jeszcze zanim skończył mówić, matka już potrząsała głową. Na jej twarzy pojawił się cień współczucia.

– Ta wizyta tylko cię skrzywdzi. To nie jest dobry pomysł.

– Nie obchodzi mnie to. Chcę go zobaczyć – powtórzył nieugięty mag. – Dobrze wiesz, że jeśli się nie zgodzisz, odwiedzę go sam, a to może skończyć się znacznie gorzej.

– Jesteś uparty jak twój ojciec – westchnęła, poddając się.

Ivanowi nie spodobała się ta uwaga, ale z zadowoleniem puścił łokieć matki i podążył za nią. Szybko się zorientował, że nie udawali się do komnat Igora, a dwa piętra wyżej. Czyżby jego brat dopuścił się czegoś, przez co musiał trafić do odizolowanej od reszty części domu?

Maria przystanęła przy zabezpieczonych zasuwą drzwiach. Przełknęła ślinę, zanim znów spotkała się spojrzeniem z młodszym synem.

– Trzymamy go tutaj, w zamknięciu, bo tylko stąd nie da się uciec. Jest zbyt wysoko, by skoczyć, a mimo swojego stanu, Igor ani razu nie próbował popełnić samobójstwa.

– Czyli nie jest z nim aż tak źle.

– Nie, ale nie ma też wielkiej poprawy. – Wbiła wzrok w zaryglowane drzwi. – Mówiono nam, że z czasem mu przejdzie, że to, co zrobili mu Landongczycy, nie jest trwałym urazem… Ale sam widzisz, jaka jest rzeczywistość. Nawet jeśli są postępy, Igor nie zdrowieje wystarczająco szybko.

– Mamo – powiedział półgłosem – co właściwie oni mu zrobili?

– Osuszyli go z magii. Wielokrotnie.

Na tę wieść Ivan zaciągnął powietrze z sykiem. Nic dziwnego, że Igor stąpał przy cienkiej granicy szaleństwa.

– Słyszałem, że Landongczycy są do tego zdolni, ale… – Pokręcił głową. – Już od dawna o tym nie mówiono wśród oddziałów. Uznaliśmy, że dla wrogiej armii wyłapywanie magów i osuszanie ich z magii jest nieopłacalne, dlatego z tego zrezygnowali – wyjaśnił, kiedy Maria popatrzyła na niego pytająco, z niepokojem.

– Może i tak właśnie jest – powiedziała drżącym głosem – ale to nie zmieni faktu, że moje dziecko cierpi z tego powodu.

Ivan ścisnął dłoń matki, a potem spojrzał z poważną miną na wejście zamkniętego pokoju. Musiał zobaczyć Igora, niezależnie od tego, jak bardzo było z nim źle. Nieważne, jak wiele nieprzyjemnych dzielił z nim wspomnień, to wciąż był jego brat.