Cieśniny - Wojciech Nowicki - ebook + książka

Cieśniny ebook

Wojciech Nowicki

3,7

Opis

On – wędrowiec co rusz tracący równowagę. Oni – przodkowie z linii tych, za których decydowały nogi, opętani niewyjaśnionym pragnieniem, by iść przed siebie. Cierpiący na dromomanię, na obłęd wędrowczy, złączeni niewidzialną nicią szaleńczego porozumienia, nieświadomie, niczym w głębokim śnie, pokonują kolejne kilometry. Burroughsowski Tanger, ciasne zaułki Fezu i Neapolu, spękane uliczki Sofii, tętniący gorączką Stambuł. Za sprawą wyższej konieczności, z nieuświadomionej potrzeby ucieczki, z powodu nieujarzmionego sennowłóctwa.

Olśniewająca proza Wojciecha Nowickiego to studium niewyrażonego obłąkania i oszałamiająca przeprawa przez Cieśniny szaleństwa, które drzemie w każdym z nas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (18 ocen)
6
3
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wojciech Nowicki

Cieśniny

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki i typograficzny Witold Siemaszkiewicz

Fotografia na okładce © by Steffan Patton

Copyright © by Wojciech Nowicki, 2019

Redakcja Tomasz Zając

Korekta d2d.pl

Skład StuDio

Niektóre fragmenty tej książki powstały podczas pobytu stypendialnego w Brukseli, zorganizowanego przez La Maison des Littératures Passa Porta oraz Vlaams Fonds voor de Letteren

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-946-1

1

Jechałem tramwajem

Była późna jesień, ciepły dzień, jechałem tramwajem przez rzekę, na drugą stronę miasta. Czytałem książkę, nawet nie z ciekawości czy nudy, tylko żeby zająć czymś ręce i nie podnosić głowy, nie patrzeć, nie uczestniczyć. Tramwaj był z tych najstarszych, mówią tu na nie akwaria, bo rzeczywiście przypominają niegdysiejsze akwaria, takie ze spawaną stalową ramą, a ich szyby wyglądają, jakby były uszczelnionymi kitem, który szklarze pracowicie przeżuwali dla rozmiękczenia. Już w ubiegłym wieku wydawały się zgrzebne i przestarzałe, i były dobre, myślałem wtedy, tylko na złom, tymczasem ćwierć wieku później nadal nimi jeździłem na drugą stronę rzeki. Na moście uniosłem wzrok znad książki, żeby spojrzeć na wodę: zawsz tak robię. Przekraczanie granic wciąż sprawia mi przyjemność, to radosna chwila, niemal szczęśliwa, nawet kiedy z granicy już prawie nic nie zostało, tylko tajemna wiedza o jej przebiegu i czasem służby strzegące, by nie przedostał się przez nią ktoś prawdziwie niepowołany; a tak przecież jest najczęściej. Tego dnia rzeka była szczególnie szara i płaska, zresztą w tym mieście nigdy nie wygląda imponująco, dopiero poza jego granicami trochę dziczeje; na wiosnę woda niesie badyle i pnie, widać, że to nie martwy staw zarastający rzęsą, lecz żywioł, może nie żaden gwałtowny nurt żyjący własnym życiem, ciemny i wartki jak Tamiza, ale porządna wiejska rzeka o błotnistych brzegach płynąca wśród nieużytków, łąk i pól. Nawet w granicach miasta wciąż bywa obrośnięta szuwarami, za to parę kilometrów poza nimi jeszcze za mojej pamięci pływał po niej prom, płaskodenna łódka kursująca wzdłuż zwykłej liny przerzuconej od brzegu do brzegu: po jednej stronie błotnista droga wśród nijakich domków i krzaków, po drugiej krzaki i pola. Na moście między miastem a miastem rzuciłem więc na nią okiem, zawsze tak zabobonnie patrzę, i jak zwykle wydała mi się nieudaną kopią samej siebie, bo Wisła, wiadomo, to ma być czegoś tam królowa, a tu, pode mną, stał szary, płaski ściek ujęty w niskie kamienne obramowania.

Za mostem wróciłem do czytania, a gdy na zjeździe wyraźnie zwolniliśmy, pomyślałem, że pewnie jakiś samochód zatarasował drogę. Podniosłem wzrok: obok torów stała grupa robotników budowlanych w zielonych kamizelkach, tramwaj, który teraz prawie stał w miejscu, niemal się o nich ocierał. Mieli zafrasowane miny i przyszło mi do głowy, że wyglądają jak na socrealistycznym obrazie, jednym z tych hieratycznych knotów bez duszy opiewających ważne chwile w historii ruchu robotniczego, komunistyczne rewolucje, prawdziwe i zmyślone, albo życie robotnika i chłopa przedstawione w burych sosach, ze snopkami jak pokraczne kanelowane kolumny, zbyt krótkie i grube. Ten obraz za oknem tramwaju mógłby nosić tytuł, pomyślałem wtedy jeszcze, Grupa działaczy Kominternu albo może Strajk łódzkich robotników czy też, ze względu na oślepiający kolor kamizelek, Lenin przemawiający w tkalni. Robotnicy stali tak i radzili nad lepszą przyszłością świata i przepędzeniem krwiopijców oraz nad własnym przyszłym losem, już szykowali się do zajęcia miejsc ludzi, których skazywali na wygnanie z miasta. Jeden z nich, o twarzy zastygłej równie nieruchomo co rzeka, przebudził się nagle i podniósł głowę, pokazał, żebyśmy jechali dalej: szybki ruch ręką i przelotne, puste spojrzenie w kierunku motorniczego, było jasne, że co innego zaprząta jego myśli. Pozostali zaś, ci jego towarzysze kominternowcy, koledzy z budowy, nawet nie rzucili okiem na pudło akwarium, uporczywie patrzyli pod stopy, jakby z przerażeniem odkryli właśnie, że w miejscu, gdzie mieli dokonać tylko drobnej naprawy, tuż pod asfaltem zieje wyrwa prowadząca wprost w podziemia, do systemu tuneli o potężnej średnicy, zamieszkałych przez rozmaite organizmy, których istnienia nawet nie podejrzewali, dziur wilgotnych, zarosłych pleśnią i tak głębokich, że nawet najmocniejsze światło nie sięgnęłoby ich dna. Stali tak, skamieniali, i dopiero z bliska, kiedy znalazłem się na ich wysokości, dojrzałem prawdziwy przedmiot zainteresowania i troski robotników: między ich nogami mignęło mi drżące ciało, wijące się w ataku grand mal, czy też, jak chce literatura przedmiotu, w napadzie toniczno-klonicznym: tuż przy tramwajowych torach rzucało po asfalcie młodym chłopakiem, lub też, jak wiem z doświadczenia, które uczy precyzyjnie nazywać sprawy, samym jego ciałem chwilowo pozbawionym łączności ze świadomością. Umysł jego, jak zwykle w podobnych przypadkach, musiał w tym czasie przebywać zupełnie gdzie indziej, w innym wszechświecie, oddawał się innym radościom i chwilowo nie miał zamiaru wracać. Na zjeździe z mostu Powstańców Śląskich młody robotnik wykonywał u stóp swoich starszych kolegów odwieczny numer, taniec świętego Wita męczennika, patrona wielu profesji, trzepotał się jak śmiertelnie postrzelony powstaniec, wił w ostatnich podrygach rozjechanego przez czołg obrońcy Stalingradu, toczył pianę i błyskał białkami oczu, bo źrenice najwidoczniej zaglądały do wnętrza czaszki. Oni zaś, towarzysze zgromadzeni wokół jego ciała, patrzyli, nic nie pojmując, bo i jak mieliby pojąć, skoro nigdy sami nie walnęli czerepem o beton, o kwietnik, albo przynajmniej nie spóźnili się na samolot czy pociąg, bo coś za nich zdecydowało, że ciekawiej jest i lepiej wywracać oczami, uderzając głową o płytki hali dworcowej albo trzepotać się na przypadkowych schodach, jakby popłynął przez nich potężny prąd. Stali zwartą grupą, milczący i cisi, patrzyli w skupieniu, jednak zrozumienie nie przyszło. Byli po czterdziestce, po pięćdziesiątce, on wyglądał na siedemnaście, najwyżej osiemnaście lat. Blady i jasnowłosy, jakby soki z niego odpłynęły nie tylko chwilowo, lecz już na zawsze, tym lepiej było więc widać liczne pryszcze na jego twarzy, krwistoczerwone i obrzmiałe, z białą kropką łoju. Siedziałem w tramwaju tuż nad jego twarzą, gapiłem się na te pryszcze, myśląc, czy po tym numerze wyrzucą go z pracy, a raczej czy go wyrzucą od razu, czy mu powiedzą już następnego dnia: bardzo się na panu zawiedliśmy, albo: naraził pan na szwank zdrowie swoich kolegów, albo tylko: sam pan rozumie, jak i mnie nieraz mówiono. On zaś przełknie gorzką pigułkę, przeklinając po raz tysięczny chwilę, kiedy zapomniał się po raz pierwszy i pozwolił ciału powędrować samopas.

Przy jego głowie klęczał starszy robotnik w papuziej kamizelce jak wszyscy dokoła. Między twarz chłopca a asfalt włożył dłoń, jak małą kołyskę.

Słysz pieśń o Neapolu

Kiedy się zanurzyłem w miasto, wciągnęły mnie Quartieri Spagnoli, dawne kwatery żołnierzy, dzielnica na zboczu wzgórza pełna mieszkanek na parterze, niewielkich zagłębień jak nory: jedyne światło dochodzi tam z pół okien, pół drzwi, ciągle otwartych, bo duszno. Z okienek wystają matrony, palą. Gdzie indziej, w bogatszych częściach miasta, klatki schodowe palazzi stroszą się jak fantastyczne rzeźby, tysiące razy powiększone ukwiały, ich góra ginie w mroku, w podworcach zaś ciemno zupełnie, leje się woda, żeby zachować chłód. Przed nimi psie gówno i śmieci. Na przedmieściach bloki jak opuszczone termitiery w kolorze żółtawej ziemi, maszyny do mieszkania, można by pomyśleć, że na przedprożu pustyni. Wisi pranie, w niebieskich kuwetach wiją się na targu mureny. Samochody, skutery, wszystko pędzi, trąbi, wrzeszczy. Na ulicach stare kobiety zrobione na bóstwo, gesty, wciąż więcej gestów. Jedzenie z zatłuszczonego papieru. Przed północą zaczyna się wywożenie śmieci, potrwa do drugiej, huk i szczęk, rozbijanie butelek ogarnia miasto, wzgórze po wzgórzu, aż się topi w zatoce. Neapol, wielkość walcem rozjechana, nieważne wszystko, liczy się tylko łażenie, tylko bycie, nasłuch, wąchanie. Gorąco i pięknie. Olśniewające, skąpane w śmietniku zwłoki miasta. Wije się w nim robactwo.

Życie w Neapolu, siedzenie tam dłużej, wyobrażałem sobie zagubiony w ulicach, podobne być musi do leżenia w klatce Faradaya, sam już nie pamiętam, na którym piętrze szpitala przy ulicy Wodociągowej, a Wodociągowa oznaczała w naszej mowie dom lunatyków, szpital walniętych w głowę, jakby dawne wodociągi miejskie powodowały wodną puchlinę, osłabienie umysłu, niekończące się napady padaczki, nieuleczalne psychozy popychające do czynów budzących grozę. Na Wodociągowej leżałem na spękanej dermie, której szczeliny wypełniły się brudem, drwiną z idei nieskazitelnej czystości szpitalnej, a przecież szpital to miejsce, gdzie brud wariackich myśli wykrztusza się do emaliowanych naczyń, w ciszy przerywanej tylko jęczeniem pacjentów, i znikających natychmiast za parawanem. Wynoszą je następczynie sióstr w nakrochmalonych kornetach, przedstawicielki władzy i świetliste dobro wcielone, lek i zaraza w jednym ciele, a ciało ich obfite, z chwiejnymi piersiami pod wymiętym kitlem. Tak było: klatka Faradaya, spękana derma, pielęgniarka, elektrody na głowie, nie ruszać się, leżeć. Spoczywałem zamknięty w czymś przypominającym wielką klatkę na króliki: drewniana rama i metalowa siatka, wewnątrz leżanka, ja przyklejony do tej leżanki, tak jak wiele lat później kleiłem się do łóżek w Neapolu, bo noce tam gorące, mimo że zima blisko. To miasto, całe to miasto, jest jak olbrzymia klatka Faradaya, która sprawia, że świat zewnętrzny zatrzymuje się gdzieś na przedmieściach, na zatoce, nie dochodzą tu wiadomości z daleka, jest tylko to, co widzę: ukwiały bram, napuchła cielesność, wszystko na pokaz, matrony palące w pół oknach, pół drzwiach bassi. Neapol jest jak wnętrze mojej głowy, a w niej po wąskich uliczkach krążą myśli jak kuliste pioruny, rykoszetem uderzając o siebie nawzajem, obijając się o ściany. Rozpięta na zewnątrz niewidoczna stalowa siatka tworzy jego granice, więzi elektryczne wyładowania, wzmaga je i przyspiesza, i tak jak kiedyś na Wodociągowej coś każe mi siedzieć cicho, bez ruchu, spoglądać w siebie. Krążąc po ciemnych zaułkach, nad którymi wisi rozpalone niebo, dziwię się sam sobie, że potrafiłem wtedy niemal usnąć, drzemać wewnątrz klatki na Wodociągowej, kołysany burczeniem maszyny zapisującej moje odstępstwa od normy, myśli i grzechy, podobnie jak potrafiłem usnąć na wodzie, kołysany przez morze, a kiedy się budziłem po paru sekundach, jak mi się zdaje, choć może to było nawet krócej, nie wiedziałem, gdzie jestem ani nawet, jak się nazywam, zupełnie jakbym się wybudził po krótkim śnie, który nastąpił po gwałtownym trzepotaniu ciała. Tu, w Neapolu, zagubiony pośród ciemnych i ciasnych uliczek, którymi pędziły nie tylko skutery, ale i samochody oraz niewielkie autobusy miejskie, było podobnie: na chwilę całkiem się gubiłem i mimo że trwało to krótko, otrząsałem się, nie wiedząc, skąd przyszedłem ani dokąd dalej mam iść. Wszystko tu do siebie podobne, myślałem, zewsząd spływa, kapie woda, jakby setki lat życia w dawnej dzielnicy hiszpańskich koszarów nauczyły kolejne pokolenia mieszkańców koniecznych odruchów, nieustannego polewania czarnego bazaltu, żeby się nie rozgrzał jak wnętrze pieca. Gdyby tego zaniechać, spaliłby domy i ludzi jak lawa, którą tu aż za dobrze znają, albo jak wulkaniczne popioły, które w okolicy podusiły całe miasta. Całe to miasto wodą oblane i całe przy tym spalone. Neapol, klatka Faradaya, Neapol, wnętrze rozgrzanej, buchającej płomieniem głowy, Neapol nocą stygnący powoli, budzący się nocą do życia: kiedy ja, przybysz z zimniejszej części Europy, kładę się spać, Neapol dopiero wstaje. Jego mieszkańcy wloką się leniwie między ludzi, łażą jakby bez celu, ja zaś, od urodzenia obdarowany w nadmiarze winą, nic nie rozumiem z tego łażenia, spacerów tam i z powrotem główną ulicą, przystawania, całowania się po policzkach i głośnej wymiany zdań. Przechadzam się gorączkowo, tracę orientację, myślę o innych klatkach, pułapkach, w które dałem się złapać, o innych wyjazdach, dalekich i bliskich. Więc bardzo proszę, wycinam sobie trzewia i zawijam w gazetę, tanio oddaję, tak jak w Neapolu sprzedaje się flaki. Oto flaki moje, jedzcie.

Już od niemowlęctwa matka musiała mi podawać sproszkowaną kukułkę gotowaną z mlekiem, mózg łasicy w kaszy mannie, siekała go też drobno do budyniu, natomiast w późniejszych latach dodawała ukradkiem do sałaty niewielkie ilości jemioły, gdyż ona na szczycie rośnie, a nigdy nie spada: jej cudowne właściwości powinny przejść na człowieka upadającego bez kontroli i go uleczyć, o czym doskonale wiedzieli lekarze dawnych epok, czujni obserwatorzy przyrody. Trwało to latami, aż zabrakło łasic w okolicy, aż wycięto całą jemiołę w promieniu pieszych spacerów, a o tę z dalszych stron było trudno, nasza rodzina nie miała bowiem samochodu. Kiedy ostatnie osobniki przeniosły już swoje młode dostatecznie daleko, tak że ich siekany mózg przestał odżywiać mój własny, ścięte i zjedzone jemioły zaś nie odrodziły się kolejnego roku, postanowione zostało, że wyruszę w podróż po zdrowie: miałem pojechać pociągiem do wielkiego znachora, słynnego w całym świecie chrześcijańskim, leczącego w katolickich kościołach. Znachor nawiedził nasz kraj, a była to jedna z wielu jego wizyt: pod świątyniami czekały kolejki na całe dni stania, noga w nogę, ciało w ciało, a wszystko w lekkim zaduchu, w naszej części świata często mylonym z istotą człowieczeństwa.

Podróż przedsięwziąłem pewnego poranka na stacji kolejowej w towarzystwie znajomego rodziny, pisarza. Przywitaliśmy się uściskiem dłoni. Nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, obaj chorzy, obaj małomówni, on w okolicach czterdziestki, ja piętnastoletni, razem czekaliśmy w milczeniu na pociąg osobowy relacji Opole–Wrocław, jeden z tych żółto-niebieskich pociągów rozprażonych latem i wymrożonych zimą. Było gorąco. Z zadaszenia peronów lała się żywica. Podczas tej krótkiej podróży ku nowemu życiu paliła nas sztuczna wykładzina siedzeń, kleiliśmy się do niej, zresztą w tamtych latach, myślę teraz, wszystko wydawało się sztuczne, tylko jakimś cudem życie było prawdziwe, równie męczące, nieciekawe i podobnie wciągające co zawsze. Wsiedliśmy, pociąg ruszył, za oknem mignął bagnisty, woniejący fenolem kanał Młynówka, z pewną dozą przesady nazywany opolską Wenecją, potem Odra, a dalej już to, co wszędzie: brzydkie domy z betonu, w tamtych okolicach przynajmniej porządne i dość czyste, nieodmiennie towarzyszące kolejowym traktom wybujałe krzaki. Mniej więcej w pół drogi między domem a miejscem przeznaczenia, gdzie miałem zostać na zawsze uwolniony od podrygiwania, od upadania, płaczu i zła, które wybrało sobie moją głowę na dom, mimo że ja nie oczekiwałem od losu takiego wyróżnienia, huknęła religijna pieśń i rozwiała się równie szybko: już zaczęło się dziać nadprzyrodzone. Mignęło nam zgromadzenie w pracowniczych ogrodach działkowych poza miastem, tłum ludzi oddających się modłom i wyrażaniu podziwu dla człowieka, który widział i głosił, ukazała mu się bowiem Matka Boska Działkowa. Paliliśmy przylepieni do siedzeń pokrytych spękaną dermą, on fajkę, ja papierosy, bo to było w szczęśliwych latach, kiedy wszyscy trochę śmierdzieliśmy dymem, a tytoń nie był jeszcze tępiony, najpierw w milczeniu, aż w końcu nawiązaliśmy ostrożną rozmowę i wyszło na jaw, że obaj, pielgrzymi udający się po zdrowie do jednego z wielkich kościołów w dzielnicy bloków mieszkalnych, mamy karteczki zdobyte po znajomości w opolskim biskupstwie: on na uleczenie głowy, choć cierpiał na serce, ja zaś na serce, choć dolegała mi głowa. W bezprzedziałowym wagonie pociągu osobowego, pośród zastygłego smrodu, o którym sądziłem wtedy, że jest przyrodzonym odorem podróży, ale i to przekonanie, jak wiele innych, okazało się nieprawdziwe, siedząc naprzeciw siebie przy brudnej szybie, wymieniliśmy się swoimi chorobami, bonami na uleczenie, podobnie jak w innych częściach świata ludzie wymieniają się przy spotkaniu papierosami albo ofiarowują sobie nawzajem kielicha.

Od samego początku tej przygody zastanawialiśmy się nie tylko nad tym, czy nam ten wyjazd pomoże, przy czym obaj, myślę teraz, byliśmy przekonani, że raczej nie, choć jednocześnie jakaś bezwolna i głupia cząstka nas samych chciała wierzyć w uzdrowienie i skoro już wyruszyliśmy w drogę, wierzyła w nie bardzo głęboko; zastanawialiśmy się też jednocześnie i w milczeniu, czy przyłożenie rąk przez uzdrowiciela w miejsce niewłaściwe, w moim przypadku na klatkę piersiową, u mojego towarzysza zaś na głowę, mogłoby przynieść jakikolwiek skutek. I jak w miłości, tak to sobie wyobrażam, kiedy radosne poruszenie tworzy szczelną otulinę, przez którą od czasu do czasu potrafią się przedostać myśli czarne, niszczące, sądziliśmy przez chwilę, że moc owego uzdrawiacza, Clive’a Harrisa, musi być doprawdy olbrzymia, skoro wewnętrznym wzrokiem umie rozpoznać schorzenia, a jego woli poddaje się niemal cały naród, w owych latach uzdrawiacz przekazał bowiem swoją energię dziewięciu milionom moich rodaków, kierowany szczerym zamysłem wygnania z nich szatana, aż jego samego przegnano z kościołów, kiedy się przyznał, że korzysta z pomocy pomniejszych demonów; zaraz potem jednak myśleliśmy, bez przejścia, jakby to była ta sama, choć wewnętrznie sprzeczna myśl, że z nas skończeni idioci, z tego całego wyjazdu po zdrowe serce i zdrową głowę najlepsza jest sama podróż, skąpe komentarze dotyczące pejzażu za oknem, mijanych cudów działkowych, krów, fabryk, literatury. Patrzyłem przez okno niebiesko-żółtej strzały i myślałem, że skażone to wszystko, zepsute, gnijąca od środka materia, pokryta czymś na podobieństwo liszajów, latem, kiedy łąki ledwie dychają, zrudziałymi plackami wyschłej trawy, zimą z kolei lichymi płachtami brudnego śniegu, takiego jak ten, który widzę o poranku z mojego łóżka i zastanawiam się przez chwilę, czy na pewno się już przebudziłem, bo moje wnętrze, myślę czasem, jest tak samo spopielone jak w tych wypalonych drzewach: z daleka wyglądają jak rzędy zwykłych wierzb, dopiero z bliska zaś widać, że to tylko twardy płaszcz kory, a w środku wypróchniała pustka. Kiedy mijałem je dawno temu na wiejskiej drodze na północy kraju, zastanawiałem się, czy jeszcze kiedyś odżyją, a teraz, kiedy otwieram oczy i widzę tylko resztki brudnego śniegu, nic poza tym, zastanawiam się, czy sam jeszcze żyję i czy z tego pogorzeliska, mojego ciała, coś jeszcze wystrzeli, czy jest jeszcze w środku żywa miazga, czy już tylko zetlałe próchno. Jechaliśmy we dwóch pociągiem osobowym przez złachany krajobraz, poprzerzynany klockowatymi zabudowaniami gospodarstw krytych eternitem, betonowymi placami śmierdzącymi ropą i smarem, towarzyszyły nam nadzieja, nuda oraz niewiara, że z choroby może uleczyć zwykły lekarz. Nie mieliśmy zaufania do tych urzędników w białych fartuchach, skoro wszystkiego brakowało, tabletek od bólu głowy, plastra, nawet waty. Ponadto, myślę sobie teraz, gdzieś wyżej, ponad uschłymi polami, nad przerdzewiałym dachem pociągu, nad naszymi głowami szybowała jak święty duch w niebie nasza mistyczna potrzeba spotkania z wyższą instancją, wewnętrznym okiem i z ręką, która leczy mocą swej nadprzyrodzonej siły, choćby nawet przybrała postać mizernego przybysza z Kanady, jak tamtego dnia. Byliśmy bowiem i jesteśmy dziećmi naszych rodziców, chłopami przebranymi za mieszczan albo za lewicowych intelektualistów. Jechaliśmy do łysiejącego faceta w koszuli i kamizelce przyjmującego tłumy, który zamierzał nałożyć nam ręce na odpowiednie części ciała, a my mieliśmy stać w milczeniu, zresztą co mieliśmy mu powiedzieć, skoro nie znaliśmy słowa w obcych językach, z wyjątkiem rosyjskiego; to się jednak nie liczyło, bo nawet gdybyśmy rzekli gołowa i sierdce, on by nie zrozumiał.

Należało milczeć, myślę, w pozornym skupieniu, żeby się nie wydało, jak niechlujnie przydzielono nam kwity określające siedliska choroby, albo że zostały nam sprzedane przez jakiegoś księdza w chwilowych tarapatach, choć prawdę mówiąc, było jeszcze inaczej: kiedy matka dotarła do opolskiej diecezji, zapas głowy już się wyczerpał, w zamian dostaliśmy serce, bo od jednego do drugiego dość niedaleko i zapewne uznano, że takie wskazanie też się na coś przyda. My nie oponowaliśmy, ja dlatego, że było mi to obojętne, a rodzice przewidywali niechybne uzdrowienie syna, w każdym razie wyjazd do znachora uważali za niezbyt wstydliwy, skoro leczyło się u niego pół kraju. Jechaliśmy więc, już z właściwymi karteczkami, ja na głowę, on na mięsień sercowy, już spokojniej paląc, szczęśliwsi i w myślach bliżsi zdrowia, delektując się przyszłym życiem, które będzie piękniejsze, jakby ta brudna szyba dzieląca nas od wypalonych łąk i krytych eternitem betonowych kostek miała zniknąć i wtedy ukazałoby się nam nieskażone piękno świata. Jechaliśmy, od słynącej cudem Oławy do Wrocławia to już tylko kawałek, spokojniejsi, że uleczenie nasze będzie trafniejsze, bezpośrednie oraz zapewne całkowite, zdążyliśmy już zmienić zdanie w kwestii praktyk okultystycznych, zaczynało nam świtać w głowach, że odzyskanie pełnej władzy nad ciałem i duchem będzie być może natychmiastowe, a nasze skazy, trujące opary, ulotnią się z głów i serc natychmiast, na zawsze. Gdzieś tam w głębi, gdzie nie pozwalam sobie na co dzień zaglądać, bo to rozprasza i trochę pobolewa, od samego początku byłem bowiem przekonany o możliwości uzdrowienia. Tamtego dnia jednak, w żółto-niebieskim pociągu, już z właściwą karteczką w dłoni, moje najgłębsze otchłanie dudniły radością, i tylko od czasu do czasu przypominało mi się jakby od niechcenia, że w to wszystko nie wierzę, a jeśli wierzę w cokolwiek, to w złą chorobę, chorobę niemą, księżycową, ona była moja wiarą i nią pozostaje, ona jest moją opoką, nawet kiedy na chwilę albo nawet na całkiem długo daje o sobie zapomnieć, to o jej obecności przypominają pudełka z lekami i wszystkie przeszłe nieszczęścia. Tamtego jednak dnia, pośród smrodu kolei, zapachu smaru, potu, wyziębłego dymu, aromatu rozpalonej od słońca gumy oraz nieokreślonej mieszanki aromatycznej charakterystycznej tylko dla tamtych starych i rzadko czyszczonych wagonów, miałem wizję siebie zupełnie zdrowego. Jechaliśmy w smrodzie, a dusze nasze nieśmiertelne, w które przecież nie wierzyliśmy, objawiły się obu nam złośliwie właśnie wtedy, w rozpalonej blasze, w huku i wszechogarniającym słońcu pełnym wirującego pyłu, i na krótko uwierzyłem, że już niebawem będę zdrowy. Jechałem zachwycony, jechałem z głową jasną i pełną prawdziwej nadziei, pędziłem pociągiem osobowym relacji Opole–Wrocław w uniesieniu porównywalnym chyba tylko do tego, które ogarnia człowieka, kiedy się ociera o czyjeś nagie ciało, z uczuciem szczęścia, jakie towarzyszy odkryciu, że nie tylko rozmowa i wymieniane coraz odważniej spojrzenia, nie tylko całowanie się w bramie, ale i wzajemne zagłębianie się w siebie bez najmniejszego wstydu przynoszą niekłamaną, chwilami nieznośną radość. Jechałem w chmurze zjełczałych zapachów, a moja czarna głowa promieniała radością, jakbym właśnie zrozumiał, że odtąd życie będzie jak nieustające tarzanie się w łóżku i gryzienie uszu, przerywane tylko na krótko, żeby coś zjeść i się napić. Taka była ta jazda wtedy, ze skórą nastroszoną jak po lodowatej kąpieli, jazda po lepszą przyszłość, promienną, szampańska jazda w hurgocie automatycznie zamykanych drzwi głośnym jak zderzenie czołowe, cała w dźwięku buczka zapowiadającego owo nadprzyrodzone wydarzenie i trąbiącego na odjazd niebiesko-żółtej strzały.

Z dworca pobiegliśmy niesieni marzeniem o życiu bez skazy, bez złej choroby, bez sercowej słabości. Pod kościołem stała kilometrowa kolejka, wymęczona jak wszystkie inne kolejki w owym czasie; nawet do znachora trzeba było wtedy odstać swoje. Był to ogonek pełen chorych głów, wybrakowanych serc, pasożytów narządów wewnętrznych i grzybicy skóry, kolejka nowotworowa i depresyjna, ogon prawdziwego i urojonego nieszczęścia, zgromadzenie wiernych, z których każdy gotów był przyjąć dotyk uzdrawiacza według jego własnych słów będącego w zmowie z niejednym demonem, a jednocześnie z Kościołem. Pod betonowym kolosem stały wypalone, ledwie trzymające się na nogach ludzkie skorupy, bez przyszłości, jednak na chwilę, podobnie jak my dwaj, zaopatrzone w lepsze papiery, poruszone myślą, że już niebawem ten Kanadyjczyk cudotwórca lubiący doładować się po kościelnych seansach gorącą kąpielą, obfitym jedzeniem, a także białym winem w sporych ilościach nałoży na nas swe delikatne dłonie, w milczeniu albo mrucząc coś dla lepszego efektu, i życie od tego dotyku stanie się jasne, dobre, zdrowe. Nasze wymienione bezprawnie i w wielkiej tajemnicy kupony na zbawienie umysłu i ciała były pierwotnie przeznaczone dla hierarchów Kościoła cierpiących na te same co wszyscy choroby: skręt kiszek, chroniczne zaparcia, kiłę, schizofrenię, padaczkę, marskość wątroby, nerwowe tiki, pogłębiane codziennie przez zwykłe słabości, a więc zamiłowanie do alkoholu, próżniaczy tryb życia i tłuste jedzenie, lub przeciwnie, przez cielesne umartwienia i nieprzerwaną pracę dniem i nocą, czytanie świętych ksiąg i rozmyślania. Przeznaczone były dla księży cierpiących na zniewieściałość, na melancholię czarną, czyli ponurowatość, które wysłannik ciemnych mocy uleczyć miał nakładaniem dłoni; te karteczki biskupie, wydrukowane widocznie w nadmiarze, pozwoliły nam ominąć główną kolejkę, jak się wnet okazało, kolejkę odrzuconych, nieuprawnionych do świętego nałożenia dłoni. Przyjęcia na ten dzień były już bowiem dawno zakończone. My jednak, niesieni mocą rozpędu żółto-niebieskiego pociągu osobowego, mocą szczęścia, które miało nas niebawem spotkać, zostaliśmy wpuszczeni od razu do zakrystii za sprawą biskupich zezwoleń. Tam w zwykłym korytarzu ze zwykłych drzwi wyszedł chudy mężczyzna z niepewnym uśmiechem na twarzy, najwidoczniej już wyczerpany. Ledwie stał na nogach, marzył pewnie o obfitym posiłku, kąpieli i winie, a także innych uciechach ciała, których sobie nie skąpił, jak powiadano. Jego pomocnica odczytywała z karteczek pojedyncze słowa: głowa, noga, serce, on nakładał dłonie, czyjeś ręce przepychały uzdrowionych dalej, przypominało to kolejkę do higienistki w szkole, kiedy beznamiętnie szukała wszy w naszych włosach. A przecież, myślę, pomocnica powinna rzec jak ewangelista: oto przybył z Opola człek młody, który ma ducha niemego, który gdzieżkolwiek go napadnie, tłucze go, i ślini się, i zgrzyta zębami a schnie. A wtedy tamten, zmęczony i chudy, winien wyciągnąć ręce i sfukać onego ducha nieczystego, mówiąc mu: głuchy i niemy duchu, ja tobie rozkazuję, wynidź z niego, a nie wchodź więcej weń. Lecz nic z tego nie zostało powiedziane. Przyszła moja kolej, tamten nałożył dłonie, ktoś pchnął mnie ku wyjściu, poszedłem. Ale już kilka kroków za kościołem wiedziałem, że wszystko na nic: znów upadek, walenie głową o chodnik, zbiegowisko. Zła choroba pozostała ze mną, tak jak sercowe kłopoty pozostały zapewne z moim towarzyszem.

Powlekliśmy się na pociąg, taki sam, ale tym razem ponury, bo wyparowały gdzieś myśli o życiu radosnym, bez wicia się u nóg przechodniów w kłopotliwym napadzie toniczno-klonicznym.

No i chuj, powiedział tamten.

Do końca życia, myślałem wtedy, miałem więc pozostać drżący, upadły, nie jak jemioła, która nigdy nie upada, nigdy nie dość napasiony sproszkowaną kukułką czy mózgiem łasicy, które wedle zaleceń dawnych lekarzy należało zażywać na złą chorobę; choć wedle innych wystarczy się po prostu powstrzymać od nadmiernego jedzenia i picia. Miałem na zawsze już cierpieć, jak powiada filozof, na zgryzoty, które wedle jego najlepszej wiedzy pojawiają się, kiedy soki z kwaśnych i słonych flegm i soki gorzkie i żółciowe po ciele błądzą, wywołując różne rodzaje zgryźliwości i przygnębienia, i różne postacie zuchwałości i strachu, a także złej pamięci i głupoty. W przyszłości miałem doznać tego wszystkiego.

Zły duch pozostał ze mną, nie dały mu rady dłonie kanadyjskiego nakładacza ani szepty skromnie odzianej tłumaczki, ani nawet moja niezachwiana wiara, nawet jeśli tylko chwilowa, w możliwość uleczenia na drodze pozamedycznej. Jechałem otępiały, bezwolnie kiwając się na boki, na każde walnięcie drzwi i większy stukot dostawałem nerwowych drgawek. Ryczenie buczka przypominało morską przeprawę, kiedy podniosła się fala, ulewa wali w okna promu, dokoła nie widać nic, tylko wielkie bałwany, i ten przeciwmgielny buczek, zapowiedź dalszej podróży, przypominał o niechybnej zgubie, zupełnie inaczej niż podczas podróży w tamtą stronę, kiedy spowici w jego dźwięk sunęliśmy przez pola radośni, świetliści. Teraz jechałem przygotowany na najgorsze, które niebawem musiało nadejść.

Parę lat po tej podróży siedziałem u lekarza, zwykłego grubasa w kitlu, choć pod muchą. Spoglądał na mnie, uśmiechał się radośnie, bo właśnie odkrył w moich papierach, że urodziliśmy się tego samego dnia, w tym samym roku; tylko ja w lepszym mieście, powiedział o sobie, lecz nie wyjaśnił, w jakim. Zamilkł. Podejrzewam najgorsze, rzekł po przerwie. Podejrzewam u pana nowotwór mózgu, umówmy się jednak, że tego nie powiedziałem, zresztą proszę się tym aż tak nie przejmować. Kiedy to mówił, szybko i nie zmieniając tonu, nadal odrobinę uśmiechnięty, jakby dla podtrzymania intymnej więzi naszych wspólnych niejako narodzin, ja myślałem już nawet nie o tym, dlaczego akurat mnie się to wszystko trafia, dlaczego ja, Hiob, ja, Łazarz, już nawet nie po ziemi chodzę udręczony, ale czołgam się pod powierzchnią, zasypany prochem, pogrzebany za życia: myślałem raczej rzeczowo, zastanawiałem się nad datą, nad tym, kiedy to się stanie, ile to potrwa, zanim w mękach albo może, jeśli szczęście dopisze, od dawna nieświadomy na zawsze zejdę pod ziemię, i czy ten krótki okres uda mi się przeżyć w miarę zwyczajnie. Zastanawiało mnie, czy się nie zmienię w zgniły, skuczący na łóżku kłąb; a kiedy wyobraziłem sobie, że tak właśnie będzie, bo niby dlaczego miałoby być inaczej, tak się stało. Opłakiwałem moje utracone życie aż do dnia ostatecznego badania, kiedy wspinałem się powoli, jak najwolniej, żeby wszystko odwlec, po śmierdzącej lizolem i grzybem drewnianej klatce schodowej krakowskiego szpitala i zasiadłem wreszcie w kręgu ludzi skazanych, czasem zresztą dosłownie: kiedy bowiem nastąpił ów dzień, w poczekalni na nie pamiętam którym piętrze, bo wtedy wydawało mi się, że się wspinam na wielką górę, choć jednocześnie miałem uczucie, że schodzę gdzieś bardzo głęboko, pomiędzy dwoma strażnikami z bronią automatyczną siedział chudy więzień w kajdankach, z nogami skutymi łańcuszkiem. Obok tej trójki zasiadły trzy zakonnice, ta pośrodku, najmłodsza, blada i na oko podobnie jak ja przerażona, otoczona była dwiema starszymi. Towarzyszki chorej czytały kolorowe gazety, których zapewne nie miały pod dostatkiem w klauzurze, każde wyjście do dentysty czy ginekologa, albo, jak teraz, na tomografię cierpiącej współsiostry było więc haustem swobody, łykiem drobnej i nieco grzesznej przyjemności, szczególnie, że to przecież nie tym dwóm starym groziła śmierć, tylko tamtej młodej bladej. Ma raka, obwieściły miłośniczki kolorowej prasy, więzień zaś dla paru chwil kontrolowanej swobody połknął zakrzywione gwoździe i trochę drutu, o czym poinformował zakonnice i resztę zgromadzenia w podzięce za wieści o nowotworze. Ciekawe, pomyślałem wtedy, który to już nadziany żelastwem osadzony został tu doprowadzany po wytartych schodach i za cenę przebicia żołądka i innych narządów wewnętrznych zażywa choć trochę w miarę swobodnego życia. Był chyba radosny, pomyślałem dużo później, siedział wśród ludzi, w pomieszczeniu bez krat, które było dla niego jak przedsionek wolności, inaczej niż dla mnie. Ten przedpokój z ciemną boazerią wydał mi się wtedy mroźną celą, byłem niemal pewien, że za chwilę zacznie się napełniać wodą, a kiedy już dojdzie pod sufit, nastąpi koniec wszystkiego: otworzą się drzwi i wejdę na badanie. Będzie ono, tak wtedy mi się zdawało, końcem wszystkiego, potwierdzą się obserwacje spasionego lekarza w niezbyt schludnym chałacie, do którego nie pasowała wielobarwna muszka. Nie pamiętam tylko, jaka to była pora roku, ale wiem, że tamtego dnia zamarło wszystko, została tylko pustka, a z nią skuczenie, strach.

Podobnie jak wtedy w żółto-niebieskim pociągu osobowym poczułem się uzdrowiony po wymianie talonów, jakby już mnie namaścił swoją siłą wielki znachor, a tym samym na zawsze wyzwolił ze złej choroby, w drodze powrotnej zaś byłem już wyżęty z nadziei, wydany na pastwę przyszłych cierpień, tak w poczekalni wiedziałem nieodwołalnie, że nastąpi najgorsze, otworzą się drzwi, a wynik badania będzie wyrokiem. Wyprzedzanie szczęść i nieszczęść, które są jak jady wsączające się w życie człowieka skrytego, myślę czasem, każe zawierzać pierwszej pochopnej myśli, a ta podpowiada wyłącznie złe rozwiązania. Wtedy, w poczekalni obitej ciemną boazerią, i wcześniej, w żółto-niebieskim pociągu osobowym, siedziała mi na piersi zmora, nieustępliwa, dusząca, trująca, o której mądry lekarz powiada, że jest rodzajem niepokojącego snu z uczuciem przygniatającego ciężaru, choć ja uważam, że ów sen najczęściej zdarza się na jawie, mąci wzrok i przetrąca życie, a nie tylko oddech utrudnia i uduszeniem grozi, jak pisze inna medyczna sława, obiecując przy tym, iż choć cena jest słona, a więc gwałtowne poty, bicie serca, ból głowy i ogólne znużenie, to targanego zmorą czeka na końcu przebudzenie. Ja jednak dusiłem się w szpitalnej poczekalni obitej pociemniałą boazerią, równie starą jak cały budynek liczący wówczas ponad półtora wieku, i do której prowadziły kręte drewniane schody, wytarte już do cna i zupełnie siwe od środka dezynfekującego i szmaty; nie miałem nadziei. Zamiast pocieszenia przypomniała mi się jeszcze inna, dużo wcześniejsza wizyta u lekarza, wcześniejsza niż cały ten bazaltowy Neapol rozsypujący się w piasek, miasto niknące w zatoce, wcześniejsza nawet niż kanadyjski znachor z Wrocławia, skromny przyjaciel demonów. Była ona bowiem początkiem wszystkiego, była jak pierwsza zapowiedź umierania, czyli początek prawdziwego życia: odbyłem ją w przychodni szpitala na Wodociągowej, jeszcze zanim dla lepszego zbadania defektów mojej głowy zostałem zamknięty w klatce Faradaya, zanim ciężki taniec pielęgniarskich piersi ukołysał mnie do snu.

Czekając na badanie, które miało się okazać ostatecznym wyrokiem, pierwszym z serii wyroków ostatecznych, choć przecież żaden się nie sprawdził, bo nawet kiedy już wessało mnie do pokoju z maszyną badającą mózg, zaraz po więźniu, a przed zakonnicą, kiedy wróciłem do tłustego lekarza z muszką, tego dnia inną i równie niedobraną, on spojrzał tylko pobieżnie na wyniki i powiedział radośnie: no i widzi pan, jednak nie ma pan raka; a więc siedząc tam z zakonnicami, więźniem i strażnikami, a także ze zwykłymi pacjentami, podobnie jak ja śmierdzącymi strachem, przypomniałem sobie ten letni dzień na Wodociągowej, w przychodni szpitala dla obłąkanych. Na parterze, pierwsze drzwi na lewo od wejścia, przyjmował lekarz, ubrany w garnitur sześćdziesięciolatek, siedział tyłem do okna. Byłem ostatnim pacjentem tamtego dnia, na korytarzach było już pusto. Oglądał moje wyniki, sapał, nie mówił nic, w końcu spytał mnie o przyszłość, nie pamiętam już czemu. Ze wzrokiem utkwionym w trampkach opowiedziałem, do jakiej wybieram się szkoły, cicho, zmieszany, bo po co mu, myślałem, cała ta wiedza o mojej przyszłości. On zaś patrzył na mnie, jakbym został nagle dotknięty darem języków, jakbym ni z tego, ni z owego zaczął przemawiać do niego po aramejsku i mówił w tym języku poprawnie, jak mógł domniemywać, choć całkiem niezrozumiale. Słuchał mnie, nawet kiedy już dawno urwałem, pewnie sama konieczność relacjonowania własnych nadziei nieznanemu człowiekowi zakończyła moje jąkanie. Patrzył oniemiały, w końcu zaś powiedział zbyt głośno i nie czekając na odpowiedź, najwyraźniej zdenerwowany moją przemową i głupotą, a także samą moją obecnością w jego gabinecie: jaka szkoła, tobie się chyba pomieszało w głowie. Teraz to ja nie pojmowałem, siedziałem odrętwiały, on zaś ciągnął: będziesz inwalidą do końca życia, i jeszcze: i wystaraj się o jakąś łatwą pracę, lepiej się naucz robić szczotki. Myślę teraz, że może nie byłoby mi aż tak źle w tym zawodzie, spółdzielnia szczotkarska bowiem, mając na uwadze ciężką sytuację życiową młodzieży upośledzonej, a także, jak czytam, pragnąc sobie zapewnić dopływ młodych niepełnosprawnych pracowników mniej więcej w latach mojej lekarskiej wizyty, tego kamienia węgielnego położonego pod złą chorobę, otworzyła szkołę, dzięki której zaznałbym może szczęścia, wyrabiając po dzień dzisiejszy kije do szczotek, szczotki do obuwia i błota, do zwierząt, do zamiatania, do mycia kibli i wanien; a nawet, jak sądzę, pędzle malarskie, choć to, zdaje się, trochę delikatniejsza robota. Wtedy jednak nie chciałem.

Wyszedłem, mnąc w dłoni receptę, drzwi przeszklone szybą zbrojoną zamknęły się za mną, bo w tym szpitalu, miałem to odkryć nieco później, w latach wizyt w klatce Faradaya, wszystko było pancerne, wszystko zakratowane, okna zabite gwoździami, przynajmniej na tych piętrach, gdzie mnie przetrzymywano, i wracałem do domu jak najdłuższą trasą: najpierw Wodociągową, potem gruntową drogą wzdłuż działek i torów, tym razem całkiem zobojętniały na ścieżkę ciągnącą się wzdłuż ogrodów i tory, na bunkry, śmierdzące odchodami królestwo bezdomnych i zapijaczonych, potem zaś z powrotem, wydłużałem ten spacer, jak mogłem, nie patrząc, dokąd idę, rozkojarzony, w zapamiętaniu okrążyłem stadion milicyjnego klubu sportowego Gwardia, poszedłem do kamionek i do Gosławic, i potem w dół, pod las, do Suchego Boru, aż nadszedł wieczór, a wtedy ruszyłem w kierunku domu; musiałem kiedyś wrócić, ale jeszcze nie teraz, myślałem, nie tak od razu, chciałem chodzić, chodzenie bowiem, jak zrozumiałem, miało mnie uchronić przed przyszłymi wydarzeniami, odwlec i unieważnić wszystko, co zostało mi zapowiedziane. Wracałem nabuzowany beznadzieją, napompowany historią życia, jedną z tych historii, o których dotąd czytałem tylko w książkach, a teraz również moją własną, do tamtych łudząco podobną. Myślę teraz, że mój lekarz w garniturze musiał być wiernym uczniem doktora, który zapisał inną wersję mojego życia ze złą chorobą: jedna z jego pacjentek, ładna i młoda, trudniła się nierządem i jak sama zapewniała, amatorów nie brakło, lecz każdego kochanka napełniała strachem i odrazą, chcąc nie chcąc, porzuciła więc swoją profesję. Mój lekarz z Wodociągowej znał tę historię, jestem pewien, może nawet pijąc wieczorem w samotności, ronił łzę nad piękną, lecz wywołującą obrzydzenie pacjentką, tą moją siostrą w kurwiej chorobie, która zamiast się prostytuować, musiała zamiatać ulice. Lecz i stamtąd ją wydalono: na ulicy ataki rzucały nią w błoto i wywoływała zbiegowisko. Mój doktor był czytelnikiem popularnej literatury medycznej, teraz to rozumiem, i tak samo jak jego mistrzowie podejrzewał, że podobnie jak tamta dziewczyna, wydawszy krzyk, padał będę codziennie w błoto ulicy, uderzając o brzeg betonowego chodnika, co w istocie miało mi się jeszcze nieraz przydarzyć. Choć jest również możliwe, że doktor z domu lunatyków, domu niemej choroby, nie tylko patrzył na mnie w osłupieniu, rażony głupotą przyszłego pracownika spółdzielni inwalidów, lecz i obmierzał moją głowę; gdzieś na dnie pamięci, zagrzebany jak w mule, osiadł mu bowiem wyimek z artykułu: przypomniało mu się, iż niema, zła choroba, choroba księżycowa, która wrzuca opętanego demonem w ogień i wodę, objawić się może, jeżeli ogromna masa mózgu w ciasnej znajduje się czaszce, co sprawia z kolei, że krew nie odpływa z mózgu w sposób nietamowany; o tym wszystkim jednak nie miałem wówczas pojęcia.

Wlokłem się noga za nogą, jakby trampki kleiły się do asfaltu, choć słońce dawno już zaszło i wystygły ulice, zapach smoły nie dusił już jak za dnia, całe miasto wychłódło i sądziłem, że wychłódła też moja głowa, że zeszła z mojej piersi dusząca zmora. Wiedziałem jednak, czy raczej na wpół świadomie przeczuwałem, że kiedy wrócę do domu, wszystko rozbucha się na nowo, bez słowa wejdę do pokoju i rzucę się na łóżko, nie zapalając światła, będę leżał skulony jak larwa, tak jak leżałem przez wszystkie poprzednie lata, znów zatopiony w jednej myśli, jedynej, jaka jeszcze we mnie kołatała: czemu złe zamieszkało właśnie w mojej głowie, czemu to ja miałem wytwarzać szczotki, duszony zmorą inwalida?

Musiałem wrócić, rzucić się na łóżko i poczuć, jak mikroorganizmy przerabiają moje ciało na tak potrzebne naturze nawóz i gazy, leżeć i czekać, aż na nowo stanę się częścią przyrody nieożywionej. Poszedłem więc i w milczeniu leżałem na zielonym tapczanie, zagryzając wargi do krwi. Nie miałem wtedy pojęcia, że nie gnicie trzeba było wybierać, lecz pisma: bo nie zbyt mała czaszka i wielki mózg wywołują powalającą na ziemię ciasnotę, lecz biała flegma pomieszana z czarną żółcią, a obroty w głowie, drgawki na torach, boisku czy w mieszkaniu są, powiada badacz, najbardziej boskie, i nie do szczotkarstwa prowadzą ani do otępiałości. Ta choroba jest natury świętej, więc najsłuszniej się nazywa świętą, naucza mędrzec: dowiedziałbym się tego, czytając księgi, ja jednak wypełniałem się czarną wodą, krztusiłem się nią, bliski utopienia. Dla mnie była to zła choroba, najgorsza, kurwa zawszona, życie z nią to było życie w ciemnej dolinie, rażenie księżycem, wpadanie do wody i do ognia na przemian, nagłe przebudzenie w ciemnościach Neapolu, w nieznanych zaułkach, i czułem się jak ten młodzieniec, o którym Łukasz powiada, że duch zły targa go tak, że się pieni, i tylko z trudem odstępuje od niego, męcząc go. Tak właśnie było: targał mną zły duch, a ja się pieniłem. Męczył mnie zawzięcie, dusiła mnie zmora.

Słysz pieśń o Neapolu, jaka się wysnuła z ciasnej głowy, ze złej choroby, w szumie rozmów, w zaczepnych wrzaskach i kapaniu wody z balkonów na bazaltowy bruk, czarny, z grubsza ciosany, pieśń rażonego księżycem, jak Księga powiada. W tej pieśni wszystko: Neapol, spękana derma, klatka Faradaya, pociąg ku zbawieniu z rąk Kanadyjczyka i powrotna podróż w głębokie jamy, uwięzienie we własnej głowie, skuczenie i lunatykowanie, głowna choroba, wpadanie w ogień i w morze, błądzenie po ciele kwaśnych i słonych flegm, soków gorzkich i żółciowych, okna gwoździami zabite, i na pocieszenie choroba, święta choroba, boskiej natury. Nucę to sobie od lat. Byłoby dobrze zawierzyć komuś do cna i wszystko wreszcie opowiedzieć.

Głowne cierpienie

Po przebudzeniu badałem gorączkowo, czy skończył się właśnie zwykły sen, czy też poobijane ciało zalega na podłodze albo na trotuarze, w korytarzu szpitala albo odzyskuje łączność z głową po fali migreny i odrętwieniu, w które po niej zapadałem. Przed głownym cierpieniem, jak się nauczyłem nazywać te chwile, uciekałem zazwyczaj na piętro, choć dzisiaj już wiem, że migrena powinna była mnie ściągać do piwnicy, w miejsce bezludne i zimne, między węgiel i ziemniaki, pod półki z przetworami i baniaki z winem, bóle głowy bowiem leczy się chłodem i mrozem, dla ich leczenia najlepsze byłyby opuszczone sztolnie, całkowite ciemności. Powinna mnie przeganiać na dół, do garażu, pod warsztat stolarski ojca, między sterty makulatury, choć kiedy się teraz zastanawiam nad tym, co dawno minione i dziś już nieważne, może i miałem wtedy rację, odruchowo wybierając pierwsze piętro zamiast podziemia: piwnica tętniła własnym życiem, ostrym zapachem tynku, dusznym początkiem pleśni, już wtedy miejscami widocznej, choć jeszcze niedokuczliwej, a także odurzającymi woniami opału, żużla i popiołu, drewna i kurzu. Gdybym jednak mógł się odciąć od nich w jakiś sposób, myślę teraz, choć przecież nie mogłem, i leżał nieruchomo na podłodze, wsłuchany w buzujące pod betonową skorupą drugie, a może już nawet trzecie życie dawnego wysypiska śmieci, na którym posadowiony był nasz dom, to najpierw zalałaby mnie fala chłodu, a on z czasem wyssałby ze mnie ból jak oczyszczająca pompa, mroźne okłady i zimne poranne polewanie głowy, choć stosowanetylko jako paliatyw, nie ostateczne lekarstwo, jak wyczytałem u pewnego pisarza lepiej niż ja obeznanego z tą przypadłością.

Inny znawca migreny powiadał, że miażdży ona głowę, przyprawia o szaleństwo, mąci myśli i rozsiewa pamięć jak pył na wietrze, więc podczas jej przypływów musiał leżeć z eterem pod nosem. Powinienem go naśladować, teraz to wiem, wtedy jednak nie znałem błogosławionego działania eteru ani innych środków zapewniających senne otumanienie, zamiast leków i chłodu piwnicy wybierałem zgubne ciepło pierwszego piętra, choć i w tym była przecież racja, uciekałem bowiem od ludzi, a za dnia domowe życie toczyło się na parterze. Z pierwszą zapowiedzią bólu wspinałem się na schody i szedłem do pokoju, nie do własnego, bo go nie miałem, zresztą przez całe życie, uświadamiam sobie teraz, dzieliłem z kimś pomieszczenia. Wspinałem się do pokoju ojca, bo jego łóżko było wyższe i mogłem się pod nie wsunąć. Kładłem się na podłodze i dla uspokojenia leżałem przez parę chwil na plecach, a kiedy już wiedziałem, że nic ze mnie nie chluśnie i że nie popękają mi oczy, bo kiedy męczył mnie ból, zdawało mi się, że są delikatne jak bańki mydlane, które większy wysiłek może rozsadzić od środka, powoli odwracałem się twarzą do ściany i leżałem skulony, obejmując rękami głowę i zaciskając powieki. Ból, ta żywa i obdarzona własną, złą wolą istota, nie mijał od tego ani nawet nie malał, tkwił nadal na swoim miejscu, wybijając dziwne rytmy od środka, na gałkach ocznych, na kościach głowy, równomiernie i potężnie walił we wnętrze czaszki, pulsował, jak pulsują dźwięki w zamkniętej komorze albo błyskające szybko światła w ciemności, zbijał z nóg jak tępe uderzenia pałką w skroń, jedno za drugim, sprawiał, że wszystko dokoła znikało, była tylko moja głowa i on w niej. Kiedy jednak leżałem tak skulony, zaciskając powieki, odcięty od świata, po paru godzinach mogłem uspokoić pulsowanie: kleszcze zaciśnięte na mojej głowie jakby rozluźniały swój ucisk. Siłą woli, napinając uwagę do granic, tnąc czas na coraz krótsze sekwencje i rozciągając go w ten sposób w nieskończoność, potrafiłem wyjść ze swojego ciała i nad nim zawisnąć, zupełnie jakby mojej przestrzeni nie ograniczał tymczasowy sufit, deski i sprężyny, rama ojcowego łóżka z pożółkłą metką zakładu meblarskiego gdzieś w Rumunii. W tych chwilach rozsadzającego bólu i rozrzedzonego czasu umiałem obserwować siebie z zewnątrz, spokojnie, jakby skulone ciało i ten ból nie należały do mnie, lecz do jakiegoś innego dziecka leżącego na tej samej podłodze, w tym samym cieniu.

Bywało, że zacisk wracał niemal natychmiast, następnego dnia, wydawało mi się wtedy, że całymi tygodniami nie wychodzę spod łóżka w pokoju ojca, na dobre umościłem sobie pod nim posłanie i tym codziennym, wielogodzinnym leżeniem wyżłobiłem wgłębienie, aż między dziurą w podłodze a ramą łóżka powstał futerał na moje ciało i ból pod czaszką będzie w nim bębnić, wibrując i łamiąc kości skroniowe i klinowe, które oglądam teraz na medycznych ilustracjach, dla jasności zaznaczone różnymi kolorami, i tak już do końca życia, cokolwiek koniec życia wtedy dla mnie znaczył. Wyobrażałem też sobie, że będę tam tkwić jak larwa, z każdym dniem tłustsza, coraz bardziej bezwładna, złapana w pulsującą pułapkę jak w niedostrzegalną sieć; a to ja byłem jądrem wibrowania, ja pulsowałem, moje skronie, moja głowa i całe moje ciało, to ja zaciskałem oczy aż do bólu, ale ten był inny, łatwiejszy do zrozumienia. W półśnie pod łóżkiem, w rozrzedzonym czasie, widziałem, jak owładnięty drganiami zapadam się coraz niżej, przecieram podłogę, a wraz z nią, ze mną i z łóżkiem drży wszystko w tamtym pokoju, podzwaniają szyby w oknach, szczęka klamka u drzwi, krzesła unoszą się lekko i klekoczą o parkiet. Moja wibracja rosła, ogromniała, dostrzegałem po chwili, że się przenosi na ściany, na sąsiednie pomieszczenia, na mury zewnętrzne domu i jego dach, na ziemię w ogrodzie. Ogarnięty bólem stawałem się centrum świata na skraju rozpadu, jego siejącym zniszczenie ciemnym jądrem, wibrowałem jak bezwładne mięso, które przed chwilą jeszcze było żywą istotą, świąteczną rybą albo kotem czy psem, a teraz ze zmiażdżoną głową leży na drodze i tylko jedna tylna łapa drży leciutko, stuka o podłoże jak noga parkinsonika, jakby delikatnie wybijała szybką melodię; jednak to drżenie, jedyna oznaka życia, zaraz również ustanie.

Bywało, że po paru godzinach miotania się, pochłaniał mnie sen, lecz teraz już nie pamiętam, co wtedy śniłem w jamie pod łóżkiem: kiedy przypominam sobie tamte doby, w pustą przestrzeń wsuwają się inne, jeszcze bardziej zdradliwe, jak ta wypełniona snem rozciągniętym na wiele części i wielokrotnie przerywanym dusznościami noc, a każde przebudzenie było jak ucieczka z podwodnej matni. Zdarzyło się to, pamiętam, podczas męczącej nocy spędzonej w wagonie do Lwowa, kiedy jechałem uwięziony między łóżkiem a łóżkiem, znów złapany w pułapkę i rozedrgany, lecząc się ciemnościami i samotnością. Śniłem wtedy o zabijaniu, a kiedy sen się skończył, śniłem go na nowo, znów zabijałem, aż do końca podróży i przez wiele kolejnych nocy, przez cały pobyt, aż do powrotu do domu: przez te wszystkie noce chciałem zabić i zabijałem. W dusznej kuszetce leżałem wpatrzony w pryczę nad głową, próbując jeszcze raz użyć tamtej migrenowej sztuczki sprzed lat, być może jednak moje moce były kiedyś większe albo podczas tamtej podróży nie dość mocno się starałem. Teraz wydaje mi się, że leżąc schowany pod łóżkiem ojca, mogłem wzrokiem lub samą tylko myślą wyginać łyżeczki czy przyciągać opiłki, które zlatywałyby się w ciemnościach jak jasny pył i osiadały na mojej skórze, aż wyglądałbym jak gąbczasty magnes, miękkie ciało najeżone kaleczącymi drobinami metalu. Wtedy, myślę teraz, mógłbym rozbijać głosem szyby, wypędzać nim ból z głowy, ja jednak w swojej uległości przystawałem na głowne cierpienie, godziłem się na miażdżenie kości czaszki, tej skorupy rozumu, na ból i rzyganie, na ciemności pod łóżkiem, akceptowałem, by wykwity wyobraźni usłużnie podsuwały mi obrazy przyszłego życia wypełnionego tym i tylko tym. Były we mnie moce, a ja ich nie użyłem. Tuż pod skórą drzemała siła, a ja jej nie chciałem dostrzec, choć wiedziałem przecież, że przymuszony potrzebą potrafię rozciągać, spowalniać czas, a gdybym się jeszcze bardziej zawziął, gdybym do sprawy podszedł gorliwiej, lewitowałbym między podłogą a sprężynami łóżka produkcji rumuńskiej, czas by stanął zaś i tkwił nieruchomo, póki bym mu nie zezwolił ruszyć z powrotem. Wisiałbym bez wysiłku na materacu z powietrza, a nie leżał na lakierowanym i chłodnym parkiecie dębowym, którego dotyk, dopiero teraz to sobie przypominam, przynosił mi znaczną ulgę. Lewitowałbym tak, larwa opleciona w boleść, póki nie wróciłoby zdrowie.

Ja jednak tuliłem się do dębowych klepek, podobnie jak leżałem bez ruchu w ukraińskiej kuszetce, zmrożony snem, który sam sobie wyśniłem. Spływał ze mnie pot, jakby to była podróż w tropikach, a przecież noce już od dawna były chłodne i dość długie. Pociąg dojechał na miejsce, zamiatacze z brzozowymi miotłami przemierzali miarowym krokiem brukowane ulice miasta. Wysiadłem, poraniony sennym majakiem, oni zamiatali chodniki, nie odwracając głowy, wyglądali jak żniwiarze przemierzający z kosą pokoślawione, lecz wciąż pełne urody ulice, kosili czy zamiatali, jakby mnie tam już nie było.

2

Dolna leżanka

Wypadła mi dolna leżanka, po prawej. Upchnąłem bagaże w nogach, bo w przedziale była ledwie półeczka, cała już wtedy zajęta: tutejsi pielgrzymi, nawet kiedy jadą w najkrótszą trasę, napierają najpierw na szklane drzwi dzielące hol kasowy od peronów, a gdy tylko zostaną otwarte na kwadrans przed odjazdem, rzucają się biegiem i szczelnie wypełniają pociąg swoim ruchomym majątkiem. Tak było i tym razem. Biegli objuczeni, mijając mnie na peronie, ja jednak, choć bardzo chciałem, nie spieszyłem się zanadto, powstrzymywał mnie bowiem głos rozsądku, częsty towarzysz, który odzywa się nie we mnie samym, ale kroczy tuż obok powoli i ironicznym tonem zadaje kolejne pytania: po co tak pędzisz, myślisz, że ci ucieknie? Zwolniłem więc, zawstydzony własną głupotą i wściekły na głos, który ją wyszydzał, próbowałem też, choć nieskutecznie, wpłynąć na bicie serca, bo jak zwykle chciało się wyrwać na wolność i tłukło się oszalałe w swojej klatce. Na koniec, w przedziale, czekało mnie jednak poniżenie: ta zajęta półeczka, ktoś rozsiadł się na mojej pryczy, całą noc miałem spędzić w niewygodnej pozycji, z walizką zajmującą pół posłania.

Na leżance naprzeciw siedział mężczyzna. Podpierał brodę na dłoniach i gapił się na mnie, wcale tego nie ukrywając. Mościłem się na kuszetce, wściekły na siebie, że ją w ogóle wybrałem, bo nie przepadam za tym erzacem łóżka, coś jednak, pewnie obawa przed zmęczeniem nakładającym się na zmęczenie i jego możliwymi skutkami, migreną albo utratą przytomności i wywołaniem zbiegowiska, kazało mi wybrać wagon z miejscami do spania. Sąsiad z naprzeciwka patrzył w milczeniu, po chwili odezwał się: pan jest Francuzem?, spytał po francusku, a ja odburknąłem, że nie, jestem Polakiem, a on wtedy zaczął do mnie mówić, pospiesznie i głośno, bo nie o narodowość mu chodziło, lecz o możliwość porozumienia, szukał kogoś, kto pojmie jego mowę, poza macierzystym nie znał bowiem żadnego języka. Wyciągnąłem książkę, próbując odciąć się od jego gadania, chciałem mu dać namacalny dowód, że na co dzień posługuję się innym językiem niż on i tylko z grzeczności odpowiadam po francusku. Wtedy jednak było na to za późno, myślę sobie teraz, już w chwili, kiedy się po raz pierwszy odezwałem, może zresztą zbyt gwałtownie, bo moje słowa zabrzmiały nieco opryskliwie i sytuacja stała się niezręczna, choć tylko dla mnie, nie dla niego, on na nic nie zwracał uwagi. Nie skutkowała ani ostentacyjna próba czytania na jego oczach, ani nawet późniejsze głośno rzucane dobranoc i odwracanie się do niego plecami, podobnie jak zamykanie oczu, zupełnie zresztą niepotrzebne, bo i tak leżałem twarzą do ściany, nie mógł więc widzieć, czy mam otwarte; a nawet gdyby jakimś cudem widział, to i tak by się nie przejmował. On nie pragnął całego mnie ani zażartej dyskusji z przypadkowo napotkanym pasażerem pochodzącym z tej samej co on części świata, rozumiejącym jego mowę, niemal rodakiem, nie życzył sobie wcale pełnej obecności mojego ducha, chciał tylko do mnie mówić, przemawiać, wygłaszać do mnie kazania, chciał mnie zarzucać pytaniami, pouczać i imponować mi swoją wiedzą. Ja wtedy jednak, tak teraz myślę, łudziłem się jeszcze, że jeśli będę przed nim udawał śpiącego, jeśli skupię się najmocniej, jak potrafię, i w końcu od tego udawania zasnę, tak jak zasypiałem w końcu męczony głownym cierpieniem, wciśnięty w ciemną jamę między drewnem podłogi a drewnem łóżka, siłą własnej woli rozrzedzając i zakrzywiając czas, zwalniając bieg wydarzeń, aby się w końcu wyzwolić z huczącej w czaszce boleści. Miałem nadzieję, że zapadnę w sen i najzwyczajniej nie usłyszę kolejnych pytań, które w istocie rzeczy nie były nawet pytaniami, były to haki głęboko wbite w moje mięso, a kiedy tylko osuwałem się w drzemkę, ich szarpnięcia przywracały moją uwagę.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja:

Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Wołowiec 2019

Wydanie I