Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 454
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
złoczyńca
OPOWIEŚCI O CONANIEw Wydawnictwie Amber
Conan
Conan
z Cymerii
Conan
pirat
Conan
obieżyświat
Conan
ryzykant
Conan
korsarz
Conan
wojownik
Conan
uzurpator
Conan
zdobywca
Conan
mściciel
Conan
i bóg Pająk
Conan
buntownik
Conan
niezwyciężony
Conan
wyzwoliciel
Conan
z Wysp
Conan
i czarownik
Conan
i miecz Skelos
Conan
i Droga Królów
Conan
najemnik
Conan
z
Aquilonii
Conan
waleczny
Conan
zuchwały
Conan
obrońca
Conan
szermierz
Conan
bukanier
Conan
mistrz
Conan
z Czerwonego Bractwa
Conan
barbarzyńca
Conan
dezerter
Conan
niszczyciel
Conan
najeźdźca
Conan
strażnik
Conan
wielki
Conan
niezłomny
Conan
sobowtór
Conan
prowokator
Conan
wyrzutek
Conan
nieustraszony
Conan
renegat
Conan
i skarb Pythonu
Conan
i łowcy głów
Conan
i Szmaragdowy Lotos
Conan
nieugięty
Conan
i Amazonka
Conan
i mgły świątyni
Conan
i klątwa szamana
Conan
i Szalony Bóg
Conan
nieokiełznany
Conan
bohater
Conan
gladiator
Conan
pan czarnej rzeki
Conan
nieposkromiony
Conan
wspaniały
Conan
złoczyńca
w przygotowaniu
Conan zwycięzca
złoczyńca
Przekład
Arkadiusz Rączka
Tytuł oryginałuCONAN THE ROGUE
Ilustracja na okładceKEN KELLY
Redakcja merytorycznaMAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja technicznaANNA BONISŁAWSKA
KorektaJOLANTA TYCZYŃSKA
SkładWYDAWNICTWO AMBER
Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBERoraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźćna stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl
Copyright© 1991 Conan Properties, Inc.All rights reserved.
For the Polish edition© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998
ISBN 83-7169-722-8
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 1998. Wydanie IDruk: Finidr, s.r.o., Český Těšín
Kubek z twardej skóry uderzył o stół poplamiony rozlanym winem i poznaczony śladami noży po niezliczonych barowych bójkach.
Dłoń trzymająca naczynie była równie gęsto pokryta bliznami. Jej masywny nadgarstek otaczała szeroka koralowa bransoleta zamykana na sprzączkę z brązu, służącą nie tylko jako ozdoba, lecz również jako ochrona przed cięciami miecza. Odwrócony kubek ukazał cztery kości. Każda z nich odsłaniała inną ścianę - wąż, pies, czaszka i sztylet.
Zwycięzca, mężczyzna o ostrych rysach i krótko obciętych rudych włosach, zgarnął swoją zdobycz: stos srebrnych pieniędzy, pomiędzy którymi migotało kilka cienkich, złotych nemedyjskich monet. Liczne złote łańcuchy na szyi i błyszczące na palcach pierścienie, zdobyte dzięki długotrwałej zwycięskiej passie, świeciły niemiłym blaskiem.
- Tym razem zgrałem się do reszty - powiedział przegrany mężczyzna, gapiąc się ponuro we wnętrze kubka. Jego pofałdowana powierzchnia świadczyła o tym, że kości musiały upaść prawidłowo. Żadne znaki nie świadczyły, że są znaczone. Wiedział, że gra była uczciwa... przynajmniej jak na grę w kości. Człowiek siedzący naprzeciw niego, choć świadom swojej siły, dobrze wiedział, że lepiej nie oszukiwać Conana Cymeryjczyka, pomimo że ostatnio fortuna zdawała się mu nie sprzyjać.
Cymeryjczyk postawił kubek na stole i oparł się plecami o rzeźbiony filar. Rozmyślał nad zmiennymi kolejami fortuny. Wraz ze swymi towarzyszami walczył jako najemnik w niewielkiej kampanii, gdy nadgraniczny wielmoża zbuntował się przeciw królowi Nemedii. Podczas decydującego uderzenia na rebeliancką twierdzę byli w pierwszym szeregu nacierających i udało im się opuścić pole bitwy z obfitym łupem i małymi stratami w ludziach. Przybyli tutaj, do Belverusu, z pełnymi sakiewkami i ulokowali się w gospodzie „Pod Mieczem i Berłem”, aby pić, uprawiać hazard i bawić się za zdobyte srebro. Niemal wszyscy zdążyli już roztrwonić pieniądze i musieli ponownie sięgnąć po miecz, aby zarobić na utrzymanie. W końcu został tylko Conan i rudowłosy mężczyzna imieniem Ingolf. Właśnie on okazał się teraz ostatecznym zwycięzcą.
Conan dotknął miecza spoczywającego w pochwie opartej o filar. Była to broń o długim, prostym ostrzu; rękojeść, zrobioną z gładkiej, nie ozdobionej niczym kości, wieńczyła gałka z doskonałej stali. Conan czuł wyjątkowe przywiązanie do swojej broni.
Ingolf wzruszył ramionami.
Był to tradycyjny gest ze strony zwycięskiego gracza, więc Conan przyzwalająco skinął głową. Dziewka służąca, która przyniosła piwo, w ostatnich dniach okazywała Conanowi wiele względów - jednak teraz, gdy stracił wszystkie pieniądze, zupełnie przestał się dla niej liczyć. Za to wobec Ingolfa zaczęła się zachowywać tak, jakby był jej od dawna oczekiwanym kochankiem, który nagle wrócił z wojny. Kufel, podobnie jak kubek na kości, zrobiono ze skóry; pachniał jeszcze lekko smołą, którą go impregnowano. Opierając się o filar, Cymeryjczyk podniósł kufel do ust i zaczął pić piwo, zahaczając kciuk o szeroki, nabijany ćwiekami pas. Miał na sobie skórzaną kurtkę bez rękawów, odsłaniającą silnie umięśnione ramiona i szyję, której ścięgna przypominały cumy wielkiego okrętu. Skórzane spodnie i pokryte futrem buty zdradzały wiele lat służby; obok miecza były teraz jedynymi rzeczami, jakie posiadał.
Kilka dni temu przegrał konia wraz z siodłem, łuk ze strzałami, dzidę, tarczę, nawet swój sztylet. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Lubił żyć rozrzutnie, a dzięki wojennym zdolnościom zawsze mógł znaleźć środki utrzymania. Dopóki miał miecz i odzienie, cała reszta była do zdobycia. Odstawił na wpół opróżniony puchar i zaczął przypatrywać się badawczo otoczeniu, jakby szukając pomysłu na odzyskanie strat. Perspektywy nie przedstawiały się zbyt oszałamiająco. Było już późno i piec kuchenny zaczął stygnąć. Paru ostatnich klientów piło lub grało, choć z coraz mniejszym entuzjazmem. Większość najemnych weteranów z ostatniej batalii dało się oskubać do czysta już wiele dni temu. Przy jednym ze stołów siedział samotny mężczyzna; jego spodnie, kurtka i chusta na głowę, uszyte z jedwabiu, miały dziwny odcień fioletu. Wydawał się bacznie przypatrywać Conanowi, ale Cymeryjczyk całkowicie go ignorował. Nie chciał mieć nic wspólnego z człowiekiem skłonnym ubierać się w ten sposób.
Była to typowo wojskowa spelunka, udekorowana zdezelowaną bronią i drewnianymi, malowanymi popiersiami generałów z minionych wieków. Wiele z tych popiersi nosiło ślady wskazujące na to, że używano ich jako tarcz w konkursach rzucania nożem. Usługujące kobiety były mniej więcej równie atrakcyjne jak owe drewniane figury.
Conan dokończył piwo i powstał, mocując miecz do metalowego kółka przy pasie.
Rudowłosy mężczyzna skinął głową.
Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce. W powietrzu zawisło nie wypowiedziane przypuszczenie, że następnym razem mogą się znaleźć po przeciwnych stronach. Dla doświadczonych najemników nie miało to żadnego znaczenia.
Cymeryjczyk przeszedł między stolikami i zaczął wspinać się po stopniach prowadzących na ulicę.
Wychodząc z rozświetlonego wnętrza w nocny mrok, oparł się o ścianę i jak zwykle czekał, aż oczy przyzwyczają mu się do ciemności. Większość ludzi potrzebowała w tym celu paru minut, ale Conanowi wystarczało kilka sekund. Doskonale zdawał sobie sprawę, że człowiek może w ciągu paru sekund stracić życie, i że przytrafiało się to ludziom, którzy ruszali przed siebie, zanim ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Na ulicy panowała cisza, nie licząc skrzypienia szyldu kołyszącego się nad głową. W oddali migotało słabe światło. Była to jedna z miejskich pochodni, umieszczanych na rogach ulic - ich ogień powinien być w ciągu całej nocy podtrzymywany przez strażników. W rzeczywistości po północy płonęła najwyżej co czwarta pochodnia.
Drgnął lekko, widząc kolejnego klienta wychodzącego z tawerny. Mężczyzna stanął pod szyldem i spoglądał najpierw w jedną, potem w drugą stronę ulicy, jakby kogoś szukał. W końcu ruszył przed siebie, potknął się i jeszcze raz rozejrzał w obydwie strony. Westchnął ciężko i ruszył w stronę pochodni. Conan podążył za nim bezgłośnie. Mężczyzna szedł drobnymi kroczkami, najwyraźniej się spiesząc. Zatrzymał się przy latami, spojrzał w głąb ulicy i znowu westchnął. Nie dosłyszał świstu wyciąganego przez Conana miecza.
- Szukałeś mnie? - zapytał Conan.
Mężczyzna odwrócił się i wybałuszył oczy ze zdumienia, widząc ostrze wymierzone w swoje gardło. Tak jak Conan przypuszczał, był to osobnik w jedwabnej fioletowej szacie.
- Pokój, pokój! - pospiesznie powiedział mężczyzna otwierając dłonie w pojednawczym geście. - Rzeczywiście szukałem cię, ale tylko po to, żeby porozmawiać. Nie miałem zamiaru cię obrabować - wyszeptał.
Conana ubawiła wizja tego małego człowieczka usiłującego go okraść.
- W takim razie zaoszczędziłeś mi straszliwej kompromitacji - odpowiedział i nagle jego głos stracił żartobliwe brzmienie. Warknął gniewnie: - Czego chcesz?
- Nie mogłem się oprzeć chęci podsłuchania twojej rozmowy ze szczęśliwszym przeciwnikiem. Czy dobrze odgadłem, że jesteś wojownikiem, pozbawionym chwilowo zarówno pracodawcy, jak i środków utrzymania?
- Masz rację - powiedział Conan - nigdy jednak nie upadłem tak nisko, aby zaspokajać żądze takich jak ty. - Rozmówca opuścił powieki o długich rzęsach, a jego twarz pokryła się lekkim rumieńcem.
- Źle mnie zrozumiałeś. Chciałbym zlecić ci pewną misję. - To zadanie dla silnego i odważnego wojownika o nieprzeciętnych umiejętnościach. Chyba mogę cię za kogoś takiego uważać?
Conan, chociaż o wiele lżej ubrany, nie zwrócił uwagi na chłodny wiatr.
Conan wszedł w wąską alejkę. Słyszał, że niewysoki człowiek podąża za nim. Zatrzymał się przy pochodni zatkniętej przy drzwiach. Obok były jeszcze drugie, szersze drzwi, za którymi musiała znajdować się stajnia, bo dobiegały stamtąd parskania i odgłosy końskich kopyt. Conan wziął świecę z pudełka umieszczonego nad mniejszymi drzwiami i odpalił ją od pochodni.
Odpiął miecz od pasa i usiadł na łóżku, kładąc broń na kolanach.
- A teraz mów, co masz do powiedzenia.
Przybysz usiadł na krześle, wycierając je najpierw chustką.
- Nazywam się Piris. Pochodzę z Szadizaru w Zamorze. Jestem w trakcie poszukiwań pewnego... pewnego przedmiotu, który mi skradziono.
- Co to za przedmiot? - zapytał Conan.
- Wszystko w swoim czasie, przyjacielu. Szukam tej rzeczy już od dawna, a jest też wielu innych, którzy chcieliby ją znaleźć. Właściwi złodzieje już nie żyją i to, czego szukam, od tamtej pory wielokrotnie zmieniało właścicieli.
- I myślisz, że to jest tutaj, w Belverusie?
- Było. Mam poważne powody, aby podejrzewać, że znajduje się teraz w drodze do Sicas w Akwilonii, o ile już tam nie dotarło.
- Nigdy nie słyszałem o tym mieście!
- Nie jest duże, ale ma opinię miasta wszelkiego występku. Leży w odległości paru kilometrów od królewskiego traktu łączącego Tarantię z Szamarem, w miejscu, gdzie łączą się rzeki Ossar i Furry. Jego bogactwa pochodzą głównie z okolicznych kopalni srebra i przyciągają wszelką hołotę. O tamtejszych urzędnikach królewskich mówi się, że są wyrozumiali i tolerancyjni.
- Łapówkarze, co? - Conan wiedział, co mogło się kryć pod takim określeniem.
- Nie chciałbym wydawać surowych sądów jedynie na podstawie zwykłych pogłosek - zaoponował Piris. - Jednak w tym wypadku chyba rzeczywiście o to chodzi. Sam rozumiesz, że skoro mam szukać swojej własności w takim miejscu i wśród takich ludzi, wołałbym mieć do towarzystwa kogoś silnego i doświadczonego w walkach.
- To brzmi rozsądnie - zgodził się Conan. - A teraz powiedz mi, czego właściwie szukasz.
Piris zawahał się.
- Hm, mój przyjacielu... Conanie, czy tak?... No więc, to jest coś, co bardzo niechętnie...
- A niech cię Set porwie, człowieku! Nie umiesz mówić po ludzku? - huknął Conan.
- Widzisz, chciałbym, żebyś pojechał przede mną do Sicas i dowiedział się czegoś o tym miejscu. Wyruszę za tobą dzień lub dwa później. Muszę jeszcze tutaj załatwić pewne sprawy. W Sicas powiem ci wszystko, co powinieneś wiedzieć.
- Naprawdę nie podoba mi się ta cała tajemniczość. Mam ochotę zrzucić cię ze schodów. A może lepiej przez okno? - Spojrzał na parapet, jakby sprawdzając, czy uda się przerzucić gościa.
Conan złagodniał w okamgnieniu.
Piris uśmiechnął się, odsłaniając biały rządek równych, małych zębów.
Conan wytrząsnął zawartość sakiewki na stół. Monety nosiły podobiznę króla Koth, a każda była warta dziesięć diszas. Szybko oddzielił dwadzieścia z nich, zgarniając resztę z powrotem, po czym rzucił trzosik Pirisowi, który zręcznie go schwycił.
Piris zawiązał sakiewkę, która stała się teraz znacznie lżejsza. Wzdychając smutno włożył ją do kieszeni kurtki.
Conan zaryglował drzwi. Fortuna znów się do niego uśmiechnęła. Z trudem zwalczył pokusę powrotu „Pod Miecz i Berło”, by zacząć grę od nowa. W Belverusie najwyraźniej nie dopisywało mu szczęście w hazardzie, więc lepiej nie kusić losu. Podszedł do okna, aby odetchnąć wolnym od zapachu perfum powietrzem. Nie zobaczył już Pirisa w alejce, za to przez chwilę wydawało mu się, że dostrzega jakiś cień przemykający w głębokich ciemnościach. Wytężył wzrok, ale nawet jego bystre oczy nie dostrzegły już żadnego ruchu. Doszedł do wniosku, że przez zmęczenie i wino zobaczył coś, czego naprawdę nie było. Zamknął i zaryglował okiennice, zdmuchnął świecę i położył się na twardym, wąskim łóżku. Zastanawiał się, dlaczego nigdy nie słyszał o Sicas. Myślał, że zna wszystkie miasta o złej reputacji. Tak czy inaczej wszystkiego dowie się, gdy dotrze na miejsce. Sicas zapowiadało się na miasto w jego guście.
Następnego dnia Conan wyprawił się na rynek w Belverusie, aby skompletować ekwipunek na podróż. Najpierw postanowił nabyć odpowiednie uzbrojenie. U rzemieślnika wyrabiającego noże kupił sztylet mogący zastąpić ten, który przegrał ostatnio w kości. Wybrał broń o drewnianym trzonku i spiczastym ostrzu, długim na trzydzieści centymetrów i szerokim na trzy palce u rękojeści. Wędrował między sklepikami i stoiskami podziwiając długie, wąskie oszczepy i łuki o mocnej konstrukcji, ale w końcu chcąc nie chcąc musiał zostawić je za sobą. Wybierał się do miasta, a nie na pole bitwy. Z podobnym zainteresowaniem obszedł stoiska z tarczami. Pod wielkim namiotem wzniesionym na małym placu znalazł kupców sprzedających zbroje wojowników. Było to miejsce, w którym chwilowo bezrobotni najemnicy wyprzedawali się z niepotrzebnego uzbrojenia, które następnie starali się odzyskać po przystępnej cenie z chwilą, gdy znaleźli nowych pracodawców. Przymierzył długą do kolan kolczugę z poczerniałych oczek, ale zrezygnował z niej, bo wydała mu się zbyt ciężka. Kupiec próbował sprzedać mu kompletne wyposażenie akwilońskiego żołnierza, ale ciężka zbroja, dobra do konnej jazdy, nie zdałaby egzaminu w niebezpiecznych zaułkach miasta.
Na stole z lekkimi puklerzami znalazł wreszcie to, czego szukał - skórzaną kurtkę naszytą metalowymi płytkami. Kurtka była solidna, wzmocniona brezentem i doskonale na nim leżała. Pomiędzy skórą a brezentem znajdowały się setki nachodzących na siebie metalowych płytek, przymocowanych nitami do skóry. Główki nitów były pozłacane i znakomicie wyglądały na połyskliwej, czarnej skórze. Taka brygantyna stanowiła doskonałą ochronę, lżejszą niż zbroja i prawie równie giętką. Nawet gdyby Conan wybrał się na wojnę, mógłby jej używać jako wzmocnienia pod kolczugę. Nadawała się wprost idealnie do ochrony przed sztyletami i mieczami używanymi w miejskich uliczkach. Przede wszystkim jednak była znacznie praktyczniejsza, a także bardziej elegancka niż zbroja. Brygantyna była tak skrojona, że ściśle przylegała w pasie uwypuklając klatkę piersiową. Człowiek ubrany w taką kurtkę nie wyglądał na kogoś, z kogo można się naśmiewać.
Conan przejrzał również hełmy w nadziei, że znajdzie coś odpowiedniego dla siebie. Widział nemedyjskie hełmy z biegnącym przez środek grzebieniem, hełmy z przyłbicą pochodzące z Akwilonii i Poitanii, a nawet hełmy z rogami z dalekiego Asgardu oraz spiczaste kaski z Turanu. Conan wybrał ściśle przylegający stalowy kask wyłożony wewnątrz aksamitem. Nie miał on żadnych łączeń i dzięki temu był mniejszy i lżejszy niż hełm bitewny. Stanowił jednak wystarczającą ochronę przed ciosami miecza lub uderzeniem drewnianej maczugi, chociaż taka konstrukcja mogła spowodować, że następnego dnia człowiek obudzi się z trudnym do zniesienia bólem głowy.
Zadowolony z nabytego uzbrojenia udał się do stoisk z ubraniami. Rok dobiegał końca, dni stawały się coraz krótsze, a wraz ze zbliżającą się zimą nadciągały północne wiatry. Conan był przyzwyczajony do surowej pogody, ale nie widział powodu, by za jej sprawą narażać się na dodatkowe cierpienia. Kupił zimową odzież, ocieplane buty i rękawice. Znalazł szeroki płaszcz z szemickiej, ufarbowanej na czerwono wełny, który mógł w czasie podróży służyć także jako koc. Przystrojony w ten sposób, poszedł na koński targ, na którym można było znaleźć wszelkiego typu wierzchowce, poczynając od pożałowania godnych chabet, nadających się jedynie do pługa, a kończąc na tak narowistych ogierach, że właściciele musieli zatrudniać doświadczonych treserów, aby w ogóle mocje wystawić. Były konie używane do polowań i do wyścigów, a także specjalnie układane wierzchowce dla wysoko urodzonych kobiet. Conan dosiadł z tuzin koni, zanim wybrał szybkiego jak wiatr wałacha gniadej maści. Koń był świetnie wytrenowany i posłuszny; Conan targował się znaczną część poranka, zanim osiągnął rozsądną cenę. Zaprowadził zwierzę do kowala, każąc je na nowo podkuć. Przyglądał się uważnie jego pracy, aby mieć pewność, że wszystko zostanie należycie wykonane. Nawet najlepszego konia można zmarnować partackim podkuciem - okulawiony wierzchowiec na nic się nie przyda w razie konieczności szybkiej ucieczki. Upewniwszy się, że podkowy końskie wytrzymają długą drogę, Conan udał się do siodlarza, u którego znalazł siodło z Brytuanii, wygodne dla niego i dla konia. Kiedy dobili targu, siodlarz dorzucił komplet przytaczanych do siodła juków i cugle. Na koniec Conan zakupił parę drobiazgów, zawsze przydatnych w podróży: krzemień i kawałek metalu do krzesania ognia, liny i słupki do wiązania konia oraz bukłak na wodę. Umieścił je w jukach i wyruszył na poszukiwanie dobrej mapy.
Sklep, którego szukał, znajdował się w dzielnicy zamieszkiwanej przez studentów i nauczycieli wiedzy tajemnej. Wszędzie wokół było pełno sprzedawców książek, a dźwięk uporczywego skrobania dochodził z warsztatów, w których wyrabiano pergamin. Można było tutaj znaleźć wszelkiego typu pisarzy popisujących się swoimi umiejętnościami, od nędznych skrybów układających na składanych stolikach urzędowe pisma dla analfabetów, po kopistów pieczołowicie przepisujących manuskrypty i kaligrafów, którzy z niezwykłą zręcznością zdobili dokumenty i świadectwa dla potężnych i wpływowych mieszkańców Belverusu. Byli pośród nich i tacy, którzy spędzali wiele dni na malowaniu i zdobieniu jednego inicjału. Conan przywykł raczej do dzielnic uczęszczanych przez podobnych do niego poszukiwaczy przygód, więc przyglądał się wszystkiemu z zainteresowaniem. Zobaczył sklep z przedmiotami służącymi do uprawiania magii i przystanął wpatrując się w jego witrynę. Za szybą ukazywał się co chwila mały demon, skacząc między różdżkami, mieczami grawerowanymi w runiczne zaklęcia, szatami o bajecznie lśniących ozdobach i kryształowymi kulami.
Stwór miał ciało w kształcie jajka, zatkniętego na wrzecionowato wygiętych ptasich nóżkach. Szerszy koniec jajka mieścił paszczę wypełnioną kłami, ponad którą widniały trzy czerwone gałki oczne na krótkich czułkach. Spiczasty koniec był ozdobiony długą brodą. Conan spostrzegł, że demon czasami znikał z pola widzenia, to znów stawał się przezroczysty. Była to bardzo zręczna sztuczka. Pytając po drodze w różnych sklepach, trafił w końcu na niewielką ślepą uliczkę, na końcu której mieścił się sklepik kartograficzny, jakiego szukał. Był wciśnięty pomiędzy sklep z atramentem i punkt sprzedaży pergaminu. Jedynym znakiem wyróżniającym to miejsce była para pozłacanych cyrkli przymocowana do ściany nad niskimi drzwiami. Conan, schyliwszy głowę, by nie zahaczyć o nadproże, wszedł do środka.
Wnętrze nie było tak ciemne, jak się spodziewał. Światło wpadało przez frontowe okno, a dodatkowo przez świetlik w dachu. W sklepiku, pedantycznie czystym, było pełno map, starannie poukładanych. Schludnie zwinięte w skórzanych tubach, leżały na osobnych półkach z odpowiednimi nalepkami. W głębi, na niskim podeście, siedział starszy mężczyzna, pracując pilnie na pochyłym kreślarskim stole. Spojrzał w górę, gdy Cymeryjczyk wszedł do środka.
Conan rozejrzał się wokół, zwracając uwagę na rozmaitość map dekorujących ściany.
- Sicas - powtórzył starszy mężczyzna. - Niech pomyślę. Nazwa jest mi znana, chociaż to na wpół legendarne miasto.
Podniósł się z krzesła i zbliżył do jednej z półek. Wybrał tubę, wyciągnął z niej zwinięty pergamin i rozwinął go na płaskim stole, obciążając brzegi mapy. Przez ten czas Conan uważnie przyglądał się niektórym mapom na ścianie. Wiele z nich pochodziło z zamierzchłej przeszłości i przedstawiało kraje zamieszkiwane przez od dawna nie istniejące narody. Kartograf zauważył, że Conan wpatruje się w egzemplarz mapy niemal zupełnie poczerniałej od upływu czasu. Język, w którym wykonano napisy, był Conanowi zupełnie nie znany, a zarysy lądów wyglądały tajemniczo.
- Czy to któryś z krajów leżących na Morzu Zachodnim? - zapytał.
- Nie, ale równie dobrze mógłby nim być, zważywszy na jego niedostępność - powiedział starszy mężczyzna. - Prawdę mówiąc mapa przedstawia kontynent, na którym stoimy, lecz przed tysiącami lat, zanim oceany ukształtowały jego obecny zarys. Sądzę, że jest to jedna z najstarszych map, jakie w ogóle istnieją, chociaż ona sama jest kopią dzieła o wiele, wiele starszego. Nigdzie już się nie mówi w języku, w którym wykonano napisy, ale uważam, że przedstawiono tutaj zachodni świat w czasach, kiedy najwyższe znaczenie osiągnęły narody Waluzji i Komorii, a ziemie Piktów były łańcuchem wysp zachodniego morza.
- Waluzja i Komoria - zamyślił się Conan. - To legendarne nazwy, chociaż Piktów znam, od najwcześniejszej młodości uczyłem się, jak z nimi walczyć. Nawet Vanirczycy nie prześladowali nas tak bardzo jak Piktowie.
- Czyżbyś pochodził z Cymerii? - zdziwił się kartograf. - Prawdę mówiąc od razu wydałeś mi się Cymeryjczykiem, chociaż w swoim życiu nie widziałem więcej niż dziesięciu ludzi z twojego kraju.
- Moi rodacy wolą trzymać się blisko domu - wyjaśnił Conan - aleja zawsze lubiłem podróże.
- Chodź, zobacz tę!
Conan zbliżył się do stołu. Starzec wskazywał pomarszczoną dłonią leżącą przed nim mapę.
- To jest mapa południowo-wschodniej Akwilonii. Umiesz czytać w języku nemedyjskim?
- Dosyć dobrze - skinął głową Conan - chociaż od niedawna. Te nazwy jednak są łatwe do rozszyfrowania.
Starzec wskazał na wijącą się błękitną linię i miejsce, w którym narysowany był przy niej mały stylizowany fort.
- To jest rzeka Tybor, a tu jest przejście w Shamar - odczytał Conan.
- Otóż to. A tam... - kartograf wskazał na niewielki punkcik dokładnie pośrodku między Shamar i Tarantią-znajduje się Sicas. Stąd biegną dwie proste drogi. Południowa droga doprowadzi cię do północno-zachodniego Ofiru; potem odbijesz na północ i przekroczysz Tybor w Shamar. Stamtąd mógłbyś udać się królewskim traktem do Tarantii. W połowie drogi do Tarantii droga skręca na południowy zachód, Sicas leży parę kilometrów dalej. Jednak w tej chwili w Ofirze trwa wojna domowa i przejścia graniczne są pilnie strzeżone.
Starannie wypielęgnowany palec wskazujący starca nakreślił drugą drogę.
Starzec otworzył szufladę i wyciągnął z niej cienką kartkę. Nie był to pergamin doskonałej jakości, używany przez niego do wyrobu szczegółowych map. Przy odpowiednim traktowaniu taki pergamin mógł przetrwać wiele stuleci. Nie, był to raczej zwykły papier. Zaczął kreślić po nim linie i kaligrafować z niezwykłą zręcznością litery, zanurzając pióro w atramencie zrobionym z sadzy.
- Czy wiesz cokolwiek o tym mieście, o Sicas? - dociekał Conan.
- Niewiele krąży o nim wiadomości - odparł kartograf-ale zobaczę, co da się znaleźć.
Opłukał pióro w naczyniu z wodą, odłożył je na półkę i wziął pojemnik ze srebra i kości. Aby atrament szybciej wysechł, wytrząsnął z pojemnika proszek na świeżo zrobioną mapę.
- Zobaczmy teraz, co można znaleźć o Sicas. - Podszedł do wysokiej półki, pełnej książek i pergaminowych zwojów, z których niektóre wyglądały na równie stare jak mapy na ścianie. Wybrał gruby tom i zdjął go z półki. Księga była oprawiona w jaskrawo farbowaną ofiriańską skórę i zdawała się stosunkowo nowa. Starzec położył ją na stole i zaczął kartkować.
- Jest to najnowsze wydanie Rocznika Królestwa Akwilonii - oznajmił. - Każdy akwiloński król gromadzi dane do rocznika w pierwszych latach swego panowania. Jeśli panuje długo, może nakazać zbieranie danych do następnych edycji. Chociaż są one przede wszystkim użyteczne do kontroli podatków królewskich poddanych, jednak także dla kartografa są bezcennym źródłem informacji. Ta książka ma zaledwie dziesięć lat.
- Czyli w ten sposób król zawsze wie, kto mu jest ile winien, prawda? - Conan był wyraźnie zaintrygowany.
- Taki jest cel rocznika. Dokumentuje on również wielkość populacji, ilość wytwarzanych lokalnie towarów i liczebność stad hodowlanych, a przede wszystkim orzeka, który z feudałów ziemskich ma prawo do jakiego obszaru ziemi. To zawsze jest przyczyną waśni.
- Ten temat znam bardzo dobrze. - Conan brał czynny udział w wielu takich sporach.
- O! Mamy coś o Sicas. Najpierw opisane jest jego położenie. Miasto leży na styku dwóch rzek: Fury i Ossaru, który płynie dalej na południe i kilkaset kilometrów dalej łączy się z Khoratasem. Sicas liczy sobie około dziesięciu tysięcy mieszkańców. W okolicznych wsiach hoduje się stada bydła, owiec, świń i tak dalej. Większość terenów ma charakter uprawny, żywności dostarcza również rybołówstwo. Główne źródło dochodów stanowi jednak wielka kopalnia srebra w pobliżu miasta tuż za Ossarem. Kiedy trzysta lat temu odkryto złoża srebra, były one bardzo bogate; przez pewien czas Sicas powszechnie znano jako Miasto Srebra. Po upływie paru dekad, kiedy zasoby się wyczerpały, dużą rolę zaczęło też odgrywać wydobycie rudy żelaza. To interesujące: Sicas, dysponujące źródłem tak drogocennego kruszcu, nie jest lennem żadnego feudalnego władcy, lecz raczej bezpośrednią własnością Korony. W ten sposób lokalną władzę sprawuje Królewski Sędzia, który feruje wyroki i dowodzi królewskim garnizonem. Jako dowódca ma prawo do stu ludzi pod swoimi bezpośrednimi rozkazami.
- Nie ma zatem lokalnego władcy? - zapytał Conan.
- Tak by się wydawało. Jest jeszcze coś na temat Sicas; w mieście rozwinęła się na lokalną skalę produkcja tkanin i kolorowej wełny, a także wszelkie niezbędne gałęzie rzemiosła. Nie ma żadnych starożytnych ani specjalnie słynnych budowli, chociaż w czasach prosperity, kiedy srebra było pod dostatkiem i łatwo było zrobić fortunę, wzniesiono parę dosyć okazałych budynków. W mieście znajdują się świątynie oficjalnych kultów, a wyróżnia się pośród nich świątynia Mitry.
Conan podziękował i zapłacił za szkic oraz mapę. Po wyjściu ze sklepu odwiązał konia i sprawdził kąt padania promieni słonecznych. Było tuż po południu, a więc dość wcześnie, i Conan uznał, że już nic nie zatrzymuje go w Belverusie. Ruszył przez zatłoczone ulice ku zachodniej bramie, wspaniałej budowli o fasadzie z różowego marmuru, wysokiej na ponad trzydzieści metrów i zwieńczonej, jak wszystkie bramy w mieście, wielkim mosiężnym gongiem, który lśnił jak drugie słońce.
Wyjechał na trakt, mijając zagrody i obozowiska karawan, przybywających do zamykanych po zmroku bram miasta. Błyszczące wieże Belverusu powoli niknęły za jego plecami. Cymeryjczyk wyobrażał sobie, że prześladujący go pech znika w podobny sposób.
Dobrze znowu znaleźć się na szlaku, mając dobrego konia i pełną sakiewkę, pomyślał Conan. Po chwili przypomniał sobie jednak, że jego sakiewka już nie jest równie ciężka jak w chwili, gdy napełnił ją dwiema setkami diszas wyciągniętych od Pirisa. Ekwipunek pochłonął blisko połowę całej sumy. Podczas podróży nocował w przydrożnych, dosyć skromnych gospodach. Z mapy wynikało, że wzdłuż drogi, którą podążał, leży wiele miast i wsi, nie musiał więc gromadzić jedzenia na drogę czy spędzać nocy pod gołym niebem. Conan nie miał w zwyczaju oszczędzać; wydawał pieniądze swobodnie, jadąc przed siebie. Był jednak wystarczająco ostrożny, żeby uniknąć licznych pokus, jakie nadarzały się na każdym postoju. W końcu dostał złoto jako zaliczkę przed wypełnieniem zadania. Kiedy tylko zarobi pozostałe osiemset diszas, będzie mógł do woli trwonić pieniądze, tak jak lubił.
Po drodze niejedna niewiasta rzucała zachęcające spojrzenia w kierunku przystojnego, wysokiego Cymeryjczyka. Nemedia była krajem słynącym z pięknych kobiet. Conan odwzajemniał uśmiechy, ale jechał dalej. Mężowie tych kobiet byli również powszechnie znani ze swego nadmiernego poczucia honoru i zajadłej zazdrości, a także gotowości do bójki z każdym, kto nierozsądnie da się oczarować owym pięknościom. Nie znaczy to jednak, że Conan obawiał się jakiegokolwiek Nemedyjczyka. Po prostu nigdy nie dotarłby do Sicas, gdyby miał walczyć z każdym napotkanym po drodze mężczyzną.
Od czasu do czasu natykał się na patrol nemedyjskich żołnierzy. Podejrzliwie przyglądali się pokrytemu bliznami barbarzyńcy o czarnych włosach i błękitnych oczach, ubranemu w czarną brygantynę nabijaną złotymi ćwiekami i stalowy hełm. A jednak mijali go nie niepokojąc. Powstrzymywał ich jego wygląd i solidna broń; wszystko to świadczyło, że nie parał się nielegalną działalnością.
Zanim dotarł do granicy akwilońskiej, sponad gór nadciągnął porywisty północny wiatr, a niebo zasnuło się ciężkimi chmurami. W pasie nadgranicznym miasta były bardziej oddalone od siebie i podróżni dla bezpieczeństwa zazwyczaj łączyli się w grupy. Tak samo jak w innych krajach, tutaj także im dalej od ośrodków władzy królewskiej, tym więcej można było spotkać wyjętych spod prawa przestępców.
Nemedia słynęła z surowego wymiaru sprawiedliwości, a w niektórych rejonach chłopstwo było straszliwie gnębione przez lokalnych władców. W rezultacie wielu zrujnowanych i zdesperowanych ludzi ratowało się ucieczką w góry, wybierając los banity. Niektórzy z nich zbierali się w duże bandy i napadali na karawany lub grupy podróżnych. Zostawiali po sobie odarte z kosztowności i ubrań, okaleczone ciała. Mały wywiad wśród mieszkańców wiosek przekonał Conana, że królewskie wojska od dawna nie starały się wygonić stąd banitów. Pilnie rozglądał się po okolicy i upewnił się, czy miecz lekko wysuwa się z pochwy.
Pewnego wieczoru ciemność zaskoczyła Cymeryjczyka, zanim zdążył dotrzeć do najbliższej miejscowości. Było to jakieś pół dnia drogi od granicy. Zrezygnowany, pogodził się już z koniecznością spędzenia bezsennej nocy na czuwaniu, gdy nagle dostrzegł niedaleko łunę z kilku ognisk. Ostrożnie podjechał w tamtym kierunku, gotów w każdej chwili do ucieczki. Nieraz zdarzało mu się natrafić w normalnym na pozór miejscu na pułapkę zastawioną przez rabusiów na niczego nie podejrzewających podróżnych.
Kiedy zbliżył się do ognia, wyszedł ku niemu człowiek trzymający oburącz wymierzoną w niego włócznię. Człowiek zapytał ostro:
Conan zauważył zdenerwowanie strażnika. Cóż, pewnie ma powód, pomyślał.
- Jestem żołnierzem - oznajmił - i wygląda na to, że przyda się wam ktoś taki tej nocy.
Podszedł do nich starszy mężczyzna.
- Zgadza się - powiedział. - Chodź, przyłącz się do naszego ogniska.
Conan wjechał na polanę. W pobliżu ognia dostrzegł kilka małych namiotów. Grupa podróżnych siedziała na pniach i na poduszkach, trzymając się blisko ognisk, gdyż noc była chłodna. Większość tych ludzi wyglądała na drobnych kupców, ale było też trochę wędrownych kuglarzy, rodziny z dziećmi, a oprócz tego tu i tam siedzieli obdarci pielgrzymi, nieustannie wędrujący z jednej świątyni lub sanktuarium do innego świętego miejsca; poszukiwali światła wiary, choć znacznie częściej zdarzało im się spotkać śmierć w czasie takiej podróży.
Conan znalazł miejsce, w którym rosło trochę miękkiej trawy, i wbił w ziemię zaostrzone paliki. Przywiązał i rozsiodłał konia, a potem pozwolił mu się paść. Torby i siodło zabrał ze sobą i podszedł do ogniska, gdzie siedział człowiek, który go zaprosił. Teraz położył przed Cymeryjczykiem szeroki liść, a na liściu pół bochenka chleba i kawałek kiełbasy.
- Jacyś niespokojni ci ludzie - powiedział Conan z pełnymi ustami.
- Mówi się, że krąży w tej okolicy banda zbójów, którzy przywędrowali zza granicy akwilońskiej. Byli tutaj rok temu, potem odeszli na zachód, rozglądając się za większym łupem, ale niedawno zepchnięto ich znowu do Nemedii i teraz w tym rejonie zaczęli dokonywać grabieży.
Conan wziął od jakiejś kobiety bukłak z winem, napił się i podał go starszemu mężczyźnie.
- Jak duża jest ta banda?-zapytał.
- Zdania są podzielone. Niektórzy mówią tylko o pięciu, sześciu, inni o dwóch tuzinach. Możliwe, że to kilka małych grup, które czasem łączą się na większe wypady. Tacy ludzie zawsze kręcą się przy granicy i jak tylko królewscy strażnicy za mocno dobiorą się im do skóry, uciekają do sąsiedniego kraju.
- To nie brzmi najlepiej - przyznał Conan. - Czy jestem tu jedynym zdolnym do walki mężczyzną?
Człowiek wskazał głową w stronę małego ogniska, przy którym siedzieli dwaj mężczyźni w zardzewiałych kolczugach, z krótkimi mieczami za pasem, podając sobie na zmianę bukłak.
- Jest jeszcze tych dwóch. Twierdzą, że są żołnierzami.
- Takich jak oni wynajmuje się do pilnowania w nocy magazynów - prychnął Conan. - Jak bandyci uderzą na nas, ci dwaj będą tylko patrzeć, jakby tu wziąć nogi za pas, oczywiście jeśli nie spiją się do tej pory na umór.
- Wyglądasz na prawdziwego wojownika - stwierdził mężczyzna. - Ja handluję przyprawami. Jestem Reshta z Asgulun - wyciągnął rękę, a Conan podał mu swoją.
- Conan z Cymerii. Moje zajęcie już znasz. Podróżuję teraz do miasta zwanego Sicas, w Akwilonii. Słyszałeś o nim kiedyś?
- Wiem tylko, że ma złą sławę od jakichś pięciu lat. Wiele razy mijałem drogę do tego miasta, ale nigdy mnie nie ciągnęło, żeby nią podążyć. Zostaniesz tam? Nie słyszałem, żeby szykowała się tam jakaś wojna.
- Nie wiadomo, co będzie za jakiś czas - odpowiedział wykrętnie Conan.
Wkrótce, kiedy się jeszcze bardziej ochłodziło, wszyscy oprócz tych, którzy mieli sprawować wartę, zaczęli szukać swoich łóżek. Conan oddalił się od ogniska i rozpiął swoją brygantynę. Bardziej niż jakichś tam bandytów obawiał się tego, że zaśnie w zbroi. Położył się na ziemi, owinięty płaszczem, z głową opartą na siodle. Na koniec wsunął jeszcze miecz pod płaszcz i zasnął z prawą dłonią zaciśniętą na kościanej rękojeści.
- Bandyci!
Krzyk wyrwał Conana natychmiast z głębokiego snu. Zanim zdążył pomyśleć, już był na nogach z obnażonym mieczem w garści. Nie było czasu na włożenie pancerza, ale zdążył chwycić stalowy hełm i wcisnąć go na potarganą głowę. Zobaczył w ciemnościach zmagające się ze sobą sylwetki. Ktoś dorzucił do ognia suchych gałęzi i płomień buchnął nagle, oświetlając jeźdźców i ofiary. Widział oczy rozszerzone przerażeniem i błyskające bielą zęby, słyszał ogłuszające krzyki kobiet zmieszane z odgłosem tępych uderzeń broni o ciało.
Wyrzucił te wrażenia ze swojego umysłu, żeby móc się skoncentrować na napastnikach. Jakiś bandyta zauważył Conana i ruszył na niego z rykiem. Dzierżąc włócznię w obu rękach podbiegł, aby przebić Cymeryjczyka; napierał całym swoim ciężarem. Prawie od niechcenia Conan chwycił włócznię tuż przed swoją głową i odrzucił ją na bok, po czym ze świstem miecza odciął mężczyźnie obie ręce. Zbój z wrzaskiem uciekł w ciemność.
Cymeryjczyk pobiegł do jednego z ognisk. Mijając dwóch ludzi splecionych w śmiertelnym uścisku, dźgnął w przelocie napastnika w plecy. Odwrócił się tyłem do bijących w górę płomieni, dzięki czemu każdy atakujący go byłby dobrze oświetlony. Nikt chyba nie zdecydowałby się zaatakować od strony ognia.
- Tam jest! - krzyknął ktoś i natychmiast cała horda bandytów rzuciła się na niego. Odskoczył przed spadającą siekierą i rozłupał na pół głowę atakującego. Zanim mężczyzna zdążył zwalić się na ziemię, Conan złapał go za połę płaszcza i rozhuśtał przed sobą ciało, wykorzystując je jak upiorną tarczę przed ciosami miecza. Długie, ciężkie ostrze utkwiło w kręgosłupie nieboszczyka, a wtedy Conan upuścił ciało na ziemię. Właściciel unieruchomionego miecza próbował go bezskutecznie wyswobodzić, a wtedy Conan odciął mu ramię, tnąc w dół przez płuca i serce.
Teraz napadnięto na Conana z obu stron jednocześnie. Z lewej ktoś runął na niego z mieczem przygotowanym do ciosu; z przeciwnej strony pędził zbójca z włócznią. Conan obrócił się w prawo, robiąc unik przed mierzącą w niego włócznią, i chwycił napastnika za ramię. Przyciągnął go do siebie i cisnął w nacierającego z drugiej strony. Kiedy bandyci zderzyli się ze sobą, Cymeryjczyk chwycił rękojeść miecza obiema rękami i jednym potężnym ciosem przerąbał obu na wysokości pasa.
- Dosyć! - krzyknął ktoś spoza kręgu światła. - Odwrót! Uciekamy stąd! - Odgłos biegnących stóp oznajmił, że bandyci wycofali się pospiesznie. Conan wprawnym uchem ocenił, że zostało ich nie więcej niż pięciu.
W ciszy, która teraz nastąpiła, słychać było tylko trzask palącego się drewna. Dopiero po chwili pod nocne niebo wzniósł się szloch kobiet, jęki rannych mężczyzn i płacz dzieci. Reshta podszedł bliżej i przyjrzał się uważnie Conanowi.
- Na wielkiego Baalima! - wykrztusił w końcu. - Nie kłamałeś mówiąc, że jesteś wojownikiem!
- Ilu mamy rannych? - zapytał Conan schylając się, żeby odedrzeć pas tkaniny z tuniki zabitego bandyty. - Oczywiście nie licząc tych pasożytów. - Zabrał się do czyszczenia miecza, a kupiec poszedł do swoich, aby zorientować się w sytuacji.
- Pięciu z nas nie żyje - oznajmił po powrocie.
- Jak się zachowali ci dwaj w zardzewiałym żelastwie? - zainteresował się Conan.
- Tak jak przewidziałeś. Zasnęli pijani i już nigdy się nie obudzą. Obydwaj mają poderżnięte gardła. Pozostali trzej próbowali walczyć w ciemnościach.
Jakby na przekór temu, co sam przed chwilą powiedział, Conan przypomniał sobie głos, wołający z głębi ciemności: „Tam jest!”
Następnego ranka wyruszył w towarzystwie grupy podróżnych, nie miał jednak zamiaru dłużej zmuszać swojego wierzchowca do tego nędznego tempa, w jakim poruszali się handlarze i wędrowni kuglarze. Zanim ruszył dalej, zbliżył się do niego szemicki kupiec korzenny.
- Żegnaj, Cymeryjczyku. Dziękujemy za pomoc. Nawet jeśli ci zbóje rzeczywiście szukali ciebie, to jestem pewien, że napadliby nas nawet wtedy, gdyby cię z nami nie było. W tej okolicy stanowiliśmy dla nich kuszący cel. Myślę, że kiedy dotrzesz do Sicas, bardzo ożywisz to miasto.
Conan odjechał. Wiedział, że bandyci mogą na niego czatować gdzieś przy drodze, miał jednak dobrego konia i broń i nie widział powodu, żeby obawiać się paru rzezimieszków, w dodatku w biały dzień. Zanim słońce stanęło w zenicie, uznał, że okolica jest bezpieczna.
Nie więcej niż milę od granicy natknął się na ponurą scenkę, nie będącą zresztą niczym niezwykłym. Garstka nemedyjskich żołnierzy siedziała pod dużym drzewem, popijając parujący napar z ziół. Nad ich głowami zwisały z jednej gałęzi cztery ciała. Conan skierował konia w stronę tej grupki. Człowiek w hełmie z zielonym pióropuszem, jaki nosili sierżanci, wstał i wyszedł mu naprzeciw.
- Niezły widok, co, cudzoziemcze? - odezwał się.
- Czy to są ci zbóje, którzy ostatnio przysparzali tu tylu problemów? - spytał Conan.
- Owszem. - Białe zęby zalśniły w ciemnej twarzy. - Natknęliśmy się na nich dziś rano, dopadliśmy ich i powiesiliśmy w ciągu godziny. Widzisz tego w aksamitnym płaszczu? - wskazał na ciało mężczyzny w średnim wieku ze szpakowatą brodą. - To Fabirio, kiedyś dobry żołnierz króla. Służyłem pod nim jeszcze jako rekrut, dlatego go rozpoznałem. - Sierżant splunął na ziemię. - Zmienił się na gorsze od czasu, kiedy zabił kolegę za długi hazardowe. Ostatnie osiem lat spędził grabiąc tę okolicę razem ze swoją bandą. Ale z tym koniec!
- Dobra robota - zawyrokował Conan. - Byłem razem z grupą podróżnych dzisiejszej nocy, kiedy ci bandyci na nas napadli. Pięciu zabiliśmy, reszta uciekła. Pozostali podróżni będą później tędy przechodzić i na pewno to potwierdzą. - Conan zdawał sobie sprawę, że lepiej się nie przechwalać swoim wyczynem, bo nie miał na to żadnych dowodów.
- Doskonale! - stwierdził sierżant. - Widocznie to już wszyscy. Ostatnio coraz ich mniej.
- Mieliście czas, żeby ich przepytać? - zainteresował się Conan. - Mówili coś?
- Nie zawracaliśmy sobie tym głowy - powiedział sierżant. - Co ciekawego mogłyby nam mieć do powiedzenia te szumowiny? Dopadliśmy ich, rozbroiliśmy i powiesiliśmy. Dlaczego pytasz? - W jego oczach pojawił się podejrzliwy błysk. Nagle Conan wydał mu się jakby znajomy.
- Bez powodu - odpowiedział Cymeryjczyk. - Czy za ich głowy była jakaś nagroda?
- Oczywiście - potwierdził sierżant. - Jeśli tylko ktoś nie ma nic przeciwko przebywaniu na terenie Nemedii przez długie miesiące, podczas gdy urzędasy będą go badać na wszystkie strony, jeśli uda mu się zebrać wystarczającą liczbę świadków i tak dalej. Ale ty wyglądasz na człowieka, którego ciągną dalekie kraje, więc raczej nie rób sobie zbytnich nadziei.
- Nie zamierzam - powiedział Conan. - Gdzie indziej czekają na mnie większe nagrody.
- W takim razie ruszaj przed siebie, cudzoziemcze. I niech cię błogosławią bogowie! - pożegnał go sierżant.
Conan oddalił się od drzewa obciążonego tymi upiornymi owocami. Pomyślał sobie, że nie pierwszy raz żołnierze egzekwujący prawo sugerują mu, żeby się wyniósł z ich terytorium. Był pewien, że jeszcze nieraz mu się to przydarzy.
Tuż po północy przekroczył granicę Akwilonii, którą wyznaczały dwa małe forty; w tym rejonie brakowało naturalnych punktów granicznych, takich jak rzeka czy góry. Od pewnego czasu utrzymywał się tu pokój, więc urzędnicy graniczni zapisali tylko jego imię i dali mu woskową tabliczkę z odciśniętą datą i miejscem przekroczenia granicy. Tabliczkę miał pokazywać na żądanie oficerom królewskim i zwrócić ją, gdy będzie opuszczał kraj. Conan odniósł się do tego ze spokojną rezygnacją, z jaką zawsze traktował tego rodzaju zbędne procedury.
Obszary przygraniczne po stronie akwilońskiej przypominały tereny nemedyjskie, ale były dużo lepiej strzeżone. Wioski były tu przeważnie czyściejsze i lepiej zarządzane, ale nie to się w nich Conanowi podobało. Przyciągała go ich hałaśliwa jaskrawość. Gdyby pragnął życia pełnego harmonii i spokoju, które zdaniem filozofów powinno być jedynym celem człowieka, nie ruszyłby się ze swojego domu w Cymerii. Życie bywało tam czasami okrutne i nieco brutalne, ale przeważnie nudne. Dlatego właśnie stamtąd odjechał.
Trakt był wybrukowany kamienną kostką, Conan zauważył jednak, że pełno w nim wybojów, a chwasty kiełkują bujnie pomiędzy kawałkami granitu. Miejscami całe fragmenty drogi były wypłukane przez ulewy. Najwyraźniej państwo to nie było u szczytu swojej świetności. Conan pochodził z niezbyt cywilizowanego kraju, jednak podczas wędrówek nauczył się rozumieć tego rodzaju znaki. Na lesistych nizinach Cymerii złamany konar ze śladami szorstkiej, czarnej sierści w szparach koty oznaczał, że był tu dziki byk, zniedołężniały ze starości. W sposób równie oczywisty droga, dawniej świetna, a teraz całkiem zaniedbana, wskazywała na zmierzch potęgi króla tego państwa.
Chociaż trudno się jechało po zniszczonej drodze, w ciągu kilku dni dotarł do skrzyżowania z traktem wiodącym do Tarantii. Miał ochotę pojechać na północ i obejrzeć sobie stolicę, ale zamiast tego udał się na południe w stronę Szamani.
Trakt łączył dwa główne miasta Akwilonii; w sezonie letnim, kiedy najwięcej ludzi wybierało się w podróż, bywał bardzo zatłoczony. Wraz z nadejściem zimy ruch malał. Conan niezmiernie rzadko spotykał innych podróżnych. Ziemie położone wzdłuż drogi wyglądały jak bogate posiadłości; na rozległych polach pracowali wieśniacy. Już z daleka widać było wspaniałe zamki z wieżami warownymi, gdzie właściciele szukali schronienia w niespokojnych czasach.
Niekiedy natykał się na stojące przy drodze ołtarze ku czci miejscowych bóstw. Na niektórych były jeszcze ślady darów ofiarnych w postaci kwiatów, ciastek i kadzideł. Conan mijał właśnie jedno z takich sanktuariów, gdy usłyszał jakieś dźwięki dobiegające od strony pobliskiego zagajnika. Najpierw gwar męskich głosów, a potem ostry krzyk kobiety. Nie tracąc czasu na zastanawianie się Conan spiął konia ostrogami i ruszył przez pole w kierunku drzew.
Gdy Cymeryjczyk wjechał do lasku, zobaczył trzech obdartych mężczyzn. Wyglądali na doświadczonych żołnierzy; mieli przypasane do boku miecze i długie sztylety, a w tej chwili byli bardzo zajęci. Nachyleni nad szamoczącą się kobietą, usiłowali zedrzeć z niej ubranie. Conan dostrzegł białe, obnażone nogi i mimowolnie się uśmiechnął. Oto nieoczekiwane urozmaicenie nudnego jak dotąd poranka.
- Odejdź stąd, głupku! - warknął człowiek o ustach jak pułapka na szczury, obramowanych cienkimi, czarnymi, opadającymi Wąsami. Tłuste czarne włosy przedzielała na środku krzywa blizna. - Nikt cię nie prosił, żebyś nam przeszkadzał w zabawie.
- Więc to zabawa? - zdziwił się Conan. - Nazywasz zabawą to, że trzech mężczyzn napadło na kobietę? - Wyciągnął miecz i przeciągnął kciukiem po ostrzu. - Dla mnie lepszą zabawą jest „trzech na jednego”, kiedy ten, co jest sam, zna się na rzeczy. Zagracie ze mną?
Ukłuł konia ostrogami i ruszył na nich. Napastnicy spojrzeli po sobie, po czym wzięli nogi za pas jak jeden mąż. „Trzech na jednego” brzmi jak kiepski dowcip, gdy trzeba walczyć z dobrze uzbrojonym mężczyzną na koniu. Cymeryjczyk pognał za nimi, gdy zaczęli przedzierać się przez lasek. Musiał lawirować ostrożnie pomiędzy drzewami, uchylając się przed konarami. Mężczyźni zdążyli dotrzeć do skraju lasku i wsiedli na konie. Conan wypadł spomiędzy drzew po to tylko, by zobaczyć trzy końskie zady oddalające się bardzo szybko wraz z jeźdźcami.
Pędził za nimi jak myśliwy tropiący jelenia, wywijając mieczem w powietrzu. Jednak ku jego zdumieniu trzy konie pomknęły jak wiatr i jeźdźcy zaczęli się oddalać. Jego własny wierzchowiec nie mógł już biec szybciej i stało się jasne, że Conan nie zdoła ich dogonić. Ściągnął wodze, zawrócił i pokłusował z powrotem w stronę zagajnika.
Odnalazł kobietę. Poprawiała na sobie ubranie z zaczerwienioną jeszcze od gniewu twarzą, ale kiedy nadjechał Conan, uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować! Kto wie, jaki byłby mój los, gdyby pan nie nadjechał na czas.
- Można się tego domyślić - stwierdził Conan. - Nie musisz się już obawiać. Ci tchórze mieli chyba najlepsze wierzchowce w Akwilonii, ale ja i tak jeszcze się im dobiorę do skóry.
- Są złodziejami, więc mogli sobie ukraść najlepsze konie - powiedziała kobieta. - Wydaje mi się, że skoro ciągle muszą uciekać, to cenią sobie szybkie wierzchowce.
- Słusznie - potwierdził Conan. - Jak do tego doszło, że dałaś im się tu zaciągnąć?
- Szłam drogą i zatrzymałam się przy ołtarzu, żeby trochę odpocząć i złożyć ofiarę. Kiedy się pojawiłam, oni już na mnie czekali. Myślę, że koczują w tamtym lesie i napadają na podróżnych. Ograbili mnie ze wszystkiego, co miałam, a potem przyciągnęli mnie tu, żeby skorzystać z tego, co jeszcze zostało. Jestem pewna, że później poderżnęliby mi gardło. - Wzdrygnęła się, ale zaraz podniosła na niego wzrok uśmiechając się znowu. - Zjawiłeś się jak legendarny rycerz. Zawsze będę ci wdzięczna.
Conan przyglądał się jej, kiedy mówiła, a to, co zobaczył, sprawiło mu przyjemność. Kobieta była szczupła, miała długie, zgrabne nogi, giętką talię, a piersi pełne i jędrne. Kasztanowe, potargane teraz włosy okalały twarz w kształcie serca o pełnych ustach i dużych niebieskich oczach.
- Uciekli razem z twoimi rzeczami? - spytał Conan zmuszając myśli, by powróciły do spraw praktycznych.
- Zaraz sprawdzę - rozejrzała się wokół. - Mogli je rzucić gdzieś na bok, kiedy zamierzali mnie...
- ...zgwałcić - dokończył za nią Conan. Pomyślał, że to właściwie zupełnie proste słowo i chyba nie tak trudno je sobie przypomnieć.
- Tak, zgadza się. O, znalazłam! Nie zabrali tego ze sobą - schyliła się, podnosząc z ziemi szal owinięty wokół małego tobołka. - Nie mieli za bardzo czego kraść.
Conan zauważył, że w małym zawiniątku coś podzwania. Zawsze stawał się czujny słysząc takie dźwięki.
- Dokąd się udajesz? - zapytał.
- Zmierzam do miasta o nazwie Sicas - odpowiedziała. - To niedaleko stąd. Droga do Sicas odchodzi od tego traktu kilka mil dalej na południe.
- Sicas! Ja także się tam wybieram.
- Naprawdę? - otworzyła szeroko oczy, rumieniąc się znowu.
- Już tyle pan dla mnie zrobił, że nie wiem, czy powinnam jeszcze prosić o jakąś przysługę, ale czy możemy podróżować razem, dopóki nie dotrzemy do miasta? Przeraża mnie myśl, że miałabym iść dalej sama.
- Oczywiście - odparł Conan. Od kiedy przyjrzał się kobiecie dokładnie, takie myśli chodziły mu po głowie. - Nie jest to wprawdzie koń wyścigowy, ale za to silny i może bez zbytniego wysiłku unieść nas oboje.
- Och, dziękuję! Jeśli poda mi pan rękę, oprę się na strzemieniu i usiądę z tyłu.
- Nie ma potrzeby - stwierdził Conan. Pochylił się, objął mocno jej smukłą talię i posadził kobietę przed sobą w siodle.
Odetchnęła głęboko:
- Nigdy nie znałam tak silnego mężczyzny! Jesteś nie tylko odważny, ale także wielkoduszny. Nie wiem, jak ci wyrazić swoją wdzięczność.
- Coś na pewno wymyślimy - zapewnił ją.
Jadąc stępa, wjechał znowu na trakt i skręcił na południe.
- Masz dziwny akcent - powiedziała kobieta. - Z jakiego kraju pochodzisz?
- Z Cymerii - odrzekł. - Jestem Conan, wolny żołnierz.
- Z Cymerii? To dla mnie prawie legendarna kraina! Byłam jeszcze dziewczynką, kiedy twoi rodacy podbili Venarium, ale pamiętam panikę, która ogarnęła ludzi na tę wieść. Akwilonia była tak długo niepokonanym krajem, że wydawało się niemożliwe, by zwykli barbarzyńcy... - uderzyła się dłonią w usta. - Och, wybacz mi! Nie miałam na myśli, że...
- Nic nie szkodzi - zapewnił ją Conan. - Widziałem wystarczająco wiele cywilizowanych krajów, żeby wiedzieć, że nie jest źle być barbarzyńcą. Byłem wtedy w Venarium. To była moja pierwsza prawdziwa i udana bitwa. Te, które się wygrywa, zawsze są udane. - Uśmiechnął się ponad jej głową. - A teraz opowiedz, jak to się stało, że wyruszyłaś samotnie i piechotą do takiego miejsca jak Sicas.
Westchnęła głęboko.
- To nie jest miła historia. Mam na imię Brita, a mieszkam w Tarantii. Mój ojciec był mistrzem cechu kupieckiego. Oboje rodzice zmarli pięć lat temu na zarazę, która zdziesiątkowała miasto. Zostałam sama, tylko z młodszą siostrą Yllą.
Miałyśmy tylko dom i niewielką pensję z cechu. Miałam dużo propozycji małżeństwa, ale obiecałam mojej matce, gdy była na łożu śmierci, że nie wyjdę za mąż, dopóki moja siostra nie dorośnie i nie poślubi kogoś porządnego. To były ciężkie czasy, ale jakoś dałyśmy sobie radę.
Kiedy Ylla dojrzała, zaczęła się dziwnie zachowywać. Wkrótce przestałam dawać sobie z nią radę. Zaczęła spędzać dużo czasu w mieście, w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach, otoczona mężczyznami, z których każdy następny miał gorszą sławę niż jego poprzednik. W końcu zjawiła się w domu w towarzystwie jednego z tych łajdaków, który nazywał się Asdras. - Splunęła wypowiadając to imię. - Był nawet dość przystojny, ale hazardzista i złodziej, co prawda bardzo elokwentny. Pochodził ze znaczącego rodu, którego dobre imię skutecznie niszczył. Wyobrażał sobie, że jest arystokratą wśród złodziei, zupełnie jakby dla rozrywki parał się tą profesją.
Zażądał ręki mojej siostry. Nie prosił o nią, ale właśnie żądał. Oczywiście wypędziłam go z naszego domu. Przez następne dni co chwila wybuchały okropne awantury między mną a moją siostrą. Wściekała się na mnie, że zrujnowałam jej życie, że wyrzuciłam z domu mężczyznę, którego kocha. - W oczach Brity pojawiły się łzy i popłynęły po bladych policzkach. - Tak jakby człowiek taki jak Asdras potrafił w ogóle kochać kogokolwiek prócz siebie. - Raz jeszcze westchnęła ciężko. - Ta sytuacja nie trwała długo. Pewnego dnia Ylla wybuchła. Krzyczała, że ucieknie z Asdrasem... i dotrzymała słowa. Sądziłam, że to jeden z dziecinnych wybryków i czekałam na jej powrót, ale nie wróciła ani tej nocy, ani w ciągu następnych dni. Poszłam jej szukać i dowiedziałam się w mieście, że naprawdę uciekła z tym bandytą. Jego przyjaciele powiedzieli mi, że Asdras usłyszał o mieście zwanym Sicas, które jest istnym rajem dla ludzi takich jak on, jeszcze bardziej plugawym niż najgorsze z dzielnic Tarantii. Oczywiście chciał to zobaczyć na własne oczy. Yllę wziął ze sobą.
Bardzo mnie to zraniło, ale ciągle kocham moją siostrę, a poza tym muszę dotrzymać obietnicy danej matce. Dlatego zdecydowałam się na wędrówkę do tego strasznego miasta, żeby sprowadzić ją z powrotem. Sprzedałam wszystko, co się dało i wyruszyłam piechotą, bo koń to za duży wydatek. Nie mam pojęcia, jak długo będę musiała szukać mojej siostry w Sicas i czy nie będą konieczne jakieś łapówki.
- Myślę, że lepiej będzie, jak wrócisz do Tarantii - podsumował Conan. - Sicas to nie miejsce dla subtelnej dziewczyny, takiej jak ty. Wracaj do domu i czekaj. Znałem wiele dziewczyn podobnych do twojej siostry i mnóstwo mężczyzn takich jak Asdras. Wcześniej czy później sprzykrzą jej się jego wymagania i wróci do ciebie. Daj dziewczynie trochę czasu.
Powiedział to tylko po to, by pocieszyć zrozpaczoną kobietę. Dobrze wiedział, że takie dziewczyny prawie zawsze zostają prostytutkami, kiedy już uciekną od bandyty, z którym żyły, lub kiedy on się nimi znudzi. Prawie nigdy nie wracają do domu.
- Ależ nie mogę tego zrobić! - podniosła ku niemu załzawione oczy. - Kocham moją siostrę i wierzę w to, że jej winy są skutkiem młodości, która uderzyła jej do głowy. Jeśli zdołam sprowadzić ją do domu, z pewnością się ustatkuje i przyzwoicie wyjdzie za mąż.
Conan miał co do tego pewne wątpliwości. Zdziwiłby się, gdyby zepsuta dziewczyna, która całą młodość przeżyła na hulankach, miała pokornie wyjść za utrudzonego pracą rzemieślnika. Powstrzymał się jednak przed ujawnieniem swych myśli.
Brita znowu się odezwała, powstrzymując łzy:
Widząc jego niewyraźną miną dodała pospiesznie:
Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie Conan, było sprawowanie opieki nad obcą kobietą w obcym mieście. A już zupełnie nie zależało mu na jej pieniądzach - z pewnością jakiejś śmiesznie małej sumie. Nie zamierzał jednak odbierać jej nadziei, więc ujął to najlepiej, jak mógł:
Kobieta rozpromieniła się.
Conan westchnął. Zawsze uważał, że brzydko jest oszukiwać biedne, zranione stworzonka. Tym razem trafiło mu się przynajmniej wyjątkowo ładne.
W miejscu, gdzie trakt przecinał się z boczną drogą do Sicas, zauważyli mały, przydrożny targ. Conan spytał sprzedawcę ubrań o drogę, a Brita podeszła do straganu z owocami. Słusznie zauważyła, że powinno być tu taniej niż w mieście.
- Opowiesz mi coś o nim? - spytał Conan.
- Mógłbym mówić przez cały dzień, ale skoro i tak tam jedziesz, wkrótce zobaczysz wszystko na własne oczy. Życzę ci szczęścia.
Conan znów wsiadł na konia, a Brita zaraz do niego dołączyła, niosąc pełen węzełek świeżych owoców. Podciągnął ją na siodło i posadził przed sobą, po czym ruszyli boczną drogą w stronę Sicas. Brita wydawała się ożywiona, oczy jej błyszczały.
Późnym popołudniem stanęli na szczycie wzgórza górującego nad Sicas. Widok był wyjątkowo przyjemny jak na miejsce o tak odpychającej reputacji. Miasto było zbudowane na planie trójkąta, na którego wierzchołku łączyły się dwie rzeki. Podstawę trójkąta stanowił mur zbudowany w poprzek półwyspu utworzonego przez zbiegające się nurty. U podnóża muru wykopano fosę, która biegła od rzeki Fury na wschodzie do Ossar na zachodzie. Kamienny most wsparty na arkadach przecinał Fury po północnej stronie muru. Daleko, po drugiej stronie rzeki Ossar dostrzegł Conan kompleks zabudowań. To musi być kopalnia srebra, pomyślał. Nie ma na co czekać - zdecydował i zaczęli zjeżdżać w dół zbocza.
Gdy Conan zbliżał się do bramy miejskiej, rozległ się głuchy dźwięk podków stukających o kamienny most.
Brita siedziała z tyłu, obejmując Conana w pasie. Po drugiej stronie mostu droga skręcała na prawo i biegła kilkaset metrów w stronę jedynej bramy, jaką zauważyli w murach miasta. Zatrzymali się przed nią, stając się obiektem obserwacji dla wyjątkowo niechlujnego strażnika w odrapanym pancerzu i powyginanym hełmie. Jego halabarda wydawała się mieć co najmniej sto lat.
- Kim jesteście? - zapytał strażnik.
Nawet z wysokości siodła można było wyczuć w oddechu halabardnika odór wina.
Strażnik stanął z boku i ukłonił się z przesadną grzecznością.
Przejechali pod sklepieniem bramy i znaleźli się na ulicy.
Od bramy do centrum miasta wiodła szeroka ulica. Wszystkie boczne uliczki były wąskie i kręte. Conan z Britą nie przeszli dalej niż dwie przecznice, gdy natknęli się na jakieś zamieszanie na ulicy.
- Wyciągaj miecz! - krzyknął ktoś. Conan instynktownie chwycił rękojeść, wysuwając nieco broń, ale okrzyk nie był skierowany ku niemu. Trzech młodych mężczyzn w czerwonej skórzanej odzieży przypierało czwartego do ściany. Znajdujący się w potrzasku czarnobrody typ miał poznaczoną bliznami twarz i wyraźnego zeza w jednym oku. Mężczyzna ruszył naprzód, wywijając mieczem o rękojeści z kabłąkowato wygiętą obudową. Trzej napastnicy wyciągnęli khorajańskie szable. Broń ta odznaczała się zakrzywioną głownią i wystarczająco długą rękojeścią, by móc ją trzymać obiema rękami.
- Tchórze! - krzyknął czarnobrody. Zamachnął się na jednego z młodych, który ze śmiechem uchylił się przed ciosem. Drugi zrobił krok ku brodaczowi i ciął go w odsłonięty bok. Ten momentalnie przytknął dłoń do zranionego miejsca gwałtownie nabierając powietrza, po czym zwrócił się w stronę napastnika, odsłaniając się w ten sposób przed trzecim z nich, który zadał mu ukośne cięcie od barków do bioder.
Wyjąć z bólu, ranny wygiął się w łuk, usiłując bez powodzenia utrzymać miecz w dłoni.
Jeden z odzianych w czerwień morderców wytrącił mu miecz, a drugi przebił brzeszczotem brzuch. Brodacz upadł na bruk, wijąc się w agonalnych drgawkach z dłońmi zaciśniętymi na brzuchu. Bandyci śmiejąc się zatopili jeszcze parokrotnie ostrza w jego ciele, po czym odeszli ocierając broń z krwi. Ofiara została na ulicy, równie nieruchoma jak kałuża krwi rozlana wokół.
Brita wzdrygnęła się i skryła głowę na piersi Conana.
- Na Mitrę! Co to za miejsce?
- Przypuszczalnie - powiedział Conan - panuje tu takie bezprawie, że ludzie mogą popełniać zbrodnie w publicznych miejscach w biały dzień, nie obawiając się kary.
Jeden ze zbirów pochwycił spojrzenie Cymeryjczyka, zatrzymał się i zagadnął butnie:
- Na co się tak gapisz, cudzoziemcze?
- Zawsze lubię przyglądać się fachowcom przy pracy - odpowiedział Conan.
- Wydaje mi się, że ten czarnowłosy barbarzyńca zobaczył coś, co mu się nie spodobało. Prawda, cudzoziemcze? - zapytał drugi.
- Zobaczyłem trzech młodych ludzi, o ile dobrze policzyłem, ale możecie być spokojni: walczę tylko za pieniądze, więc nie zamierzam szukać z wami zwady.
- Pilnuj się, abyś nie zboczył z tego kursu, bo krótkie jest życie tych, którzy zasłużą sobie na naszą niechęć - powiedział pierwszy.
Odeszli zawadiackim krokiem. Ludzie tłoczący się na ulicy ochoczo schodzili im z drogi. Nikt nie zwracał uwagi na ciało, chyba że musiał ominąć krwawą kałużę. Conan ponaglił konia, który mijając zwłoki uskoczył w bok, spłoszony zapachem rozlanej krwi.
Conan dostrzegł godło gospody na rogu wąskiej uliczki, nie dalej niż dwie przecznice za polem walki. Skierował konia w kierunku ścieżki nie dłuższej niż dziesięć kroków, wychodzącej na szeroki dziedziniec otoczony trzypiętrowym krużgankiem. Na parterze od strony ulicy znajdowała się tawerna, od dziedzińca zaś wchodziło się do stajni. Conan postawił Britę na bruku, a stajenny wziął od niego lejce. Zsiadając Conan zwrócił się do chłopca:
- Przytrzymaj zwierzę. Chciałbym najpierw przyjrzeć się gospodzie.
Wstąpili do oberży. Wyszedł im naprzeciw pyzaty siwowłosy właściciel. Z zawodowym uśmiechem na ustach badawczo przyjrzał się Conanowi i jego gotowej do użycia broni.
- Witam. Szukacie kwatery?
- Tak - odpowiedział Conan. - Potrzebujemy dwóch pokoi.
- Czy ma pan wolne dwa sąsiednie pokoje? - spytała Brita pospiesznie.
- Tak. Każdy pokój kosztuje jedną srebrną markę za noc. Ćwierć marki dziennie za jedzenie i miejsce dla koni w stajni. Pokoje, jakich wam potrzeba, znajdziecie na ostatnim piętrze.
- Chodźmy im się przyjrzeć - zaproponował Conan.
Podążyli za oberżystą i schodami wspięli się na trzecie piętro. Mężczyzna otworzył obydwa pokoje, które okazały się połączone niskimi drzwiami. Kwatery były stosunkowo przestronne i wydawały się wygodne. Conan podszedł do łóżka i gwałtownie odrzucił narzutę.
Ukłonił się jeszcze raz i wyszedł z pokoju. Conan rozpiął swoją brygantynę i rzucił ją na łóżko.
- W każdym razie bądź ostrożna - ostrzegł Conan.
Gdy przyniesiono mu bagaże, umieścił je na właściwych miejscach i zszedł do gospody.
Nie chodziło mu po prostu o to, by się napić. Wiedział, że nie było lepszego miejsca niż taki lokal, by dowiedzieć się wszystkich plotek krążących po mieście.
W gospodzie kobiety i mężczyźni siedzieli przy długim drewnianym stole lub stali przy szynkwasie. W głębi rożna obracały się nad paleniskiem, a tłuszcz ściekał z sykiem na węgle. Wszędzie było pełno pachnącego pieczystym dymu. Conan zbliżył się do szynkwasu.
Za ladą kręcił się łysy mężczyzna w fartuchu, manewrując między kuflami i butelkami.
- Nowy gość? - zagadnął.
- Tak.
- Piwo jasne czy ciemne? Czy może woli pan wino?
- Ciemne piwo - powiedział Conan.
Obsługujący postawił przed nim wysoki drewniany kufel zwieńczony grubą warstwą piany. Conan podniósł go do ust i zaczął chciwie pić. Piwo było wyjątkowo dobre. Conan uważnie obserwował lokal i gości. Zauważył, że wszyscy mężczyźni są uzbrojeni. To samo zaobserwował wcześniej na ulicy. Nawet tacy, którzy z pewnością nie utrzymywali się z walki, mieli broń przy sobie. Wielu nosiło nawet lekkie zbroje.
Klienci oberży byli przy tym niezwykle płochliwi i podskakiwali na każdy głośniejszy dźwięk.
- Coś nerwowi ci klienci - ocenił Conan.
- Mają ku temu powody - odrzekł obsługujący go mężczyzna. - Pan w Sicas od niedawna?
- Tak. Nigdy wcześniej tu nie byłem.
Drzwi otworzyły się i napięcie wzrosło jeszcze bardziej. Dłonie zacisnęły się na rękojeściach. Wszedł gruby, na oko zupełnie nieszkodliwy mężczyzna. Bywalcy uspokoili się i wrócili do przerwanych rozmów. Conan odwrócił się w stronę człowieka za szynkwasem.
- Z czym kojarzą ci się ubrania z czerwonej skóry? - zapytał go.
- Głównie z kłopotami. Dlaczego pytasz? - Barman z nadzwyczajną pieczołowitością polerował kościany puchar.
- Gdy przybyłem do miasta, zobaczyłem trzech wyrostków ubranych w czerwone skóry, którzy zarżnęli człowieka. Nie miał żadnych szans, oni zaś śmieli się tnąc go szablami. Pozwolili mu wyciągnąć miecz, ale bez wątpienia było to morderstwo.
- Jak wyglądał ten, którego zabili? - zapytał rozmówca.
- Czarnobrody mężczyzna o twarzy poznaczonej bliznami i z lekkim zezem w oku.
- To był jeden z ludzi Lizypa. Nie znam jego nazwiska, ale widywałem go z tą szajką złożoną z młodych poitańskich zbirów, którzy rok temu przybyli do miasta. Lepiej się im nie narażać. Uwielbiają używać tych swoich oburęcznych szabli, z którymi się nie rozstają.
- Kim jest ten Lizyp? - zapytał Conan i opróżniwszy puchar pchnął go po ladzie, by dostać następną kolejkę. Barman odkręcił kurek i powtórnie napełnił kufel.
- Kiedyś rządził wszystkimi szumowinami w Sicas i większością burdeli w Dzielnicy Kopalń - odpowiedział. - Teraz jest duża konkurencja w tej dziedzinie.
- Lizyp miał jakąś sprzeczkę z Ingasem? - zapytał Conan.
- Jeszcze wczoraj panowała między nimi zgoda. Wygląda na to, że coś się zmieniło.
- Czyli te dwa gangi kontrolują teraz cały przestępczy świat miasta?
- Dwa? - mężczyzna wybuchnął śmiechem. - Cudzoziemcze, w tym mieście są przynajmniej cztery duże gangi i dodatkowo z tuzin mniejszych, zawierających ze sobą krótkotrwałe przymierza. Wielkie gangi też tworzą czasem takie przymierza i równie łatwo je łamią.
- Czym się zajmują? - zapytał Conan, wyraźnie zaintrygowany.
- Czasami trudnią się bezpośrednio rabunkiem, ale częściej mają w nim tylko swój udział. Prostytutki muszą im oddawać część swoich zarobków, hazardziści część swoich wygranych. Każdy kupiec w mieście płaci comiesięczny haracz, w przeciwnym razie musi się liczyć z tym, że zniszczą mu sklep i towary. Czasami gangi są wynajmowane przez ludzi interesu w celu usunięcia niewygodnych konkurentów - wszyscy oni zresztą żyją głównie z zabijania.
- Czy nie ma tutaj żadnego prawa? - zapytał Conan.
- Prawo? - zaśmiał się barman chrapliwie. - Prawo stanowi tutaj Królewski Sędzia Bombas, będący na utrzymaniu wszystkich przywódców gangów. Bombas wie, że nie należy szkodzić możnym tego miasta, którzy często zlecają gangom brudną robotę.
- To jest przecież królewskie miasto. Dlaczego nikt nie wniesie skargi do króla?
Mężczyzna rozejrzał się wokoło, jakby sprawdzał, czy nikt nie podsłuchuje.
- Nikt tego nie zrobi. Wielu zginęło tylko za samą myśl o tym.