Czereśnie od Świętej Anny - Michael Sowa - ebook + audiobook + książka

Czereśnie od Świętej Anny ebook i audiobook

Sowa Michael

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Śląska saga, śląskie drogi. Czasem los plącze ścieżki życia. Czasem ktoś mu w tym pomaga…

Mała Lenchen ma analityczny umysł: świetnie liczy i błyskawicznie kojarzy fakty. Kiedy w 1945 roku do jej rodzinnej miejscowości, niedużego śląskiego miasteczka, wkracza Armia Czerwona, jej dotychczasowe życie się kończy. Gdy Lenchen nieco dorośnie, nauczy się – już jako Helenka – że może liczyć tylko na siebie. Zwłaszcza że tajemnicza postać z przeszłości dołoży wszelkich starań, by uprzykrzyć jej życie i niekorzystnie pokierować jej losem. Zaboli nie raz.

Powieść Michaela Sowy ujmuje ciepłym, pełnym zrozumienia spojrzeniem na Śląsk i Ślązaków – przywiązanych przede wszystkim do ziemi, na której się urodzili. To opowieść o walce o niepodległość, o wojnie i o pokoju ustanowionym przez „narzuconych swoich”… O tym, że na krętych śląskich drogach łatwo o poplątane losy. I o tym, że jest czas zemsty i czas przejrzałych czereśni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 21 min

Lektor: Michael Sowa
Oceny
4,2 (54 oceny)
27
13
13
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isgenaroth
(edytowany)

Całkiem niezła

W przypadku Czereśni od Świętej Anny zadziałał chyba syndrom drugiej książki? Po Tam, gdzie nie pada spodziewałem się znacznie lepszej lektury. Dostałem zaś nudną obyczajówkę, która interesowała mnie najbardziej na początku lektury i przez jej ostatnie trzydzieści minut. Lektorka - Agnieszka Krzysztoń - także nie przekonała mnie swoją interpretacją. Wszystko w tym audiobooku było jakieś takie nijakie. Wydaje mi się, że to literatura przeznaczona bardziej dla żeńskiej grupy czytelników. Zastanawiam się tylko czy Czereśnie od Świętej Anny są w stanie spodobać się wspólczesnej czytelniczce? Śmiem wątpić. Zatem to powieść przeznaczona dla wąskiego grona osób.
00
Balijka1976

Całkiem niezła

Słuchałam z przyspieszeniem. Nie jest to literatura wysokich lotów. Przyciągnął mnie tytuł. W moim odczuciu jest piękny i nieoczywisty.
00
nodla

Nie oderwiesz się od lektury

"Bo trocha idzie się pogubić w tym bajzlu. Nojpierw Niemce, potym Ruskie, a teraz Poloki. Ciekawe, kto tu bydzie rządzić za rok". Wiele ciekawych i wartych uwagi lektur pojawiło się ostatnio na rynku wydawniczym, których akcja osadzana jest na Górnym Śląsku. Do wyboru czytelnika pozostaje: kryminał czy sensacja, czy też jak w przypadku sagi pt. „Czereśnie od Świętej Anny”, literatura piękna. Jest w czym wybierać. Dzisiaj jednak chciałabym Was namówić na wspomnianą lekturę. Powieść, w której tytułowe owoce mają tu najczęściej niestety cierpki posmak. Tu próżno szukać słodyczy w treści. Mimo tego przyjrzyjcie się tej wielowątkowej i wartościowej prozie. Tu nie tylko historia gra pierwsze skrzypce. Także tożsamość kulturowa i co najważniejsze, ludzie, którzy musieli dokonywać zmian w swoim życiu, a które to wymuszała polityczna emigracja. Na Górnym Śląsku bowiem mieszają się nie tylko języki, ale i rodziny, które niejednokrotnie musiały zapłacić wysoką cenę za to, po której stronie grani...
00
Chilim26

Z braku laku…

Rozczarowanie! Po autorze "Tam, gdzie nie pada" spodziewałam się czegoś więcej. Całkiem ciekawa historia opowiedziana w marny sposób. Styl narracji momentami ociera się o ideologiczną powojenną nowomowę.
00
Epikur46

Całkiem niezła

Dobrze się czyta. Wspomnienia rodzinne kilku pokoleń Ślązaków.
00

Popularność




WARSZAWA 2022

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Michael Sowa, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Bogusława Brzezińska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna

Zdjęcie Michaela Sowy: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67388-46-7 (EPUB); 978-83-67388-47-4 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ I
GWIAZDKI JAK KREW CZERWONE
ROK 1944, WRZESIEŃ

Szybko, szybko, trzeba szybko biec, a do domu jeszcze tak daleko. I koniecznie trzeba patrzeć pod nogi, bo jak się biegnie, to łatwo zahaczyć o wystające tu i tam płyty chodnikowe. Albo potknąć się na dziurze, których w ostatnim czasie jakby przybyło. A wtedy można upaść i pobrudzić fartuch szkolny. Mama by się gniewała. Może nie krzyczała, bo rzadko krzyczy, ale spojrzałaby na swoją jedyną córkę pełnym wyrzutu wzrokiem, a Lenchen nie lubi, kiedy mama tak patrzy. Bo wtedy Lenchen czuje się winna, ale nie z powodu swoich złych uczynków, które mogłyby się nie podobać ani mamie, ani Panu Bogu w Niebie, jak na lekcjach przygotowujących do Pierwszej Komunii mówi ksiądz proboszcz Lange, tylko dlatego, że łamie mamie serce. Lenchen nie ma pojęcia, jak można łamać serce, bo serce jest gąbczaste i nieładnie pachnie (widziała już nieraz, jak mama patroszyła kurę na niedzielny obiad), ale tak mówi tata, a tata wie wszystko, to pewnie i miękkie serce mamy też można jakoś złamać.

Ale teraz nie ma czasu na myślenie o sercu i kurach na obiad, trzeba szybko biec, trzeba szybko znaleźć się w domu, u mamy, u taty, u trójki braci. Trzeba, trzeba. Szybko, szybko. Tak powiedziała Fräulein Kampa, kiedy w środku rachunków zaczęły wyć syreny. Lekcji dzisiaj już nie będzie, wszystkie dzieci mają szybko schronić się do domu. A szkoda, akurat rachunki to taki fajny przedmiot. Lenchen lubi liczyć. Plus, minus, odjąć i dodać. I to nie tylko trzy dodać pięć albo odjąć dwa. Nie, potrafi dodawać i odejmować większe liczby w jednym ciągu, i to w pamięci! Na przykład sto dziewięćdziesiąt jeden dodać pięćset trzydzieści siedem dodać czterysta osiem minus dwieście siedemdziesiąt pięć. No, ile to będzie? Osiemset sześćdziesiąt jeden, ha! Inne dzieci używają do łatwiejszych obliczeń drewnianych liczydeł, ale Lenchen tego nie potrzebuje. Fräulein Kampa sama tak powiedziała. Fräulein Kampa też jest fajna.

Więc Lenchen biegnie ile sił w nogach i uważa, żeby się nie potknąć. Co minutę, albo może i częściej, ryczą syreny, głośno, przenikliwie, uszy puchną, nie można tego wytrzymać. Lenchen wie, że jest wojna, a wojna to bardzo smutna rzecz. Na wojnie umiera dużo ludzi, żołnierze strzelają z karabinów i wybuchają bomby. Tak mówił tata, który wszystko wie, do mamy, kiedyś późnym wieczorem, kiedy Lenchen nie mogła zasnąć, i mimochodem, a może nie mimochodem, podsłuchiwała rozmowę rodziców. Wszyscy bali się wojny, o której każdy codziennie mówił, ale w Groß Strehlitz, w jej rodzinnych Strzelcach, nikt nikogo jeszcze nie zabił i nikt do nikogo nie strzelał z karabinu. I jeszcze żadna bomba nie wybuchła. Jeszcze. Bo głośne syreny nie zwiastowały, nie mogły zwiastować niczego dobrego.

Dlatego trzeba szybko biec, żeby w razie czego być w domu, w swoim domu. Patrzeć pod nogi, uważać. Płyty chodnikowe układają się w przesuniętą kratkę, trochę podobną do tej narysowanej kredą na betonie przy trzepaku do gry Himmel und Hölle, czyli w klasy. Lenchen lubi grać w klasy, kiedy się skacze na jednej nodze, czasem na dwóch, ale uważać trzeba, żeby stopą nie dotknąć linii ograniczającej poszczególne pola. Wtedy koniec skakania i kolej na następnego, a raczej następną, bo jeszcze nie widziała chłopca uczestniczącego w tej grze. Chłopcy mają swoje gry i zabawy, które często kończą się bójką, a potem siniakami na skórze. Lenchen lubi grać w klasy ze swoją przyjaciółką Ingą, ale tamta w zeszłym tygodniu próbowała oszukiwać. Twierdziła, że rzuciła już trójkę, ale Lenchen wie, że to nieprawda. Ominęła trójkę, żeby prowadzić. Lenchen potrafi liczyć, ha, ha, i to nie tylko do trzech. Dlatego Inga nie jest już jej przyjaciółką, to znaczy może jeszcze jest, ale nie taką najlepszą, przynajmniej na razie.

Ciekawe, czy uda się tak biec, żeby stopy nie dotknęły krawędzi płytek. Lenchen postanawia policzyć sobie jeden punkt ujemny za każdy błąd. Jeśli będzie ich więcej niż dziesięć, pomoże dziś mamie w sprzątaniu po obiedzie, pozmywa talerze i sztućce i wytrze je do sucha czystą ściereczką w niebieskie kratki... Hmm, to może dopiero od dwudziestu punktów. Albo od dziesięciu, ale bez wycierania, tylko pozostawi je na ścierce, żeby same obeschły. Ale mama mówi, że lepiej powycierać, bo inaczej na porcelanie zostają zacieki, które później trzeba ponownie przecierać na sucho, bo to wstyd komuś pokazać, gdyby akurat przyszedł w gości. A może się zdarzyć, że zawita do nich ciocia Greta. Ciocia jest siostrą mamy, ale bardzo młodą, ma dopiero dwadzieścia lat, długie warkocze jak Lenchen i lubi bawić się z nią w różne gry, na które mama nigdy nie ma czasu, albo może i nie chce. W klasy też już grała.

Raz, dwa, trzy, jak na razie żadnego punktu ujemnego. A biec trzeba szybko, bo syreny znowu się rozwyły, straszny hałas wokół, tu i tam czasem przemknie jakiś człowiek, ale Lenchen nie rozgląda się, bo przecież wzrok utkwiony ma w ziemię. Cztery, pięć, brązowe półbuciki sprawnie skaczą w środek chodnikowych kwadratów, jeszcze nie nastąpiły na linię. Szybko, szybko. Ciekawe, czy Inga też dałaby radę w takich okolicznościach?

– Halt, mein Fräulein![1]

Lenchen staje jak wryta. A niech to, już jeden punkt na minusie! Podnosi głowę. Tak, jest już na Hindenburgplatz, który kiedyś, kilka lat temu nazywał się Neuer Ring, czyli Nowy Rynek. Tak twierdził, wszystko wiedzący, tata. Pozmieniali nazwy wszystkich ulic, tak że zrobił się niemały bałagan, mówił. Lenchen nie wie, kim są oni, ci zmieniający nazwy, ale w sumie jest jej to obojętne. Jej imienia, Helene, Helenchen, a najlepiej Lenchen, nikt nie zmienił i tak jest dobrze.

– Schnell, szybko do bunkru! Amerykańskie bombowce są już nad Opolem.

Dopiero teraz zauważa ubranego w szary mundur Luftschutzu policjanta. Stoi oddalony jakieś pięćdziesiąt kroków (kroków Lenchen, ma się rozumieć, czyli nie tak daleko) przy otwartym wejściu do podziemnego schronu, w którym co kilka sekund znika w pośpiechu jakaś osoba. Luftschutzer wymachuje gorączkowo rękami i co chwila spogląda niespokojnie w górę, zapewne wypatruje tam samolotów, czy aby nie pojawił się już któryś z nich nad miastem. Lenchen też podnosi głowę, ale żadna nieproszona plamka nie skaziła jeszcze błękitu wrześniowego nieba.

– Do schronu, do schronu, szybko, nie ma czasu! – woła tamten.

Lenchen zastanawia się. Ale krótko, bo czasu rzeczywiście brak. Znajduje się na Neuer Ring, do domu na Oppelner Straße jest jeszcze dobry kawałek. Podjęcie decyzji przychodzi więc łatwo.

– Herr Polizist, ja mieszkam tuż obok, to jakieś pół minuty drogi, niech mi pan pozwoli wrócić do domu. – Wygięcie ust w podkówkę i zagranie smutnych oczu przychodzi jej niezwykle łatwo.

– Obok? Gdzie mianowicie?

– Na... – Lenchen obraca się, żeby wyglądało na to, że chce pokazać swój dom, ale w rzeczywistości musi krótko pomyśleć, jak się nazywa ulica biegnąca od hotelu w kierunku dzielnicy Adamowitz. Tak, zawsze była niezłą aktorką, jak mówi tata. – Na Gundrumstraße, zaraz za rogiem.

– Zmykaj, mała, szybko do domu, i schowaj się w piwnicy. Tam znajdziesz swoich, bo już na pewno się ukryli. Szybko!

Tak jest, szybko, nie ma czasu.

Lenchen bierze nogi za pas i już nie myśli o grze w klasy, ani o Indze. Przemierza plac i kasuje mnóstwo punktów ujemnych, ale kogo to teraz obchodzi? Syreny wyją, na ulicach niemal pusto, a do domu jeszcze, jeszcze daleko. Gundrumstraße zostaje w tyle, Lenchen nie ogląda się za siebie, ma nadzieję, że Luftschutzpolizist przy schronie nie patrzy za nią i nie widzi, że skłamała. Bo może zna rodziców i poskarży im, a wtedy będzie musiała się tłumaczyć. Lenchen nie lubi kłamać, ale czasem kłamstwo jest potrzebne. Akurat tata tak nie twierdzi, tata mówi, że trzeba zawsze mówić prawdę i być uczciwym wobec innych. Może jednak tata nie jest taki wszechwiedzący?

Już jest na Alter Ring, już w oddali widać spiczastą wieżę ewangelickiego kościoła, już widać wciąż jeszcze zielone korony drzew strzeleckiego parku. Lenchen pędzi, ktoś w bramie mijanego budynku woła, żeby ukryła się, bo zaraz będą spadać bomby, bo zaraz będzie ogień i dym i nie można będzie oddychać. Lenchen już teraz brakuje tchu, ale do domu jeszcze kawałek, chociaż coraz bliżej, już zza załomu wyłania się szara fasada trzypiętrowej kamienicy, jest, stoi. Lenchen widzi, że okno pokoju gościnnego na drugim piętrze, gdzie mieszka rodzina Gralików, czyli jej rodzina, jest szeroko rozwarte. Jakże to, czyżby mama akurat sprzątała? Dzisiaj? Mama zawsze wietrzy mieszkanie, kiedy myje podłogę, bo wtedy szybko schnie. A może to nie mama, może okno samo się otworzyło, bo przecież, jak mówił Polizist, wszyscy z domu mają schronić się do piwnicy.

Do piwnicy, do domu, już zostało tylko kilkanaście, kilka metrów, szybko, szybko, nie ma czasu, już jest brama na wpółotwarta, już jest dom, a jak jest dom, to jest bezpiecznie, wszystko jedno, czy na niebie latają amerykańskie samoloty, czy nie...

Najpierw wszystko się zatrzęsło, jak gdyby jakaś ogromna, niewidzialna ręka szarpnęła budynkiem. Gdzieś rozległ się brzęk tłuczonego szkła, gdzieś coś zatrzeszczało. A ułamek sekundy później rozległ się rozrywający uszy, niewyobrażalny huk.

ROK 1927, CZERWIEC

Na przejściu granicznym w Reptach nie było tłoczno o tej porze. To mogło wróżyć dobrze i źle.

Po polskiej stronie odprawa przebiegała dosyć rychło. Strażnik rzucił pobieżnie okiem na dokumenty trzech młodych mężczyzn, po czym rutynowo przystawił dwa palce do czarnego daszka okrągłej czapki. Szlaban w górę, można było przepchać rowery parę kroków dalej i tym samym znaleźć się już w Niemczech.

A tu już kontrola nie szła tak szybko. Wysokiego, niemal na dwa metry, oficera Zollgrenzdienstu nie interesowały zbytnio wymięte papiery stwierdzające tożsamość podróżnych. Jego uwaga koncentrowała się raczej na zawartości brezentowych plecaków, którymi byli po jednym objuczeni.

– Hierher, bitte![2] – Z kamienną twarzą wskazał na stojący przy strażnicy ogromny dębowy stół. Adam spojrzał na Pawła, co ten zrobi. Ale organizator ich wyprawy, który przewidział decyzję wartownika, lekko kuśtykając, już prowadził rower na stronę. Adam z Konradem niemrawo podążyli za nim. Przejazd przez granicę przeciągnie się nieco.

Paweł jako pierwszy zrzucił swój tobół na blat. Rozwiązał rzemyki i – ostentacyjnie ziewając – odsłonił wnętrze. Konrad i Adam poszli jego śladem, nie zdobyli się jednak na żadne teatralne gesty.

– Hmmm... – Urzędnik przystawił nos do plecaka Pawła i zrobił głęboki wdech. – To mi tu nieźle pachnie. – Zaciągnął się jeszcze raz intensywnym aromatem. – Śląska? – zapytał.

– Śląska, i do tego dwa razy wędzona.

Twarz Zollgrenzdiensta jakby złagodniała.

– Wiecie, że to nielegalne?

– My wszystko wiemy – odparł Paweł. – Zawsze wiemy.

Pozostała dwójka milczała, obserwując niepewnie zaistniałą sytuację.

– Ile tego macie zusammen?

– Zusammen, czyli razem, jest tego pięć, może sześć kilo, z tego dla was obywatelu pół kilo. Jak zawsze – dodał Paweł.

Celnik nic nie odpowiedział. Wyprostował się i rozglądnął wokół. Od polskiej strony nie nadjeżdżał żaden pojazd. Polski strażnik przysiadł na zydlu, kurzył skręta i patrzył w przeciwną stronę. Może nawet rozmyślnie. Po stronie niemieckiej, na Gleiwitzer Straße, też było spokojnie. Ruch zacznie się dopiero po południu, jak będą wracać z okolicznych targowisk po jednej i drugiej stronie. Odchrząknął.

– Wißt ihr[3]... – przygryzł wargi. – Hauptkomisarzowi urodziło się piąte dziecko. Będą chrzciny. Pół kilo to trochę za mało...

Paweł też przygryzł wargi. Czyżby Niemiec stawał się coraz bardziej bezczelny? Chłopcy byli świadomi układu, który Paweł miał z nim już od roku – że za każdym razem, jak będzie przemycał wędlinę na handel po drugiej stronie granicy, jedno pętko przypadnie strażnikowi. Paweł wiedział, kiedy tamten ma służbę i swoje wypady na drugą stronę granicy zawsze dopasowywał do harmonogramu Niemca.

– Ile wy macie? – zwrócił się do dwóch pozostałych.

– Nic – odparł Konrad.

– Nic – odparł Adam.

– Jak to nic? – Paweł nie ukrywał złości. – To co sobie myśleliście, że was na wycieczkę do Niemiec zabieram?

– Przepraszam, Paweł, nie wiedziałem, że trzeba było zabrać ze sobą na handel – wymamrotał Konrad. – Mówiłeś tylko, że jedziemy odwiedzić te dwie dziewczyny nad Odrą.

Adam nie usprawiedliwiał się przed Pawłem. W ogóle nie miał ochoty na tę wyprawę. Podobno Paweł poznał na odpuście w Piekarach dwie siostry, Ślązaczki skądś spod Opola. I kiedy przekomarzał się z nimi przy swoim straganie, jedna z nich, ta starsza, szczególnie wpadła mu w oko. Tak przynajmniej twierdził Konrad, Pawła kuzyn, a Adama kolega z sąsiedniego familoka. No to Paweł postanowił odwiedzić je podczas jednego ze swoich następnych „handlowych wypadów na Zachód”, jak mówił. A że siostry były dwie, to dokooptował do swego projektu, wpatrzonego w niego jak kocur w szpyrkę, kuzyna Konrada. „Żeby była równowaga”, jak mówił. Ale chyba tak bardzo mu na tej równowadze nie zależało, skoro przystał na towarzystwo jeszcze jednego kompana, Adama właśnie. Adam akurat naprawiał drzwi komórki na podwórku, kiedy podszedł Paweł i zapytał, czy ma rower, na chodzie, ma się rozumieć, bo jego akurat złapał gumę, a czasu na naprawę nie było. I czy jest w posiadaniu w miarę dużego plecaka. Adam miał akurat dwa sprawne rowery i jeden sprawny plecak, więc Paweł bez mrugnięcia oka przystał na propozycję kuzyna, żeby zabrać kolegę. Tak po sąsiedzku i za wypożyczenie roweru.

A Adam też na to przystał, bo oprócz łatania usterek dla sąsiadów za miskę wodzionki albo kawałek kołocza i tak nie miał co robić. Kryzys się nasilał po obu stronach granicy, kopalnie – także tę, w której przepracował z Konradem blisko rok – zamykano na nieokreślony czas, ludzie głodowali, a o lepszej przyszłości jak na razie można było tylko pomarzyć. Jedyną pamiątką z gruby były cztery funty „Lukaschika” – szarego mydła w podwójnej kostce, właściwie przeznaczonego do prania, ale dobrze dającego sobie również radę z szorstką skórą strudzonego po dziesięciogodzinnej szychcie górnika. Adam, jako chłopiec do wszystkiego, miał akurat dostarczyć do łaźni przydział na cały miesiąc, kiedy syreny obwieściły nagły koniec szychty. Wraz z ponad setką pozostałych, zamiast w przebieralni, znalazł się w jednej niemal chwili na bruku. W przenośni i dosłownie.

Westchnął. Pokazał celnikowi wnętrze swojego plecaka, które tamten przeszukał, ale raczej nie znalazł w nim nic wzbudzającego podejrzenie, bo machnął wolną ręką (w drugiej trzymał już spore zawiniątko z wiadomą zawartością), w ten sposób każąc im odjechać. Trzech chłopaków popedałowało wzdłuż prostej jak strzała ulicy w kierunku Gliwic. Paweł klął na czym świat stoi, bo nie tak wyobrażał sobie odprawę na Grenzübergang w Dramataler Wald[4]. Wtórował mu swoimi pieronami Konrad, acz nie tak gromko, i jakby z opóźnieniem. Adam podążał za kuzynami na swojej nie najnowszej patrii jakieś trzy metry dalej. Pomyślał, że jednak trzeba było zostać w Tarnowskich Górach i poświęcić czas na porządne wyczyszczenie pieca, który zaczynał już nieźle kopcić. Na kominiarza matki nie było stać.

Za Gliwicami, które ominęli, kierując się na Łabędy, można było już dostrzec różnicę pomiędzy czarnym a zielonym Śląskiem. Okolica wokół Pławniowic obfitowała w pola i lasy, nozdrza łaskotał zapach świeżo skoszonej trawy, a nie cuchnące wyziewy hutniczych kominów i natarczywa woń węglowego pyłu.

Chyba właśnie tego smrodu zabrakło Pawłowi, ponieważ zarządził pauzę, żeby można było zakurzyć. Już od dwóch godzin byli w drodze, podróż mijała bez zakłóceń, trasa pod wałem wzdłuż Klodnitz-Kanal przebiegała mniej więcej na jednym poziomie. Czas więc najwyższy na zaczerpnięcie głębokiego nikotynowego oddechu.

Chłopcy zatrzymali się na skraju zagajnika. Rzucili rowery w upstrzoną karminowymi makami, wysoką na niemal metr trawę, płosząc przy tym parkę derkaczy. Sami usiedli w cieniu rozlazłych brzózek wyciągając nogi. Paweł wyjął z kieszeni plik egipskich, wydostał jednego papierosa dla siebie, po czym rzucił paczkę do Konrada i Pawła. Zapalili. Przez chwilę milczeli, zaciągając się mocnym aromatem.

– Jak daleko jeszcze? – odezwał się w końcu Konrad i splunął w bok. Widocznie nie był przyzwyczajony do mocnego tytoniu.

Paweł wyłożył się w trawie, naciągnął płową cyklistówkę tak, że daszek dotknął wyzierającego z ust papierosa. Wziął go między palce i strzepnął popiół.

– Już niedaleko, połowa drogi za nami.

– Czyli do Opola już niedużo zostało?

– Do Opola zostało dużo, ale tam nie jedziemy.

– A to dobrze. Wiesz, gdzie jechać, a to najważniejsze.

– To gdzie to w końcu jest? – zapytał Adam, któremu podlizywanie się Konrada szło już na nerwy.

– Paweł dobrze orientuje się w terenie, nie bój się. – Konrad jeszcze raz splunął.

– To taka mała wioska... Za Annabergiem. Do Odry niedaleko.

Za Annabergiem. Górą Świętej Anny. Adam znał to miejsce. Z klasztorem, kościołem, kapliczkami kalwaryjskimi. Dokąd cały Śląsk pielgrzymował na liczne odpusty, procesje i święta, modlił się i targował, chcąc kupić kolorowego lizaka dla dzieci czy napić się chłodnego steinitz we wszystkich okolicznych językach. Po niemiecku, polsku, czesku. Po śląsku. To miejsce przyciągało jak magnes ludzi z wszystkich stron. Ale teraz, jeśli cel ich podróży znajdował się za Annabergiem, to znaczyłoby, że muszą najpierw przez niego przejechać. Przez górę. Na rowerach.

Odwrócił głowę do Pawła.

– Ten podjazd pod Annaberg wcale nie jest taki łatwy.

Paweł widocznie skończył już palić, bo na miejscu papierosa pojawiło się w jego ustach wyrwane źdźbło trawy. Czapkę dalej miał naciągniętą na oczy. Ziewnął przeciągle, co udzieliło się natychmiast Konradowi.

– Nie jest łatwy. I dlatego nie będziemy w ogóle pod niego podjeżdżać.

– Tylko?

Paweł ziewnął ponownie. Konrad akurat patrzył w przeciwną stronę, obserwując z na pół rozdziawioną gębą, czerwieniącą na horyzoncie zamkową wieżę posiadłości von Ballestremów. Nie wiedział więc, że należałoby ziewnąć jeszcze raz.

– Tylko ominiemy Annaberg od strony Poręby. A potem to już... – Tu Paweł wykonał gest ręką, który miał znaczyć „prosto jak strzała”.

– Paweł się zna na tych okolicach jak mało kto. – Konrad nie przestawał patrzeć w kierunku Pławniowic. – Powiedz, Paweł, jak to było w maju tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego.

Maj tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego. Adam nadstawił uszu.

– Konrad, daj spokój, stare dzieje.

– Paweł zna każdy kamień, każdą dróżkę na Annabergu. – Konrad nie zamierzał dać spokoju.

– Naprawdę byłeś tam wtedy z ludźmi Korfantego? – Adam skończył palić i przydusił peta, po czym pociągnął głęboki łyk wody z aluminiowej menażki.

Paweł znów ziewnął.

– No cóż, byłem... młody. Szesnaście mi było. Wszyscy szli, to i ja poszedłem.

Konrad i Adam zamilkli, czekając na dalszy ciąg opowieści, ale Pawłowi się nie spieszyło. Może nie wszystko pamiętał, a może i nie chciał przypominać sobie wydarzeń sprzed sześciu lat.

– Strzelać byle kto potrafi i w gębie każdy pierwszy – odezwał się po dobrej minucie. – Ale jedyne, co się liczy, czy podczas wojny, czy nie, to jest mieć łeb do interesów. Jedźmy dalej, bo jeszcze kawał drogi przed nami.

Cała trójka wsiadła na rowery, każdy spiął klamrą prawą nogawkę. Ruszyli w kierunku zachodnim, na Ujazd.

– Ale Konrad ma rację – rzucił jeszcze Paweł. – Świętej Anny nie sposób zapomnieć.

Kiedy po niemal czterech godzinach podróży przejechali za Zdzieszowicami tory linii kolejowej, oczom ich ukazał się cel wyprawy. Niecały kilometr przed nimi leżała Rozwadza, mała wioska u podnóża Góry Świętej Anny, licząca może trzydzieści chałup, których kryte gontem dachy tu i ówdzie wyłaniały się pomiędzy topolami rozsadzonymi po obu stronach gościńca. Chłopcy zatrzymali się. Czuć było w powietrzu napięcie.

– To już tu? – zapytał Konrad.

Paweł przetarł dłonią spocone czoło i wyjął z kieszeni pomiętą kartkę. Przyjrzał się jej.

– To tu. Mam adres... Hm... Nic tu nie stoi, tylko to, że dom znajduje się na głównym zakręcie wprost naprzeciwko gospody.

– No to w przypadku kosza zawsze jest jeszcze jakaś możliwość, żeby... – Konrad chciał zażartować, ale Paweł mu przerwał:

– Zamknij się w końcu!

Konrad natychmiast się zamknął. Adam też się nie odzywał, tylko próbował ogarnąć wzrokiem osadę. Rzeczywiście – pięknie tu było. Wioska, jak zresztą cała okolica, tonęła w zieleni. Zagrody otoczone sadami, na pastwiskach pasły się krowy. Sielanka. Mógłby tu żyć.

– Jedziemy.

Ostatnie pięć minut na rowerach trzech młodzieńców przebyło w całkowitym milczeniu.

Faktycznie, na zakręcie, przed karczmą „Sojka”, znajdowało się średniej wielkości domostwo. Parterowy pobielany wapnem budynek ze stromym dachem otaczał wysoki na półtora metra smołowany, żerdziowy płot z furtką. Za nią kamienny chodnik prowadził do równie czarnej altany, w której cieniu widniały na wpół uchylone drzwi, tak samo czarne jak sztachety przed domem.

Czyżby gospodarze oczekiwali ich wizyty?

Chłopcy zeszli z rowerów, oparli je o parkan i stanęli niepewnie przed furtką. Paweł, zawsze przywódczy i wiedzący co powiedzieć, teraz nerwowo tłamsił czapkę zdjętą z głowy. Konrad nie miał czapki, więc miętosił tylko róg swojej koszuli, patrząc bacznie na kamrata, jaki tamten uczyni następny krok.

Ale następny krok uczyniła postać, która właśnie ukazała się u wejścia. Postawny mężczyzna, około czterdziestki, niemal dwa metry wzrostu, w czarnej, a jakże, zamszowej kamizelce i sztruksowych ciemnych spodniach, o twarzy nie wróżącej nic dobrego. Na pewno ojciec tych dwóch panien, do których ciągnęło Pawła. I Konrada. Stali teraz jak wryci i nie byli w stanie wykrztusić słowa, kiedy groźna sylwetka przybliżyła się do furtki. Przenikliwy wzrok lustrował twarz to Pawła, który zapomniał chyba, po co tu przyjechał, to Konrada, który chyba zdążył już narobić w gacie.

– Cześć, Poloki – odezwał się mężczyzna, głosem przypominającym dudnienie armaty.

Cisza.

Adam, który pozostał nieco w tyle, podszedł dwa kroki, odsunął zamarłych kompanów i stanął oko w oko z jegomościem.

– Cześć, Niymiec. Adam Gralik z Tarnowskich Gór. Wuszt my wom przywieźli.

Twarz gospodarza domu przez pięć sekund ani drgnęła. A potem obaj stojący naprzeciw siebie mężczyźni wybuchli szczerym, gromkim śmiechem.

ROK 1945, STYCZEŃ

Piwnica to złe miejsce. Kiedy wchodzi się z ulicy do kamienicy, trzeba najpierw przejść po prawej stronie obok ciemnej jamy, w której znikają prowadzące w dół betonowe schody. I nieustannie zionie stamtąd przenikliwym chłodem. Lenchen zawsze omija to miejsce żwawym krokiem, kiedy wraca do domu albo kiedy wychodzi z domu. W dwie sekundy przemierza krótki korytarz na parterze, żeby potem znaleźć się na schodach prowadzących do mieszkania, albo odwrotnie – od schodów do bramy na ulicę.

Ale piwnica jest potrzebna w każdym domu. W piwnicy schowane jest drewno i węgiel na zimę. Gdyby nie było piwnicy, trzeba by go trzymać... no gdzie? W kuchni? W pokoju? Rodzice Ingi, która mieszka dwie ulice dalej, trzymają węgiel w komórce na podwórku. Komórka zamykana jest na dwie siermiężne kłódki, żeby nikt go nie ukradł, tak twierdzi Inga. Poza tym tata Ingi trzyma tam dwa króliki, a może trzy, Lenchen nie jest pewna. A króliki też można ukraść, bo mają takie mięciutkie futerko i bije od nich zawsze ciepło. Lenchen kilka razy karmiła je z Ingą trawkami, pałaszowały jakby nigdy w życiu nic nie jadły. Ale trzeba przy tym uważać, jak mówi koleżanka, trzeba podawać im tylko długie źdźbła, bo inaczej mogą odgryźć palec. Lenchen nie może sobie wyobrazić siebie bez palca u ręki, lewej czy prawej. Na pewno głupio by to wyglądało – mieć tylko cztery palce, zamiast pięciu, wszyscy wkoło by się z niej śmiali. No i na pewno by bolało.

U nich na podwórku jednak nie ma komórek, więc miejsce węgla jest w piwnicy. W piwnicy jest też regał z wekami, które zawierają pyszności. Lenchen wie, bo nieraz patrzyła, jak mama zagotowuje powidła, kompoty i inne czary w dużych słoikach z grubego szkła. Czasem jej pomagała, ale tylko z odmierzaniem cukru do słoików. Duży słoik dwie łyżki, mały słoik jedna. Czasem, kiedy mama nie widziała, Lenchen wsypywała trochę więcej cukru do słoików z czereśniami, które uwielbia ponad wszystko i lubi słodkie. Ostatniego roku, może dwa lata wcześniej, nie było cukru w ogóle. Tata skądś przyniósł małą torebkę brunatnych, posklejanych grudek, mówił, że to cukier z Lagru, gdzie musiał się teraz co chwila meldować. Lenchen miała okazję się przekonać, czy to rzeczywiście był taki brudny cukier, bo rodzice słodzili nim jedynie herbatę, i to tylko w niedzielę. Nie był. Przynajmniej smakował nie tak samo, jak kiedyś, kiedy jeszcze wojny nie było.

Dlatego teraz piwnica jest tylko i wyłącznie złym miejscem. Miejscem z węglem i niesłodzonymi kompotami i przetworami. Lenchen jej nie lubi, ale cóż począć, musi w niej co chwila przebywać. Na szczęście nie jest sama. Mama zawsze trzyma ją za rękę, a kiedy rozlegnie się wybuch, najpierw kurczowo ściska dłoń Lenchen tak, że aż boli, a potem żegna się i mówi „Pod twoją obronę uciekamy się...”. To jest po polsku, mama zawsze modli się w tym języku. Lenchen zna parę słów po polsku, bo tata, jak był chłopcem, mówił po polsku. I babcia Marta, która już jest stara, i rozumie tylko polski. Lenchen ją bardzo lubi, bo babcia zawsze jak ich odwiedzała przywoziła karmelowe tsukerki. Ale babci dawno, dawno już nie widziała. Może jak już przestaną zrzucać bomby, to się znowu spotkają?

Tak więc mama co chwila zaciska dłoń na dłoni Lenchen. Lenchen już nieraz miała łzy w oczach, ale nie z powodu strachu, tylko od bólu. Lenchen nie musi się niczego obawiać, bo jest z mamą i tatą, i starszymi od niej braćmi: Willim, Reinholdem i Jürgenem. Nie jest sama, więc co może się jej złego w tym złym miejscu przydarzyć?

Poza nimi jest jeszcze ciocia Greta, ale nie wiadomo, dlaczego tata i Herr Janitsch ukrył ją i Magdę Janitsch, córkę Herr Janitscha, między ścianą a deskami składowiska z węglem. Jeszcze przedtem kazali obu dziewczynom ubrudzić twarze miałem węglowym, fe! Ciocia Greta od razu posłuchała, ale Magda próbowała protestować. Wtedy Herr Janitsch zaczął na nią krzyczeć, Lenchen jeszcze nigdy nie widziała go tak zdenerwowanego. Wtedy Magda zaczęła płakać i też wysmarowała twarz i szyję węglem. Od tego jej łzy zrobiły się czarne jak smoła i zabrudziły jej zielony sweterek, ale ten i tak już na pewno był brudny, bo w końcu obie ukryły się w tym ciasnym miejscu, a ono przecież do najczystszych nie należy.

Lenchen nic z tego nie rozumie.

Piwnica, to złe miejsce, jest pełna. Oprócz rodziny Gralików, czyli mamy, taty, braci, no i cioci Grety, którą w sumie można chyba też do rodziny zaliczyć, są jeszcze Janitschowie z pierwszego piętra, z córką Magdą w zielonym, acz pobrudzonym sweterku, ich piętnastoletni syn Markus, który chodzi już do gimnazjum na Krakauer Vorstadt i który wypożycza Williemu książki. Podobno ma ich w domu cały regał. A Willi, jej najstarszy brat, bardzo lubi czytać, nie tak jak Reinhold albo Jürgen, którzy co chwila drą koszule na podwórku albo w drodze ze szkoły. Już nieraz tata spuszczał im lanie, ale nic sobie z tego nie robili. Poza Gralikami i Janitschami są jeszcze Herr i Frau Wollny. Frau Wollny przypomina jej trochę babcię, tę, która mówi po polsku, ale nie dlatego, że również rozumie ten język, tylko z powodu śnieżnobiałych włosów. Lenchen zastanawiała się kiedyś, czy wszystkie starsze osoby muszą mieć takie włosy. Herr Wollny też ma takie, i babcia z Rozwadzy, i dziadek też. Jak Lenchen będzie starsza, to prawdopodobnie jej włosy też się posrebrzą, ale w sumie to nie będzie miało większego znaczenia, bo już teraz jest jasną blondynką. A Herr Wollny jest głuchy. Może to i dobrze, bo nie będzie słyszał, jak znów coś wybuchnie.

Ale coś tu nie pasuje.

Lenchen nie może sobie przypomnieć, żeby dziś słyszała syreny alarmowe. Dzisiaj nie było nalotu, a mimo to wszyscy domownicy zebrali się w piwnicy. Dzisiaj nad miastem było cicho, ale na twarzach dorosłych pojawił się lęk, którego nigdy wcześniej u nich nie zauważyła.

A mama nie przestaje zaciskać dłoni, co chwila szepcze „Zdrowaś Maryjo...”, ale robi to szybko, gubi słowa, przerywa, znów zaczyna od nowa. I chyba płacze.

Terkot nad nimi był podobny do klekotu bocianów, tylko głośniejszy i trwał dłużej. Lenchen wie, że to karabin maszynowy, który strzela i zabija ludzi. Lenchen się nie boi, bo nikomu nic złego nie zrobiła, więc dlaczego ktoś miałby ją zabić? Ale kiedy słyszy krzyki na górze, krzyki niezrozumiałe, na pewno nie po polsku, bo tak na pewno nigdy babcia nie mówi, więc kiedy słychać te nawoływania, coraz głośniejsze, coraz bliżej, to czuje się coraz bardziej niepewnie. I chyba nie tylko ona, bo chłopcy też tulą się do matki, do taty, tata coś szepce, uspokaja – Lenchen nigdy nie widziała braci w takiej bezradności. Najmłodszy, Jürgen, płacze, chce do domu, chce z powrotem do mieszkania na górze, tata go uspokaja, mówi, że jeszcze nie teraz, że za chwilę. Frau Janitsch spogląda to na męża, to na miejsce za węglem, Herr Janitsch głaszcze ją po twarzy, Markus przeciera oczy, czyżby też płakał? Tylko małżonkowie Wollny zachowują spokój, jakby nic się nie działo. Herr Wollny na pewno nie słyszał krzyków, a Frau Wollny...

Wchodzi ich dwóch. Obydwaj w poplamionych, burozielonych płaszczach, nieogoleni, zapoceni. Na głowach mają takie śmieszne czapki z maleńką czerwoną gwiazdką, ta gwiazdka się Lenchen nawet podoba, bo przypomina jej Boże Narodzenie, którego przed miesiącem tak jakby w ogóle nie było. Ale dawniej bywało i podobna gwiazda, tyle że większa, zdobiła ich choinkę w dużym pokoju, pod którą leżały prezenty. Jednak teraz nie ma świąt, a od tych ludzi, którzy przyszli, bije nieprzyjemny zapach, taki jak od Herr Schulza z sąsiedniej kamienicy, o którym mama mówi, że kiedyś zapije się na amen. Zapach żołnierzy jest jednak jeszcze bardziej intensywny.

Mama ściska dłoń Lenchen, ale Lenchen nie czuje bólu, nie czuje już nic, bo jeden z przybyszy ją ujrzał – podchodzi, pochyla się, zbliża swoją brudną, podrapaną twarz do jej twarzy i patrzy jej prosto w oczy.

Lenchen stoi jak zahipnotyzowana. Nie może się ruszyć, świat wokół niej przestał istnieć. Patrzy w skośne oczy i ogarnia ją przerażenie. Nie dlatego, że dostrzega w nich zło, że czai się w nich groza, że widzi niebezpieczeństwo. Nie, Lenchen przeraża ich pustka. Nicość. Otchłań bezkresna. Patrzy w te pozbawione jakiegokolwiek wyrazu oczy, nie zauważa jak drugi żołnierz coś krzyczy najpierw do taty, potem do Herr Janitscha, grozi karabinem, odwraca się do Markusa, woła „Daj mne swoi czasy, du urr geben!”, nie widzi bezradnego chłopca, który odwraca się do rodziców z pytającym wzrokiem, potem do grożącego mu czerwonoarmisty, nie słyszy, jak wyjękuje „Nein, nie mam zegarka”, nie słyszy, jak pada strzał, nie słyszy krzyku Frau Janitsch ani pozostałych, nie widzi, jak tamten osuwa się po ścianie, pozostawiając na niej czerwoną jak gwiazdka na czapce żołnierza smugę świeżej krwi, nie widzi, nie słyszy, nie czuje, bo zagłębia się w bezdennej pustce, bo nicość w oczach żołnierza wciąga ją coraz bardziej i silniej, nie może temu zaradzić, i przeczuwa, że od teraz, od tej chwili, ta nicość, ten niebyt, szary, bezkresny i przeogromny, wypełniać będzie resztę jej życia.

ROK 1945, STYCZEŃ

Raz, dwa, raz, dwa, mama stawia duże kroki, jakby nie zważała na to, że Lenchen i chłopcy drepczą obok. Co tam drepczą – biegną truchcikiem, bo nie nadążają za dorosłą osobą. Bracia są od niej starsi, więc ich kroki są większe od kroków małej dziewczynki, no i ogólnie chłopcy są bardziej wytrzymali. Przynajmniej tak im się wydaje.

Raz, dwa, raz, dwa. Może to i dobrze, że tak szybko trzeba przemierzać park, bo jest zimno, okropny mróz, a jak się człowiek szybko porusza, to jest cieplej. Tylko żeby się nie zaziębić, mówi mama, zasłonić usta tym brudnym, podziurawionym szalem, który właściwie nie jest szalem, tylko odprutym rękawem swetra taty. Który i tak jest za mały i ciągle się zsuwa, tym bardziej, jak się niemal biegnie, a zziębnięte dłonie trzymać muszą zawiniątko z najpotrzebniejszymi rzeczami. Każdy z nich coś niesie, resztkę ich dobytku, z ich domu, który nie jest już domem, bo spłonął na Oppelner Straße. Domu, którego już nie ma.

Nie ma, nie będzie – czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? Raz, dwa, raz, raz, można pomylić krok na tym śniegu. Po co w ogóle brną przez ten park? Po co to wszystko? Nie ma domu, nie ma szkoły, nie ma hrabiowskiego zamku, który właśnie minęli, wszystko spalone, całe miasto w ruinach, swąd wdziera się do płuc, pali w gardle, choć przecież jest mróz, powietrze jest chłodne, wyciska łzy z oczu.

Co jest celem ich wędrówki? Mama powiedziała, że muszą się udać do Sucholohna, Trockengrund, czyli Suche Łany na południu miasta, bo wojsko paliło i bombardowało centrum, ale przedmieścia z gospodarstwami i zagrodami nie ucierpiały tak bardzo. Dobrzy ludzie na pewno zlitują się nad matką z czworgiem dzieci i dadzą jakieś schronienie. A Pan Bóg w niebie też ich nie opuści.

Pan Bóg jest wysoko w niebie. W niebie, z którego spadały bomby na jej dom.

Raz, dwa, raz, dwa. Prawy but ma dziurę w podeszwie, Lenchen czuje, że przemaka jej wełniana pończocha. Szkoda, bo mama nabyła buty u samego Herr Gabora, który na Alter Ring miał swój warsztat i sklep. Też już na pewno spalony. Lenchen czuje chłód w prawej stopie, ale nie skarży się jak Jürgen, który wciąż popłakuje, albo Reinhold, który marudzi i stęka. Tylko Willi trzyma się hardo i z zaciśniętymi ustami idzie na czele ich małej grupy. Teraz, jak nie ma taty, on ze swoimi czternastoma laty jest najstarszym mężczyzną w rodzinie.

Mama przystaje, chyba męczy ją ta wędrówka. Chłopcy również się zatrzymują, ale Lenchen chce iść dalej, ma dość tego miejsca, tego świata ruin i zgliszczy, gdzie nic nie jest takie, jak kiedyś, i nic już takie samo nie będzie. Nie będzie parku, nie będzie trawy, nie będzie błękitnego nieba.

Więc kroczy dalej, śnieg chrzęści, chrzęszczą ukryte pod nim zeszłoroczne liście, chrzęszczy żwir, odłamane gałązki. Mama woła, wołają bracia, ale Lenchen udaje, że nie słyszy, chce, żeby chrzęst pod jej nogami zagłuszył wszystkie inne odgłosy. Chce iść dalej, chce być sama z tym chrzęstem na śniegu, na chłodzie.

Ktoś łapie ją za ramię, przytrzymuje. Mama obejmuje ją, w jej ramionach jest jakby cieplej, nie czuć tak chłodu; jej płaszcz, choć zniszczony, nadal pachnie domem. Tego, którego już nie ma, ale jest mama, są bracia, są wszyscy razem. Wszyscy oprócz taty.

Więc brną, idą, drepczą dalej, w śniegu, w mrozie. Już widać pierwsze zabudowania, domy są całe, stodoły, obory nienaruszone. Już słychać porykiwanie krów, już czuć swojski odór. Lenchen nigdy nie lubiła zapachu wsi, kojarzył jej się zawsze z nieczystościami, gnojówką. Ilekroć przebywała na wsi u dziadków, bądź przejeżdżała z tatą wśród zagród chłopskich, krzywiła nos i przymykała oczy, a tata się śmiał i mówił, żeby nie udawała wielkiej damy. Ale ona nie musiała udawać, naprawdę nie cierpiała wsi, nie mogła znieść zwierząt domowych i ich woni. No chyba że chodziło o króliki Ingi, ale to inna historia, która raz na zawsze się skończyła.

No więc Lenchen czuje znów ten ostry zapach podstrzeleckiej wioski, ale tym razem nie kręci nosem. Tym razem on przypomina, że coś ze starego świata zostało, coś jest tak, jak było kiedyś, chociaż śmierdzi – a może dlatego właśnie, że śmierdzi? Ten namacalny wprost smród krowiego łajna jest jedyną normalnością wypełniającą rzeczywistość dziesięcioletniego dziecka.

Ktoś woła, stój, zaczekaj, może tu będziemy mogli się zatrzymać. Lenchen odwraca się, widzi mamę dziesięć, dwadzieścia kroków za sobą, widzi jej rozwiane włosy, nieuczesane, skołtunione, matka jest nie do poznania. Kiedyś zawsze dbała o wygląd zewnętrzny, spędzała wiele czasu przy sypialnianej garderobie, nie wyszła z domu, póki nie doprowadziła siebie „do porządku”, co denerwowało tatę, który co chwila spoglądał to na zegarek u kamizelki, to na nianię, która miała zostać z dziećmi, wzruszał ramionami i czekał, bo nic innego mu nie pozostawało. A teraz mama, mimo mrozu bez chustki na głowie, z poczerwieniałą twarzą i przekrwionymi oczami, z trójką chłopców u boku, sili się na uśmiech, próbuje przygładzić włosy i zrobić na gospodarzu, który akurat ukazał się w bramie do obejścia, jak najlepsze wrażenie.

Musi zadzierać wysoko głowę do rosłego mężczyzny z sumiastymi wąsami, futrzaną, pogryzioną przez mole czapką na nieogolonej głowie. Musi prosić. Najpierw opowiada, jak to została sama z czwórką dzieci, kiedy przyszli Rosjanie, do domu, do złej piwnicy... kiedy lała się krew, kiedy zabrali jej męża, no przecież wiecie gospodarzu, Gralik, ten co miał Geschäft[5] na Goldeneck, Złotym Rogu, jeszcze do niedawna, zanim się to wszystko zaczęło. I jeszcze do niedawna kupowała u niego mleko i jaja, właśnie u Herr czy Pana Moysy, bo tak się wielki gospodarz nazywał, więc na pewno sobie Herr czy panie gospodarzu przypominacie, prawda? A potem o mało co by całą rodzinę, pozostałą rodzinę, bo jak wiadomo Herr Gralika już nie było, o mało by nie spalili, bo pijani i rozsierdzeni Rosjanie nie dość, że strzelali do kogo popadnie, to jeszcze na odchodne nocą – nocą! – podpalili całe miasto, ale oni cudem się uratowali, bo przeskoczyli całą rodziną z jednego dachu na drugi, na sąsiednią kamienicę, która na szczęście miała tylko dwa piętra i stała mur przy murze z ich domem, i na szczęście jeszcze – jeszcze! – się nie paliła. Tak więc uszli cudem z życiem, i za ten cud będą Bogu do końca życia dziękować.

I teraz, teraz, dobry panie, albo może i Herr Gospodarzu, szukamy schronienia. Te dzieci i ja, ich matka, bo wszystko spalone, zniszczone, nic nie zostało, zmiłujcie się. Bóg, a na pewno i dobrzy ludzie też Wam to wynagrodzą.

Wielki gospodarz przez cały czas drapie się po głowie, marszczy czoło, widać, że zna całą historię, że wie, co radziecka niezwyciężona armia, co jej żołnierze złachmanieni, brudni i śmierdzący, ale z zawsze na błysk wypolerowaną czerwoną gwiazdą pośrodku żołnierskiego nakrycia głowy, pozostawili po sobie w tym niegdyś niedużym, acz uroczym i świetnie zapowiadającym się powiatowym mieście. Drapie się, ale daje dojść przemarzniętej kobiecie do słowa. A potem rozkłada bezradnie ręce i mówi, że jest mu niesłychanie przykro, bardzo żałuje, ale już ma rodzinę wielodzietną, która schroniła się u niego w stodole, która przyszła wcześniej, jakieś dwie godziny temu. Szkoda, Frau Gralik, może gdyby przyszła najpierw, przed tamtymi, to dałby właśnie jej zakwaterowanie, bo przecież my wszyscy musimy trzymać się razem. Ale niestety, powtarza to słowo jeszcze kilka razy, niestety, nie ma miejsca, niech spróbuje dalej, może jej się poszczęści, takie czasy, mój ty Boże, do czego to doszło.

Mama wyciera z przyzwyczajenia łzy, których wcale nie musi wycierać, bo pozamarzały od razu na policzkach i teraz mienią się różnobarwnie w świetle powoli zachodzącego słońca nad dachami zabudowań. Kiwa głową, że rozumie, że pójdzie, że taki już jej los. Żegna się, mówi „z Bogiem”, obejmuje chłopców ramieniem, chłopcy patrzą, nic nie rozumiejąc, to na nią, to na mężczyznę, to na Lenchen, która stoi parę kroków dalej i przygląda się tej scenie. Lenchen przechyla lekko na bok głowę.

– Ślady – mówi.

W tym momencie nikt nic nie rozumie, ani mama, ani bracia, ani wielki gospodarz, który już był w odwrocie, ale przystanął i obejrzał się, słysząc dziewczęcy głos.

– Ślady – powtarza Lenchen i pokazuje na przyprószony śniegiem plac między chałupą a stodołą.

– Jakie ślady, co ty mówisz, dziecko? – pyta matka.

Wielki Herr, wielki Jaśniepan nic nie mówi, tylko przygryza wargi.

– Nie ma śladów na śniegu. To i dzisiaj nikt do stodoły nie wchodził.

ROK 1945, LUTY

Lenchen lubiła jeździć samochodem. Tata miał dwa, wszyscy mu ich zazdrościli. Mało kto w ogóle posiadał auto, a jak już, to jedno. A tata miał dwa. Jedno rodzinne, bladoniebieski opel kadett. Jak mówił – do jeżdżenia całą rodziną, na przykład do babci, mamy mamy, albo na zakupy do Opola albo nawet do Gleiwitz. Lenchen nie mogła nasycić oczu szerokimi gliwickimi ulicami, z tramwajami i mnóstwem ludzi na chodnikach. Piękne, uśmiechnięte panie w szeleszczących, barwnych sukniach, u boku równie dobrze ubranych, wąsatych panów. Lenchen wiedziała, że kiedyś, jak dorośnie, też będzie nosić taką suknię i przechadzać się po ulicach. Co do panów, to nie była pewna, czy chce mieć jakiegoś u boku, ale to się jeszcze zobaczy.

A drugi samochód, też opel, ale olimpia, szary, był służbowy, tata potrzebował go do pracy. Bo tata dużo jeździł. Czasem prowadził sam, a czasem Alfred, który wykonywał niekiedy również inne prace u nich w domu. Chociaż tata mówił, że sam by wszystko zrobił, bo ma złotą rączkę (mama zawsze przewracała oczami, jak to mówił), ale nie ma czasu.

Lenchen lubiła samochody, ale teraz nie lubi.

Teraz jadą jakimś wielkim, niewygodnym wojskowym pojazdem, w którym nie ma miękkich foteli. Mama z Lenchen i chłopcami zajmują miejsca z tyłu – na twardych, nieheblowanych deskach. Kierowca i żołnierz, który ma tu chyba coś do powiedzenia, zajmują oczywiście miejsca z przodu. Obaj mają czerwone gwiazdki na futrzanych czapach, ale Lenchen wypatrzyła, że ten rozkazujący ma jeszcze drobne gwiazdki na naramiennikach. Obaj palą smrodliwe papierosy, nie takie, jakie palił tata. Obaj milczą. A jak nie milczą, to posługują się takim dziwnym, niezrozumiałym językiem. Lenchen zna trochę polski i śląski, a kiedyś pani w szkole powiedziała, że za parę lat będą się uczyć włoskiego albo francuskiego, bo to tak pięknie – po francusku albo po włosku rozmawiać. Ale ten język to ani polski, chociaż parę słów chyba jest podobnych, ani śląski, na pewno też nie jest to włoski ani francuski.

Lenchen nie lubi już samochodów, i tych żołnierzy z czerwonymi (i nie tylko czerwonymi) gwiazdkami też nie lubi.

Wczoraj przyszli do gospodarza, tego, który w końcu przydzielił im miejsce w stodole, a raczej oborze, gdzie trzymał dwie krowy i gdzie niemiłosierny smród ich odchodów dał się jakoś zrekompensować cudownym zapachem sianka, na którym mogli spać. Wjechali na plac swoim samochodem, z którego obaj wysiedli. Odbezpieczyli karabiny, rozglądnęli się wokół i – nie prosząc się, nie pukając – weszli do domu, w którym mieszkał gospodarz z żoną i dziećmi. A pięć minut później w drzwiach domostwa ukazał się właściciel, a za nim żołnierze z karabinami. Lenchen widziała wszystko z mamą i braćmi, bo hałas na zewnątrz przywołał ich do brudnego, pełnego pajęczyn okienka. I widziała również, jak skierowali się wprost na oborę, która była ich schronieniem.

I kiedy ujrzeli mamę, w strachu tulącą dzieci do siebie, kiedy ten jeden, który później okazał się szoferem, zaczął krzyczeć coś w tym ich niezrozumiałym języku, grożąc, wymachując przy tym karabinem, kiedy mama zaniosła się szlochem, kiedy bracia w płaczu odwracali wzrok, przeczuwając najgorsze, wtedy właśnie Lenchen nie czuła już żadnego lęku. Stała obok matki i rodzeństwa i przyglądała się czerwonej, lśniącej gwiazdce. Nie bała się, tylko odczuwała głęboką niechęć.

Potem ten rozkazujący, z gwiazdkami na naramienniku, odsunął tego krzyczącego na bok, coś mu rzekł i tamten umilkł. Podszedł do mamy, powiedział coś po swojemu, ale zaraz się poprawił i w znośnej niemczyźnie się przedstawił. Kondratow. Kapitan, czyli Hauptmann. Was sie tun hijerr? Co tu robią, kim są, dlaczego mama sama, gdzie jest mąż, czy był w wojsku, czy należał do partii? Łamiącym się głosem mama odpowiadała, jak się tu dostali, co przeżyli. Następnie chciał wiedzieć, jak sobie radzą, co jedzą, jak długo już tu są. Czy tego mleka starcza dla wszystkich, czy kartofle, którym raczy ich gospodarz, nie są przegniłe? Czy już dzisiaj jedli? Czy wobec tego zgodziłaby się przyrządzić strawę również jemu i jego szoferowi?

Mama zgodziła się, bo co miała zrobić? A żołnierz z gwiazdkami, zanim zaczął swoją porcję, zapytał mamę, czy dzieci już nakarmione. Dopiero kiedy mama przytaknęła, zabrał się do jedzenia. I chyba mu smakowało, bo jak skończył, to zapytał, czy może otrzymać dokładkę. Dziwne, to były przecież zwykłe kartofle na odrobinie tłuszczu z cebulą. Lenchen jadała już lepiej.

Na drugi dzień znów przyjechał, zjadł, a jakże, a potem kazał się mamie z ich czwórką ładować na samochód. Coś jeszcze powiedział do szofera, ten zniknął w oborze, ale za minutę pojawił się z jedną z krówek. Wielkiego gospodarza, który stał u wejścia z rozdziawioną gębą, nikt o nic nie pytał. Tak, jakby go w ogóle nie było. A i on sam nie zdobył się na jakikolwiek znak protestu. Byli ludzie, nie ma ludzi. Była krowa, nie ma krowy. Tak po prostu.

Więc teraz jadą. Na pace krowa, która nie rozumie, co się wokół dzieje. Nikt zresztą nie rozumie. Przejeżdżają właśnie główną ulicą zniszczonego miasta. Mijają Alter Ring – rynek – z wypalonymi kamienicami i ruiną ratusza, naprędce opróżnioną z wraków samochodów i jakiegoś popsutego czołgu. Jadą Oppelner Straße, gdzie kiedyś wznosił się ich dom, z którego została jedynie kupa gruzów... Mijają zburzony budynek Landgericht[6], cmentarz. W końcu, tuż przed zniszczoną fabryką braci Prankel, skręcają w lewo. Przy wąskiej uliczce ocalało kilka budynków. Lenchen widzi, że niektóre okna mają jeszcze całe szyby. Samochód zatrzymuje się. Kapitan odwraca głowę i daje znak, żeby wysiadać. Gramolą się na zewnątrz, krowa spoziera krowim wzrokiem i chyba dalej nic nie rozumie. Szofer wyciąga z paki trzy deski, które z nimi jechały, przystawia je do tyłu, tworząc z nich rampę. Ciągnie krowę za rogi, krowa ryczy – nie chce iść. Szofer krzyczy coś w swoim języku, przystawia jej pod nozdrza wiązkę siana, które wzięli ze sobą. Krowa, zwabiona zapachem, wychodzi z paki, stawia kopyta na deskach, szofer uważa, żeby nie spadła i nie połamała nóg. Jakoś się udaje – stoi teraz na ziemi, odruchowo gryzie siano, nie wiadomo, czy jest zadowolona z zaistniałej sytuacji i czy w ogóle coś zaczyna rozumieć.

Oficer opiera dłonie na biodrach i zadziera głowę. Budynek, przed którym stoją, ma dwa piętra, ale tylko parter jest w miarę dobrze zachowany. Wszystkie okna powyżej mają wybite szyby, większość dachówek leży porozbijana na chodniku i na nierównej ulicy, trzeba uważać, gdzie się stawia nogę. Rosjanin odwraca się w kierunku rodziny Gralików i pokazuje na dwa okna na parterze. Szkło w nich jakimś dziwnym trafem nie jest potłuczone, nawet okiennice wyglądają jeszcze całkiem znośnie. Mówi coś do mamy, Lenchen nie słyszy dokładnie co, ale wie, że od teraz mają nowe lokum. Może to mieszkanie nie opływa w luksusy, ale na pewno nie będzie w nim tego swojskiego zapachu jak w oborze u gospodarza. Chociaż... Lenchen ogląda się za krową, ale ta znika za węgłem, odprowadzana przez szofera. Może rzeczywiście nie będzie tak źle?

W środku pomieszczenie składające się z kuchni i obszernego pokoju, nie wygląda zachęcająco. Podrapane ściany, jakby ktoś ostrym narzędziem szukał jakiejś skrytki ukrytej pod tynkiem. Potłuczone naczynia, jakieś rozsypane resztki, kasza, mąka, puste butelki walają się po podłogach, popiół i niedopałki papierosów wdeptane w dywan. Stół kuchenny z wyłamaną nogą, z trzech krzeseł chyba tylko jedno nadaje się do użytku. W pokoju, do którego dostać się można przez pozbawione drzwi wejście – łóżko z rozprutym materacem, pusta, rozwarta na oścież szafa.

W całym mieszkaniu brak odoru wsi, ale czuć stęchlizną i moczem. Lenchen kręci nosem, patrzy na mamę, patrzy na braci. Ale mama chyba jest zadowolona, bo rozgląda się wokół i niepewnie się uśmiecha. Willi lustruje wnętrze szafy w pokoju, Jürgen z Reinholdem grzebią w śmieciach na podłodze. Żołnierz z gwiazdkami na ramionach mówi coś do mamy, mama nie patrzy mu w oczy, potakuje. Tamten podchodzi do okna, coś woła w swoim języku, na zewnątrz ktoś mu odpowiada.

Podchodzi do Lenchen.

Nie uśmiecha się.

Ale nie czuć od niego grozy.

Ani niebezpieczeństwa.

I nie ma skośnych oczu.

Wyjmuje zza pazuchy pogiętą fotografię i pokazuje Lenchen. Mała dziewczynka, blondynka, mniej więcej w jej wieku.

– Tanja – mówi – Tochterr. Tot. Errrschossen.[7]

Lenchen patrzy i nie rozumie. Kto ją zastrzelił? Czyżby zrobili to ci z czerwonymi gwiazdkami na czapkach? Ale ten też ma taką gwiazdkę, to dlaczego jego córka musiała zginąć?

Lenchen nie odrywa wzroku od zdjęcia. Również wtedy, kiedy żołnierz odwraca podniszczony kartonik, sam przygląda się fotografii, podnosi ją do ust, całuje i chowa ponownie w kieszeń palta.

Tej scenie przygląda się również mama. Chłopcy nie buszują już po mieszkaniu, tylko patrzą to na siostrę, to na Rosjanina. A ten podchodzi z surową miną do mamy, wyciąga z kabury broń i pokazuje jej. Oznajmia łamaną niemczyzną, że jeśli ktokolwiek kiedykolwiek próbowałby zrobić krzywdę jej lub dzieciom, to ona ma mu o tym donieść, a on go bezpardonowo tą bronią na miejscu zastrzeli.

ROK 1949, MAJ

Czarny telefon na ciężkim, dębowym, jeszcze poniemieckim biurku zadzwonił przenikliwym tonem. Zajęty czytaniem okólnika z centrali wojewódzkiej partii, sekretarz powiatu opolskiego Majewski, odczekał jeszcze dwa dzwonki, zanim sięgnął po słuchawkę.

– Słucham?... A kto mówi?... Nie znam pana, żegn... – urwał i zamilkł na minutę, nie odsuwając słuchawki od ucha. W międzyczasie omiótł wzrokiem blat, szukając czegoś do pisania. W piórze Waterman’s Ideal 56, którym posługiwał się na co dzień, akurat skończył się atrament, a kopiowy ołówek do dokumentów gdzieś się zapodział pod stertą akt, które czekały na lekturę, a potem na jego podpis. Właściwie tylko podpis. Nic to, w szufladzie leżała garść zwykłych ołówków. Wyjął jeden i zaczął notować na kartce z brulionu. – Dziękuję wam – rzucił pięć minut później, kończąc rozmowę.

Odsunął krzesło i wstał. Ból w lewej nodze, który towarzyszył mu już od niemal trzydziestu lat, znów jakby przybrał na sile. Sięgnął do kieszeni marynarki, którą zawiesił na oparciu i wydobył pudełko luksusowych belwederów. W drugiej kieszeni znajdowały się zapałki. Przypalił papierosa, zaciągnął się, rozkoszując się aromatem. Podszedł do okna i zatopiony w myślach spojrzał z szóstego piętra na miasto.

Jednak ktoś ich znalazł. Nawet nie zapamiętał nazwiska osoby po drugiej stronie, ale to nie było ważne. Najważniejsza była informacja, którą akurat otrzymał, a do której paradoksalnie nie przykładał wielkiej wagi. Ale okazja nadarzyła się sama, więc trudno z niej nie skorzystać. Fakt, jeszcze dwadzieścia, może nawet piętnaście lat temu obdarłby tego człowieka ze skóry, gdyby nagle stanął przed nim na drodze. Ale z czasem to, co się wówczas wydarzyło, nabrało nieco innego wymiaru, doszły inne problemy, trzeba było zająć się swoimi sprawami. A potem przyszła wojna, walka na froncie, najpierw kampania wrześniowa, potem ukrywanie się podczas okupacji, następnie Warszawa, czterdziesty czwarty, czterdziesty piąty. A tamten cały czas żył sobie spokojnie u boku swej żony i dziatek. Dopiero w ostatnich miesiącach wojny, jak dziesięć minut temu usłyszał, dobrano mu się do skóry. U boku żony, która tak właściwie powinna być jego, Pawła Majewskiego, żoną. Z którą to on akurat, a nie kto inny, mógł mieć dzieci i cieszyć się szczęściem.

Chociaż z drugiej strony... Byłby teraz żonaty z Niemką. W zasadzie Ślązaczką, jak on, ale pochodzącą z tej drugiej strony Śląska. Gdzie pomimo tego, że niemal każdy rozumiał i mógł się porozumiewać po śląsku, to jednak oficjalnym językiem był niemiecki. Był, ale już nie będzie. Bo teraz nastały nowe czasy i to, co było, już się nie liczy. Więcej – to, co było, wymaże się z pamięci, a tego, kto chciałby temu się przeciwstawić, również się wymaże.

Z okna widać było srebrną wstęgę Młynówki, starego koryta Odry, wijącą się leniwie pośród wyspy Pasieki i odrapanych z tynku kamieniczek Starego Miasta. Na odbudowanym Moście Zamkowym nie było dużego ruchu, co pół minuty przejeżdżał wóz konny, rzadziej samochód. Przy kościele Świętej Trójcy zebrała się garstka ludzi, właściwie trzeba by się temu baczniej przyjrzeć. Sekretarz Majewski wzruszył tylko ramionami. To nie są sprawy jego departamentu, niech się inni o to martwią.