Co by było, gdyby… - Jana Inna - ebook

Co by było, gdyby… ebook

Jana Inna

3,0

Opis

Historia rodzinna nie definiuje twojej przyszłości

Pochodząca z wielodzietnej, chłopskiej rodziny Zosia robi wszystko, by zdobyć wykształcenie i wyrwać się z domu. Widząc, jak jej bliscy pogrążają się w nałogu alkoholowym, poprzysięga sobie, że nigdy nie pójdzie w ich ślady. Niewiele brakuje, aby nie dotrzymała słowa…

Mateusza poznaje na studenckim obozie w górach. Różni ich miejsce urodzenia – ona pochodzi z Żuław, a on ze Śląska – łączy (oprócz miłości od pierwszego wejrzenia) rodzinna podatność na uzależnienia. Tak zaczyna się związek pełen wzlotów i upadków.

„Co było, gdyby” to jednak nie tylko historia Zosi oraz jej licznej, bardzo zżytej rodziny. To także opowieść, która pokazuje, że alkoholizm to choroba jak każda inna. Może dotknąć każdego – w tym ludzi dobrych, uczciwych i pracowitych, takich jak Stefaniakowie czy Bystrzyccy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jana Inna

Co by było, gdyby…

Kiedy miała czterdzieści lat i była tuż po rozwodzie, zapytała swojego ojca:

– Tatusiu, czy ja byłam dzieckiem chcianym?

Zaskoczony popatrzył na nią. W milczeniu rozważał, co powiedzieć. Wiedział, że ta córka nie pozwoli się zbyć byle czym. Nigdy nie umiał mówić o uczuciach. Teraz też nie potrafił. Chciał być szczery, więc myślami wrócił do tamtego lata. Kiedy zagłębiał się we wspomnieniach, twarz mu się rozpogodziła i z czystym sumieniem mógł odpowiedzieć:

– A dlaczego mielibyśmy cię nie chcieć? To było już pięć lat po wojnie. Przez trzy lata zdążyliśmy się zadomowić na Żuławach. Mieliśmy dom i oborę, osiem hektarów żyznej ziemi, kilka krów, świnie, kury, konia i nawet dany zadatek na kobyłę, którą mogliśmy wykorzystać do wywózki buraków, a dopłacić resztę później za pieniądze z cukrowni. Całkiem nieźle szło nam gospodarowanie. A ty byłaś dopiero naszym trzecim dzieckiem.

– A czy pamięta tatuś, o której godzinie się urodziłam i czy mamusia dużo przy tym cierpiała?

– To akurat dobrze pamiętam. Tak bardzo śpieszyłaś się na świat, że ledwie zdążyłem zawieźć matkę do szpitala. To było wieczorem. Sabinka mnie zawołała, kiedy kończyłem dojenie. Natychmiast zaprzęgłem konia do wozu i wio do Nowego Dworu. Siedem kilometrów… i zanim koń zdążył odpocząć przed powrotem, byłaś na świecie.

Przypomniał sobie, jak bardzo był wtedy rozczarowany, że urodziła się druga córka, wolałby drugiego syna, ale teraz nie chciał i nie mógł się do tego przyznać, bo tyle dała mu później powodów do radości i dumy.

– Dlaczego mnie o to wszystko pytasz w tym momencie, Zosiu?

– Pytam tatusia, bo mamusi już przecież nie mogę. A dlaczego teraz? To może się wydać tatusiowi trochę głupie, ale niedawno zetknęłam się z teorią, że los człowieka w dużym stopniu zależy od okoliczności poczęcia i przebiegu porodu.

– Ta teoria to kompletna głupota – podsumował ojciec i poszedł pomóc synowi w obrządku, bo synowa akurat zajęta była dziećmi.

A Zofia, kiedy udało jej się przypomnieć, jaka była interpretacja takich jak jej okoliczności przyjścia na świat, odetchnęła z ulgą, że jeszcze nie wszystko stracone i los może się odwrócić.

Postanowiła nie zwlekać dłużej z wyznaniem ojcu, że właśnie rozwiodła się z jego ulubionym zięciem.

Kiedyś myślała, że los człowieka jest uwarunkowany przede wszystkim pochodzeniem; a tym samym takie, a nie inne pochodzenie ogranicza jej możliwości. A zapomnieć o swym pochodzeniu nie bardzo mogła, bo przez lata edukacji w PRL zaczynała swój życiorys od zdania: „Pochodzę z wielodzietnej rodziny chłopskiej”, przy czym pomijała wstydliwą informację, że rodzice byli półanalfabetami, bo mieli pecha urodzić się na Podlasiu, gdzie przed wojną teoretycznie istniał, co prawda, obowiązek szkolny, ale najwyraźniej nie był egzekwowany.

Półanalfabetyzm matki polegał na tym, że uprawiała sztukę pisania na najniższym z możliwych poziomie, bo znała litery i umiała ułożyć z nich słowa, ale nie potrafiła już tych słów rozdzielać, a tekstu układać w zdania. Nie przeszkadzało jej to w prowadzeniu regularnej korespondencji z siostrami, które zostały na Podlasiu, i dziećmi, kiedy wyszły z domu. Co do czytania, to wystarczyły jej listy (nie tylko te do niej adresowane).

U ojca było na odwrót: czytał bardzo dużo bardzo różnych książek. Całe życie prenumerował czasopisma rolnicze, z których uczył się prowadzić gospodarstwo, czytał szkolne podręczniki dzieci, żeby nie być głupszym od nich, no i przede wszystkim pochłaniał wręcz powieści Kraszewskiego, Rodziewiczówny i Sienkiewicza, a pod koniec życia współczesną literaturę obyczajową i kryminały. Natomiast w przeciwieństwie do matki ojciec w ogóle nie pisał. Oburzał się, kiedy ktoś mówił, że nie potrafi. Twierdził, że umie, tylko inni nie umieją przeczytać tego, co napisze, a to już ich problem. Na szczęście niepiśmienność Stefaniaka przyjmowana była ze zrozumieniem w sytuacjach, kiedy stawała się problemem. Pozwalano mu na przykład ustnie zdawać pisemne części egzaminów na prawo jazdy czy potwierdzających rolnicze kwalifikacje.

Z czasem, w miarę poznawania życia i zdobywania wykształcenia, Zofia zrozumiała, że tak zwane dobre pochodzenie, co prawda, wiele ułatwia, ale niczego nie gwarantuje.

Teraz ojciec nieświadomie pokazał jej jeszcze jeden punkt widzenia tego, co ma wpływ na ludzkie losy. Nie ulega wątpliwości, że niebagatelne znaczenie mają też czasy i miejsca, w których się rodzimy.

Zofia zdała sobie sprawę, że należy do tego szczęśliwego pokolenia, które nie doświadczyło wojny i ma szansę jej uniknąć, które w ogromnej większości nie zaznało biedy, a przy tym miało realny dostęp do wykształcenia niezależnie od statusu społecznego rodziców. Co więcej, jej okrągły 1950 rocznik miał jeszcze tę przewagę nad poprzednimi, że nie był już w szkole poddawany stalinowskiej propagandzie, a na dodatek w większości dożył przemian ustrojowych i otwarcia Polski na świat.

Rodzice Zofii nie opowiadali dzieciom o tym, jak się poznali i zostali małżeństwem. To były sprawy dorosłych i dzieciom nic do tego. Dopiero w dorosłym życiu dzięki szczególnej dociekliwości i łatwości w nawiązywaniu kontaktów z bliższymi i dalszymi krewnymi udało się Zosi poznać ich historię. Nomen omen nie bez udziału historii.

Ojciec mamusi był kowalem, podobno bardzo cenionym i sowicie wynagradzanym za swoje usługi. Kowalstwa nauczył także wszystkich swoich synów. I gdyby to go zadowalało, rodzina żyłaby zapewne w większym dostatku. Tymczasem dziadek, zdeklasowany szlachcic, o niczym tak nie marzył jak o odzyskaniu utraconego przez rodzinę statusu i w tym celu zarobione w kuźni pieniądze przeznaczał na zakup ziemi, zwykle bezwartościowej, jak to po latach ocenił jego zięć gospodarujący na Żuławach. Drugim pomysłem dziadka na powrót do grona szlachetnie urodzonych było wydanie swoich córek za mąż za mężczyzn mogących się pochwalić szlacheckim pochodzeniem. Udało mu się to tylko z najstarszą.

Biedna ciocia Helena. Podobno z wzajemnością kochała niejakiego Lucjana z ludu, ale wyjść za mąż musiała za Józefa ze szlacheckiej rodziny. Lucjan ponoć zaginął gdzieś w wojennej zawierusze i później śnił się cioci po nocach, szczególnie tych poprzedzających łomot regularnie sprawiany jej przez szlachetnie urodzonego i – skądinąd – bardzo pobożnego małżonka. Ze szlachectwa pozostało Józefowi na Żuławach tylko szpanowanie bryczką, którą zabrał z przejętego przez ludową ojczyznę majątku.

Oczywiste, że dziadek Radzikowski nigdy w życiu nie zgodziłby się na ślub swojej córki Sabiny z ojcem Zosi, gdyby w jakikolwiek sposób mógł temu zapobiec, ponieważ Janek Stefaniak pochodził z najniższych nizin. Kiedy miał dwa latka, matka zostawiła go i trzy jego starsze siostrzyczki z ojcem pracującym dorywczo w lesie i nadużywającym alkoholu. Nic dziwnego, że Janek Stefaniak nigdy nie chciał o tym mówić. Opowiadał tylko, że kiedy już siostry poszły na służbę i on jako pięciolatek został z ojcem sam, bardzo zamożni, bezdzietni, dalecy krewni dziadka chcieli go adoptować, zapewniając nie tylko opiekę i wychowanie, ale też najlepsze wykształcenie. Wzięli go do siebie i faktycznie bardzo o niego dbali, ale po tygodniu czy dwóch uciekł do ojca, bo za często kazali mu się modlić. Po ucieczce małego Jasia małżeństwo to znalazło do adopcji inne dziecko, które doceniło ich starania i w pełni wykorzystało szansę, jaką dał mu los.

Jakim cudem w takim razie rodzice Zosi mogli zawrzeć małżeństwo z miłości? Otóż tu przysługę oddała im historia. W 1940 roku dziadek znalazł się wśród Polaków wywiezionych przez Rosjan do Kazachstanu, skąd wrócił w 1948 roku, kiedy Sabina i Jan nie tylko byli już po ślubie, ale nawet mieli dziecko i mieszkali na Żuławach.

Nigdy nie żałowali decyzji o repatriacji, chociaż na początku trudno im było poczuć się jak u siebie w poniemieckim domu, wśród poniemieckich sprzętów. Żałowali tylko, że nie zdecydowali się na wyjazd wcześniej, kiedy dostępne były dużo większe i bardziej komfortowe domy niż ten, który przypadł im w udziale. Nie mogli pojechać wcześniej, bo o możliwości otrzymania domu i ziemi na Żuławach dowiedzieli się tuż po narodzinach pierwszego dziecka.

Nie byli w swoich stronach jedynymi zainteresowanymi przeniesieniem się na tak zwane ziemie odzyskane. Mnóstwo ludzi z Podlasia wędrowało na Zachód. Część rodziny Sabiny, wybierając życie w mieście, wkrótce po zakończeniu wojny osiedliła się w Szczecinie.

Kiedy pierwsi z ich okolicy przesiedleńcy zapewniali w listach, że warto wyjechać na Żuławy, i to jak najprędzej, ojciec Janka zaproponował, że skoro młodzi nie mogą, on pojedzie załatwić im dom i gospodarstwo. Pojechał i wkrótce przysłał wiadomość, że już wszystko ustalone w urzędzie i mogą przyjeżdżać. Helenka miała już pół roku, więc nie zwlekali z wyjazdem.

To był chyba ostatni moment, żeby na Żuławach otrzymać dom, kilka hektarów ziemi i nawet parę sztuk żywego inwentarza. Później pozostawały tylko PGR-y, o których w gospodarskich wsiach mówiło się z pogardą. Być może ta zła sława państwowych gospodarstw sprawiła, że wieś Stefaniaków skutecznie oparła się próbom kolektywizacji. Co znamienne, największymi zwolennikami utworzenia Spółdzielni Rolniczej we wsi byli najbardziej leniwi mężczyźni i przy tym najgorsi rolnicy. Oni chętnie witali i gościli agitatorów, licząc na to, że ich gorliwość zostanie nagrodzona. Stefaniakowie i im podobni, którzy właśnie zaczęli zbierać owoce swojej pracowitości, nie mieli zamiaru dzielić się nimi z obibokami i później na nich pracować.

Zosia uwielbiała słuchać, jak po latach sąsiedzi opowiadali o niezłomnej postawie jej rodziców. Oboje nie kryli swoich poglądów na zebraniach, głośno i zaciekle protestując przeciwko próbie wcielenia ich do „kołchozu”. Sabina podobno pogoniła kiedyś z widłami agitatora, za co Janek musiał odsiedzieć dwa dni w areszcie, bo nie śmiano wsadzić do aresztu matki piątki dzieci, z których najstarsze miało siedem lat.

Na miejscu okazało się, że papiery potwierdzające przydział domu i ziemi, owszem, są, ale wystawione nie na młodych, ale na starego Stefaniaka. Jan i Sabina byli zgodni co do tego, że to dla nich nie do przyjęcia. Gotowi byli szukać po całych Żuławach innego gospodarstwa albo nawet wracać na Podlasie, byle być na swoim. Na szczęście ojciec Janka nie upierał się przy prawie własności. Zgodził się, żeby gospodarstwo prawnie i faktycznie należało do młodych, i zaproponował, że chętnie im pomoże, jeśli zechcą, aby z nimi zamieszkał. A wolał zamieszkać z synową niż z którąś ze swoich trzech córek.

Przez kilkanaście lat dziadek był pełnoprawnym członkiem ich rodziny. Na początku pomagał w polu i oborze, później głównie przy dzieciach, które pojawiały się jedno po drugim. Żeby mieć pieniądze na swoje wydatki (między innymi na alkohol) i nie siedzieć bezczynnie, kiedy pracy w polu nie było, dziadek zajmował się wyplataniem wiklinowych koszy, które cieszyły się popytem w całej okolicy.

Zofia była dumna z rodziców, że w przeciwieństwie do dziadków akceptowali sercowe wybory swoich dzieci, zarówno córek, jak i synów. Z czasem okazało się, że w przypadku ojca nie dotyczyło to następcy, czyli syna, który miał objąć po rodzicach gospodarstwo. Otóż ojcu nie spodobało się, że jedyny naprawdę zainteresowany prowadzeniem gospodarstwa, namaszczony na następcę Jacek zakochał się w dziewczynie z PGR-u. Do tego dochodził fakt, że była to pierwsza dziewczyna, którą się w ogóle (w wieku dwudziestu pięciu lat) zainteresował.

W tym przypadku o szczęśliwym zakończeniu zadecydowała determinacja zakochanego Jacka i wsparcie ze strony rodzeństwa. A najważniejszą rolę odegrała tu Zosia. Czasami myślała, że to najlepsze, co w życiu zrobiła.

A było to tak. Zosia już od dawna mieszkała na Śląsku; jej mąż pracował w kopalni jako nadsztygar. Pewnego dnia jedna z sióstr mieszkających w miasteczku na Żuławach zadzwoniła do niej z informacją, że Jacek przyjechał z walizką, zdecydowany na wyjazd na Śląsk do pracy w kopalni, żeby tam później sprowadzić i poślubić Marysię, bez której nie wyobraża sobie życia, a ojciec robi wszystko, żeby go do niej zniechęcić. Pyta teraz, czy szwagier może mu załatwić pracę od zaraz i czy na początek może się u nich zatrzymać.

Zofia na obydwa pytania odpowiedziała twierdząco, nie mając wątpliwości, że jej mąż mógłby i chętnie by to zrobił. Nie wyobrażała jednak sobie, żeby jej brat – rolnik z zamiłowania – był jako górnik szczęśliwy. Poprosiła do telefonu Jacka i spytała:

– Czy byłbyś w ogóle zainteresowany wyjazdem na Śląsk i pracą w kopalni, gdyby ojciec zmienił zdanie w sprawie Marysi?

– Nie, pewnie, że nie. Ale tu nie tylko o Marysię chodzi. Haruję jak wół, właściwie wszystko jest na mojej głowie, zwłaszcza jak rodzice wpadają w ciąg, a nie mam nic do powiedzenia. O wszystkim decyduje ojciec. Nawet o tym, jakim mam jeździć samochodem. Uparł się, żeby kupić starego forda taunusa, bo takiego amerykańskiego jeszcze nikt we wsi nie ma, i teraz stoi niesprawny grat w stodole, a ja nie dość, że nie mam czym jeździć, to jeszcze ze stodoły nie mam pożytku!

– Zostań tam, gdzie jesteś, a ja tylko uzgodnię z Mateuszem kwestię opieki nad dziećmi na czas mojej nieobecności i lecę na dworzec kupić bilet na najbliższy pociąg. Dam znać, o której będę w Tczewie albo Malborku, żeby Tadzio mógł mnie odebrać i zawieźć do rodziców.

Jak powiedziała, tak zrobiła. Na szczęście zastała rodziców trzeźwych i załamanych zniknięciem Jacka. Domyślali się, że zatrzymał się u kogoś z rodziny, próbowali się z nim skontaktować, ale nikt nic nie wiedział. Nie od razu skojarzyli jej przyjazd ze zniknięciem syna, więc żalili się, jak mógł tak nagle ich zostawić bez słowa wyjaśnienia.

– Tak się składa, że ja wiem, gdzie jest, dokąd się wybiera i dlaczego chce was zostawić – powiedziała i dodała po chwili: – i szczerze mówiąc, dziwię się, że dopiero teraz.

– Co ty wygadujesz?! – zareagował z oburzeniem ojciec. – Czy mu tu czego brakowało? Dostaje tyle pieniędzy, ile tylko zechce. Może pracować, kiedy mu pasuje, bo póki co jeszcze z matką dajemy radę z obrządkiem. Ma nawet amerykańskie auto…

– Tak, słyszałam – przerwała mu Zosia. – Grata, który stoi w stodole, bo nawet do naprawy się nie nadaje. Co do pieniędzy, to chciałabym się dowiedzieć, jaką Jacek ma pensję.

– Jaką pensję?!

– No, ile wynosi jego miesięczne wynagrodzenie? Ile płacicie mu za miesiąc harówki?

– Mówiłem już, że kiedy tylko powie, że potrzebuje pieniędzy, dostaje, ile chce. A przecież to wszystko: dom, ziemia i cały dobytek będzie jego.

– Otóż to. Będzie albo i nie będzie, bo podobno to wy chcecie mu wybrać żonę…

– Co masz na myśli? – wtrąciła się matka.

Zofia chwilę się zastanawiała, jak ubrać w słowa to, co chciała rodzicom uzmysłowić, aby osiągnąć pożądany skutek.

– Posłuchajcie mnie uważnie, proszę – zaczęła. – Tu chodzi o dobro nie tylko Jacka, co też wasze. Jeśli nie zaakceptujecie dziewczyny, w której się zakochał, i nie zaczniecie traktować go jak dorosłego człowieka i pełnoprawnego współgospodarza, wyjedzie na Śląsk do pracy w kopalni. Mateusz w każdej chwili jest w stanie załatwić mu pracę. Może też u nas pomieszkać, zanim dostanie mieszkanie, a później sprowadzić dziewczynę i założyć z nią rodzinę bez żadnej łaski z waszej strony. Czy o to wam chodzi? Czy chcecie zostać sami ze swoimi hektarami, krowami i świniami, i co tam jeszcze macie? Dlaczego tak właściwie nie pasuje wam jego Marysia?

– To ojcu nie pasuje, bo wymarzył sobie na synową gospodarską córkę, która by wniosła jeszcze w posagu hektary – odpowiedziała matka.

– No, jeśli chodzi o to, że Marysia pochodzi z pegeerowskiej rodziny, to chyba zapomnieliście, że dwaj wasi zięciowie w PGR-ze pracują. O ile dobrze pamiętam, mąż Heli znalazł tam zatrudnienie jako zootechnik, mąż Alinki jako mechanik, a od jakiegoś czasu nawet nasza Alinka ma jakieś zajęcie w pegeerowskim biurze. I na dodatek to pegeer zapewnił rodzinom moich sióstr mieszkania jeszcze wcześniej niż nam kopalnia. – Zosia, jak to ona, niezbyt lakonicznie wtrąciła swoje trzy grosze.

– Wcale nie chodzi o te hektary – odezwał się ojciec – tylko o to, że Hankę Malejów znamy, wiemy, z jakiej jest rodziny i czego się spodziewać, jakby się z Jackiem pobrali. A ta jego Marysia? Żeby chociaż była od Hanki ładniejsza… Wiemy tylko, że ma sporo sióstr i braci.

– Jakby nasz Jacek był jedynakiem… – wtrąciła z przekąsem Zosia.

– Ale ona może tu swoich chętniej widzieć niż was, rodzeństwo Jacka. Pomyślałaś o tym? Nie znamy jej i boimy się też, jak będzie nas traktowała. Czy jeszcze będziemy u siebie, czy na łasce syna i synowej…

– No, o to nie musicie się chyba martwić, dopóki formalnie nie przekażecie gospodarstwa młodym. – Do rozmowy włączył się Tadeusz, mąż Aliny, u której to Jacek czekał na wynik misji mediacyjnej Zofii.

– Jest sobota. Jutro wracam na Śląsk, sama lub z bratem. Przyznam, że wolałabym sama, bo nie sądzę, żeby Jacek był szczęśliwy jako górnik. Teraz już wiecie, na czym stoicie. Decyzja należy do was – zakończyła rozmowę Zosia.

– Dobra robota, szwagierko – podsumował Tadeusz, kiedy rodzice oddalili się pod pretekstem jakichś prac gospodarskich, a tak naprawdę, żeby naradzić się, co mają zrobić w tej sytuacji.

Rezultat mediacji przeszedł wszelkie oczekiwania zainteresowanych. Otóż rodzice postanowili, że nie będą mieli nic przeciwko związkowi Jacka z Marysią. Obiecali, że będą syna traktowali z należytym szacunkiem i zaczną bardziej doceniać jego pracę. Na koniec ojciec wręczył Tadeuszowi plik banknotów z prośbą, żeby ten wybrał się następnego dnia z Jackiem na giełdę samochodową, aby kupić tam malucha w dobrym stanie albo co tam się im spodoba, żeby Jacek miał czym jeździć do dziewczyny mieszkającej około siedem kilometrów od niego.

Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Jacek się nie zbuntował, a Zosia nie zainterweniowała w porę, bo małżeństwo Jacka i Marysi okazało się nadzwyczaj szczęśliwe i trwałe.

Janek Stefaniak już niedługo po ślubie najbliższego mu syna docenił wartość synowej. Kiedy około rok po tym, jak zamieszkała w ich domu, odwiedził Zosię na Śląsku, zapytany, jak im się z Marysią układa, odpowiedział:

– Ty wiesz, jak mi ona w tym czasie wyładniała? Żadnej pracy się nie boi: ani w domu, ani w polu, ani w oborze. A o porządek w domu dba jeszcze bardziej niż wasza matka. Z podłogi można jeść, taka czysta. No i najważniejsze – Jacek szczęśliwy.

Jacek był nie tylko jedynym synem Stefaniaków zainteresowanym pracą na roli, ale też jedynym z pięciu braci, który nie miał problemu alkoholowego. Jako chyba jedyny następca we wsi nie przepił dorobku rodziców. A że Marysia okazała się nie mniej niż on pracowita, wspólnie pomnożyli to, co po rodzicach przejęli, i świetnie wychowali trójkę swoich dzieci.

W te wakacje, dwa lata po śmierci mamusi, kiedy po raz pierwszy przyjechała na Żuławy sama, bo synowie woleli wyjechać z ojcem, Zofia miała dużo czasu na rozważanie, co poszło nie tak, kiedy i gdzie popełniła błąd, że jej małżeństwo jest już w stanie agonalnym.

A może największym błędem było zakochanie się w chłopaku, który miał większy pociąg do alkoholu niż do jakiejkolwiek kobiety, w tym do niej, którą nazywał kobietą swojego życia?

Od dzieciństwa się zarzekała, że nigdy w życiu nie wyjdzie za pijaka jak mamusia, a później pijaczką jak ona nie zostanie. To pierwsze zdecydowanie jej się nie udało, a drugiego uniknęła cudem. Ludziom wydaje się, że jak ktoś widzi upadek swoich bliskich, to sam tak bardzo uważa, żeby nie upaść, że nawet się nie potknie. Nic bardziej mylnego.

Ojciec Zosi pił, zanim jeszcze rozumiała, na czym to polega. Pierwsze skojarzenia z podpitym tatusiem miała nawet pozytywne, bo tylko w takim stanie brał ją na ręce i przytulał. Z czasem zauważyła, że mamusi taki inny tatuś się nie podoba. Później coraz częściej bywała świadkiem kłótni rodziców. To mamusia krzyczała na tatusia, że pije, zamiast robić to czy tamto, że przepija pieniądze, które były potrzebne na coś całkiem innego.

Tatuś nie pił tylko wtedy, kiedy mamusia chodziła z dużym brzuchem, bo spodziewała się kolejnego dziecka. Zosia myślała wtedy nawet, że może dlatego mamusia tak dużo tych dzieci urodziła. Był jeszcze jeden pożytek z tego, że mamusia albo była w ciąży, albo karmiła dziecko piersią. Otóż tatuś jako jedyny chłop we wsi z konieczności nauczył się doić krowy i później oddawał się temu uznawanemu za babskie zajęciu, kiedy tylko zaistniała taka potrzeba.

Dość powszechne jest kojarzenie pijaństwa z lenistwem, ubóstwem i przemocą. Stefaniaków nie dotyczyło ani jedno, ani drugie, ani trzecie. Jan okazał się bardzo pracowitym mężczyzną, a że przy tym był chłonny wiedzy i odważny we wprowadzaniu nowości w uprawach czy hodowli, więc miał zawsze najwyższe plony zbóż, rzepaku czy buraków cukrowych, a jego krowy (arystokratki z rodowodem) dawały zawsze najwięcej najlepszego mleka. Na prosperowanie gospodarstwa niebagatelny wpływ miała też wyznawana przez ojca zasada, którą wyrażał słowami: „honor droższy od pieniędzy”, a stosował, sowicie opłacając pracowników najemnych, dzięki czemu przy sezonowych pracach polowych, najczęściej przy uprawie buraków cukrowych, nigdy – w przeciwieństwie do sąsiadów – nie narzekał na brak siły roboczej, zwłaszcza że Sabina najlepiej we wsi tych pracowników karmiła. A przemoc nie miała miejsca pewnie dlatego, że skłonność do niej nie występowała w kodzie genetycznym szeroko pojętej rodziny.

A może mężczyźni w rodzinie Stefaniaków musieli się upijać, bo nie lubili i nie umieli się bić? Analizując ten problem, Zosia przypomniała sobie pewne wydarzenie z wczesnego dzieciństwa, a raczej jego echa powracające w wielu rozmowach sąsiedzkich. Mgliście pamiętała, że kiedy była jeszcze małym dzieckiem, pewnego roku w ich wsi brakowało mężczyzn i tatuś często ku niezadowoleniu mamusi śpieszył z pomocą sąsiadkom, zwłaszcza gdy w grę wchodziła ciężka praca z wykorzystaniem koni i maszyn rolniczych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Co by było, gdyby…

Co by było, gdyby…

ISBN: 978-83-8373-077-6

© Jana Inna i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Czarnecka

KOREKTA: Konrad Witkowski

OKŁADKA: Magdalena Czmochowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek