Cmentarz sierotek - Michael Sowa - ebook + książka

Cmentarz sierotek ebook

Sowa Michael

3,8

Opis

Śląska elegia w odsłonach, czyli o odnajdywaniu własnych dróg…

 

 

W małej śląskiej wiosce w latach 30. XX wieku pojawia się tajemniczy obcy. Jego przybycie wpływa na dotychczasowe życie jej mieszkańców. Będą oni musieli ponownie odnieść się do zaistniałej rzeczywistości i odpowiedzieć sobie na parę niecierpiących zwłoki pytań. Czy wizyta nieznajomego gościa ma związek z przeszłością osady i zwiastuje nieuchronną katastrofę? Czy może wszystko jestzamierzonym spektaklem, w którym każda z postaci gra nieświadomie obraną wcześniej rolę?

 

W „Cmentarzu sierotek” Michael Sowa na nowo podejmuje kwestię lokalnej tożsamości, wplatając w śląskie realia fikcyjną akcję. Odwołuje się przy tym do tradycji i historii założycieli osady, których korzenie znajdują się w piętnastowiecznych Czechach, gdzie działał i nauczał wielki reformator religijny Jan Hus.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
1
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isgenaroth

Z braku laku…

Po lekturze Tam, gdzie nie pada, nie mogę przez kolejne książki odnaleźć takiego autora, jak w tej wspomnianej powieści. Jak tak dalej pójdzie, to jest szansa, że Michael Sowa sam będzie musiał kupować i czytać swoje historie.
00

Popularność




WARSZAWA 2023

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Michael Sowa, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Bogusława Brzezińska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna

Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67915-41-0 (EPUB); 978-83-67915-42-7 (MOBI)

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ODSŁONA PIERWSZA

Zbudźcie się, wstańcie

Światłości dzieci

Dziś wasze słońce

Jeszcze zaświeci

Jeszcze się wzbije

Blaskiem dalekim

Nim świat pokryje

Ciemność na wieki

PIERWSZA UJRZAŁA GO BLAŽKOVÁ,

przynajmniej tak później twierdziła, a nikt się z nią nie sprzeczał. Marta Blažková, wiosen pięćdziesiąt i pięć, a może nawet sześć, kto by tam pamiętał, od dwóch lat wdowa po Kasprze Blažku, akurat zajęta była zbieraniem bramborów, czyli kartofli, które w tym roku niezbyt obrodziły. Połowa plonu przegniła bądź skarłowaciała, trzeba się zastanowić, czy w ogóle będzie nimi można świniaka nakarmić, czy może zostawić je na tym polu, gdzie zgniją doszczętnie, ale przynajmniej nie trzeba będzie targać ich przez kilometr w koszach do stodoły, do przygotowanego brogu. Bo sama musi obrabiać te cztery morgi, dzieciska wszystkie niemal dawno pożenione, powydawane, wyniosły się na swoje, pojawiają się w domu, tylko jak czego potrzebują. Anton, najmłodszy, darmozjad jak cała reszta, chowie się wciąż u matki, ożeniłby się jeszcze w tym roku, ale wieś kilka miesięcy temu została bez pastora, to jak tu ślub wyprawić?

Blažková była więc zajęta pracą na roli i swoimi myślami, kiedy ponownie zaczęło ją strzykać w krzyżu. Wyprostowała się, stękając, i mimowolnie omiotła wzrokiem okolicę. Wtedy to zauważyła ciemną sylwetkę, maszerującą wolnym krokiem traktem od Himmelwitz.

– Prokristapána, toć to on!

W końcu Petrův Hradec – czy Petersgrätz, czy jak inni wolą Piotrówka – będzie znowu mieć swojego duchownego. Bo niby kto inny miałby to być? Musiała zmrużyć oczy, żeby przyglądnąć się maszerującej postaci. Czarna sukmana, na głowie kapelusz, może nieco inny niż ten u ostatniego pastora, buty z wysokimi cholewami, przez ramię przewieszona skórzana torba, w ręku smukła laska. Ani chybi on.

Trzeba będzie jutro, może pojutrze zawlec Antona do fary, niech się z wielebnym ułoży, niech się żeni i niech wymiata z jej domu. Będzie spokój.

W plecach znów zabolało.

Marta spojrzała na zagon. Roboty jeszcze zostało, ale kto powiedział, że trzeba wszystko zrobić za jednym razem? Dvakrát měř a jednou řež. Spojrzała jeszcze raz na oddalającą się postać i przeżegnała się. Po czym, stęknąwszy, zarzuciła na ramię wiklinowy kosz wypełniony po brzegi mniej lub bardziej dorodnymi bulwami, wolną ręką podwinęła ubłoconą gliną zapaskę i skierowała się ku wsi.

BLAŽKOVÁ MIAŁA GO UJRZEĆ JAKO PIERWSZA,

nikt z nią się co prawda później nie spierał, ale nie znaczyło to, że wszyscy byli tego samego zdania. Valentin Prohaska na ten przykład sądził, że widział go już dziś rano, jak tamten pojawił się w starostwie w Groß Strehlitz. Prohaska był tam załatwiać papiery na prowadzenie warsztatu samochodowego, bo jak na początku roku nastała nowa władza w Berlinie, to świeży włodarz, idąc po linii partii brunatnych koszul, chciał mieć oko na wszystko, co działo się w powiecie, choć nie musiał. Na szczęście Prohaska nie był Żydem, jednak takim richtig Niemcem, albo przynajmniej Ślązakiem, też nie. Nowemu na starostwie trzeba było więc tłumaczyć, skąd tu w sercu rejencji opolskiej takie dziwadło etniczne, skąd tu tyle swoich obcych. Tamten posłuchał, ale potem machnął ręką, przerywając Valentinowi jego próby objaśniania stanu rzeczy, i mrucząc coś po niemiecku, że trzeba wyplenić ten husycki smród i że jeszcze będzie tu porządek, podbił stosowny papier stosowną pieczątką ze stosowną swastyką. I kiedy Prohaska wychodził z biura starosty, którego nazwiska nie pamiętał, w odnowionym korytarzu, na ciemnej dębowej ławie siedział właśnie on, ten nowy, przybysz, w ciemnym, długim garniturze, z kapeluszem w dłoniach, laska oparta o poręcz. Wpatrywał się w napięciu w Valentina, jakby chciał coś powiedzieć albo czekał, aż ten coś powie. Prohaska jednak tylko skinął głową, tamten niezauważalnym gestem odwzajemnił pozdrowienie. Valentin opuścił gmach starostwa miotany dziwnymi uczuciami.

Taki bieg wydarzeń przynajmniej naszkicował pozostałym obecnym, zebranym jak co wieczór w karczmie u Moszego Mandelbauma, dwie zagrody za kościołem, kiedy maczał swe długachne wąsy w kuflu chłodnego steinitza. A pozostali obecni tylko kiwali, bądź kręcili niedowierzająco głowami, na przemian. I kosztowali piwa.

– A skąd wiadomo, że to nowy pastor? – odezwał się Jan Bogdoll, który kiedyś był kostelní správce, a od pewnego czasu, kiedy w zborze niewiele się działo, żył głównie z tego, co udało mu się na polu zasiać i zebrać.

– A kto niby miałby to być? – Prohasce wydało się, jakby piwo miało odrobinę mdły smak. Co ten Żyd tam znów namieszał? – Sam słyszałem, jak pytał, ile duszyczek liczy Petersgrätz.

– Jakeś to słyszał, he? – zapytał Josip Klobouček, kowal, któremu koń odgryzł kiedyś palce. Co prawda tylko lewej ręki i nie wszystkie, kciuk i wskazujący miał jeszcze całe, ale zawsze był to pretekst, żeby robotę w kuźni przerzucić na czeladników, a samemu zająć się dozorem. – Podsłuchiwałeś pod drzwiami?

Prohaska wpatrzył się w złocistą zawartość do połowy opróżnionego już kufla. Fakt, coś go wtedy pod drzwiami biura tknęło, że nie należy spieszyć się z odejściem.

– No cóż, nie trzeba było nawet podsłuchiwać – odparł. – Niemiec darł się tak, że w całym mieście chyba było słychać. Chodziło o naszą wioskę, to jest pewne. Coś tam było o tym, ile ludzi, ile rodzin, w jakim wieku i tak dalej.

– Po niemiecku gadali czy po naszemu? – zapytał młody, co dopiero dwudziestkę skończył, Thomas Vala, nauczyciel, którego wysłano tu w zeszłym roku z Friedrichsgrätz, jeszcze kiedy wspólnota była kompletna i nic nie zapowiadało pastorskiego wakatu.

– Po niemiecku, a jak niby się prawi na urzędach? I to w dodatku w tych czasach?

Teraz wszyscy pozostali pokiwali smutno głowami. I pociągnęli głębokiego łyka. Mosze Mandelbaum za ladą zastanowił się, czy posłać Szawego do piwnicy po nowy antałek, bo ten chyba już się pomału kończył. Ale młodego, jak na złość, w pobliżu nie było.

Mateusz Wrona, chłop z końca wsi, siedział sam w kącie i palił śmierdzącego salema, „bez lufki” – jak stało w reklamie. Przez gryzący w oczy dym patrzył na dyskutujących czeskich, jak ich tu pobożni katolicy nazywają. Całkiem porządnie ich zowią, a mogliby, tfu, inaczej. Rozumiał ich gadkę, czeską z wtrąceniami niemieckimi, śląskimi i polskimi, bo lata koegzystencji miedza w miedzę z sąsiadem szwargocącym inną mową niż ta znana od kołyski były najlepszym kursem językowym, jaki można było sobie wymarzyć. Działało to zresztą w obie strony.

Wrona zauważył, że jego kufel robi się suchy.

– Żydu, polej jeszcze, ino drap! – odezwał się do Mandelbauma.

Mandelbaum skinął głową i zabrał się do napełniania kufla, a potem pomyślał, że jednak wezwie chłopaka do piwnicy. Czeskie zaś odwrócili głowy w stronę katola. Tak nazywali mniejszość obywateli zamieszkującą Petersgrätz. Też porządnie, a przecież mogliby... Toteż podnieśli tylko swoje kufle.

– Prosit!

– Niech wom będzie, prosit! – Mateusz odwzajemnił toast półgębkiem.

Przez minutę panowała cisza, dało się słyszeć tylko dosadne siorbnięcia i dźwięk przesuwanych naczyń za ladą. Mandelbaum zastanawiał się, gdzie mógłby znajdować się w tej chwili Szawe. Nic, tylko strapienie z urwisem, chyba trzeba zejść samemu do sklepu, ajwaj.

– Księdza wom brakuje?

Czterech mężczyzn siedzących z przodu przerwało picie. Odwrócili głowy w kierunku Mateusza.

– Księdza to wam, katolom, brakuje – odezwał się Prohaska. – Musicie do Imielnicy na msze ciągać, bo tu, w Petrův Hradec, waszego kościoła nie ma.

– I nigdy nie było – dodał Josip, który mimo wszystko pociągnął dość pokaźny łyk.

– I nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie – dorzucił Thomas Vala.

Jan Bogdoll nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć, więc tylko skinął głową na znak jedności z pozostałymi.

– Aha, czeskie mędrkują. – Mateusz zaciągnął się. Ciut za głęboko, bo zaniósł się niezdrowym kaszlem. Na twarzach czeskich pojawiły się złośliwe uśmieszki.

Wrona rzucił peta na podłogę, przydeptał go i ponownie przepłukał gardło steinitzem. Spojrzał do wnętrza zionącego pustką kufla.

Mandelbaum wypowiedział coś w swoim języku i postękując, zniknął za kotarą, za którą schody prowadziły pod sklep. Szawemu dostanie się dzisiaj, i to porządnie.

– Mi to tam wszystko jedno, jak waszych klechów zwiecie. – Mateusz nie odrywał wzroku od niemal próżnego naczynia. Może mniemał, że siłą woli napełni je ponownie bursztynowym płynem, a może tylko dojrzał w środku topiącą się muchę. – Ale faktem jest, że nasze husyckie owieczki od kilku miesięcy już bez pasterza, co nie najlepiej im wychodzi. Nie ino to, że mszy, czy jak tam te wasze nabożeństwa nazywocie, nie mają, ale i wadzicie się częściej, do Żyda na gorzołka częściej wstępujecie, sąsiadom zboże i kury podbierocie. Nieładnie tak, nieładnie...

– A wy to co? Święte takie wszystkie katoliki, ino klękać przed wami i zanosić modły do was...? – Josip Klobouček urwał, bo spostrzegł, że chyba się trochę zagalopował.

Fakt, trzej kompani przy stole podnieśli w zdziwieniu brwi, a siedzący w zakopconym rogu pomieszczenia Mateusz Wrona, którego denerwował brak napoju w kuflu i brak Mandelbauma za ladą, parsknął spazmatycznym śmiechem.

– He, dobre! Od kiedy to się modlicie do Świętej Panienki i Wszystkich Świętych? Czyżby Klobuczki na prawdziwa wiara przeszli? Oj, to się proboszcz imielnicki ucieszy, że owieczki pobłąkane drogę do jego plebanii odnalazły i będą teraz jemu do koszyka fenigi ciepać, a nie husyckim moralistom.

– O, o, o! – zawołał Vala. – Jaki to prawdziwek nam się tu w karczmie znalazł! Wśród tylu trujących grzybów we wsi. Ale przy grzybach to uważać trzeba, bo idzie się szybko pomylić. A potem rzyganie, sraczka, płacz i zgrzyt zębów. – Vala uczył również dzieciaki przyrody, to na grzybach się znał. A przynajmniej tak sądził.

– Jasne, ale zgrzytać zębami potrafi tylko ten, kto zęby jeszcze ma. A w czeskim zagrzybieniu to różnie to wyglądo. – Mateusz Wrona nie dawał za wygraną.

– Głupiś, i pojęcia nie masz żadnego – odezwał się Vala, któremu nie do gustu było utyskiwanie Mateusza. – Pilnuj lepiej swoich spraw, a my się zajmiemy naszymi, to wszystko będzie w porządku. Nigdy u nas we wsi nie było niezgody wielkiej, wszyscy jakoś zawsze żyli bez kłócenia się. To niech tak zostanie.

Kompani Vali skinęli głowami. Ale Mateusz Wrona lubił mieć ostatnie słowo.

– Bo... jak tak o tym waszym pastorze rozprawiocie... To wom powiem, żem go widział już wczoraj.

– Gdzie?! – wyrwało się z czterech ust niemal równocześnie.

Mateusz wiedział, że ma nad pozostałymi przewagę, toteż nie kwapił się do odpowiedzi. Otarł usta i uśmiechnął się, bo dostrzegł Mandelbauma mocującego się z pełną beczką. Biesiada nie skończy się tak szybko. I dobrze.

– A właśnie... Co tam będziemy gadać po suchemu. Żydu, polej nam wszystkim po razie.

Propozycja Mateusza spotkała się z aprobatą pozostałych obecnych. Minęło kilka minut i kufle napełniły się ponownie złocistym płynem. Mandelbaum poczynił stosowne kreski w kajecie.

– No to prosit!

– Prosit!

– Prosit!

– Na zdraví!

Przez pięć gardeł przepłynął chłodny soczysty steinitz.

– No to jak tam było z tym pastorem, gdzieś go widział? – zapytał Prohaska, któremu nie podobała się myśl, że ktoś przed nim mógł mieć kontakt z najważniejszą w przyszłości osobą we wsi. I to jeszcze ten katol Wrona!

– Ha, to jest właśnie ciekawe – odparł Mateusz. – Nie uwierzycie, ale był on wczoraj na imielnickiej farze.

– Że niby jak?

– No mówię wam, czarne odzienie, długa kapota, blada twarz, kapelusz, nikt tak u nas nie chodzi. I ten człowiek wczoraj był u proboszcza. Katolickiego proboszcza w Imielnicy. Przysięgam na Świętą Panien... Mogę przysiąc, na co chcecie.

– Bredzi. – Klobouček machnął ręką i pociągnął łyka. Ale piwo jakoś przestawało smakować. Co ten Żyd przywlókł z piwnicy?

– A czego nasz duchowny mógłby szukać na katolickiej farze? – zapytał Prohaska. I jemu jakoś piwo nie wydawało się świeże. Żyd widać chce, żeby to była ostatnia kolejka tego wieczoru, a tu nagle temat do dyskusji się znalazł.

Mateusz zapalił kolejnego papierosa.

– Właściwie to nie był na farze. Widziołem go na cmentarzu, tym nowym, za stawem. Jak rozprawioł z proboszczem.  N a s z y m  proboszczem, katolickim – oznajmił, akcentując zdanie. – Chyba było po pogrzebie jakimś, wracołem ze Strzelec na motorku, to pomyślołem, że przeżegnom się przy grobie ojców, bo to przecież po drodze. No to tamten tam był i godoł z proboszczem, ale nie wiem o czym, bo daleko byli. Chyba sie wadzili, bo cosik jednak słychać było, ale nie wiem o co.

– Hm, ciekawe – zastanowił się Prohaska. – Ale nic, może się niebawem okaże, o co chodzi, jak już ten nowy obejmie zbór. Tylko ciekawe, czemu z Friedrichsgrätz nie doszły nas żadne wieści, a przecież to zaledwie jakieś tylko dwadzieścia kilometrów do naszej zwierzchniej gminy. W trzy godziny piechotą zajdziesz. Może tamci zapomnieli?

– Albo szykują wom dobrą niespodziankę, powodzenia! – Mateusz Wrona zaciągnął się dymem.

– Pięknie dziękujemy. Jakby co, to my będziemy mieli swojego pastora na miejscu, a wy ganiajcie do Imielnicy na chrzciny, ślub i pogrzeb. Powodzenia, viel Glück!

– Viel Glück wszystkim!!!

Wszyscy obecni drgnęli na dźwięk słów, które przypominały złowieszczy pomruk nadchodzącej burzy. Jak jeden mąż zamilkli i odwrócili głowy w kierunku otwartych drzwi, skąd dobiegło ich pozdrowienie. Mandelbaum z wrażenia upuścił dopiero co opłukany czysty kufel. Który normalnie by się rozbił na tysiące kawałków, ale tym razem zachował się cały, nieskażony ani jedną rysą. Czyżby skutek działania jakichś sił nieczystych? Mandelbaum, choć wyznania mojżeszowego, odruchowo się przeżegnał.

– Można? – Człowiek w wejściu przestąpił próg, wiatr dmuchnął do wnętrza garść opadłych liści. W karczmie zrobiło się chłodno. – Zdaje się, że na mnie czekaliście. – Przybysz rozglądnął się po obecnych.

– Witajcie, niech będzie pochwalony... – wymamrotał Prohaska.

– Pochwalony, pochwalony, niech wam będzie. – Nieznajomy zdjął kapelusz i skierował się do lady. Skłonił się lekko Mandelbaumowi, ten niepewnie odwzajemnił skiniecie. – Co macie tutaj dobrego? Dużo czasu w drodze spędziłem, napiłbym się czegoś. – Położył na ladzie monetę półmarkową.

Mandelbaum zaczął napełniać piwem kufel. Ten, który się nie roztrzaskał, kiedy mu upadł na kamienną podłogę.

Obecni czescy nie wiedzieli, jak zareagować. Ani chybi „ich” pastor, wskazywało na to jego odzienie, czarna laska ze złotą gałką, skórzana torba zawieszona na ramieniu. Ale... czy osoba duchowna przychodzi do knajpy ot tak na trunek? I to w pierwszym dniu objęcia urzędu zwierzchnika wspólnoty? No cóż, każdy może poczuć pragnienie, w sumie to nic takiego, a wypić jedno piwo to przecież nie grzech. Ale ten człowiek nawet w ich języku nie mówi, jak dotychczas wszyscy oddelegowani kaznodzieje, których im zbór w Friedrichsgrätz przysyłał przez całe lata, od momentu założenia wsi przeszło wiek temu przez dobrego Pawła Sikorę, niech mu ziemia lekką będzie! No i gdzie pastorza rodzina, żona, dzieci? Może był sam, może był wdowcem? To zresztą się jeszcze niebawem okaże. Ale... mimo wszystko coś tu nie pasowało.

– I co? Coś wam tu nie pasuje, jak widzę? – Nieznajomy odwrócił się do gości z kuflem w ręku, nie podszedł jednak do żadnego ze stołów, tylko omiótł wzrokiem obecnych z góry, opierając się lędźwiami o ladę.

– A więc... – zaczął Prohaska, któremu piwo naprawdę przestało już smakować. – To znaczy, my bardzo się cieszymy, że w końcu nasza wspólnota będzie miała opiekę duszpasterską. Witamy czcigodnego gościa i zapraszamy w nasze progi. – Tu podniósł się, dając Bogdollowi, Vali i Kloboučkowi znak, że nie przystoi powitać gościa na siedząco.

– Siedźcie, siedźcie, nie trzeba wstawać. Tak, tak, osierocił was Panke pół roku temu, wiem, wiem... Macie rację, przybyłem do Petrův Hradec, żeby wam pomóc, żeby się wami zaopiekować. Ale... – Utkwił wzrok w Mateuszu Wronie, który zdążył już opróżnić zawartość bądź co bądź niemal litrowego naczynia i nerwowo próbował zapalić kolejnego papierosa. – Nie tylko wami. Moja posługa świadczona będzie wszystkim potrzebującym, niezależnie od narodowości, zamożności czy wyznawanej wiary. – Przybysz odwrócił głowę do Mandelbauma, który niepewnie wycierał suchą już do cna powierzchnię lady. Pokiwał smutno głową. – Tak, i dla ciebie czas nadchodzący może nie być zbyt przyjemny. Możesz więc też na mnie liczyć.

– Ale... ale jak to? – wyjąkał Prohaska, który zdążył już usiąść. Pozostali rozdziawili w zdumieniu gęby, łącznie z Mateuszem Wroną, któremu papieros wypadł z ust i niebezpiecznie żarzył się na nieoheblowanych deskach podłogi, oraz Mandelbaumem, który nie przestawał wycierać lady. – Nieswoich chcesz przyjąć pod swój dach modlitwy i wiary?

– Moi drodzy! Muszę was rozczarować. – Nieznajomy opróżnił kufel i oblizał wargi. – Nie jestem, niestety, osobą duchowną, pastorem, księdzem, rabbim czy kogo jeszcze moglibyście sobie w tej funkcji wyobrazić. Moje zadanie jest... jakby to powiedzieć... uniwersalne, ponadwyznaniowe. – I odczekawszy chwilę, dodał: – Grabarzem jestem, będę od dziś świadczyć wam na tym polu dogłębne usługi.

JANINKA NIE UJRZAŁA GO ANI JAKO PIERWSZA, ANI JAKO OSTATNIA,

i w sumie było jej to obojętne, bo osiemnastoletnia dziewczyna ma inne sprawy na głowie niż wyglądanie jakiegoś starego gościa. Ojciec od wczesnego popołudnia przebywał z Honzą w stajni, bo czteroletnia już Halka się oźrebiła. Podobno trudno było małemu przyjść na świat, obaj mężczyźni musieli klaczce pomóc, ale jakoś dali w końcu radę. Kiedy wymknęła się ukradkiem do stajni, zauważyła, że młody hříbě został co prawda pieczołowicie wylizany przez matkę, ale miał jeszcze kłopoty z utrzymaniem się na nogach, tak że zadaniem mężczyzn było dostawienie jego pyszczka do matczynego cycucha, żeby mógł pociągnąć życiodajnej siary. Bidul maluty, niech pije i rośnie, i rośnie, i rośnie zdrowo!

Ale mężczyźni woleli zostać sami, ojciec ofuknął ją, matce trzeba pomóc, w stajni nie przeszkadzać, bo Halka się przestraszy i zacznie wierzgać, i skopie źrebaka. Akurat. Za dobrze się obie z Halką znają, żeby miało dojść do wypadku, lepiej niech oni uważają. Wzruszyła tedy tylko ramionami i wróciła do domu. Pracy było dużo w zagrodzie siedmioosobowej rodziny Sladków.

Jak teraz, przy kolacji. Ojciec z Honzą cały niemal dzień w stajni, no dobra, trzeba być przy Halce z małym, ale z resztą młodszego rodzeństwa tylko utrapienie i robota. Akurat dzisiaj matka zleciła jej cerowanie podartych gaci Petra i Stanika, a i jeszcze obfajdane pończochy najmłodszej Mariki trzeba poprać, tylko nie w tej samej balii, co obrusy i pościel – a to też na nią jeszcze czeka! Marika pochorzała coś tej jesieni, wymiotuje często, albo i odwrotnie... Pięcioletnia siostra często niedomaga, co jakiś czas trzeba wołać po doktora z Imielnicy, albo i Střelic, pieniędzy mało, a doktor kosztuje i medykamenty kosztują, wszystko kosztuje. Janinka pomyślała przez chwilę, jak to będzie, kiedy sama będzie miała męża i dzieci, jak sobie ona da radę. Mimowolnie pomyślała o klaczce i na jej usta wypłynął serdeczny uśmiech. Bo z klaczką, z jej źrebięciem wiązała się druga historia, bo...

– Boží trest z tymi dzieciakami!

Matka stanęła u progu izby. Trzymała w ręku nowy materiał przeznaczony na zasłony okienne w głównej izbie, a zakupiony niedawno na strzeleckim targu. Wcale nie wyglądał jak nowy, ponieważ jakoś dziwnie zmienił kolor z nieskazitelnie białego na brudno-szary, z akcentem na słowo „brudny”, bo nie dało się nie zauważyć bezpośredniego kontaktu tkaniny z petrůvską gliniastą ziemią.

– Mogłam go szukać dwa dni, bo darebáki zapragnęły się pod lasem w Indian bawić. Naopowiadali im w szkole głupot o jakichś apo... apoczach, karlach majach i innych pieroństwach, to im się we łbach poprzewracało. I poszli pod łaziski las mieszkać pod sztofem, jak te dzikie apocze czy jak ich tam zwą. Ale jak zaczęło padać, to im się nagle, pierońskim łobuzom, mokro zrobiło i chyłkiem do domu. Dopiero Walek z ugoru mi ten, pożal się Boże, materiał przywiózł, jak był po drewno w lesie, bo mu kobieta powiedziała, że to nasz, bo z nami była, jak żeśmy go kupowały. A te pierony się pochowały i na pewno coś tam znowu knują. Jak się ino pojawią, to im nogi z dupy powyrywam!

To dobrze, pomyślała Janinka. Dobrze, że matka się teraz wywrzeszczy, wygada, to za pięć minut jej przejdzie. Zawsze tak było. A chłopcy potrafili to wykorzystać, kiedy coś napsocili – znikali z oczu na kilka godzin, na dzień cały, i odczekiwali, kiedy matka się uspokoi. Matka, bo ojca interesowało tylko gospodarstwo, konie i gdzie by tu dorobić jakiegoś dodatkowego feniga. A Honza był dokładnie taki sam, wpatrzony w ojca jak wół w malowane wrota. Wół, a może cielę? Wszystko jedno, i to, i to pasowało do najstarszego brata, którego Janinka kochała jak brata, ale tylko i wyłącznie, bo tak trzeba było.

– Daj mi to płótno, zobaczę, może da się je jakoś oprać z innymi rzeczami – zwróciła się do matki, odbierając jej zabłoconą tkaninę z rąk.

Matko jedyna, toż oni chyba zakopali to głęboko pod ziemią, bo tyle marasu na metrze kwadratowym jeszcze nie widziała wcześniej. No nic, trzeba będzie zagotować wodę i zamoczyć to na godzinę w balii z ługiem, niech matka dojdzie do siebie. Aż do kolejnego pomysłu Petra i Stanika, ma się rozumieć.

– Idę przygotować pranie do waszsztuby.

– A spodnie i pończochy młodych? Sama bym się tym zajęła, ale nie mam dzisiaj jakoś siły. – Widać było, że matce złość przechodzi.

– Ciemno już, jutro się tym zajmę. Teraz zagotuję wody, a potem skoczę do składu u Wolfa, żeby... Zakupy jakieś zrobię.

– Jakie zakupy? Przecież wszystko jest w domu. Nie ma co pieniędzy wydawać, wszystko drogie, jak mówią w mieście, będzie jeszcze droższe, bo wszystko na głowie staje, cały świat, nic nie jest już takie, jak kiedyś było. – Matka znów zaczęła się nakręcać.

Trzeba szybko działać, pomyślała Janinka.

– Ale... Mydła nie ma. Mydło kupię, bo jak inaczej wyprać te zagłębie gliny z materiału?

– Mydło... Podobno Wolf dostał ostatnio dobry przydział z hurtowni Gralika ze Střelic. Dobra, idź, tylko targuj się, niech opuści trochę cenę. Wszystko takie drogie, takie czasy nastały...

Nie minęła minuta, a Janinki już nie było.

Dom Rothów stał przypadkiem w niedalekim sąsiedztwie sklepu. Który i tak chyba był zamknięty o tej porze... Nie, przez zabrudzone okna dostrzec można było wątłe światło żarówki. Janinka zastanowiła się, czy może najpierw jednak kupić ten funt mydła, żeby w domu nikt nie domyślił się rzeczywistego celu jej wyprawy o tak późnej porze. Właściwie późno jeszcze nie było, ale nad wsią zaległ już zmrok. Nic dziwnego o tej porze roku na Śląsku. Robiło się chłodno, a narzucona naprędce na ramiona wełniana bluza nie chroniła przed wzmagającym się ziąbem. Dziewczyna przystanęła przy furtce do zagrody Rothów, bluzę zaciągnęła ciaśniej. Odetchnęła głęboko. W bladożółtym świetle ulicznej latarni dał się zauważyć kłębek pary uchodzący z jej ust. Ani chybi w nocy będzie przymrozek.

– Zimno się robi, co?

Janinka mimo woli się uśmiechnęła. Odwróciła głowę. W furtce stał Chris Roth. Jednak czekał na nią, mimo ziąbu, mimo zmroku.

– Witaj.

Chris milczał. Dalej stał w furtce, nie zaprosił jej, żeby weszła, żeby się ogrzała... Co prawda, była już nie raz po sąsiedzku u Rothów, ale tym razem zbeształa siebie sama za myśli przychodzące jej do głowy.

– Zaczekaj chwilę. – Chris zniknął w bramie, ale po piętnastu sekundach znów się pojawił z jakąś częścią odzieży w ręku. – Załóż.

– No coś ty... – Janinka poczuła się skrępowana. Ale chłód powoli stawał się nie do zniesienia, więc zarzuciła kożuch (tak, to był gruby, pachnący owczą wełną kożuch) na ramiona. Od razu poczuła się lepiej. I odważniej. – A ty? Nie zimno ci?

Chris opuścił głowę.

– Nie... ja dam sobie radę. – Przez chwilę oboje milczeli.

– Wiesz, Halka się dziś oźrebiła. – Janinka chciała jakoś podtrzymać rozmowę. – Młody jest słodki, zdrów, taki wdzięczny źrebuś.

Chris uniósł głowę wyraźnie zaciekawiony.

– Młode się urodziło? To powiem zaraz ojcu. No, nie zaraz, ale jak wrócę do domu, na pewno się ucieszy. A Czardasz dostanie podwójną porcję owsa, zasłużył sobie na nią dobrą robotą.

Janinka nie należała do dziewczyn, które płoniły się zawstydzone, kiedy rozmowa schodziła na jednoznaczne tematy damsko-męskie, a w tym przypadku raczej klaczo-ogierowe. Ot, naturalna rzecz, naturalna dla kogoś wychowanego wśród koni, bydła i chmary psów i kotów. Ale bezpośrednia bliskość Chrisa, który absolutnie nie był jej niesympatyczny, sprawiła, że jej serce zaczęło bić nieco szybciej.

– Młody jest cudowny, taki nieporadny niemowlak. Na pewno wyrośnie na dorodnego ogierka, jak jego tata.

– Właściwie... właściwie to chciałem wam podziękować, i ojciec w sumie też... bo ostatnio mało do nas ludzi ze wsi przychodzi, żeby pokryć klaczkę czy wynająć konia do roboty na polu. Katolicy prawie wcale, a wy, czescy, też tylko sporadycznie.

– Dlaczego? – zapytała, ale w tym samym momencie zdała sobie sprawę z bezsensowności tego pytania. Wiedziała dlaczego, wszyscy wiedzieli.

– Sama wiesz – rzucił jakby na potwierdzenie Chris. – Niby wszyscy są w wiosce inni, jedni się modlą tak, drudzy inaczej, jedni rozmawiają po czesku, drudzy po polsku, jeszcze inni po niemiecku, po śląsku. Ale są jeszcze bardziej inni, którzy nikomu nie pasują. Nawet jeśli mają najlepszą hodowlę koni w okolicy.

Janinka przygryzła wargi. Mało wiedziała o świadkach Jehowy. Katolicy uważali ich za protestantów, protestanci, do których sama należała z rodziną, czyli czescy albo husyci, jak ich tu nazywali, wcale nie uważali ich za członków któregoś ze zborów ewangelickich. A jeszcze inni... pozostali, mieli ich w czystej pogardzie i okazywali im swoją niechęć, a właściwie nienawiść na każdym kroku.

A ona sama?

Spojrzała na chłopca. Zbyt dużo nie było widać w ciemnościach, ale Janinka potrafiła sobie wyobrazić jego niebieskie oczy i nieco uniesione brwi, twarz, która jakby ciągle wyrażała delikatne zdziwienie. Uśmiechnęła się. Tak, zdążyła się już wcześniej napatrzeć na niego. Ale mimo wszystko szkoda, że zapadł już zmrok.

– Chris... dla mnie... liczy się to, czy ktoś daje mi spontanicznie odzienie w chłodny wieczór.

Chris się zaśmiał, Janinka również. Atmosfera rozładowała się, napięcie odeszło w przeszłość.

Przyszłość nadeszła w kilka sekund potem, wyłoniła się z ciemności – równie czarna i mroczna postać, w czarnym kapeluszu i czarnym płaszczu, z czarną teczką w ręku. Przeszła obok rozradowanej pary, która nawet jej nie zauważyła; nie zauważyła, jak odwraca się do nich, jak twarz jej wykrzywia grymas, jak po chwili na powrót znika w ciemnej otchłani Petersgrätzu czy Petrův Hradec, a niech będzie, że i Piotrówki.

Gdzieś w sąsiedztwie zawył przenikliwym kwękiem pies.

DWÓCH MĘŻCZYZN PRÓBOWAŁO ROZWIKŁAĆ ZAGADKĘ,

która leżała na stole między nimi: pusta kartka papieru. Niezapisana, żadnego znaku, rysunku, żadnej litery, żadnej cyfry. Nieco pożółkły, typowy, wydarty z jakiegoś większego notatnika papier. Młodszy z nich przysunął go do siebie, podniósł i popatrzył w papier pod światło żarówki wiszącej u sufitu.

– Nic nie widać, nichts, zwykła kartka. Może ty masz jakieś pojęcie, co to ma znaczyć, Karl Hagen?

Starszy z mężczyzn zasępił się. Zmarszczone czoło sygnalizowało, że nad czymś usilnie myśli.

– Jak to było, towarzyszu? Co ten czarny wam powiedział?

– No mówię, akurat wymknąłem się z chaty, myślę: ciemno już, chłodno, to raczej nikt mnie nie spotka, jak pójdę do brogu zorganizować te parę kartofli dla nas. No i nikogo nie było. Oprócz niego.

– Gdzie był?

– Przy kartoflach. To znaczy przy brogu.

– Czekał na was?

– Nie wiem. Chyba tak, bo przypadkiem raczej tam nie stał. Tak w ciemności i chłodzie.

– I co mówił?

– Niewiele. Zawołał mnie, bo tak jak już mówiłem, ciemno było i go nie zauważyłem. „Jorgi”, powiedział, „mam coś dla ciebie”. Nie Georg, tylko Jorgi, rozumiesz? Nikt tak do mnie nie mówił, nawet towarzysze w Berlinie zwracali się do mnie po prostu Georg Teubner, jak mam w papierach. „Jorgi” mówiła do mnie tylko matka... Skąd ten typ mógł o tym wiedzieć?

– No i co jeszcze mówił? – Karl niecierpliwił się. Nie trzeba było wysyłać młodego po „zaopatrzenie”, tylko pójść samemu. Georg, jak na dwudziestolatka przystało, miał jeszcze pstro w głowie, porywczy sangwinik. Zamiast myśleć poważnie o rewolucji, która nastąpić mogła tu i teraz, bez względu na straty. A straty zawsze były, są i będą, inaczej być nie może – czerwona rewolucja żyje swymi ofiarami! Ale... straty nie muszą być ponoszone akurat w danym miejscu i o danym czasie. Można najpierw pomyśleć, jaką obrać strategię i jaką zastosować taktykę w walce o nowe, lepsze jutro. Tym bardziej, że dla towarzyszy w Niemczech nastały ciężkie czasy, kolor czerwony już dawno wypłowiał w Berlinie, a jego ulice zalały masy brunatnego gówna, verdammt! Jeśli nie zostaną przedsięwzięte drastyczne środki, to nacjonalistyczna ideologia swoim smrodem rozleje się na całą Europę, a skutki będą brzemienne, oj będą!

Karl popatrzył na Georga, który wlepił wzrok w papier i chyba nawet nie dosłyszał pytania. Może młodego da się jeszcze jakoś wyrobić?

– No i? Co tamten jeszcze powiedział? – zapytał ponownie. Mimochodem spojrzał na zegarek. Srebrzysty cyferblat junghansa, tego z gwiazdką, nie z motylem, przyciągał oczy jak magnes. Centrala zaopatrzyła ich w pierwszorzędnej klasy zegarki, które poza odmierzaniem czasu pełniły role elementu rozpoznawczego. Tak się z Georgiem poznali blisko pół roku temu podczas ich pierwszego spotkania.

Georg westchnął, nie odrywając wzroku od kartki.

– Mówił, że czas wziąć sprawy w swoje ręce. I dał mi do ręki ten papier. Czyli niby to ma być ta nasza sprawa.

– I co jeszcze?

– Żeby napisać. Jakiejś kobiecie, nawet powiedział imię... jakiejś Mani. I jeszcze żeby było na fest. Tak powiedział: Mani fest.

– Głupiś! Manifest. – Jeśli chodzi o emocjonalne zwracanie się do swego rozmówcy, to Karl szybko zapominał o wyrażaniu się po „towarzysku”, czyli w drugiej osobie liczby mnogiej.

– No przecież mówię.

– Manifest! Odezwa, apel. Nauczcie się obcych słów, bo to może się wam kiedyś przydać.

Młody zasępił się. Zmarszczył brwi, wzrok wciąż miał wlepiony w kartkę.

– A tobie się to kiedyś przydało?

– Niejeden raz. Ale teraz nie pora na dywagacje, bo... – urwał. – Co ten typ chciał przez to dać do zrozumienia?

– Dziwnie jakoś mówił, może nie wszystko zrozumiałem. Na przykład powiedział, że mamy pójść do kościoła.

– Do kościoła? My?

– No tak. Mamy zastukać do wrót świątyni, tak się chyba wyraził.

– Zastukać? Albo go rzeczywiście źle zrozumiałeś, albo temu szajba odbiła. – Karl znów się zasępił. Coś tu nie pasowało. Niby ktoś chciał nakłonić ich, wyznawców naukowego światopoglądu materialistycznego, do odwiedzenia kościoła, zboru, czy jak tam zwał ten ośrodek wsteczniczych praktyk, zabobonnej aktywności, konserwatywnej myśli, politycznego zacofania. Faktem jest, że udało się im we dwóch schronić w tej śląskiej wsi, niby daleko od Berlina, w osadzie będącej bądź co bądź częścią składową tego ropiejącego wrzodu, którą od niedawna nazywa się Trzecią Rzeszą, tfu! Inni współtowarzysze nie mieli tyle szczęścia. Już wcześniej nie było łatwo działać w okowach imperialistycznej republiki, ale jak tylko brunatne gówno wypłynęło na wierzch, to dopiero zaczęły się łapanki, aresztowania, wywózki. Centrala poleciła im wyjazd na prowincję, mieli się zaszyć gdzieś głęboko i oczekiwać wskazówek. Czas rewolucji jeszcze nie nadszedł. I jeszcze nie minął. Noch nicht.

Mieli siedzieć w tym Petersgrätz i czekać, aż dostaną odpowiednie polecenie. W pełnej konspiracji, zakamuflowani jako robotnicy najemni w okolicznych lasach, robotnicy do wszystkiego. W konspiracji... A to, co młody usłyszał...

– Już wiem! Zrozumiałem! – zawołał Karl.

Georg uniósł brwi i popatrzył na kamrata, który pochwycił kartkę, uniósł ją i trzepocząc nią, wskazywał ją jednocześnie drugą ręką.

– Wszystko jasne – ciągnął Karl. – Rewolucja będzie kontynuowana tu, w tej osadzie. Wśród husytów, braci czeskich, pobożnych ewangelików. Kościół, odezwa, postulaty, brama świątyni! Nic wam to, towarzyszu, nie mówi?

Georg wzruszył ramionami.

– Zabobony.

– Tak, zabobony, ale to my tylko o tym wiemy, i czas z tym skończyć, wiadomo. Ale włączcie myślenie historyczne. Wittenberg, wiek szesnasty... No?

Georg ponownie wzruszył ramionami.

– Bo ja wiem. Chyba nie omawialiśmy jeszcze tego zagadnienia na żadnym zebraniu.

– Głupiś! – Karl znów na chwilę odszedł od internacjonalistyczno-rewolucyjnej narracji. Nie ukrywał zdenerwowania. Z takim nastawieniem, z taką wiedzą młodych kadr trudno będzie zrealizować w najbliższej przyszłości cele i wytyczne ideologii ruchu robotniczego. – Głupiś jak zdeformowany mózg imperialistycznego kułaka. Głupiś, więc słuchaj i zapamiętaj dobrze moje słowa.

Ramiona Georga znów się uniosły i opadły. Widać było mu obojętne, co starszyzna ma mu do powiedzenia.

Karl podsunął mu kartkę pod nos.

– Manifest, postulaty. Tu na tej kartce mają być napisane. Dla ludzi, mas pracujących miast i wsi... A właściwie wsi. To znaczy: najpierw tutaj, czyli wsi, później miast, całej Europy, całego świata. Napisać je trzeba na kartce, a potem przybić do bramy ich kościoła. Jak Luter przeszło czterysta lat temu w Wittenberdze. Nigdy o tym nie słyszeliście?

Georga chyba zaczynały już boleć ramiona, bo tylko uniósł brwi w zdziwieniu.

– I co niby mamy na tej kartce napisać?

– A tamten wam nie powiedział?

– Nie. Mamy tylko zastukać do kościoła.

– Czyli przybić manifest gwoźdźmi, tak to interpretuję.

– Ale najpierw trzeba coś napisać.

– Widzę, że już nauczyliście się, towarzyszu, logicznie myśleć. Więc myślcie dalej. Czym można poruszyć ludzi żyjących tu, w tej zatęchłej śląskiej wiosce, jak uderzyć w ich czuły punkt.

– W tej akurat wiosce? – Georg jakby się przebudził, bo przestał już wzruszać ramionami. Czyżby sprawa zaczęła go nagle interesować? – W ich czuły punkt? W czuły punkt ludu pracującego wioski i reszty świata?

– Oczywiście. Jak najbardziej.

– Niczym.

Karl Hagen zaklął jakoś po swojemu, ale Georg spojrzał na niego dosyć przytomnym wzrokiem.

– Słuchaj, Karl. Ty naprawdę sądzisz, że to ludzie z centrali dali nam to zlecenie w osobie czarnego typa, czyhającego na mnie przy kartoflach?

– A kto inny mógłby cokolwiek o nas wiedzieć? Tu, na tej prowincji?

Georg nie przestawał się wpatrywać w człowieka, który był niemal trzy razy starszy od niego. Westchnął. I zmęczonym głosem dodał:

– Głupiś.

WYŻEJ, WYŻEJ, MOŻE JESZCZE NIECO WYŻEJ PODNIEŚĆ RĘKĘ,

a może właśnie nie, może wręcz przeciwnie, ręka jest chyba za wysoko, należy ją trochę opuścić, bo już stawy rwą, daje się wyczuć lekki ból w ramieniu. Lukiemu Fendrychowi nie chciało się już dalej ćwiczyć w stodole, ale kamraci powiedzieli, że zabiorą go za kilka dni po raz pierwszy ze sobą do Strzelec... nie, nie do Strzelec, ani Střelic, tej nazwy nie wolno używać, trzeba stosować nazwę oficjalną – Strehlitz, a właściwie: Groß Strehlitz, czyli Wielkie; dokładnie, wielkie – jak wielka jest Rzesza... wróć, Reich, Drittes Reich, trzecia wielka rzesza niemiecka, bo rzesz było już kilka, ale jak to mówią – do trzech razy sztuka. Tak więc jutro towarzysze... kamraci ze strzeleckiej okręgowej komórki SA zabiorą go po raz pierwszy ze sobą na... Jak to powiedzieli? Kundgebung, na zlot na strzeleckim Neuer Ring, pod synagogą. Franz Trzasnik, z którym kiedyś odbywał praktykę stolarską, a który go zwerbował dwa miesiące temu – to już dwa miesiące temu było? – powiedział, że będzie głośno i wesoło. No to Luki się zgodził, bo lubi takie ludowe festyny, kiedy ludzie się bawią, jak na przykład na katolickim odpuście w Imielnicy... tfu, w Himmelwitz, albo u nich we wsi, kiedy rok temu odbywała się uroczystość stulecia założenia wsi przez czeskich osadników. Luki się już cieszy na jutro, mamie powiedział, żeby mu wybiglowała świeżo wypraną brunatną koszulę, bo musi się jakoś przed kamratami prezentować. Trochę złościł się na mamę, bo wyprała mu w balii koszulę z bordową opaską, która puściła farbę, sakra! Koszuli to wielce nie zaszkodziło, ale opaska jakby trochę wyblakła i nawet złamane ramiona swastyki nie emanowały już taką głęboką czernią jak przedtem. Trudno. Grunt to czysta koszula, opaskę zawsze można zrzucić i powiedzieć, że się ją zgubiło. Może dostanie nową.

Wyżej albo niżej? I czy ramię musi być wyprostowane, czy raczej tak, jak robił to sam Führer na zdjęciu w „Groß Strehlitzer Zeitung” – zgięte w łokciu? Wszyscy inni „hajlowali” z wyprostowanym ramieniem, ale Hitler nie. Luki zastanowił się. Nie był taki nierozgarnięty i w mig pojął, że Führer nie musi sam siebie pozdrawiać, więc może zginać rękę w łokciu. A reszta ramion ma być wyprostowana i tyle. Heil! Ramię Lukiego wystrzeliło pod odpowiednim kątem, palce wyciągniętej dłoni niemal dotykały zawieszonego na przerdzewiałym gwoździu chomąta po Barce, która niestety zaniemogła na wiosnę, i Hermann, który parał się łowieniem saren i jeleni w zawadzkim lesie, musiał ją ustrzelić. Luki posłyszał, że jak się jest długo wśród kamratów w brązowych koszulach, to można otrzymać pistolet i naboje. Szkoda, że klaczka nie poczekała jeszcze tych parę miesięcy, bo może sam by ją wyprawił swoją własną bronią na tamten świat, a ojciec nie musiałby gajowemu zapłacić trzech marek. Heil! Tak, wychodziło mu to już całkiem nieźle, Lukáš Fendrych nie zbłaźni się przed grupą.

Tylko... dlaczego Franz powiedział mu, że musi zmienić imię? Że ten Luki, Lukáš, to brzmi tak jakoś... jak on to powiedział? Infantylnie, dziecinnie. No i nie przystoi członkowi bądź co bądź poważnej niemieckiej organizacji politycznej – tak powiedział: politycznej! – nazywać się tak nie całkiem narodowo-socjalistycznie. Bo nazwisko mogłoby zostać, z drobną korektą: Fendrich. Ale imię! Zaproponował mu zmianę imienia na Siegfried, czyli Zygfryd, tylko tak trochę bardziej rzeczowo. Po pierwsze, jest to starogermańskie imię oznaczające zwycięstwo i pokój, po drugie imię to nosił bohater sagi o Niby... Nibylungach. Czy jakoś tak. Podobno bardzo ważna i ciekawa książka. Luki się za bardzo nie znał na literaturze, ale nie szkodzi. Ważne, że tamten Zygfryd, jak mówią, ubił smoka, czyli był waleczny i odważny, a więc pasowałby jak ulał do grupy kamratów. Ale tamtego Zygfryda nie było, był tylko Luki, więc zamiast niego to on mógłby tak jak tamten wykazać się mężnością. Siegfried, przez „S”, Sieg Heil!

Lukiemu zaczynało się to wszystko coraz bardziej podobać.

– Tak, mnie też się to podoba.

Luki zamarł. Z ręką wyciągniętą przed siebie powoli odwracał głowę w kierunku, skąd dobiegł go głos. Przez uchylone wrota stodoły wpadały do wnętrza kładące się niskim kątem promienie październikowego słońca, toteż chłopak nie od razu rozpoznał osobę, która stała u wejścia. Wysoki, chudy człowiek, z wielkim kapeluszem na głowie, wyglądał jak zjawa, ježibaba, którą straszyła go jeszcze całkiem niedawno matka, kiedy marudził przy obiedzie i wypluwał tłuste skwarki, którymi okraszone były gorące knedliki. Siegfried, czyli ten odważny i dzielny, poczuł nagle, jak zaczynają uginać się pod nim kolana.

– Tak – powtórzył tamten – nieźle ci już idzie. Tylko... salutuje się prawą ręką.

Teraz go poznał. To ten nowy, obcy, który tu zawitał... Wczoraj? Przedwczoraj? We wsi huczało od plotek. Że nie ma pastora, a człowieka do cmentarza przysyłają. Żeby ludzi grzebał. A co on za jeden, skąd się tu wziął? Baby gadały, że to sam diabeł do wsi zawitał, bo taki czarny jak kominiarz albo smolarz zza lasu. Chłopy nic nie mówiły, bo chłopy nie są od gadania, ale podobno niektórzy z nim już w karczmie pili. I ta jego mowa. Niby niemiecki, niby można go zrozumieć, ale widać od razu, że nie jest stąd, że nie pochodzi ze Śląska. Aha, co powiedział? Że ręka nie tak. Luki od razu się poprawił, teraz palce prawej dłoni pokazywały upstrzony pajęczynami strop z litych belek. Za wysoko. Lewą ręką dawał sobie lepiej radę.

Lukáš Frydrych szybko zapomniał, że ma stać się Siegfriedem.

– Tak, nieźle. Ale trzeba jeszcze trochę popracować. – Przybysz przekroczył próg. Dopiero teraz Luki mógł dostrzec wyraźnie rysy twarzy obcego. Blada pociągła twarz, czarny wąsik, czarne, przenikliwe oczy. I ten szelmowski uśmieszek. Czyżby baby we wsi miały rację?

– Dz... dzień dobry... – wymamrotał Luki; w sumie nie wiedział, co powiedzieć.

– Dobry, dobry... Najpierw opuść ramię, bo się skurczu jakiegoś nabawisz i będziesz zupełnie nieprzydatny do niczego.

Luki posłuchał, ale nadal nie pojmował, czego ten Grabarz szuka w jego stodole.

Mężczyzna w czerni rozglądnął się. Zapukał laską lekko w zbitą z desek ścianę budynku. Z powały posypał się kurz. Dotknął zawieszonego chomąta, wprawiając je w lekki wahadłowy ruch.

– Ile ta zagroda liczy lat? Chyba już ze sto? Wszystko tutaj we wsi jest... jakby to powiedzieć... żyjące duchem już dawno zamierzchłej epoki. – Spojrzał na chłopaka, który rozdziawił gębę, nic nie pojmując. – No stare, po prostu stare. Wykonane przez twoich przodków, dziadków, pradziadków, kiedy z Sikorą zakładali tę wieś. Na pewno starzy rozprawiali historie i legendy, jak to wówczas było, hę?

Luki coś sobie przypominał. Że dawno, dawno temu – no tak, festyn był w zeszłym roku na stulecie wsi – grupa osadników pod wodzą ówczesnego pastora, Petera Sikory, przybyła z rodzinami i osiedliła się w imielnickich borach. Ciężkie były to czasy, trzeba było wykarczować sporą połać lasu, ale koloniści dali sobie radę. Założyli wieś, którą nazwali na cześć imienia swojego przewodnika Piotrówką, Petersgrätz, po ichniemu Petrův Hradec albo zupełnie swojsko – Petrovice. A w herbie wioski mieli drzewko z sikorą na wierzchołku. Pięknie. Ale czyżby dzisiejsze budowle, zagrody, całe gospodarstwa pochodziły jeszcze z tamtego okresu? Luki nigdy się nad tym nie zastanawiał. Być może. Nowych budynków nie było tu dużo, nawet katole jak się sprowadzali, to przeważnie na opuszczone bądź odsprzedane przez rodaków mienie. Ale co to wszystko ma z nim wspólnego? Luki ma teraz inne sprawy na głowie, jutro będzie spotkanie z kamratami w Strehlitz, a ten tutaj opowiada o jakichś baśniach i legendach.

– Czego pan chce? Tu w wiosce nie ma nic interesującego. W Imielnicy jest ciekawiej. – Luki zauważył, że znów plecie trzy po trzy.

– Nie czego chcę, a kogo. – Znów ten uśmieszek i ten ostry wzrok. Chłopak poczuł, że zbiera mu się na sikanie. Tym bardziej, że człowiek w kapeluszu wyciągnął rękę i pokazał na niego palcem. – Ty mi się przydasz. Potrzebuję kogoś takiego jak ty.

Luki postanowił, że jednak wytrzyma nacisk na pęcherz.

– Ale ja... ja się do niczego nadaję... chyba. A poza tym jutro...

– Jutro jest jutro, a nam przyświeca projekt długoterminowy... – Grabarz urwał, widząc tępą minę chłopaka. – To znaczy, że nasze sprawy zajmą nam kilka tygodni, miesięcy, może nawet rok cały.

– Jakie to sprawy?

– Hm... potrzebuję kogoś, kto wie, czego chce, i nie boi się stawić czoła wyzwaniom. I kto wytrwale dąży do celu. Myślę, że dobrze się stało, że spotkałem właśnie ciebie. Więc jak? Mogę na ciebie liczyć?

Luki nie wiedział, co odpowiedzieć. W całym swoim dotychczasowym życiu nie napotkał osoby, która by za jednym zamachem wypowiedziała tyle słów skierowanych bezpośrednio do niego. Skinął tylko dwa razy głową.

– Dobrze – odparł tamten. – W takim razie udamy się teraz razem na krótki spacer. Poprowadź mnie na wasz cmentarz, chcę mu się przyjrzeć. I być może czegoś dowiedzieć. – Zamilkł, jakby się nad czymś zastanawiał. Spojrzał na chłopca i po chwili dodał, widząc jego spiętą minę: – Ale najpierw wyjdź za stodołę i załatw, co musisz.

Protokół 0001 (zapis rozmowy do użytku wewnętrznego)

Prowadzący: Proszę opowiedzieć coś o sobie.

Uczestnik: (milczy)

P: Jak mógłby pan siebie opisać? Co odróżnia pana od innych? Rozumie pan, co mam na myśli?

U: (po chwili zastanowienia) Tak, rozumiem. (Chwila milczenia) Nie wiem, co mam odpowiedzieć.

P: Proszę się zastanowić. Nam się nie spieszy. Czy mogę panu coś zaoferować do picia? Może wody?

U: (kręci głową)

P: Hmmm... W takim razie...

U: Historia.

P: O! Historia. Co ma pan na myśli?

U: Mało ludzi ma na ten temat jakiekolwiek pojęcie.

P: Na temat historii?

U: (kiwa głową)

P: Tak... Chodzi panu o historię ogólną, czyli to, czego uczymy się w szkołach? Czy może historie, przeżycia, których ktoś doświadcza, na przykład pan albo ja, albo ktokolwiek inny?

U: Jest tylko jedna historia.

P: Aha... To rzeczywiście interesujący punkt widzenia. I rzeczywiście, takie pojęcie historii odróżnia pana nieco od innych ludzi.

U: Historia, ciąg dziejów, fakty następujące po sobie. Wszystko to jest iluzją. Złudzeniem, które bazuje na błędnym założeniu, że temu, co przeżywamy, co widzimy, naszym doświadczeniom przypisujemy zdarzenia dokonujące się w określonym czasie. Historia to przeszłość, którą pamiętamy, która istnieje w naszym umyśle. A nasz umysł, żeby zrozumieć wszystko to, co nas otacza, musi pojedyncze fakty uporządkować, ponumerować. Stąd bierze się poczucie czasu. To zdarzyło się wcześniej, to później, to zdarza się teraz. W ten sposób tworzymy sobie podświadomie miarę, która pozwala nam na rozmieszczenie naszych doświadczeń wzdłuż, powiedzmy, pewnej linii. Tę linię nazywamy osią czasu. A fakty na niej umieszczone – historią.

P:(chwila milczenia)Aha. Ciekawe. Doprawdy. Czyli według pana czas jest tylko miarą pozwalającą na uporządkowanie zdarzeń?

U: Można tak to nazwać.

P: W takim razie każdy mógłby sobie poszczególne zdarzenia porozmieszczać na tej osi dowolnie, według własnego widzimisię, prawda? Na przykład wybuch drugiej wojny światowej umieścić przed odkryciem Ameryki, a Rewolucję Październikową przed założeniem Rzymu.

U: Nie zrozumieliśmy się. To nie my władamy naszym umysłem, tylko on nami. To nasz umysł porządkuje fakty na osi czasu dla nas. My nie mamy na to wpływu.

P:(notuje przez chwilę)Rozumiem. Czy...

U: Wątpię.

P: Słucham?

U: Nie sądzę, żeby pan to rozumiał. Gdyby tak było, nie udawałby pan, że coś notuje.

P:(widać zakłopotanie, milczy)

U: Nasza rozmowa jest rejestrowana, więc dodatkowe notatki są zbędne. To raz. A dwa, to gdyby rzeczywiście chciał pan sobie zapisać jakąś myśl, która akurat pojawiła się w pana głowie, nie czyniłby pan tego od razu na pierwszej stronie notatnika, tylko poszukał wolnego miejsca. Notes nie jest nowy, widać to od razu, a więc wychodzę z założenia, że zapisał już pan w nim kilkanaście, może kilkadziesiąt kartek.

P: Dobrze, jeden zero dla pana. Wróćmy więc do tematu historii. Sugeruje pan, że czas to wrażenie subiektywne, narzucone nam przez nasz umysł. Załóżmy, że tak jest. Mimo wszystko nie widzę tutaj związku z pana wcześniejszą wypowiedzią o jednej historii. Czy mógłby pan rozwinąć ten wątek?

U: (zastanawia się przez chwilę) Historia to fakty, którym ludzkość przypisuje konkretny czas i miejsce. I w zasadzie tutaj tkwi źródło problemu – rozdzielenie tych dwóch pojęć, które jednak pozostają ze sobą w ścisłym związku. Mało tego – które stanowią jedno pojęcie tak zwanej czasoprzestrzeni. Rozumie pan?

P: Wydaje mi się... że tak, zaczynam rozumieć.

U: To dziwne, bo chyba nie ma na świecie osoby, która by to rozumiała. Ja sam tego nie rozumiem. Ja po prostu tylko o tym wiem.

P:(wzdycha) Czyli według pana, ta... czasoprzestrzeń składa się z elementów czasu i przestrzeni, które...

U: Nie, nie składa się. Ona po prostu istnieje jako całość. Rozdzielenia na czas i przestrzeń dokonuje nasz mózg, który stara się nasze doznania uporządkować, żebyśmy mogli je ogarnąć rozumem. Stąd bierze się ów podział na te dwa pojęcia.

P: Ale dalej nie wiemy, dlaczego u różnych ludzi to – jak pan określił – uporządkowanie faktów przebiega w ten sam sposób.

U: Nasz umysł nie jest częścią naszego ciała, organizmu. Nie, to my, nasze fizyczne jestestwo jest częścią ogólnego stanu ducha, który tłumaczymy sobie jako rozum, umysł. Gdyby było inaczej, to większość osób wierzących Boga, w nadprzyrodzony byt, w ponadnaturalny stan, obojętnie, jak byśmy to nazwali, nie liczyłaby na dalszą egzystencję po śmierci. Bez własnego ciała, ale z zachowaniem umysłu.

P: A pan? Wierzy pan w Boga, w życie po życiu?

U: Przecież to pana w ogóle nie interesuje. Zadaje pan to pytanie, ponieważ potrzebuje pan czasu, żeby pozbierać myśli. Bo nikt inny jeszcze z panem tak nie rozmawiał.

P: W porządku, widzę że rozmowa schodzi na boczny tor. Niemniej wrócimy jeszcze do tego wątku, ponieważ...(teraz rzeczywiście szuka czegoś w swoim notesie) Tak, zaczęliśmy od pojęcia historii, ponieważ sądzę, że właśnie zainteresowanie akurat tą dziedziną zapoczątkowało ciąg wypadków, które doprowadziły pana do realizacji powziętego zamiaru. Sądzę, że co do tego jesteśmy zgodni?

U: (wzrusza ramionami) Proszę tak sądzić.

P: Chciałbym w takim razie pana zapytać, dlaczego jeden wybrany fakt historyczny może być przyczyną łańcucha zdarzeń, które skutkują takim a nie innym efektem. Pan wie, o co mi chodzi, ponieważ w tym konkretnym przypadku to właśnie pan...

U: Myli się pan.

P: Ale to właśnie pan zapoczątkował...

U: Nie, nie to miałem na myśli. Myli się pan, jeśli chodzi o przyczyny i skutki. Według mojej definicji historii takie pojęcia nie istnieją. Istnieją tylko wybrane punkty czasoprzestrzeni powiązane ze sobą pewną funkcją. Jej przebieg określa to, co pan pojmuje jako ciąg zdarzeń.

P: W takim razie, idąc tym tropem, nikt nie może ponosić odpowiedzialności za zdarzenia, popełnione czyny, ponieważ są one jedynie, jak się pan wyraził, punktami w funkcji czasoprzestrzeni. Czy tak mam to rozumieć?

U: Może pan to rozumieć, jak pan chce.

P:(kiwa głową)Wie pan, przyznam, że trudno się z panem rozmawia. Niestety, musimy przeprowadzić tę rozmowę ze zrozumiałych względów. Byłbym panu wdzięczny, gdyby spróbował pan odpowiadać, używając standardowych pojęć i wyrażeń. To ułatwi nam komunikację. Dobrze?

U: Przecież to jest bez sensu. Pan mnie pyta o jakieś zdarzenia, ja panu odpowiadam, jak ja to widzę. Pan jednak nalega, żebym zmienił mój punkt widzenia, bo tak będzie łatwiej sobie przyswoić moją wypowiedź. Zadaję sobie pytanie: po co w takim razie tutaj siedzimy i rozmawiamy? I – jak do tej pory – jest to rozmowa o niczym. Jeżeli chce pan wyciągnąć ode mnie jakieś informacje, to pan musi się do mnie dostosować, do moich wypowiedzi, a nie odwrotnie.

P: Proszę się nie denerwować, damy jakoś radę. Ale powtórzę moje pytanie: czy uważa pan, że nikt nie musi ponosić odpowiedzialności za swoje czyny, ponieważ jego linia życia jest z góry zdefiniowana jako funkcja w tak zwanej czasoprzestrzeni?

U: Ludzie zawsze byli pociągani do odpowiedzialności, czy sobie na to zasłużyli, czy nie.

P: Zawsze?

U: Mówi coś panu pojęcie predestynacji?

P: Coś mi mówi.

U: Predestynacja, przeznaczenie. Koncepcja teologiczna znana już w średniowieczu. Zakłada ona, że Bóg, jako istota doskonała i wszechwiedząca, od początku wie, kto jest skazany na potępienie, a kto jest przeznaczony do życia wiecznego. Tak to rozumiał między innymi Augustyn z Hippony.

P: Aha. A pan jak to rozumie?

U: Ja przytaczam tylko fakty. A faktem jest, że predestynacja, oczywiście w wymiarze religijnym, zakłada to, o czym mówiłem: życie składa się z pojedynczych zdarzeń, na które nie mamy absolutnie wpływu. A jeśli nie mamy na nie wpływu, nie możemy być za nie pociągani do odpowiedzialności. Myśląc w kategoriach wierzeniowych, nie oznacza to nic innego jak odgórne przeznaczenie do szczęścia lub potępienia. Niezależnie od naszych czynów.

P: Chyba pan to sobie zbyt łatwo upraszcza. Ja to rozumiem w ten sposób, że predestynacja zakłada niebo bądź piekło od samego początku, i to niezależnie od naszych czynów, ale same czyny, pojęte jako zdarzenia, są wplecione w pewien związek przyczynowo-skutkowy następujących po sobie zdarzeń.

U: Widzę, że pan szybko się uczy. Mówi pan jak Wycliffe.

P: Jak kto?

U: Wycliffe. John Wycliffe, angielski teolog, żył w czternastym wieku.

P: Proszę mówić dalej.

U: Wycliffe żył w Anglii, studiował teologię na Oksfordzie, tam został później profesorem i dziekanem. Był zwolennikiem „władzy opartej na łasce”. Nie znaczyło to nic innego, jak to, że władza udzielana jest z łaski Bożej i powinno się ją utracić, jeśli prowadzi się grzeszne życie. Na przykład takie życie, jakie prowadziła wtedy większość duchowieństwa, a nawet sam papież. Tak więc grzeszny papież nie może być dalej uznawanym autorytetem, a najlepiej, gdyby całe duchowieństwo poddane było władzy świeckiej. Pięknie i idealistycznie. Ale to nierealne.

P: A jaki to ma związek z predestynacją?

U: Co pozostaje wierzącemu człowiekowi, jeśli odrzuci papiestwo jako ostateczne odniesienie do spraw wiary? Dokładnie, Biblia. Tylko Biblia jest wyznacznikiem postępowania człowieka, nie tradycja ustna, nie sakramenty, nie wcielony charakter Kościoła. Wspólnota wiernych ma charakter czysto duchowy, nie instytucjonalny. I ci wierni, którzy w duchowym sensie stanowią Kościół, są częścią jego całości, teraz i potem, po śmierci, bo wspólnota duchowa trwa wiecznie. Czyli są z góry przeznaczeni do zbawienia. W przeciwieństwie do innych, którzy tej łaski nie zaznają i ich przeznaczeniem jest potępienie. Tak to widział Wycliffe kilkaset lat temu.