Wschodzący Księżyc - Agata Konefał - ebook

Wschodzący Księżyc ebook

Agata Konefał

4,3

Opis

Z cienia i ognia wychynęły łby zagrożeń, a losy obu klanów spoczywają na wróżbie.

Po zdemaskowaniu Cristal, Levone postawił przed sobą trzy cele. Ocalić Sonyę, znaleźć lekarstwo dla ojca i pojmać zdrajczynię. Wszystko jednak wskazuje na to, że czeka go długa droga, zanim osiągnie choćby jedną z tych rzeczy. Musi podjąć trudne decyzje i zmierzyć się z ich konsekwencjami.

Dni Sonyi wypełnia oczekiwanie na przesłuchania i koniec okrucieństwa, jakie przyszykowało dla niej Plemię Słońca. Zachowując milczenie, chroni Plemię Księżyca przed najazdem, lecz nie ma pewności, czy jej wysiłki nie pójdą na marne.

Los podsuwa im nowe możliwości. Zaś wraz z nimi ogromne ryzyko.

Wspólnie będą musieli stanąć przed wyzwaniem, a ich najgroźniejszym przeciwnikiem będzie czas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (24 oceny)
14
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kotwksiazkach

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwszy tom "Trylogii Dnia i Nocy" uważam za przyjemną historię z potencjałem. Drugi zaś... przerósł moje oczekiwania! Kiedy w grę wchodzą trylogie, pada często dość istotne pytanie. Czy chorują one na syndrom drugiego tomu? Z wielką radością mogę powiedzieć, że "Wschodzący Księżyc" na tę przypadłość nie cierpi! Jest lepszy od pierwszej części w niemal każdym aspekcie - rozwój świata, fabuły, a przede wszystkim... postaci! To jak bohaterowie tutaj rozwinęli skrzydła... Jestem zwyczajnie zachwycona! Nimi samymi jak i relacjami jakie zbudowali. Autorka nie tylko pokazała nam głębie pewnych postaci, ich ukryte do tej pory strony, ale także świetnie zarysowała relacje między nimi - co w pierwszym tomie nie było aż tak oczywiste, musieliśmy bardziej uwierzyć na słowo, że ci czy tamci bohaterowie się przyjaźnią. We "Wschodzącym Księżycu" jednak wszystko to widzimy na własne oczy! Widzimy też, jak relacje między tymi bohaterami się rozwijają, bądź w przypadku niektórych powstają od zera. A ...
30
bozenasup

Nie oderwiesz się od lektury

"Wschodzące księżyc" to trzymająca w napięciu kontynuacja Trylogii Dnia i Nocy. Styl autorki jest niepowtarzalny, przez książkę się po prostu płynie. Z zapartym tchem śledziła losy Sonyi i księcia Levone'a. Polecam!
00
Arlenap89

Dobrze spędzony czas

Kontynuacja Trylogii Dnia i Nocy utrzymana w świetnym klimacie części pierwszej. Akcja się rozkręca, pojawia się nowy wróg a miłość kwitnie. Kolejne brawa dla Autorki że wprowadzając romans w tą historię nie zrobiła z niej emocjonalnej telenoweli.
00
Agnieszka_Parciak123

Nie oderwiesz się od lektury

WSPANIAŁA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!😍
00

Popularność




Copyright © by Agata Konefał, Rzeszów 2021

Copyright © by Wydawnictwo Papierowy Smok, Rzeszów 2022

OKŁADKA

Agnieszka Zawadka

KOREKTA I REDAKCJA

Dorota Gryka

SKŁAD I ŁAMANIE

Agata Konefał

ISBN: 978-83-966348-9-4

Książka oraz żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wszelkie podobieństwa do osób i miejsc w niniejszej książce są przypadkowe i stanowią w całości wytwór wyobraźni autorki.

Rozdział 1

Levone

CISZA nie działała kojąco. Z każdą kolejną sekundą robiła się wręcz coraz bardziej irytująca. Towarzyszyły jej ponura atmosfera oraz modlitwy w kaplicach i świątyniach. Levone miał tego dość.

Stał pośrodku sali tronowej, do której wpadały ostatnie promienie słońca. Niebo przemalowało się od ognistego pomarańczu po krwistą czerwień, nadając pomieszczeniu delikatnie upiornego wyglądu. Przychodził tu codziennie przed zapadnięciem zmroku, zastanawiając się co dalej. Minęły cztery doby, a on nadal nie był pewien, co powinien zrobić.

Wiedział, czego chciał. Dorwać Cristal i zmusić ją, żeby wzięła odpowiedzialność za swoje czyny. Ale pozostawały też inne, równie ważne kwestie.

Pierwszą z nich był stan zdrowia króla. Lalin w krótkim czasie stał się cieniem silnego, tryskającego pogodą ducha człowieka. Leżał w łóżku pod okiem uzdrowicielek i kapłanek, przesypiając większość doby. Był na tyle słaby, że nie mógł ustać na nogach, a co dopiero postawić kroku. Służący uwijali się przy nim jak w ukropie, zapewniając namiastkę wygody w ciepłych kąpielach.

Levone długo wpatrywał się w pusty tron, osłonięty granatowym całunem. Musiał coś zrobić. Cokolwiek. Nie mógł pozwolić, żeby kolor zmienił się na czarny.

Westchnął głęboko i potarł pierścień na swoim środkowym palcu. Insygnium książęce, którego nie nosił od… jak dawna? Przymknął oczy, nie zważając na troskliwe trącanie przez wilki. Musiał zebrać siły. Zdobyć się na odwagę i pójść zobaczyć się z królem. Odwiedził go tylko raz, co zaowocowało multum czarnych myśli i obaw.

Nie tylko on zmagał się z ciemnymi chmurami w swojej głowie. Wszyscy na dworze szeptali, kiedy wydawało im się, że książę nie słyszy. Każdy rozprawiał o sukcesji i niechybnych przygotowaniach do koronacji nowego króla. Wielu nagle wydawało się, że następcy tronu było to na rękę i że pragnął jak najszybciej przejąć władzę.

Jedynie Mound wspierał Levonego w wierze, że Lalin wróci do zdrowia. Strażnik spędził przy boku księcia tyle czasu, iż wiedział, że jemu nie zależało na prędkiej zmianie tytułu na królewski.

Zaczerpnął głębszego tchu, odsuwając tę sprawę na bok. Musiał pozostawać dobrej myśli. Stracił już matkę, nie zdążywszy nawet jej poznać. Nie zamierzał stracić też ojca.

– Znalazłeś jakieś odpowiedzi? – Usłyszał za plecami.

Pokręcił głową, nie oglądając się na Mounda. Po śmierci Condry stracił odwagę, żeby patrzeć mu w oczy. Wystawił plecy do ataku jak laik, zbyt pewny siebie, i znowu kosztowało go to więcej, niż był gotów zapłacić.

Niewiele pamiętał z pogrzebu stratega. Patrzył wtedy w pustkę, wracając myślami do beztroskiego dzieciństwa, kiedy najwięcej emocji zapewniało włamywanie się do nadwornego archiwum i przeglądanie starych kronik bitewnych.

W tamtym czasie, jako małemu chłopcu, wydawało mu się, że przyjaciele zostaną przy nim na zawsze. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że któryś z nich odda za niego życie.

– Levone, wiem, że to nienajlepszy czas, ale musisz zdecydować, jakie działania podejmiemy. – Strażnik przyboczny ponownie zabrał głos. – Cristal uciekła, Condra nie żyje, a król zapadł na ciężką chorobę. Wszystkie konsekwencje i decyzje spadają na ciebie.

– Dziękuję, że mi to tak pięknie podsumowałeś – prychnął rozdrażniony. – Jednak zapomniałeś o jednej rzeczy.

– Jakiej?

– Plemię Słońca porwało Sonyę.

Mound zamilkł i długo nie udzielał odpowiedzi, więc książę odwrócił się do niego bokiem. Przyjaciel miał kwaśną minę, jego oczy zaś utraciły część światła.

– Po prostu zabrali jedną ze swoich – oznajmił sucho. – Ineptuska czy nie, ta dziewczyna jest słoneczną. Nic temu nie zaprzeczy.

– Klan i rodzina się jej wyrzekły – upierał się książę. – Być może tam się urodziła, ale już nie należy do tego miejsca. Ona chciała… zostać jedną z nas.

– Nawet jeśli to niemożliwe?

Tym razem to Levone nie odpowiedział. Jeszcze zanim poznał Sonyę, na myśl o Plemieniu Słońca dostawał mdłości. Widział w nich jedynie barbarzyńców, którzy fala za falą atakowali jego królestwo i krzywdzili poddanych. Sądził, że niczym się od siebie nie różnili, a skoro bóstwo karało ich suszą, widocznie na to zasługiwali.

Nigdy nie przyszło mu do głowy, że gdzieś tam żyła tak delikatna i miła dziewczyna. I że być może nie była jedyną.

– Zobowiązałem się zapewnić jej bezpieczeństwo – oświadczył ostatecznie. – Nie jestem pewien, czy chcę zaryzykować gniew mieszkańców lasu.

– To niestety prawda – mruknął Mound i zerknął po przeszklonym suficie. – Wreszcie nastała noc.

Levone przytaknął słabo. Mijała kolejna doba, a on tkwił w jednym punkcie, analizując przeszłość i nie dochodząc do żadnych nowych wniosków. W ten sposób nie mógł niczego zmienić. Nikogo nie ocali.

Wściekł się na siebie. Odwrócił się i ruszył żwawym krokiem do wyjścia z sali. Kiedy wyminął strażnika, ten zawołał za nim zdziwiony:

– Dokąd idziesz?

– Pora zwołać zebranie Rady Nocnego Kręgu.

Przemierzył korytarze, ignorując spojrzenia i szepty, które pojawiały się za jego plecami. Mogli sobie gderać. On zamierzał zrobić swoje.

– Idziesz z taką pewnością siebie, jakbyś miał jakiś plan – powiedział Mound, który podążał krok w krok za księciem.

– Prawdę mówiąc, chodziło mi to po głowie jeszcze zanim przybyliśmy do Ilargii – oznajmił półgłosem tamten. – Nie spodoba ci się to, co zamierzam.

– Skoro tak twierdzisz, to bezsprzecznie tak właśnie się stanie – westchnął cicho. – Nie przeciwstawię się, o ile przedstawisz mocne argumenty.

– O to się nie martw.

– Tego się obawiam.

Zmierzając do Sali Nocnego Kręgu, Levone zaczepił kilka osób i kazał posłać po członków Rady. Miał przy tym taki wyraz twarzy, że nikt nie śmiał choćby się zająknąć. Wszyscy ruszyli w te pędy przekazać wezwanie, porzuciwszy dotychczasowe obowiązki.

Oczekiwał na pozostałych członków posiedzenia blisko godzinę. Marama zjawił się jako ostatni. Przystanął na swoim miejscu, a potem zerknął z posępną miną na sąsiedni półksiężyc. Pusty po śmierci Condry. Weteran odwrócił głowę z wyrytym na twarzy bólem po stracie.

Ten widok poruszył czułą strunę w duszy Levonego, jednak nie mógł po sobie tego pokazać. Nie chciał, żeby pozostali członkowie narady pomyśleli, że kierował się indywidualnymi pobudkami. Choć było to w jakiejś mierze prawdą. Po tym, co wydarzyło się tamtej niefortunnej nocy w sali tronowej, pojmanie zdrajczyni — Cristal — nie stanowiło priorytetu wyłącznie dla dobra królestwa. To była także sprawa osobista.

Spojrzał po pozostałych członkach Rady Nocnego Kręgu. Alqamar, najwyższy akolita Zakonu Zmierzchu, stał po prawej na sierpowatym księżycu. Na wprost niego był Bulan — przedstawiciel kupców — a obok Stelo, który mimo młodego wieku reprezentował rzemieślników.

Oprócz miejsc, które zajmowali, było jeszcze jedno, oznaczone jako nów. Należało do króla Lalina i także było puste.

Obrady najczęściej odbywały się przy wielu świadkach, gdyż rzadko Plemię Księżyca znajdowało się w tak kryzysowej sytuacji. Sala była pusta. Levone westchnął i przeczesał włosy palcami. Zerknął na Mounda, który przystanął na półksiężycu zbliżającym się do pełni. Jako zwierzchnik gwardii królewskiej miał zapewnione miejsce w Radzie, mimo iż pełnił też rolę strażnika przybocznego księcia.

Condra był głównym strategiem. Marama — doradcą i najstarszym weteranem. A on, następca tronu, dowodził armią. Każdy miał swoją rolę i wpływ na przebieg obrad. W tej chwili, gdy brakowało dwóch osób, swoista równowaga tych spotkań została zachwiana.

– Posłałem po was, ponieważ musimy koniecznie podjąć działania, dzięki którym zażegnamy kryzys – przemówił formalnym tonem książę. – Jak już wiecie, król od niedawna cierpi na nieznaną nam chorobę, córka najwyższej kapłanki zaś okazała się zdrajczynią. Te dwie sprawy się ze sobą łączą, a co gorsza, mają jeszcze głębsze dno.

– Do czego zmierzasz, Wasza Wysokość? – zapytał Alqamar. Wyraz jego twarzy i ton głosu nie ujawniały niczego.

– Cristal nie tylko zdradziła swój klan, ale okazała się szamanką. Mamy pewność, że w jakiś sposób sprawuje kontrolę nad Dzikimi. To z powodu jej intrygi przez niemalże pół roku ataki na osady spędzały nam sen z powiek.

Jedynie na twarzy Stelo odbiło się zdumienie. Pozostali mężczyźni zachowali kamienne oblicza, jakby spodziewali się to usłyszeć od dawna.

– A więc priorytetem jest pojmanie Cristal i wymierzenie jej sprawiedliwości – stwierdził Marama. Nie pytał, nawet nie wyglądał, jakby zamierzał. Widocznie chciał jak najszybciej pomścić Condrę.

– Tak, jednakże nie możemy działać pochopnie, napędzani gniewem – oznajmił Levone, choć czuł, że te słowa dziwnie zabrzmiały w jego ustach. – Zanim zaczniemy tropić Cristal, musimy załatwić dwie sprawy. Pierwszą z nich jest zdrowie króla. Jeszcze nie wiemy, co mu dolega ani czy istnieje na to lekarstwo. – Kiedy powiedział to głośno, ścisnęło go w dołku. – Mimo to trzeba zrobić wszystko, co konieczne, by zapobiec pogorszeniu jego stanu lub śmierci.

– Co zatem powinniśmy uczynić, aby temu zaradzić? – zabrał głos Stelo.

– Sądzę, że najlepszym rozwiązaniem byłoby ściągnięcie wszystkich najzdolniejszych uzdrowicieli z całego królestwa – zaproponował Bulan, gładząc swoją kozią bródkę. – Wspólnymi siłami lub z osobna mogliby odkryć przyczynę choroby króla i spróbować ją zwalczyć.

– To rozsądna propozycja – uznał Levone. – Kto jest za, a kto jest przeciw?

Członkowie Rady jednogłośnie się zgodzili. Książę tego właśnie się spodziewał. Nie umiał tylko przewidzieć, jak zareagują na kolejną sprawę. Wiedział, że mógł liczyć na poparcie Mounda, a Marama przynajmniej rozważy jego słowa.

Ale co zrobią pozostali? Czy chociaż wysłuchają go do końca?

– Co jeszcze chciałeś omówić, Wasza Wysokość? – zapytał przedstawiciel kupców, patrząc na niego w skupieniu lazurowymi oczyma.

Levone nie od razu podjął mowę. Przez krótką chwilę szukał odpowiednich słów, zerkając po marmurowej makiecie królestwa.

– Jak wiecie, przed dwoma miesiącami pojmaliśmy dziewczynę z Plemienia Słońca, której, przez wzgląd na zasługi, przyznaliśmy status gościa – powiedział, wciąż badając emocje na twarzach słuchaczy. – Sonya okazała się cennym sprzymierzeńcem, a także przyczyniła się do odkrycia tożsamości zdrajczyni…

– Jeśli mamy w ogóle pewność, że to nie z jej przyczyny do tego wszystkiego doszło – burknął Stelo.

– Co sugerujesz? – Książę zmrużył oczy.

– Wasza Wysokość, nie wiemy, czy ta dziewczyna mówiła prawdę. Być może była szpiegiem, mającym na celu wkupić się w nasze łaski, a później nas zwieść i przekazać niezbędne informacje swoim ziomkom? – Wykonał teatralny gest i spojrzał po pozostałych, szukając poparcia. – Od dawna wiadomo, że ogniogłowi to podstępni barbarzyńcy. Posuną się do wszystkiego, byleby zagarnąć ziemie, a nas złożyć w ofierze swemu bóstwu.

– Czy to wszystko, co chciałeś powiedzieć? – zapytał Levone, kiedy rzemieślnik zamilkł. – Jeśli tak – dodał, nie uzyskawszy odpowiedzi – to nie wchodź mi drugi raz w słowo.

– O-oczywiście, Wasza Wysokość. – Spuścił wzrok.

– Historię Sonyi przedstawiono wam podczas jednego zebrania. Argumentowanie, że mogłaby mieć coś wspólnego z Cristal, jest niedorzeczne. – Zacisnął na moment szczękę i kontynuował: – Dzięki niej uzyskaliśmy pomoc mieszkańców Obrzeży, kiedy Naneli było oblegane przez słonecznych. I mielibyśmy szansę otrzymać większe wsparcie w walce z Dzikimi, lecz ją utraciliśmy.

– Z jakiego powodu, nasz panie? – zapytał nieco zdumiony Alqamar.

– Wróżki i leśne skrzaty uznają Sonyę za swoją królową – wyjawił z powagą. – A my pozwoliliśmy, aby zabrało ją Plemię Słońca. Znalazła się w niebezpieczeństwie, głównie przez moją nierozwagę, ale nie można tak tego zostawić. Jeżeli coś jej się stanie, zyskamy kolejnego wroga. Tym razem takiego, z którym nie chcielibyśmy walczyć. Nie możemy sobie na to pozwolić, dlatego musimy uratować Sonyę.

– Chcesz ją odbić? – zdziwił się Mound. – To… To szalone! Ogniogłowi zabrali ją na swoje ziemie. Tereny poza Obrzeżami, jakich nie znamy. Nasza wiedza nie wykracza poza pasmo graniczne! – Wskazał sugestywnie niewielką przestrzeń między lasem a krawędzią makiety. – Jak mielibyśmy ją tam znaleźć?

– Sonya pochodzi z Ogniska, wioski leżącej w pobliżu Obrzeży – odparł spokojnie książę.

– To nie znaczy, że jest tam przetrzymywana!

– Wziąłem tę opcję pod uwagę.

– Nie mówisz poważnie! – Wbił w niego wzrok, przybierając zawzięty wyraz twarzy. Jego oblicze jednak szybko złagodniało i odetchnął głęboko. – Czyli to miało mi się nie spodobać… Rzeczywiście, nie jestem zachwycony. – Pokręcił lekko głową. – Niemniej pod kilkoma względami masz rację. Jeśli to tak zostawimy, zostaniemy zgnieceni z trzech stron.

– Wasza Wysokość – wtrącił Bulan – proszę mi wybaczyć zuchwałość, ale w tym przypadku bezpieczniej byłoby się ufortyfikować. Ogniogłowi mogli już dowiedzieć się wszystkiego, co chcieli, i zabić tę dziewczynę. – Przybrał przygnębiony wyraz twarzy, lecz z pewnością nie przez wzgląd na Sonyę. – Mogą zaatakować w każdej chwili, ale sądzę, że zdążylibyśmy postawić ostrokoły wzdłuż granic.

– I co by to zmieniło? – prychnął Marama. – Słoneczni potrafią rozpalić ogień nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach. Po prostu wypaliliby sobie przejście.

– Nie jestem wojownikiem, jednak nadal uważam, że byśmy na tym zyskali. Jeśli posłużyliby się ogniem, natychmiast zdradziliby swoją pozycję.

Dyskusja ciągnęła się dalej i już po chwili kupiec i rzemieślnik wymieniali kolejne pomysły, w jakich wzajemnie się popierali. Levone wsparł się o ramę makiety, czekając, aż się uciszą. Nie wierzył, że obrady przybrały taki obrót, a ci, którzy nigdy nie stanęli na polu bitwy, mieli najwięcej do powiedzenia.

Nie rozumieli realności ani skali zagrożenia. Myśleli jedynie o sobie i swoich interesach.

Odetchnął cicho, żeby się opanować. Musiał pamiętać, że w przyszłości, gdy zostanie królem, będzie musiał usidlić tych ludzi. Nie, już teraz powinien zamknąć im jadaczki, inaczej zawsze będą próbować wejść mu na głowę. A to oznaczałoby katastrofę.

– Doceniam waszą troskę i rady – powiedział głośno i wyraźnie, dobitnie dając do zrozumienia, że prosi o ciszę. – Jednak, jak mówiłem wcześniej, istnieją powody, dla których odzyskanie Sonyi jest takie ważne. Wolę, abyście to zrozumieli.

– Oczywiście, że to rozumiemy, Wasza Wysokość – odpowiedział nieco skruszony Bulan. – Wydaje nam się tylko, że ta sprawa ma zbyt wiele niewiadomych. Nie wspominając już o tym, że ogniogłowym nie należy ufać…

– Zapewniam was, że Sonya jest godna zaufania. Udowodniła to wiele razy. – Ledwo się powstrzymał od wycedzenia tych słów przez zęby. – I nie myślcie, że chcę nas rzucić w paszczę wilka. Postąpimy rozważnie, bez walki i konieczności ponoszenia ofiar – dodał spokojniej. – A teraz będziemy głosować w tej sprawie. Kto jest za, a kto jest przeciw?

Mound i Marama poparli księcia. Pozostali członkowie Rady się sprzeciwili. Trzy do trzech głosów. A to oznaczało…

Levone przymknął oczy, biorąc głębszy wdech. Właśnie dlatego irytowała go obecność ludzi spoza armii w Radzie. Wiedział, że tak musiało być i tak było od wielu pokoleń, ale te osoby nie potrafiły strategicznie spojrzeć na mnóstwo kwestii. Boleśnie odczuwał brak Condry na tym posiedzeniu.

Nie mógł odraczać sprawy Sonyi do następnego zebrania, zwłaszcza że wedle protokołu mogło się ono odbyć najszybciej za siedem nocy. Musiał znaleźć inny sposób na osiągnięcie celu… i takowy istniał, chociaż niezbyt chętnie miał zamiar z niego skorzystać.

Opuścił Salę Nocnego Kręgu, pożegnawszy się krótko, i natychmiast ruszył do komnat królewskich. Jeśli coś było ważniejsze od postanowień Rady, to tylko słowo władcy. Zacisnął pięści, przyśpieszając kroku. Po drodze obserwował twarze gwardzistów i służby. Kojarzył większość z nich, co napełniało go ulgą. Mound zadbał o to, żeby bardziej zaufani ludzie znaleźli się na zamku, a zwłaszcza w północnym i zachodnim skrzydle. Ci zaś, którzy wydawali się podejrzani, wylądowali jak najdalej od komnat członków rodziny królewskiej i byli pod stałą obserwacją.

Wilki wyprzedziły swego mistrza i zakotłowały się koło wejścia. Przy tym popatrywały nieufnie na totemy strażników, które warowały przy ich nogach. Jednak kiedy Levone zbliżył się do drzwi, a potem przekroczył próg, szybko straciły zainteresowanie.

Na uzdrowicielki natknął się już w salonie, z całych sił unikając ich spojrzeń. Przemknął się do sypialni, gdzie Lalin leżał wsparty na poduszkach, przykryty po pachy. Twarz króla rozjaśnił słaby uśmiech, gdy zauważył swego dziedzica.

Masina odstąpiła od władcy i dygnęła z szacunkiem. Zachowywała się przy tym sztywno, nie podniosła wzroku. Wyszła z pomieszczenia i zamknęła za sobą drzwi.

– Już się martwiłem, że znów gdzieś wyjechałeś – powiedział słabym głosem król.

– Nie… – wydusił Levone i się zawahał. Złapał za wygodne krzesło, postawił obok łoża i usiadł. – Przepraszam, że nie odwiedzałem cię codziennie. Z powodu tego wszystkiego powstało ogromne zamieszanie.

– Zapewne. – Skinął niemrawo głową. – Przykro mi, że to spadło na twoje barki. Chciałbym cię wesprzeć, lecz ciało odmawia mi posłuszeństwa.

– Nie mam ci tego za złe, ojcze. Radzę sobie. Przez połowę życia przygotowywano mnie do takich chwil.

Lalin przytaknął, ale w jego jasnych oczach widniał smutek.

– Prawdę mówiąc, czułem się winny, gdy patrzyłem, jak szybko dorastałeś. Zasługujesz na to, aby cieszyć się życiem. – Uśmiechnął się niewyraźnie. – Dopiero niedawno zrozumiałem, że tak właśnie jest. Każdą ze swoich decyzji podejmowałeś świadomie i nawet jeśli czegoś pożałowałeś, wyciągnąłeś z tego wnioski.

Książę przytaknął lekkim ruchem głowy. Kąciki ust mu drgnęły, lecz powstrzymał się od uśmiechu. Radość lub wzruszenie były ostatnim, czego w tym momencie potrzebował.

– Levone, to zabrzmi samolubnie, ale pragnę, byś wystąpił z armii – dodał władca, patrząc z powagą na syna. – To królestwo nie może cię stracić.

– Ale…

Król uniósł delikatnie dłoń, nakazując mu milczenie.

– Nie ożeniłem się powtórnie po śmierci twojej matki, choć wiele razy mnie do tego namawiano – oznajmił i skrzywił się lekko. – Estrella to miłość mojego życia, a myśl, że miałbym poślubić inną kobietę, do tej pory przyprawia mnie o mdłości. To jednak wiąże się z tym, że jesteś moim jedynym dziedzicem. Zasiądziesz na tronie, kiedy ja odejdę do gwiazd. Nikt nie może cię zastąpić.

– Ojcze, mam tego świadomość, ale teraz nie mogę się wycofać. Zwłaszcza gdy czasy są takie trudne – powiedział łagodnie. – Jest coś, co powinienem zrobić, i co wydaje się nieuniknione, ale by podjąć przygotowania, muszę mieć twoją zgodę i błogosławieństwo.

Lalin przyglądał się jego twarzy, a cisza się przeciągała. Levone odniósł wrażenie, że król wiedział, co usłyszy. Niemalże odetchnął z ulgą, kiedy ojciec skinął głową, i wtedy zaczął mówić. Streszczać powoli i wyraźnie szczegóły planu. Planu tak ryzykownego, iż sam nie wierzył, że chce go zrealizować.

Gdy skończył, znów zapadło milczenie. Książę zaciskał lekko usta, bawiąc się srebrnym pierścieniem. Jeśli ojciec odmówi…

– Synu – powiedział słabym, lekko zachrypniętym głosem – powtórzę to jeszcze raz. Jesteś następcą tronu. Cokolwiek teraz zrobisz, wpłynie na twoje przyszłe rządy. Musisz postępować mądrze. Jeśli masz pewność, że nie przyjdzie ci tego pożałować, nie mam prawa cię powstrzymywać.

– Dziękuję. – Ścisnął słabą, kościstą dłoń króla.

Lalin marniał w oczach. Nie wyglądał, jakby zmagał się z chorobą od kilku nocy. Raczej miesięcy.

Mimo to Levone nie mógł powiedzieć ojcu, że robił to też dla niego. Obawiał się, że wypowiedzenie tego na głos odbierze mu nadzieję.

Rozdział 2

Sonya

SOWA obserwowała ją z dachu sąsiedniego budynku już trzecią noc z kolei. Spowita cieniem, wyróżniała się na tle nieba. Słaby, srebrzystobłękitny blask księżyca dodawał jej mistycznej, hipnotyzującej aury. Wydawała się niemalże nierealna, ale od czasu do czasu pohukiwała cicho, sprawiając, że krążący w pobliżu wartownicy przeklinali i złorzeczyli na przemian. Niektórzy wygrażali ptakowi, rozkazując mu wynosić się do lasu. Nie rozumieli bowiem, że był to gatunek pustynnego puchacza, który najwyraźniej nieco zbłądził i tak znalazł się na terenie miasta.

Sonyę bawiło ich zachowanie, gdy tak raz po raz spluwali na ziemię i sarkali pod nosami. Możliwe, że i sowa miała ubaw. Dziewczyna wodziła oczyma za uzbrojonymi mężczyznami, kiedy przechadzali się wąskimi uliczkami, podsycając płomienie pochodni. Starali się zrobić wszystko, żeby nocą było równie widno, jak za dnia.

Prawdopodobnie właśnie temu Płonące Sol zawdzięczało swoją nazwę. Gdzie sięgnąć okiem, widniały rzędy pochodni, od klasycznych po te przypominające ołtarzyk. Pilnowano, żeby wypalone łuczywo natychmiast zastępować nowym, w wyniku czego niebo przykrywały smugi dymu i nie było widać gwiazd.

To jednak nie stanowiło największego problemu. Zanieczyszczone powietrze utrudniało oddychanie. Cuchnęło tak intensywnie, jakby całe miasto było jednym, wielkim stosem pogrzebowym. Sonya mogła odetchnąć pełną piersią dopiero, gdy wszyscy kładli się spać. Wtedy przestawała się dusić.

– Znowu ten ptak. – Usłyszała z sąsiedniej celi głos Firen. – To zły omen.

– To tylko sowa.

Przyjaciółka nie odpowiedziała, więc ineptuska zwróciła twarz w jej stronę. Firen siedziała skulona przy bambusowych szczeblach, z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Podróż do miasta, a raczej przewóz więźniarki, którą była Sonya, zajęła niecały tydzień. Na miejscu nie czekało ją ciepłe powitanie. Odebrano jej talizmany i obrzucono oszczerstwami. Później spędziła dwie doby w ciemnicy, aż ostatecznie trafiła do więzienia, umiejscowionego u podnóży Kwatery Zwierzchnika. Budynek robił wrażenie, choć nie był tak piękny, jak Księżycowa Twierdza. Szczególnie szpeciły go liczne cele, tworzące kilka pasm wokół. Choć w ten sposób zarysowano oblicze Słońca, to izby więzienne — zamiast promieni — przypominały groźne szczęki.

Spotkanie przyjaciółek było pełne łez, szeptów i objęć przez bambusowe szczeble. Po tylu tygodniach miały sobie wiele do powiedzenia, jednak musiały uważać na uszy i oczy Heliosa. Wśród wartowników rozpoznały kilka twarzy, więc nie mogły podzielić się żadnymi sekretami.

– Straciłam cię z widoku tylko na dwa miesiące, ale tak bardzo się zmieniłaś… – mruknęła Firen. – Oni musieli naprawdę życzliwie się z tobą obchodzić.

Sonya potaknęła, lecz nie dodała nic więcej. Nie wiedziała, czy nikt nie próbował podsłuchiwać z ukrycia. Cele stały jedna przy drugiej, co druga ściana była z kamienia. Nie miała jak sprawdzić, czy ktoś się tam nie ukrywał, licząc, że ona nieopatrznie wyjawi sekrety Plemienia Księżyca.

Ścisnęło ją w gardle na wspomnienie ludzi, których już nigdy nie zobaczy. Tęskniła za Masiną i Volaną, a nawet brakowało jej Mounda. Najbardziej jednak prześladowały ją myśli o Levonem.

Kiedy zamykała oczy, widziała jego twarz i słyszała w głowie brzmienie głosu. Żałowała, że nie pozwoliła mu się bliżej poznać. Podziwiała go z ubocza, jednocześnie chcąc i nie chcąc zacieśniać z nim więzy. Milczała, gdy pragnęła z nim porozmawiać. Postąpiła głupio. A teraz było za późno, żeby mogła to zmienić. Cokolwiek wybrać. Już nigdy więcej go nie zobaczy.

Uśmiechnęła się gorzko. Patrząc na to z perspektywy czasu, nie mogła uwierzyć, że kiedyś się go bała i starała niczym nie zdenerwować. Potem zaś, zapewne nieświadomie, książę skruszył wszystkie jej bariery, zniszczył okowy wpojonych przez surowość Hiru zachowań. Sonya po raz pierwszy w życiu zaczynała czuć, że może być sobą, mówić głośno, co myśli, i nikt przez to nie będzie nią gardził.

A teraz wróciła do punktu wyjścia, choć — ku rozczarowaniu starszyzny — już nie była taka pokorna.

Na ulicach powoli ubywało ludzi i wartowników, dzięki czemu robiło się coraz ciszej. To też oznaczało, że gryzący dym stopniowo się rozrzedzi i wreszcie będzie dało się swobodnie oddychać. Westchnęła tęsknie na myśl o rześkim, pachnącym lasem powietrzu, którym raczyła się w Obrzeżach i na ziemiach Plemienia Księżyca. Tam niebo obsiewały mrugające gwiazdy. Tu widniały tylko ogniste wyziewy.

Wreszcie wszyscy schowali się w domach, wokół nie było widać żywej duszy. Kiedy przyprowadzono Sonyę na tę ulicę, oprócz jednej celi, pozostałe były puste. Sonn zadbał, żeby siostra trafiła jak najbliżej Firen i odwiedzał je późno, pół godziny przed brzaskiem. Przyniósł im koce, a potem regularnie dostarczał porcje jedzenia i kubeczek wody.

Więźniom nie przysługiwała żadna porcja życiodajnego płynu. Nie marnowano zapasów dla tych, którzy złamali prawo i oczekiwali na przesłuchanie lub wyrok. Zwłaszcza w czasie suszy.

Sonn jednak wydawał się mieć to w poważaniu. Dbał o dziewczęta, choć niewiele mówił i zachowywał kamienną twarz. Zostawał, dopóki obie nie zjadły, a później odchodził bez słowa. Albo zachowywał pozory dla czyichś uszu i oczu, albo wiązały go przyzwyczajenia.

Sonya chwyciła za bambusowe tyczki i zerknęła w kierunku Kwatery Zwierzchnika. Był to budynek o dziwnej konstrukcji. Ni świątynia, ni pałac. Być może w jakiejś mierze zamek. Wzniesiony z piaskowego kamienia i drewna, o gmachach pokrytych częściowo ceramicznymi dachówkami, częściowo strzechą. Kilka pięter rozświetlały migotliwe płomienie świec. Trudno jednak było powiedzieć, czy ktoś pojawiał się w oknie. Kwatera znajdowała się daleko od cel więziennych, w których przetrzymywano ją i Firen.

– Ależ z nas groźne zbiry… – stwierdziła z przekąsem.

– Co? – zdziwiła się przyjaciółka. – O czym ty mówisz?

– Stwierdzam jedynie, że usytuowano nas dość daleko od siedziby wodza wszystkich wodzów. – Cofnęła się, wzruszając ramionami.

– To cię niepokoi – zauważyła, przypatrując jej się bacznie. – Zawsze rzucasz ironicznymi gadkami, kiedy wyczuwasz zagrożenie.

– Nieprawda.

Firen sapnęła głośno, wyrażając w ten sposób wszystko, co miała na ten temat do powiedzenia.

– Strach mnie bierze, gdy pomyślę, jak im pyskowałaś. – Pokręciła sugestywnie głową. – Chyba że zaczęli cię podziwiać za odwagę i głupotę.

Sonya się uśmiechnęła, bo nigdy nie zdołała ujawnić swojego ciętego języka przy księżycowych. Sytuacje, kiedy czuła się przy nich zagrożona, należały do rzadkości, ale wtedy głos grzęznął jej w gardle. Jedynie kilka razy posłała Moundowi ostrzejsze spojrzenie. A także zuchwale spoufalała się z księciem. Nie mogła jednak tego przyznać na głos.

– Wszystko mnie boli – jęknęła nagle Firen, podnosząc się, a potem zaczęła krążyć po celi. – Wolałabym już zostać zaprowadzona przed oblicze Zwierzchnika, niż tkwić w tej klatce do śmierci.

– Uważaj, o co prosisz.

Ruda nie odpowiedziała, ale prychnęła głośno pod nosem.

To było zrozumiałe, że Firen traciła cierpliwość. Kto nie byłby rozdrażniony, gdy miał tuż na wyciągnięcie ręki szeroki, pełen wolności świat, a sam tkwił w podłej celi? Dziewczęta nie mogły ze sobą nawet swobodnie porozmawiać, ponieważ obawiały się podsłuchiwania. Szczególnie Sonya unikała rozmowy, chętnie słuchając monologów przyjaciółki.

Jednakże nuda, niewygoda i piętno zbrodniarza były o niebo lepsze od stanięcia przed obliczem Zwierzchnika. To oznaczałoby wyrok bez iskierki nadziei. I żadna z nich nie zapominała, że ich plemię znało rzeczy gorsze od śmierci.

W mieście zaległa cisza, pochodnie zaś wreszcie się wypaliły. Obie więźniarki kręciły się niespokojnie w swoich wąskich celach, wyczulone na każdy, nawet najdrobniejszy dźwięk. W końcu po jakimś czasie usłyszały chrzęst żwiru pod czyimiś stopami. Dziewczęta przypadły do szczebli.

Sonn skradał się jak złodziej, ale wyraźnie dawał znaki swojej obecności, które zauważyliby wojownicy albo ktoś, kto szukał odskoczni od monotonii. Udawał niczemu niewinnego. Przez ramię miał przewieszony lniany worek, który zsunął powoli ku ziemi, zbliżając się do cel.

– Jesteś wcześniej niż zazwyczaj – zauważyła Firen.

– Okoliczności się zmieniły, więc nie mogłem dłużej usiedzieć w miejscu – odparł, starając się zapanować nad lekko drżącym głosem. – Nie mam dobrych wieści.

– Co się dzieje?

– Tego popołudnia odbyło się zebranie, w którym udział wzięło trzech wodzów i ich starszyzna. Jako potencjalny następca mogłem się temu przysłuchiwać, dlatego… – Odetchnął głęboko i przetarł twarz dłońmi. Jego maska opadła, gdy wbił wzrok w siostrę. – Słusznie sądziłaś, że jesteście obserwowane i podsłuchiwane. Zwłaszcza za dnia.

– Za dnia? – Sonya zmarszczyła lekko brwi. – Bardzo próżne ze strony starszych, jeśli myślą, że obawiam się nocy.

Sonn skinął głową.

– To nie jest najważniejsze. Kończy im się cierpliwość, nie będą dłużej czekać, aż zaczniesz zwierzać się Firen. Chcą cię przesłuchiwać. – Ostatnie słowo niemalże wypluł jak truciznę.

Torturować. To miał na myśli. Za każdą odmowę udzielenia odpowiedzi na pytanie, wymierzą karę. Jej intensywność i rodzaj będą zależały od widzimisię tego, kto poprowadzi przesłuchanie. Nigdy nie było wiadomo, czego się spodziewać.

– Rozumiem. Właściwie wydawało mi się dziwne, że jeszcze nie zadano mi żadnych pytań – powiedziała nadzwyczajnie opanowana.

– Ale ja nie rozumiem – burknęła Firen. – Co takiego Sonya miałaby powiedzieć, czego sami już nie wiedzą?

– Cóż, jest kilka rzeczy. – Sonn spuścił na moment wzrok. – Mogłaby zdradzić słabości lub mocne strony Plemienia Księżyca. Widziano ją przy ich księciu, więc domyślają się, że była w jego siedzibie, a to ułatwiłoby zdobycie tego miejsca.

– Jestem pod wrażeniem, że komukolwiek się wydaje, że coś powiem – uznała Sonya.

Brat posłał jej karcące spojrzenie.

– Teraz tak mówisz, ale dobrze wiesz, do czego jest zdolna starszyzna. Posuną się do wszystkiego, abyś zaczęła mówić.

– Niech próbują. To tylko utwierdzi mnie w tym, że nie powinnam wyjawić najmniejszego szczegółu – odparowała i odwróciła się, by oprzeć się plecami o kamienną ścianę. – Nie wspomogę ich w mordowaniu ludzi tylko dlatego, że wyglądają inaczej od nich.

Sonn nie odpowiedział, ale spojrzał na nią w taki sposób, jakby te słowa go odstręczały. Wbrew wszystkiemu, pozostawał wojownikiem Plemienia Słońca.

– Wygnano mnie, prawie cała rodzina się mnie wyrzekła, bo nie mam totemu – dodała Sonya, chcąc jakoś pogodzić brata ze swoją decyzją. – Dlaczego mam pomagać starszyźnie? To mnie nie ocali. Zabiliby mnie prędzej czy później, a moja dusza nie zaznałaby ukojenia.

– Wiem, ja tylko… – Sonn zaczerpnął głębszego tchu. – Nie mogę się do tego przyzwyczaić.

– Do czego?

– Kiedy… Kiedy mówisz, że nie wydasz nocnych pędraków, w twoim głosie pobrzmiewają miłość i wiara. Wolisz ich od swojego klanu.

– Powtórzę jeszcze raz. Plemię Słońca się mnie wyparło. Ze wszystkich ludzi żyjących na tych ziemiach dla mnie liczycie się tylko wy dwoje. Tylko ty i Firen. Nikt inny.

Sonn przytaknął, lecz wciąż robił wrażenie, jakby nie mógł tego zaakceptować. Dał obu dziewczynom po dwa chlebowe placki, a następnie napełnił ich kubeczki wodą z bukłaka. Później oparł się o ścianę, krzyżując ręce na torsie, i stał tak zapatrzony w przestrzeń.

Firen pochłonęła jedzenie w mgnieniu oka. Omal nie zakrztusiła się wodą, gdy wzięła pierwszy łyk. Sonya jadła powoli, małymi kęsami, bo obawiała się, że rozboli ją brzuch. Zerknęła na brata, a potem w dal ulicy, gdzie zataczał się mur wokół Kwatery Zwierzchnika.

Choć nie mogła przyznać tego na głos, miała pewne obawy. Łatwo było jej dochowywać tajemnicy, kiedy siedziała w celi, niedręczona przez nikogo. Czy wykaże się tym samym, gdy rozpoczną się tortury? Jak długo wytrzyma? Nie była silna ani odporna. Słyszała, że przestępcom wyrywano paznokieć, żeby mówili prawdę. Tylko jeden, gdyż ból był tak silny, że każdy natychmiast odpowiadał na pytania.

Czy ją czeka to samo?

Zadrżała, lecz od razu zrugała się w myślach. Nie mogła być miękka. Już postanowiła i nie odejdzie od tej decyzji. W trakcie przesłuchań będzie stale sobie przypominać, że jej cierpienie zostałoby powielone po tysiąckroć, jeżeli wyjawi cokolwiek. To pomoże jej wytrwać.

– Muszę iść – oznajmił Sonn, odrywając się od ściany. – Może uda mi się czegoś dowiedzieć i jeszcze dziś przekażę wam wieści. – Posłał obu dziewczętom porozumiewawcze spojrzenie.

– Bądź ostrożny – powiedziała Firen.

Mężczyzna skinął głową, a potem pożegnał się i wycofał. Znowu zapadła cisza. Ciężka, niemalże grobowa. Blondynka żałowała, że przebywa w samym sercu miasta. Może bliżej palisady mogłaby usłyszeć przygrywanie świerszczy.

– Sonyu – zaczęła niepewnie Firen – nawet nie wiesz, jak pragnę się z tobą zamienić.

– Chciałabyś być ineptuską, która niedługo przyjmie chłodny pocałunek Mrocznego Żniwiarza? – zapytała sceptycznie tamta. – Nie bądź nierozsądna. Masz jeszcze szansę przeżyć i wrócić do normalnego życia.

Rudowłosa dziewczyna zacisnęła wargi, bujając się lekko, i przycisnęła kolana do piersi.

– Nic już nie będzie takie samo. Boję się, że stracę zdrowe zmysły. Rozdzielono mnie z Rawhiti na tak długo, że przestaję ją wyczuwać. Jej obecność słabnie… – załkała cicho i przetarła jedną dłonią zaszklone oczy. – Ona gdzieś tu jest przetrzymywana w zamknięciu. Poza moim zasięgiem.

– Przykro mi – wyszeptała Sonya. Naraz zalały ją wstyd i poczucie winy. Gdyby nie ona, przyjaciółka nie zostałaby rozdzielona z totemem.

– To nie twoja wina. – Uśmiechnęła się, ale widocznie do tego się zmusiła. – Zdecydowałam stanąć po twojej stronie. Wiem, że ty zrobiłabyś dla mnie to samo.

Przytaknęła, patrząc na przyjaciółkę. W ciemnościach, przy przydymionym blasku pełni, słabo widziała jej twarz. Mimo to dostrzegła odbijające się nań cierpienie, niemoc i beznadzieję. Zagryzła wargi i wstała. Chwyciła za bambusowe szczeble i zadarła nos ku niebu. Ku ukrytej za warstwami dymu, srebrzystobłękitnej tarczy księżyca.

Ścisnęło ją w gardle. Pragnęła ocalić Firen. Po to uczyła się walczyć, a teraz nie mogła nic zrobić. Była w impasie.

– O czym myślisz, Sonyu? – zapytała Firen, podchodząc do dzielącej je kraty.

Ineptuska zacisnęła palce na łodygach.

– Chciałabym, by po mnie przyszedł… Aby znów mnie ocalił. Aby pomógł nam obu.

Firen milczała, jakby zbita z tropu.

– Księżyc?

– Tak. – Uśmiechnęła się, choć kąciki ust jej zadrżały. – Księżyc.

***

Celę otworzono bez ostrzeżenia. Sonya poczuła mocne szarpnięcie, kiedy ktoś wykręcił jej rękę. Próbowała się opierać, ale bezskutecznie. Wyciągnięto ją na ulicę, gdzie poraziły ją promienie wschodzącego słońca. Zmrużyła oczy, a potem, zdezorientowana, obrzuciła wzrokiem liczną grupę mężczyzn i totemów.

Wojownicy i kilku członków starszyzny gromadzili się w dali ulicy, podczas gdy pozostali ciągnęli dziewczynę w ich kierunku. Nie miała pojęcia, co się działo, dopóki nie wróciła do niej rozmowa z bratem.

Przesłuchanie. Rozpoczęło się szybciej, niż sądziła.

W końcu przestano ją wlec jak cielę do ubicia. Ktoś, kto trzymał ją za oba nadgarstki na plecach, wypchnął ją przed oblicze wysokiego mężczyzny. Obcy miał długą, gęstą brodę, gdzieniegdzie pozaplataną w warkoczyki, łysą głowę i kakaową cerę. Wbijał w nią kalkulujące, ostre spojrzenie. W przedziwny sposób przywodził na myśl młodszą, żylastą wersję Heliosa.

– To ona? – Podniósł wzrok, wykrzywiając usta. – Wątła. Trudno uwierzyć, iż zdołała uciec spod nosa wodza Ogniska.

– Pomogła jej w tym inna dziewczyna – odparł ten, który trzymał ręce Sonyi.

– To niewiele wyjaśnia – mruknął, po czym skupił wzrok na blondynce. – Szczęście nam sprzyja, żeśmy zdołali cię puścić i pojmać w tej samej okolicy. – Wyszczerzył się. – Do dzieła! – dodał, kiwając na kogoś ręką.

Podeszło dwóch młodych wojowników z linami. Pochwycili Sonyę pod pachy, wczepiając palce w skórę, chociaż się nie opierała. Rozcięli jej ubranie, obnażając piersi, a potem zmusili ją, żeby przyklękła i przywiązali jej ręce do wbitego w ziemię słupa. Włosy przepłynęły jej przez ramiona, gdy tkwiła w niewygodnej pozycji, wystawiając na widok nagie plecy.

– A teraz powiesz wszystko, co wiesz o nocnych pędrakach. Szczególnie o księciu Levonem – oznajmił chłodno brodaty nieznajomy. – Wiemy, że się z nim prowadzałaś, dziwko.

Nie poruszyła się. Nawet nie drgnęła. Wbiła wzrok w miejsce, gdzie ziemia otulała ramę słupa i zawzięcie milczała.

– Jakie są ich słabości? Na czym zależy księciu? Gadaj! – krzyknął poirytowany mężczyzna. – Za każdy sprzeciw wymierzę ci bat!

Zamknęła oczy i zacisnęła zęby. Mogli ją batożyć do utraty przytomności. Nawet do śmierci. Wiedziała, co zrobiliby z tą wiedzą. Ona nie przyłoży do tego ręki.

Zdenerwowany brodacz powoli i groźnie obchodził słup dookoła. Zadawał pytania i niektóre z nich powtarzał, formułując na różne sposoby. Kilka razy kopnął Sonyę, bo ta uparcie była cicho. W końcu znów stanął za jej plecami, oddychając głośno ze złości.

– Co za wstrętna dziewucha… – wycedził. – Daj mi to!

Usłyszała krótką szamotaninę i czyjś niezadowolony pomruk. Później nastała cisza, którą przerwał groźny świst. Bat trzasnął o jej plecy. Sonya wrzasnęła z bólu.

Rozdział 3

Levone

INSYGNIUM książęce przekazywano następcy tronu w wieku czternastu lat, kiedy to uznawano go za mężczyznę i wojownika. Levone otrzymał srebrny pierścień zdobiony kamieniami księżycowymi, chalkantytem i szafirami, z sygnaturą siedmiu faz księżyca, kiedy ukończył dwanaście lat. Wcześniej niż nakazywała tradycja, co tworzyło plotki. A z plotkami pojawiały się spory i podejrzenia.

Nikt jednak nie śmiał niczego powiedzieć księciu, a co dopiero królowi w twarz. Szeptano po kątach, jakby ludzie myśleli, że żadne z tych słów nie dotrą do członków rodziny królewskiej. Mylili się. Co nie zmieniło faktu, że Levone na długo o tym wszystkim zapomniał.

Ten chłopak przyniesie zmiany. On ześle na nas wojnę. Książę Levone sprawi, że nic już nie będzie takie samo.

Westchnął, obracając pierścień na palcu. Ozdoba zalśniła w ciemnościach niczym ciekawskie oko. Jakby ci, którzy wcześniej ją nosili, chcieli zobaczyć, czego tak naprawdę on dokona.

Uniósł głowę i zmierzył las wzrokiem. Gdzieniegdzie przyczaiły się ciemniejsze masy mroku, gdyż tam nie docierał blask księżyca. Między drzewami słabiuteńko prześwitywała bladoniebieska poświata. W powietrzu unosiły się zapachy kwiatów, mokrej od rosy trawy i grzybów. Obrzeża już na pierwszy rzut oka były spokojne, choć nie milczące. Świerszcze i żaby od zachodu słońca przyjemnie przygrywały, gdzieś w oddali zaś porykiwały jelenie. Obecność zwierząt to dobry znak.

Potarł czoło wierzchem dłoni. Nie miał pojęcia, ile czasu tu spędził. Poszukiwał miejsca zamieszkiwanego przez wróżki, lecz bezowocnie. Nie był właściwie pewien, czym się kierować. Każde miejsce, które wydawało się być prawdopodobne przez wzgląd na niezapominajki, było puste, bez śladów obecności. Nie wiedział, jak Sonyi udawało się odnajdować wróżki bez żadnej pomyłki, ale podziwiał ją za to.

Byłoby prościej, gdyby mógł zlecić to zadanie Yulduzowi, swojemu najlepszemu tropicielowi, ale ten nie powrócił jeszcze z misji pod Ratri. Książę był więc zdany na siebie.

Pozostawało coraz mniej czasu, dlatego nie mógł dłużej go marnować na szwendanie się między drzewami. Istniało jeszcze jedno miejsce, gdzie miał nadzieję zakończyć pasmo porażek. Księżycowe Jezioro.

Zapomniane święte miejsce jego klanu, oddalone od każdej osady na tyle, by nikt nie chciał ryzykować odwiedzin. Nie leżało przy przeciwnym skraju lasu, lecz znajdowało się równie niebezpiecznie blisko. Mimo to książę musiał się tam udać. To była ostatnia szansa. Jeżeli ją zmarnuje, jego plan legnie w gruzach.

Obejrzał się na pozostawionych w tyle towarzyszy, a potem hardo wbił wzrok przed siebie i ruszył w ostępy lasu. Wilki otaczały go z obu stron. Węszyły w powietrzu, kręcąc łbami i poruszając uszami, kiedy docierał do nich jakiś dźwięk. Żaden z nich nie ostrzegał swego mistrza, co oznaczało, że okolica była bezpieczna. A przynajmniej na takową wyglądała.

Z jednej strony to uspokajało Levonego, z drugiej zaś budziło podejrzenia. Pamiętał o Dzikich, którzy przeszli przez góry. Miało nie być ich wielu, ale nigdy nic nie było wiadomo. Posłanie gońca do Ratri z wieściami, żeby obserwowano teren za dnia, mogło nie wystarczać.

Rozmyślania na ten temat sprawiały, że wracało do niego wszystko, co wydarzyło się w ciągu minionych nocy. Wszystko, czego się dowiedział, kotłowało mu w głowie i przyprawiało o ucisk w dołku. Na siłę koncentrował się na drodze, chcąc odsunąć Cristal i złe duchy na dalszy plan. W tej chwili musiał skupić się na innym zadaniu.

Długo przedzierał się przez las, zanim ujrzał cel. Niewielką polankę otaczały szczupłe drzewa. W jej centrum znajdowało się jezioro otoczone księżyckami, trzciną i niewielką plażą. Wokół rosły kwiaty i krzewinki jagód. Miejsce było urokliwe, jednak wyglądało na opuszczone jak każde poprzednie. Książę wypuścił głośno powietrze, zniechęcony i rozczarowany. Snując się jak cień, podszedł do zbiornika wodnego, a potem usiadł na największym kamieniu.

Co teraz? Co ma zrobić? Wrócić do swoich ludzi i powiedzieć im, że rezygnują z planu? Bez pomocy wróżek nie mieli szans na powodzenie.

Wpatrywał się w ciemną toń jeziora, jakby tam mógł znaleźć odpowiedzi na każde pytanie.

Mistrzu…

Zacisnął na moment usta i poklepał Lunę po łbie, kiedy przyłasiła się pocieszająco do jego boku. Zaraz zebrały się przy nim pozostałe totemy, udzielając wsparcia. Niewiele to zmieniło, nie podsunęło rozwiązania problemu. Levone przeczesał włosy palcami i już miał wstać, kiedy dostrzegł kątem oka ruch. Rozejrzał się bacznie, sięgając dłonią zdrowej ręki do rękojeści sztyletu.

– Nie wierzę, że miałeś czelność tutaj przybyć, książę. – Usłyszał za plecami znajomy głosik.

Odwrócił się, siadając bokiem do jeziora, i skrzyżował spojrzenie z Tress. Wróżka nawet w najmniejszej mierze nie wyglądała na zadowoloną z tego spotkania.

– Czego tu szukasz? – zapytała ze złością.

Z jej zachowania wynikało, że wiedziała, co się wydarzyło. A to niekoniecznie działało na korzyść księcia.

– Potrzebuję waszej pomocy – przyznał bez ogródek.

Tress w mgnieniu oka się nasrożyła.

– Słuch mnie zawodzi albo naprawdę jesteś na tyle głupi, by sądzić, że nadal możesz o cokolwiek nas poprosić! – wysyczała, zbliżając się do jego twarzy. W jej dużych, zielonych oczach pojawiły się łzy. – Przez ciebie Sonya… – urwała, gdy głos jej zadrżał, a potem odwróciła się i zakryła twarz. – Wiedziałam, że nie powinnam była jej zostawiać pod twoją opieką – załkała.

Levone nie miał zamiaru się bronić, choć każde słowo odczuwał jak policzek. Nie chciał, żeby do tego doszło. Robił, co mógł, żeby zapewnić Sonyi bezpieczeństwo. Plemię Słońca zdołało go przechytrzyć i użyło tej swojej paskudnej broni, uniemożliwiając mu pogoń.

– Przybyłem tu w jej sprawie. Zamierzam ją ocalić – powiedział, ściągając na siebie spojrzenie wróżki.

– Ocalić? – powtórzyła podejrzliwie. – Dlaczego chcesz spróbować? Do czego chcesz ją wykorzystać? – Znów się złościła.

– To ważne z wielu powodów, nie tylko dla korzyści.

Nienajlepsze wytłumaczenie, lecz wolał mówić prawdę. Kłamstwo szybko wyszłoby na jaw i nie przysłużyłoby się nikomu.

– Nie rozumiem – wydusiła Tress. – Zależy ci na niej?

– Jeszcze nie wiem, kim dla mnie jest, ale nie pozwolę jej zabić. Popełniłem błąd i muszę to naprawić. Nie poradzę sobie bez was… Oczywiście, jeśli zdołacie spełnić moją prośbę.

Nadal uważnie mu się przyglądała, ale wreszcie skinęła głową.

– Czego oczekujesz?

– Chcę się dowiedzieć, gdzie słoneczni przetrzymują Sonyę. Ale przede wszystkim, czy jeszcze żyje.

– Żyje. Każda wróżka by wyczuła, gdyby iskra królowej zgasła. Jesteśmy w pewien sposób… z nią połączone.

Levone przytaknął, nie zapytawszy o szczegóły, mimo że bardzo go nęciło. Z trudem zdławił ciekawość.

– Mogę spróbować odnaleźć, gdzie się znajduje – dodała z cichym wahaniem Tress. – Potrafię przywołać na jeziorze wizję, która ją ukaże. – Wyminęła go, pozostawiając za sobą złocisty pyłek, który opadał z przeźroczystych, delikatnie opalizujących skrzydełek.

Wspólnie pochylili się nad taflą jeziora. Wróżka naprószyła trochę pyłku na powierzchnię wody, a później wypowiedziała zaklęcie w jakimś dziwnym, chrapliwym języku.

Na efekt nie trzeba było czekać długo. Woda zamigotała, a potem zmieniła się w zwierciadło zasnute mgłą. Po chwili pojawił się obraz ulic i domów. Miejsce utkane ciszą, suszą i dymem. Jednakże księciu nic to nie mówiło.

– To nie jest jej rodzinna wioska – oznajmiła Tress, na co chłopak podniósł wzrok. – To jest… znacznie dalej. – Wróżka zmarszczyła czoło, wpatrując się w przywołane widziadło.

– Jak bardzo dalej?

– Nie wiem. Nie umiem tego określić.

Levone westchnął, ponownie koncentrując się na obrazie. Patrząc nań, czuł się jak puszczyk szybujący nad ulicami, aż wreszcie zatrzymał się przy rzędach ponurych konstrukcji — przytulonych do siebie, ciasnych cel więziennych. Przy jednej z nich stał mężczyzna, na którego widok książę zazgrzytał zębami. Po drugiej stronie krat siedziała rudowłosa nieznajoma, a obok niej… leżała Sonya.

Wyglądała, jakby spała. Takie Levone odniósł wrażenie, dopóki nie spostrzegł brudnej od krwi szmatki, którą druga dziewczyna przecierała jej plecy. Ruda łkała i coś powiedziała, zanim odwróciła się do przyglądającego im się wojownika. Mężczyzna podał jej jakieś drewniane naczynie, z maścią w środku. On także zabrał głos, ale dźwięki nie przebijały się przez taflę jeziora.

– Co oni robią? – zapytał nieco nerwowo książę. – Dlaczego jej plecy…

– Biczowano ją – powiedziała Tress, obcym, dziwacznie grubym głosem. – Starszyzna próbowała zmusić ją do wydania twojego klanu, ale Sonya odmówiła.

Chłopak siedział przez moment zaszokowany.

– Skąd to wiesz?

– Czytam z ruchu ich warg. – Przełknęła ślinę, nie odrywając wzroku od obrazu. Zmarszczyła lekko brwi i długo milczała, zanim wymamrotała: – Płonące Sol…?

– Czy to nazwa tego miasta?

– Tak. – Skinęła szybko głową. – Ten mężczyzna to Sonn, a ta dziewczyna to Firen – dodała, wskazując obie postaci po kolei. – Właśnie się kłócą o to, kto jest temu wszystkiemu winien.

Jeśli pamięć Levonego nie myliła, Sonn był bliźniakiem Sooraja. A więc był winny i niewinny zaistniałej sytuacji. Wedle oceny księcia.

Ta sprawa jednak stanowiła mniejsze zmartwienie. Płonące Sol. Nie miał pojęcia, gdzie leżało to miasto ani jak do niego trafić. Dlaczego akurat tam? Syknął zirytowany i pomasował skronie. Znów spojrzał na wróżkę.

– Nie martw się, znajdę odpowiedzi na wszystkie pytania – powiedziała, nie podnosząc wzroku. – A przynajmniej taką żywię nadzieję…

Podczas gdy Tress analizowała rozmowę osób po drugiej stronie obrazu, on zastanawiał się nad tym, czego już się dowiedział. Zacisnął dłonie w pięści wściekły, wypełniony poczuciem winy.

Sonya nie wiedziała wiele na temat jego klanu, ale te informacje wciąż mogłyby mu zaszkodzić. Jednak ona niczego nie powiedziała. Nie wydała Plemienia Księżyca, za co Plemię Słońca wyrządziło jej tyle krzywdy. Nie rozumiał, jak ktokolwiek mógł to zrobić. Przecież to była bezbronna dziewczyna.

Przypomniał sobie chwilę, kiedy słoneczni zaatakowali Naneli. Wtedy, w gniewie, przypisał przewinienia wojowników wszystkim przedstawicielom klanu. W tym Sonyi. Nie mógł się bardziej pomylić.

Tress nagle warknęła pod nosem, a później zaczęła krążyć nad jeziorem, masując skronie.

– Ile zamierzają się jeszcze kłócić?! – krzyknęła zirytowana. – Nic, tylko jedno zrzuca winę na drugie, kiedy nigdy by do tego wszystkiego nie doszło, gdybyś ty miał większe baczenie na Sonyę! – Wytknęła księcia palcem.

Levone skrzywił się, ale wolał nie oponować. Wytrzymał oskarżycielskie spojrzenie wróżki, choć kusiło go, żeby się odgryźć. Lubił mieć rację i nie znosił, kiedy ktoś obarczał go winą. Wystarczyło mu własne, zbyt głośne sumienie.

– Nie masz niczego do powiedzenia, książę? – zapytała Tress, krzyżując ręce na piersi.

– Nie będę się tłumaczył. Nic, co powiem, nie przekona cię do moich racji ani priorytetów.

– Słuszna uwaga. – Odwróciła się, by znów spuścić spojrzenie na obraz majaczący na tafli jeziora. – Zdumiewa mnie, że tak szorstki mężczyzna zdobył sympatię Sonyi. – Pokręciła głową, ale zaraz dodała: – Nie, to nie twoja zasługa, że tak się uparła. Na pewno nie.

– Nie usłyszymy, co nią kierowało, jeśli nie dowiemy się, gdzie leży to przeklęte miasto – prychnął rozdrażniony.

– Tak, rzeczywiście – spuściła z tonu – ale oni o tym nie mówią. To ich teraz nie interesuje. Są zaaferowani stanem Sonyi, która… – Zamilkła i przygryzła wargę.

– Co z nią?

– Wymierzono jej sześć batów, zanim zemdlała, a potem jeszcze trzy, zanim zauważyli, że choćby chciała, nie odpowie na żadne pytanie. Nikt nie przyniósł płócien ani maści, aby ją opatrzeć, tylko wrzucono ją do celi Firen. Wyłącznie dzięki interwencji tej dziewczyny Sonya nadal żyje.

Krew zagotowała mu się w żyłach, gdy tego słuchał. Zacisnął szczękę i przemknął spojrzeniem po utkanym snem lesie. Zastanawiał się, czy istnieje cień szansy, że przybędzie na czas. Czy Sonya mogła zrobić cokolwiek, co polepszyłoby jej sytuację?

– Ona nie jest głupia – oznajmiła Tress, jakby czytała mu w myślach. – Nieważne, czy powiedziałaby prawdę czy by skłamała. Starszyzna uwierzy we wszystko, licząc, że w ten sposób zbliży się do zgładzenia twojego plemienia. Zaatakowaliby prędzej czy później, dlatego Sonya zachowała milczenie. Chroni was mimo rozpaczliwego położenia, w którym się znalazła. – Spojrzała księciu w oczy. – Milczeniem kupuje sobie trochę czasu. Kilka dni życia wypełnionych cierpieniem.

– Sądzisz, że będą to kontynuować, mimo tego, w jakim ona jest stanie?

– Nie mam pewności, ale wiem, jak okrutne bywa Plemię Słońca. W tej chwili śmierć byłaby dla niej wybawieniem.

– Nie… – Prawie wyszeptał, gdyż głos grzęznął mu w gardle. To była jego wina. Gdyby nie pozwolił Soorajowi jej uprowadzić, nigdy by do tego nie doszło.

– Istnieje iskierka nadziei – oznajmiła wróżka, nie spuszczając z niego wzroku. – Jeśli naprawdę chcesz ją uratować, musisz wyruszać natychmiast.

Drgnął, jednak niemal od razu przemalował się gniewem.

– Oczywiście, tylko jak mam cokolwiek zdziałać, kiedy nie wiem, gdzie szukać? – warknął i wstał z kamienia. – Nazwa miasta niczego mi nie mówi. Nie wiem, jak tam dotrzeć.

Twarz Tress stała się nieodgadniona, gdy oddaliła się od powierzchni jeziora. Przywołana nań wizja zniknęła. Wróżka zawisła w powietrzu tuż przed nosem księcia.

– W Płonącym Sol znajduje się Kwatera Zwierzchnika. To stolica, serce ziem Plemienia Słońca, wzniesiona na wzór ich bóstwa.

– Co…

– Zaprowadzę cię tam, szlachetny książę – przerwała mu, uśmiechając się przebiegle. – Udowodniłeś, że mogę ci zaufać i powierzyć życie królowej w twoje ręce.

Mimo że Levone powinien się ucieszyć, czuł jedynie zagniewanie. Wystawiono go na próbę, a on niczego nie zauważył.

– Nie mogłaś od razu o tym powiedzieć? – prychnął. – Wiesz, jak cenny w tej chwili jest czas?

– Niewątpliwie. – Przewróciła oczyma. – Dlatego beze mnie nie opuścisz tego lasu. Udasz się w drogę zgodnie z moimi wskazówkami i ani razu nie zakręcisz nosem.

Nadal był nachmurzony, jednakże nie miał wielkiego wyboru. Postawił sobie za punkt honoru ocalenie Sonyi, więc musiał wykorzystać wszelkie możliwości, żeby tego dokonać.

– Zgoda. Zwołam swoich ludzi i ruszamy w drogę.