Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Cykl: Conan "czarna seria", t. 22
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zuchwały
Opowieści o Conanie
1. Conan
2. Conan z Cymerii
5. Conan pirat
4. Conan obieżyświat
5. Conan ryzykant
6. Conan korsarz
7. Conan wojownik
8. Conan uzurpator
9. Conan zdobywca
10. Conan mściciel
11. Conan i bóg Pająk
12. Conan buntownik
15. Conan niezwyciężony
14. Conan wyzwoliciel
15. Conan z wysp
16. Conan i czarownik
17. Conan i miecz Skelos
18. Conan i Droga Królów
19. Conan najemnik
20. Conan z Aquilonii
21. Conan waleczny
w przygotowaniu
23. Conan obrońca
24. Conan szermierz
25. Conan korsarz
26. Conan z Czerwonego Bractwa
27. Conan mistrz
28. Conan barbarzyńca
ZUCHWAŁY
Przełożył
MAREK MASTALERZ
Tytuł oryginału CONAN THE BOLD
Autor ilustracji PIOTR SZAŁKOWSKI
Redaktor KONRAD LEWANDOWSKI
Redaktor techniczny ANNA WARDZAŁA
Copyright © 1989 by Conan Properties, Inc.
For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-654-7
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1994. Wydanie I
Druk: Zakłady Graficzne im. K.E.N. w Bydgoszczy
Gospodarstwo znajdowało się na niewielkiej polanie, otoczonej niskimi wzgórzami pokrytymi gęstym lasem. Gospodarz, siwiejący mężczyzna o imieniu Halga, wsparty na włóczni przyglądał się, jak jego trzech synów wygania bydło na pastwisko. Był zadowolony, ponieważ zima okazała się łagodna, a stado znacznie się rozrosło. Po surowych zimowych miesiącach nastał czas obfitości. Drzewa pokryły się bujnym listowiem, a w strumieniach zaroiło się od ryb. Po chwili Halga odwrócił się i spojrzał na młodzieńca, który wyszedł właśnie z kamiennego domu.
Młody mężczyzna podszedł do Halgi wielkimi krokami. Nie widać było po nim, że kilka tygodni wcześniej przywlókł się tutaj poraniony z głębi Pustkowia Piktyjskiego. Wiele dni leżał nieprzytomny, otoczony opieką kobiet Halgi. Cymmeriańska sztuka pielęgniarska była prymitywna. Polegała głównie na utrzymywaniu ran w czystości i zszywaniu największych z nich włosiem z końskich ogonów. Mieszkańcy tej krainy wierzyli, że najlepiej jest pozwolić ciału leczyć się samemu. Ponieważ chłopak również należał do tego narodu, przeżył tę surową kurację. Kiedy ozdrowiał na tyle, że był w stanie mówić, powiedział iż nazywa się Conan i pochodzi z gór na północnym wschodzie. Był młodszy od synów Halgi, miał najwyżej siedemnaście lat, ale górował nad nimi wzrostem. Ze względu na ładną pogodę miał teraz na sobie jedynie sandały, przepaskę na biodra i pas z bronią. Na masywnym barku wsparł myśliwską włócznię.
— Rzeczywiście gotów jesteś spędzić dzień na polowaniu, Conanie? — spytał Halga.
— Już prawie zwariowałem od leżenia i poddawania się babskiej opiece — odpowiedział młodzieniec. — Dowiedziałem się od twoich synów, że na wzgórzach żyją jelenie i rude łanie, a na nizinnych bagnach dzikie byki.
— Trop tylko jelenie i łanie — doradził Halga. — Nie ma co samotnie porywać się na dzikiego byka, zwłaszcza gdy nie odzyskało się pełni sił. Niech ci się wiedzie na polowaniu. Dziczyzna byłaby miłą odmianą po wołowinie i baraninie.
Nie tracąc czasu na dalszą rozmowę, młodzieniec obrócił się na pięcie i skierował do bramy w palisadzie. Halga przyglądał się mu szacującym wzrokiem. Ku rozbawieniu rodziców i braci córka Halgi — Naefa przejęła na siebie większość pielęgniarskich obowiązków. Dziewczyna była w wieku odpowiednim do zamążpójścia, a Cymmerianinom nie wypadało poślubiać przedstawicielek własnego klanu.
Chłopak miał więc wszelkie widoki na zostanie zięciem Halgi. Mimo strasznych ran powracał do zdrowia w tempie zadkim nawet wśród Cymmerian, narodu, w którym nie było słabeuszy. Chociaż Conan nie odzyskał jeszcze pełni sił, już teraz pokonywał Halgę i jego synów w ćwiczebnych walkach na kije. Starszy mężczyzna jeszcze nigdy nie widział takiej szybkości w posługiwaniu się bronią. Co prawda młodzik wydawał się krnąbrny i skory do włóczęgi, lecz zapewne ustatkowałby się pod wpływem żony, a zdrowa żądza walki znalazłaby ujście w zbrojnych wyprawach przeciwko sąsiednim Piktom i Bossończykom. Halga i jego ziomkowie zamierzali wkrótce podjąć przygotowania do zhipienia jednych bądź drugich, chyba że nieprzyjaciel uderzyłby pierwszy. Kolejność nie miała tu większego znaczenia. Walka stanowiła bowiem jedyną rozrywkę Cymmerianów, a honor był honorem bez względu na to czy się napadało, czy też odpierało napaść.
Osoba, na której skupiły się myśli Halgi, odczuwała zakłopotanie, wychodząc przez bramę w palisadzie. W górach nie korzystano z podobnych fortyfikagi. Mieszkający w pobliżu wrogich plemion Cymmerianie z południowego zachodu potrzebowali lepszej ochrony niż ich rodacy z północy, którzy mieli do czynienia z mniej licznym, lecz za to przyjaznym sąsiedztwem. Tutaj każde samotne gospodarstwo było otoczone drewnianą palisadą, a grupy po kilka rodzin wznosiły grody, w których kobiety, dzieci i bydło mogły chronić się na czas wojny.
Z włócznią na ramieniu Conan maszerował w stronę lasu. Czuł się w pełni zdrowy i chociaż wspominał często o opuszczeniu gościnnego gospodarstwa, nie czynił nic, by tę chwilę przyspieszyć.
Marzył o dalekich podróżach do nieznanych krain, o szukaniu szczęścia wśród obcych ludzi, o ujrzeniu cudów, których nie mógł się spodziewać wśród jałowych gór i lesistych dolin swoich rodzinnych stron. Mimo młodego wieku zdążył już przemierzyć większą połać świata niż jego cymmeriańscy rówieśnicy, a przeżyte przygody jedynie zaostrzyły apetyt na następne. Obecnie jednak w jego sercu zabrzmiał inny zew, który kazał mu zwątpić w sensowność wyboru wędrownego żywota. Stało się tak za sprawą Naefy, córki Halgi, która nie kryła, że chciałaby Conana za męża. Na jej korzyść przemawiała cała cymmeriańska tradycja. Mężczyzn z tego ludu zachęcano do wczesnego ożenku i płodzenia mnóstwa dzieci, bowiem życie w Cym-merii, najprymitywniejszej z hyboriańskich krain, było wyjątkowo surowe. Mnóstwo wojowników ginęło w nieustannych walkach. Kobiety i dzieci padały ofiarą wypraw łowców niewolników, aczkolwiek większość dorosłych kobiet wołała odebrać życie sobie i dzieciom, niż stać się brankami. Wszystkim groziła głodowa śmierć w czasie srogich zim. Tylko liczne potomstwo zapewniało przetrwanie.
Z drugiej strony surowe warunki życia przyniosły Cymmerianom istotne korzyści. Bezwzględna selekcja sprawiła, że stali się oni silniejsi i odporniejsi niż większość innych ludów. Choroby były u nich niemal nieznane, a ich zdolność odzyskiwania sił legendarna. Conan wyruszał teraz na polowanie, podczas gdy człowiek z każdej innej nacji odniósłszy takie same rany od kilku tygodni leżałby już w grobie. Siła i wytrzymałość Cym-merianów sprawiała, że ich dzieci były szczególnie łakomym łupem dla łowców niewolników, a to z kolei zmuszało ich ojców do dalszego doskonalenia wojowniczych umiejętności.
Nic podobnego jednak nie przychodziło do głowy wypatrującemu zwierzyny Conanowi. Myślał o Naefie i o tym, że mógłby się u nią ożenić i zamieszkać w tych stronach. Przyłączenie się wojownika do klanu żony nie było niczym nadzwyczajnym, zwłaszcza w sytuagi, gdy był skłócony ze swoim własnym. Od lat stosunki Conana ze starszyzną jego plemienia były bliskie przelewu krwi. Wyruszając na poszukiwanie przygód w szerokim świecie nie odczuwał więc żadnych wyrzutów sumienia. Jednak Halga i jego synowie odnosili się do niego jak ojciec i bracia, zaś Naefa...
Nim Conan zdążył cokolwiek postanowić, natrafił na trop jelenia. Przepełniony radością barbarzyńca rozpoczął pościg. Wielkość i głębokość śladów rozszczepionych kopyt powiedziały mu, że zwierzę jest sporych rozmiarów, a kępka włosia, która przyczepiła się do gałązki, że jeleń jest młody i zdrowy. Conan wyobraził sobie powrót do gospodarstwa Hąlgi z martwym zwierzęciem przerzuconym przez barki oraz pochwały, jakimi obsypią go Naefa i jej matka. Była to bardzo przyjemna myśl, o wiele za przyjemna jak na młodzieńca, który marzył o przemierzaniu całego świata i zdobyciu sławy, a może nawet potęgi.
Tropiącego jelenia Conana obserwowały czujne oczy. Krzepka lecz gibka postać podążała za nim nieustępliwie. Mężczyzna, który go śledził, był Piktem — przedstawicielem rasy tak starej, jak tutejsza puszcza. Niski, cichy jak cień, z piekielnym błyskiem w ciemnych oczach posuwał się trop w trop za wysokim, młodym Cymmerianinem. Młodzieniec nie zauważył, że jest obserwowany.
Tuż przed południem Conan wypatrzył jelenia. Wyborny tłusty okaz, nabierający ochoczo wagi po zimowym niedostatku, pasł się na niewielkiej polanie. Conan zaczął podchodzić go tak, jak nauczono go we wczesnym dzieciństwie: posuwał się kilka kroków, gdy zwierzę ze spuszczonym łbem skubało trawę, i zamierał jak posąg, gdy jeleń podnosił głowę, by rozejrzeć się wokół. Ślepia jelenia dostrzegały prawie wyłącznie ruch, dlatego też nieruchomy myśliwy mógł ujść jego uwagi, chociażby znajdował się w polu jego widzenia.
Podchodząc jelenia, Conan podziwiał jego lśniącą sierść, błyszczące oczy i piękne rogi. Cymmerianin zatrzymał się, gdy uznał, że znajduje się we właściwej odległości. Gdy tylko jeleń pochylił się po raz kolejny, odwiódł ramię i nie zginając go, szybkim jak myśl ruchem cisnął włócznię. W ostatniej chwili przed puszczeniem drzewca obrócił lekko nadgarstek, wprawiając je w ruch wirowy, co zapewniło pociskowi prosty lot. Miotanie włóczni stanowiło najtrudniejszą z bojowych umiejętności, lecz Conan niejednokrotnie dowiódł, że opanował ją do mistrzostwa.
Większość ludzi celowałaby za łopatkę jelenia — w serce. Wówczas, nawet gdyby nie trafili w nie, rana i tak byłaby śmiertelna, chociaż zwierzę musiałoby się nacierpieć przed śmiercią. Conan postąpił inaczej. Wołał zabić od razu bądź nie trafić w ogóle. Wybrał miejsce tuż za uchem jelenia, cel trudny nawet dla doświadczonych bossońskich łuczników. Mało kto poważyłby się na próbę trafienia weń włócznią.
Włócznia jednak uderzyła dokładnie tam, gdzie celował Conan. Przeszła między kręgami i zwierzę padło jak rażone piorunem. Conan wyszarpnął nóż, podbiegł i poderżnął jeleniowi gardło, lecz ten gest miłosierdzia nie był już potrzebny. Potem zawiesił martwe zwierzę na drzewie i zaczął je oprawiać. Stwierdził, że broń mu przeszkadza, więc zdjął pas i powiesił go na gałęzi koło siebie. Zdarł do połowy skórę z jelenia, gdy szelest za plecami sprawił, że obrócił się z nożem w dłoni.
Wsparty o pień mężczyzna był o stopę niższy od Conana, lecz równie szeroki w barach i piersi. Miał tak samo czarne włosy, lecz różniły go ciemnobrązowe oczy i śniada cera. Conan przeklął swoją głupotę, gdy zauważył, że mężczyzna trzyma w ręce jego miecz, a włócznia znajduje się przy pniu za plecami tamtego. Miał do czynienia z Piktem — odwiecznym wrogiem Cymmerianów.
— Ceną beztroski jest śmierć, Cymmerianinie — powiedział Pikt.
Conan poczuł, że z upokorzenia płoną mu uszy.
— Nie tak łatwo mnie zabić, Pikcie, chociaż masz miecz, a ja tylko nóż.
Uśmiech na twarzy Pikta zdeformował jego wojenny malunek.
— Mówisz śmiało, ale wiesz, że gdybym chciał cię zabić, byłoby już po tobie. Tak szybko zapomniałeś moich lekcji?
Conan wrócił do oprawiania jelenia.
— Nie zapomniałem. Pierwsza lekcja, którą mi dałeś, to nigdy nie zostawiać broni poza zasięgiem ramienia.
— Na pewno dumałeś o jakiejś kobiecie, ale to żadna wymówka. Kobietom nic po trupach. Każdy inny Pikt zarżnąłby cię natychmiast.
Conan odpowiedział ponurym pomrukiem. Kilka miesięcy wcześniej uciekał przez wzgórza Pustkowia Piktyjskiego przed następującą mu na pięty hordą Piktów z klanu Czarnej Góry. Schronił się przed nimi w jaskini, która, jak się okazało, była już zajęta przez niejakiego Tahatcha, Pikta z Szarej Doliny. Tahatch skrył się w tej jaskini noc wcześniej, ścigany przez inną hordę z tego samego klanu. Zmuszeni wbrew woli do dzielenia schronienia, Conan i Tahatch spędzili w jaskini trzy dni i noce.
Kiedy w końcu opuścili kryjówkę, przez kilka tygodni krążyli po okolicznych wzgórzach, polując i od czasu do czasu urządzając nocne napaści na wioski klanu Czarnej Góry. Tahatch szukał przygód i zwycięstw, by dostąpić zaszczytu przyjęcia do bractwa Szarego Wilka, najszacowniejszego z wojennych bractw Piktów. Conan dowiódł, że wybornie potrafi radzić sobie w dziczy, jednak okazało się, że jego umiejętności są żałośnie skromne w porównaniu z Piktem, od którego wiele się nauczył.
Kilka tygodni wcześniej ścigani przez hordę, która ruszyła na polowanie na dwóch nocnych napastników, musieli się rozdzielić. Conan ledwie uszedł z życiem i sądził, że Tahatch nie żyje. Miał go jednak przed sobą, żywego i natartego lśniącą warstwą niedźwiedziego sadła.
— Piękna sztuka — skomentował Tahatch rezultat polowania. Zrozumiawszy aluzję, Conan włożył rękę w trzewia jelenia.
— Bierz. Nie dam rady udźwignąć wszystkiego.
Pikt przykucnął, uniósł oburącz wątrobę zwierzęcia i zaczął ją jeść na surowo. Conan odwrócił wzrok. Gorliwie uczył się piktyjskiej sztuki wojennej i myśliwskiej, ale nie uznawał ich kulinarnych nawyków.
— Jak udało ci się uciec? — zapytał Conan, ćwiartując upolowane zwierzę.
— Cały dzień kryłem się w bagnie, oddychając przez słomkę. To stara sztuczka z dolin, ale klany ze wzgórz chyba o niej nie słyszały.
Pikt odgryzł kolejny kęs wątroby. Krew pociekła po wiszącym na jego piersi naszyjniku z niedźwiedzich pazurów. Bransolety z kłów niedźwiedzia obejmowały jego ramiona na bicepsach. Miał na sobie pyszną wilczą skórę, z łbem szczerzącym kły na szczycie głowy. Tahatch był doskonałym myśliwym, a piktyjskim zwyczajem było nie pozostawiać nikomu co do tego żadnych wątpliwości.
Kiedy Conan skończył ćwiartować jelenia, wrzucił tyle mięsa, ile mógł, w skórę i dźwignął ją na barki. Stwierdził, że brzemię jest nieporęczne dla człowieka dźwigającego już pas z bronią i włócznię.
Pikt wstał i beknął z zadowoleniem.
— Pomogę ci nieść — powiedział, po czym dodał: — Jeśli to nie za daleko. — Bez widocznego wysiłku zarzucił na ramię ogromny połeć dziczyzny i nie zwracając uwagi na krew ściekającą mu po skórze szerokimi pasmami zapytał: — Gdzie mieszkasz?
— W cymmeriańskim domostwie niedaleko stąd. Będziemy na miejscu przed zachodem słońca.
— Może ty — burknął Pikt — ale nie ja. Twoi ziomkowie zabiliby mnie, a mój własny lud nigdy by nie zrozumiał, jak mogłem zaprzyjaźnić się z Cymmerianinem. Nie, gdy tylko dotrzemy w pobliże twojego gospodarstwa, będziemy musieli się rozstać.
Halga zorientował się, że coś jest nie w porządku, gdy tylko ujrzał synów biegnących w stronę obejścia. Nigdzie nie było widać bydła, a jedynie wielkie niebezpieczeństwo mogło zmusić chłopców do porzucenia dobytku. Halga dołączył do synów przy bramie. Ostatni z nich zamknął ją spiesznie za sobą i zaparł wierzeje belką.
— Bandyci — powiedział najstarszy syn urywanym głosem. — Chyba ze trzydziestu.
— Piktowie? — spytał Halga.
— Nie — odparł młodzieniec, któremu było na imię Dermat. — Jakaś mieszana wataha. Widziałem dwóch czy trzech Bossończyków, kilku Gunderlandczyków, ale nie mam pojęcia, skąd pochodzi reszta.
— Łowcy niewolników — stwierdził Halga żałując, że nie ma z nimi Conana. W tej chwili przydałby się im jeszcze jeden miecz. Czterech przeciwko trzydziestu stanowiło marną proporcję, chociażby tą czwórką byli Cymmerianie. Szkoda było jednak czasu na bezcelowe rozmyślania.
— Łowcy niewolników nie będą mieli ochoty na walkę do ostatniej kropli krwi — powiedział najmłodszy z synów Halgi. — Zobaczycie, kiedy wyrżniemy paru z nich, reszta ucieknie.
— Możliwe — stwierdził Halga. — Zawsze możemy mieć nadzieję, musimy być jednak przygotowani na najgorsze. Gdyby do tego doszło... —powiódł surowym wzrokiem po dwóch starszych synach — musicie być gotowi zająć się waszymi kobietami. Ja zatroszczę się o waszą matkę i siostrę. — Był zadowolony, że młodszymi dziećmi opiekowała się tego roku inna rodzina.
— Dobrze — odrzekł Dermat, powiódłszy palcem po ostrym jak brzytwa mieczu. — Niech nie liczą na uciechy z moją kobietą.
Cymmerianie byli gwałtownym i dumnym ludem. Gardzili śmiercią, lecz przerażała ich perspektywa niewolnictwa.
Podczas gdy najmłodszy syn poszedł po oszczepy, Halga i dwaj starsi synowie powiadomili kobiety. Przyjęły wiadomość ze spokojem właściwym rasie, dla której śmierć była czymś codziennym. Jedynie z hańbą nie można było się pogodzić.
— Jeśli mamy umrzeć, Conan nas pomści — stwierdziła ciemnooka Naefa.
— Tak — Halga pokiwał głową. — Nie chciałbym być łowcą niewolników, który wejdzie w drogę temu młodemu człowiekowi.
Powiedział tak, by ją pocieszyć. Wiedział, że Conan skrzyknie grupę ziomków do pościgu za łowcami niewolników, lecz ci ostatni zapewne szybko przekroczą najbliższą granicę, zaś Cymmerianie niechętnie opuszczali swoją krainę.
Kiedy wrócił na dziedziniec, widać już było napastników. Naliczył trzydziestu, tak jak powiedział mu syn. Popołudniowe słońce błyszczało na hełmach i brzeszczotach włóczni. Wszedłszy na pomost przy palisadzie ujrzał, że herszt łowców niewolników wysunął się do przodu. Był to wysoki mężczyzna w złoconej zbroi o najciemniejszej karnacji, jaką dane było widzieć Haldze. Po jego bokach jechało dwóch stalowookich Gunderlandczyków.
— Witaj, Cymmerianinie! — zawołał wódz. Zęby zabłysły na tle jego mahoniowego oblicza. —Jestem Taharka, do niedawna oficer armii Keshanu. Wyprawiłem się z towarzyszami na łowy. Szukamy dwunogiej zwierzyny.
— Wiem, czego szukasz, przybyszu — odkrzyknął Halga. — Znajdziecie tu tylko śmierć i staniecie się pokarmem dla wilków. W naszym kraju nie grzebiemy łowców niewolników.
— Dobrze by było, gdybyś się jednak zastanowił. Życie niewolnika to mimo wszystko życie — odpowiedział śniady mężczyzna uśmiechając się wymuszenie.
Halga splunął.
— Są rzeczy ważniejsze niż życie.
— Niektórzy moi ludzie ostrzegali mnie, że wy, Cym-merianie, jesteście upartym i nierozsądnym narodem — uśmiech zniknął z jego twarzy. Zastąpił go gniewny grymas.
— Widocznie mało ci było tych ostrzeżeń — odrzekł Halga. — Inaczej ominąłbyś to miejsce.
Jeden z Gunderlandczyków pochylił się w stronę Taharki i powiedział ściszonym głosem:
— Nie ma co spierać się z tym dzikusem, wodzu. Wyrżniemy wszystkich wojowników i kobiety, a na szczeniakach dobrze zarobimy. Musimy się jednak pospieszyć, bo Cymmerianie prędzej wymordują swoje własne rodziny, niż dopuszczą, by wpadły w niewolę.
— Dzikusy — zgodził się pogardliwie Taharka. — Nie mają pojęcia o cywilizacji. To chyba oczywiste, że w zorganizowanym społeczeństwie muszą być niewolnicy. Niektórzy nimi się rodzą, niektórzy stają się nimi w wyniku wojen, a jeszcze innych sprzedają w niewolę głodujący rodzice. Wielu osiąga wysokie urzędy i zaszczyty. Niewolnik by wznieść się nad innych ma jedynie większą drogę do pokonania.
— Jako rzeczesz, panie — przytaknął Gunderland-czyk. — Na nic się jednak nie zda mędrkowanie w obecności tych niepokornych barbarzyńców. Pozwól nam ich wybić.
— Bardzo dobrze — rzekł Taharka. — Wyślij naszych obwiesiów, niech policzą się z dorosłymi wojownikami. Sami nie walczcie, o ile nie okaże się to konieczne. Zajmujemy się przecież interesami i żaden poeta nie będzie opiewał naszych czynów.
Dwóch płowowłosych podwładnych odjechało, by spełnić jego polecenie. Taharka uśmiechnął się do swoich myśli. Trafił do nędznej krainy ubogich gospodarstw i wychudzonego bydła, jednak nawet w niej można było dostrzec handlowe możliwości. Doprowadziła go tu kręta droga, na której wielokrotnie wymykał się z lochów i spod stryczków. Po ucieczce przed turańską sprawiedliwością znalazł się w bandyckiej melinie na wzgórzach w pobliżu Tanasulu. Tam zebrał bandę rozbójników wymuszając na nich posłuch dzięki swej sile, twardości charakteru i wykształceniu. Pierwsza wyprawa po niewolników do północnozachodniej Nemedii dała im duży zysk. Taharka zdecydował, że z kolejną ruszy na południowozachodnie rubieże Cymmerii, ponieważ dowiedział się, że niewiarygodnie wytrwałe i wytrzymałe dzieci tego narodu uzyskują na targach niewolników najwyższe ceny. Głód, choroby czy przepracowanie nie były w stanie ich zabić.
Wysoki Taharka był uderzająco przystojny, o czym dobrze wiedział. Nie był tak ciemnoskóry jak Kushyci, a wysoki, garbaty nos i orle rysy twarzy świadczyły o dużej domieszce stygijskiej krwi. Lubił pozować na arystokratę, chociaż w jego żyłach nie płynęła szlachetna krew. Jego ojciec, potulny sklepikarz, ciułał każdy grosz, by zapewnić synowi najlepsze wykształcenie. Edukaga i wybitne talenty sprawiły, że Taharka bez trudu został oficerem jazdy.
Na nieszczęście ani wykształcenie, ani talent nie były w stanie ukryć faktu, że Taharka był całkowicie pozbawiony uczciwości, honoru i jakichkolwiek tego rodzaju cech. Wyjątkowo bezczelna zdrada sprawiła, że musiał salwować się ucieczką, by ocalić życie, ścigany przez byłych towarzyszy broni. Gdy tylko opuścił granice rodzinnego kraju, odkrył swoje prawdziwe powołanie. Stał się ściganym w wielu królestwach przestępcą.
Dla Halgi był jedynie jeszcze jednym zagranicznym bandytą, aczkolwiek o niepospolicie ciemnej skórze. Kiedy ujrzał, że dwóch Gunderlandczyków odjeżdża od swojego herszta, uświadomił sobie, że lada chwila zacznie się atak. Nie żywił wielkich złudzeń co do wyniku walki, zamierzał jednak drogo sprzedać swoje życie. On i jego synowie wydaliby się postronnemu obserwatorowi, nie znającemu Cymmerianów, niemalże znudzeni. To spokojne zachowanie nie dawało jednak pojęcia o nieludzkiej gwałtowności, jaka ogarniała ich z chwilą rozpoczęcia walki.
Napastnicy nawet nie starali się okrążyć palisady, z czego Halga był w gruncie rzeczy zadowolony. Czterech wojowników — to było za mało, by bronić tak niewielkiego fortu. Przemknęło mu przez głowę, że powinien był zbudować solidną ziemiankę z rodzaju tych, w których żyli Gunder-landczycy i Bossończycy. Jednakże mieszkanie pod ziemią, chociaż zapewniało dobrą ochronę, było zupełnie obce cymmeriańskim obyczajom.
Pierwsi rozbójnicy, którzy dotarli pod palisadę, przykucnęli, następni zaś zaczęli się wspinać po ich plecach. I wtedy czterech Cymmerianów wpadło w bitewny szał. Pierwsza głowa, która wychynęła nad szczyt palisady, należała do pirata Zingarańczyka. W jednej chwili przepołowił ją miecz Halgi.
Obok trzymającego w obu rękach włócznie najmłodszego syna Halgi pojawił się Nemediańczyk z szerokim, zakrzywionym mieczem. W chwili gdy Nemediańczyk zamachnął się, chłopiec wbił trzymaną w lewej dłoni włócznię w jego gardło tuż pod rzemieniami hełmu. Przebijając język oraz podniebienie, ostrze utkwiło głęboko w mózgu. Nim napastnik zdążył spaść, jego zabójca wychylił się przez skraj palisady i cisnął włócznię z prawej ręki. Przebiła ona tarczę i przyszpiliła ją do pleców mężczyzny, po których wspinał się Nemediańczyk. Okazało się to błędem, ponieważ nim syn Halgi zdążył się cofnąć, stojący niżej Bossończyk zdołał rozciąć jego prawe ramię zakrzywionym nożem. Młodzieniec zniósł to w milczeniu i wydobył miecz.
Miecz Halgi spadał w dół, doskonale zgrany z ciosami jego starszych synów. Wyglądało to tak, jakby wykonywali wielokrotnie ćwiczony taniec. Trzech napastników padło na ziemię. Każdemu z nich brakowało ręki.
— Łucznicy! — wykrzyknął jeden z Gunderlandczyków, krzywiąc się pod czarnym hełmem. — Strzelajcie do nich!
Halga już wcześniej dostrzegł, że napastnicy mieli łuki. Chociaż przed strzałą dość łatwo jest się uchylić, widok ten zaniepokoił go, bowiem człowiek zajęty walką na miecze nie ma czasu rozglądać się na wszystkie strony. W chwilę później długie bossońskie strzały zaczęły przecinać powietrze z sykiem przypominającym głodne węże.
Haldze udało się zabić jeszcze dwóch napastników, nim pierwsza strzała utkwiła w jego boku. Chwyciwszy oburącz jej drzewce, ułamał ją tuż przy ciele. Był w stanie jeszcze walczyć, wiedział jednak, że niebawem nastąpi koniec. Odwrócił się do najmłodszego z synów.
— Mój synu — powiedział spokojnym głosem, jak gdyby rozmawiali o gospodarskich sprawach. — Mam z twoimi braćmi obowiązek do wypełnienia. Musisz wytrzymać tu jeszcze chwilę i zatrzymać ich.
— Idź, ojcze — odpowiedział młodzieniec, obcinając dłoń aquilońskiemu bandycie. — Nawet jednoręki Cym-merianin może powstrzymać ten motłoch.
Halga zeskoczył na ziemię, przytrzymując dłonią tkwiący w boku kawałek strzały. Nie uczynił tego ze względu na ból, bo ból był niczym, lecz nie chciał dopuścić, by wbijająca się głębiej strzała wywołała obfitsze krwawienie i uniemożliwiła mu wykonanie ostatniego zadania. Schował miecz do pochwy i chwycił włócznię o szerokim ostrzu. Nie chciał użyć miecza zbroczonego krwią łowców niewolników. Po raz ostatni wszedł do swojego domu, zaś jego synowie weszli do swoich.
Gdy Halga wyłonił się powrotem, ostrze jego włóczni ociekało krwią. Wbił je starannie w nadproże swojego domostwa. Uczynił to na znak, że honor jego oraz jego rodu, klanu, plemienia i ludu pozostał nie splamiony. Ze spokojnym sercem po raz ostatni dobył podarowany mu przez ojca miecz. Nim dotarł do palisady, napastnicy wdarli się do środka. Część bandytów zajadle dźgała włóczniami leżącą na ziemi postać. Z okrzykiem, w którym pobrzmiewała niemalże radość, Halga rzucił się między nieprzyjaciół. Jego dwóch synów podążyło za nim. Nim zginęli, zdołali zabić wielu wyjących z przerażenia napastników. Jakiś czas później Taharka przyglądał się rezultatom walki, stojąc na środku podwórza.
— I to wszystko jest dziełem czterech ludzi? Siwobrodego starca, młodzika i dwóch wojowników w kwiecie wieku? Ilu ludzi straciliśmy?
— Dwudziestu dwóch, wodzu — powiedział jeden z Gunderlandczyków.
— A ilu niewolników zdobyliśmy? — zapytał martwym głosem Taharka.
— Ani jednego! —wykrzyknął Argosańczyk, na którego twarzy widniało piętno katowskiego żelaza. — Nie było tu nawet żadnych dzieci! Tylko cztery kobiety. Ich mężczyźni zabili je, nim zdołaliśmy wedrzeć się do środka!
— Istotnie wygląda na to, że nie jest to dobre terytorium łowieckie — powiedział Taharka.
— Kto nas zaciągnął na tę wyprawę?! — wykrzyknął rozgoryczony Argosańczyk. — Ty, Taharko! Ty, swoimi bajeczkami o łatwym łupie i szybkim bogactwie!
— Z pierwszej wyprawy, którą obmyśliłem, byliście zadowoleni —powiedział niebezpiecznie spokojnym głosem Taharka. Argosańczyk był jednak zbyt rozwścieczony, by zwrócić uwagę na jego ton.
— Jedna udana wyprawa nie usprawiedliwia tej katastrofy! — mężczyzna podszedł do Taharki, stając z nim niemalże pierś w pierś. — Wątpię, byś nadawał się na przywódcę. Myślę, że...
W tym momencie Taharka błyskawicznie wyciągnął wielką, brązową dłoń i pełną garścią chwycił kędzierzawe włosy Argosańczyka. Obróciwszy mocarny nadgarstek, wykręcił głowę mężczyzny ku pozostałym, równocześnie dobywając zakrzywiony sztylet. Wbił jego koniec pod szczękę Argosańczyka, aż skrwawione ostrze wyłoniło się po drugiej stronie szyi. Szarpnąwszy do przodu, rozpłatał całe gardło tak, że głowa trzymała się ciała jedynie na kręgosłupie. Z przeciętej szyi trysnęła krew i treść żołądkowa, zamieniona w koszmarną pianę ostatnim tchnieniem, dobywającym się z płuc umierającego mężczyzny.
— Tak — powiedział Taharka, odrzucając od siebie podrygujące jeszcze ciało. — Zostało nas siedmiu. Wystarczy na początek nowej kompanii. Właściwie pozbyliśmy się wszystkich słabeuszy. — Powiódł wzrokiem po pozostałych przy życiu bandytach z taką miną, jakby byli jego braćmi. — Bardzo dobrze, że się ich pozbyliśmy. Prawdziwi mężczyźni nie powinni zadawać się z takimi śmieciami. Spotkał ich zasłużony los.
Zobaczył, że z twarzy ocalałych kamratów znika wyraz przygnębienia, zastąpiony bardziej optymistycznymi spojrzeniami. Przydało mu się doświadczenie, którego nabył za czasów służby wojskowej: ludzie zniosą prawie wszystko, jeśli tylko wmówi się im, że dzięki temu stają się lepsi od innych. Na bogów Styksu, pomyślał, nigdy dotąd nie miałem do czynienia z tak głupimi barbarzyńcami.
— Zabierzmy stąd co się da i znikajmy — zakończył.— Tym razem popełniliśmy błąd, ale pozostało jeszcze mnóstwo bogatych sadyb do zhipienia. Jesteśmy niedaleko od aąuilońskiej granicy. Tam się właśnie udamy i zobaczymy, co uda się uszczknąć po drodze!
Słońce prawie już zaszło, gdy Conan ujrzał dym. Przez chwilę sądził, że to ogień rozpalony do przyrządzenia wieczerzy, jednak po chwili odrzucił tę myśl. Dym był zbyt gęsty i czarny. Oznaczał kłopoty. Pikt dźwigający połeć dziczyzny dostrzegł dym równocześnie z Cymmerianinem, lecz czułe powonienie sprawiło, że o wiele trafniej ocenił sytuację.
— Czuję paloną strzechę i wełnę. Czyjś dom się pali, przyjacielu.
Conan rzucił mięso i pobiegł. Pikt podążył za nim, ale spokojnie. Nie zamierzał na złamanie karku pędzić tam, gdzie groziło nieznane niebezpieczeństwo. Obydwaj dotarli do stóp wzgórza, za którym leżała sadyba Halgi. Conan wypadł z krzewów i znieruchomiał. Oczy rozszerzyły mu się ze zgrozy. Powoli podszedł do dymiących ruin domostwa. Wiedział już, że nikt z mieszkańców nie ocalał.
Po chwili natrafił na zwalone na stertę ciała domowników. Wszystkie były szkaradnie okaleczone. Dopiero po dłuższych oględzinach odgadł, które z nich należało do Naefy. Tahatch dołączył do niego w chwili, gdy okrywał zwłoki tlącymi się kocami, które wyniósł z jednej ze spalonych chat.
— Nie oddali życia darmo — powiedział Pikt, przyglądając się zaścielającym ziemię trupom napastników. — Nieźle się spisali, jak na czterech mężczyzn. Niewielu wojowników bractwa Szarego Wilka sprawiłoby się lepiej.
— Muszę ich pochować i usypać kurhany — rzekł Conan. Wtem zobaczył wystającą z nadproża włócznię. Ponuro zapatrzył się na poczerniałą od ognia, zakrzepłą na niej krew.
— Co znaczy ta włócznia? — zapytał Tahatch.
— Przypomina mi o pradawnym zwyczaju mojego ludu. Oznacza „pomścij nas”. Właśnie nią Halga zabił swoje kobiety.
— Pomścisz ich? — zagadnął Pikt.
— Choćby miało mi to zająć resztę życia — przysiągł Conan. — Kłnę się na Croma.
Pikt jeszcze nigdy w życiu nie widział tak posępnego, zaciętego wyrazu twarzy swego przyjaciela.
— W takim razie ruszaj natychmiast za napastnikami. Dym na pewno widać na mile wokół. Wkrótce krewniacy i sąsiedzi przybędą, by ich pogrzebać.
— Masz ragę. Przyłączysz się do mnie?
Tahatch potrząsnął przecząco głową.
— Zabici Cymmerianie to nie moja sprawa. Już i tak od dawna nie widziałem mojego klanu.
— W takim razie pomóż mi przynajmniej odczytać ślady — nalegał Conan. — Każda wiedza, którą zyskam o tych łajdakach, pomoże mi wytropić ich i zabić.
— Z chęcią — odrzekł Pikt.
Ruszył ze schyloną głową dookoła podwórza. Kucając co parę kroków przyglądał się śladom stóp, połamanej broni, plamom krwi i rzeczom, których nie były w stanie wypatrzyć nawet bystre oczy Conana. Zakończywszy badanie podwórza, Pikt przystąpił do obchodu palisady.
— Tędy odjechali — powiedział, wskazując na południe.
— Założę się, że właśnie tam pozostawili konie — rzekł Conan. — Chodź, zobaczymy, może czegoś się dowiemy.
Obydwaj szybkim truchtem podążyli śladem napastników. Plamy krwi, które znajdowali co chwila na drodze, powiedziały im, że nie wszyscy, którzy przeżyli, wyszli z walki bez szwanku. Niebawem dotarli do wydeptanego placu, zarzuconego świeżym końskim łajnem. Napastnicy wybrali miejsce postoju blisko sadyby, lecz poza zasięgiem wzroku.
Pikt znów przystąpił do badania śladów, po czym wyprostował się i powiedział:
— Przeżyło siedmiu, ale jeden z nich jest ranny. Wśród łowców niewolników było dwóch Bossończyków, ale żaden z nich nie zginął.
— Skąd wiesz, że było ich dwóch? — zapytał Conan.
— Na polanie widziałem strzały z wcięciem, z rogu oraz z kości. Jeden łucznik nie korzystałby z obydwu rodzajów.
Conan wiedział, że to prawda. Bossończycy byli wyjątkowo wybredni w doborze swego łuczniczego rynsztunku.
— Część koni jest okuta na sposób gunderlandzki — ciągnął Tahatch. — Wśród zabitych nie było również Gunderlandczyków. Może to kradzione konie, ale obydwa odjechały z jeźdźcami na grzbiecie.
— Nawet mając wiele wolnych wierzchowców jeźdźcy dosiedliby tych, na których mieli swoje siodła—powiedział w zamyśleniu Conan. — Rzeczywiście, wśród pozostałych przy życiu jest pewnie dwóch Gunderlandczyków. Możesz wyczytać coś jeszcze?
Tahatch pokręcił głową.
— Byli tu krótko i nie zostawili wiele po sobie. Niektórzy pochodzą z nie znanych mi narodów — podniósł kilka włókien barwionej na czerwono tkaniny. — Nigdy nie widziałem takiego materiału, nie znam też tego barwnika. Gdybym to wiedział, moglibyśmy się domyślić narodowości właściciela tego stroju. Popatrz jeszcze na to — wyciągnął przed siebie dłoń, na której leżał pojedynczy włos. — To włos z ludzkiej brody, czarnej i bardzo kędzierzawej. Nie wiem, gdzie się takie widuje.
— Wystarczy — powiedział Conan. — Muszę już ruszać. Byłoby mi łatwiej, gdybym dopadł ich, nim się rozdzielą i każdy podąży w swoją stronę.
— Na mnie też już czas — odrzekł Tahatch. — Byłoby głupotą z mojej strony czekać, aż Cymmerianie przybędą sprawdzić, co się pali. Może powinieneś z nimi porozmawiać. Straciłbyś wprawdzie trochę czasu, ale nie będąc samotnym miałbyś większe szanse.
Conan potrząsnął przecząco głową.
— Nie, jesteśmy za blisko granicy. Moi rodacy są nieustraszeni kiedy szukają zemsty, ale nie lubią walczyć na nie swojej ziemi. Muszę jechać sam. Bywaj, przyjacielu. Jestem twoim dłużnikiem. Ty i ludzie z twego klanu możecie mnie prosić o cokolwiek, kiedy wrócę.
— Bywaj i ty. Życzę ci pomyślnych łowów, Conanie.
Tahatch przyglądał się, jak Conan znika w oddali. Nie spodziewał się ujrzeć jeszcze Cymmerianina żywego. Po chwili ruszył, okrążając szerokim hikiem pogorzelisko. Kierowany właściwą swej rasie niechęcią do marnotrawstwa ruszył do miejsca, gdzie porzucili dziczyznę.
Conan biegł całą noc i połowę następnego dnia. Krok niezmordowanego Cymmerianina pożerał mile sprawiając, że opuścił wzgórza i dotarł do pofalowanej krainy graniczącej z Bagnami Bossońskimi. Nawet w świetle księżyca nie miał trudności z wypatrywaniem tropu. Duża liczba koni pozostawiała wystarczająco wyraźne ślady.
Miał nadzieję, że bandyci zatrzymają się na nocny postój, okazało się jednak, że tego nie zrobili. Najwidoczniej obawiali się pościgu. Conan był pewny, że zwolnią, gdy tylko przekroczą granicę. Zamierzał wykorzystać ich nadmierną pewność siebie.
Gdy słońce zaczęło palić zza skąpych obłoków, Conan pożałował, że przed wyruszeniem w pościg nie wziął trochę jedzenia i bukłaka z winem. Jego siła i wytrzymałość była znacznie większa niż zwykłych śmiertelników, był jednak tylko człowiekiem. Wiedział, że wkrótce zacznie opadać z sił. Siedmiu zahartowanych bandytów okazałoby się trudnymi przeciwnikami, gdyby napotkał ich osłabiony.
Ogarnięty tego rodzaju myślami, dostrzegł leżącego samotnie mężczyznę. Zbliżywszy się do nieruchomej postaci Conan dostrzegł, że człowiek ten ma na sobie wystrzępiony nemediański strój i że jeszcze oddycha. Cymmerianin podszedł i przykucnął obok. Beznamiętnie przyjrzał się umierającemu bandycie.
W boku mężczyzny widniała głęboka, rozjątrzona rana od miecza, zwiastująca rychłą śmierć. Rozerwane płatki uszu oraz pierścienie bladej skóry na palcach i nadgarstkach świadczyły, że ci, którzy go porzucili, pamiętali o wszystkich jego doczesnych dobrach. Wiedziony szczątkami sumienia jeden z byłych kompanów zostawił konającemu bukłak z wodą i zawiniątko z suszonym mięsem. Conan zaczerpnął głęboki haust wody, a następnie ochlapał nią twarz mężczyzny.
Bandyta zamrugał kilkakrotnie, po czym skupił wzrok na Conanie. Cymmerianin zauważył, że jego broda, choć czarna, była prosta. Zatem nie jego włos znalazł Tahatch.
— Cymmerianin — westchnął chrapliwie bandyta. — Już po mnie.
— Już od jakiegoś czasu jest po tobie — powiedział Conan, wskazując ranę ziejącą w boku mężczyzny. — Nie-zły cios. Założę się, że to dzido Murchy, drugiego syna Halgi. To jego ulubione cięcie.
Bandyta przeklinał przez chwilę.
— Te psy porzuciły mnie tutaj jak zepsute mięso! Niech ich Mitra przeklnie!
— Zamierzam ich odnaleźć przed Mitrą. Powiedz mi, kim są.
— Dlaczego miałbym ci mówić cokolwiek? I tak umieram — z kiepskim skutkiem mężczyzna spróbował przybrać hardy wyraz twarzy.
— Zostało ci parę godzin życia. Mogą ci wydać się dniami.
Popielate oblicze pobladło jeszcze bardziej.
— Słyszałem, że wy, Cymmerianie, nie torturujecie bezbronnych.
— To prawda, nie czerpiemy przyjemności z dręczenia bezradnych ludzi — przyznał Conan. — Ale ja nie zamierzam robić tego dla przyjemności. Pragnę zemścić się za to, że razem ze swoimi kamratami zamordowałeś moich przyjaciół. Twoje milczenie sprawia, że tracę czas. Zrobię więc wiele, żeby je przerwać. — Pozwolił mężczyźnie przetrawić groźbę, po czym warknął: — No mów, człowieku! Nie byli twoimi przyjaciółmi, skoro cię porzucili.
— Niech ich Set porwie! — stęknął umierający, wykazując duże obycie w kwestiach religii. — Dobrze. Zostało ich sześciu. Dwaj to bossońscy łucznicy, Murtan i Ballan, pospolite złodziejaszki. Dwóch następnych to Gunderland-czycy, bracia, Gunter i Wolf. Są zręcznymi mordercami, we własnym kraju zostali wyjęci spod prawa. — Bandyta skrzywił się i jęknął, przeszyty nową falą bólu.
Conan czekał, aż konający mężczyzna dojdzie do siebie, po czym zapytał:
— A pozostali dwaj?
— Jeden to Aquilończyk imieniem Aksandrias, szczwany kanciarz o wężowym języku. Szarlatan. Twierdzi, że posiadł czarnoksięską moc, ale nie widziałem, by dokonał czegoś poza jarmarcznymi sztuczkami.
— A ostatni? — spytał Conan.
— On... splunąłbym, gdybym miał dość siły. To nasz przywódca, to on zaciągnął nas do tego wilczego legowiska. Nazywa się Taharka, pochodzi z Keshanu. Ma skórę ciemną jak dziegieć, ale nie jest Kuszytą. Nosi się jak wielki wódz i gada jak król, ale to pospolity rzezimieszek.
— Powiedział, dokąd zmierzają?
— Mówili coś ó Ophirze. Trwa tam wojna, dlatego jest to dobre miejsce na zebranie nowej kompanii i szukanie łupów. Na pobojowiskach zawsze można się nieźle obłowić.
— Dobrze — powiedział Conan. Wstał, podnosząc zawiniątko z mięsem i bukłak. — Nie będziesz tego potrzebował.
— Zetniesz mi głowę? — zapytał bandyta.
— Nie. Zostawię cię, żebyś zdechł tak, jak na to zasługujesz.
— A co z zemstą? Zabij mnie.
— Nie mszczę się za siebie, ale za rodzinę, którą wymordowaliście. Jej członek zadał ci już śmiertelną ranę, to mi wystarczy. Ciesz się, że nie musiałem cię torturować. Rozmyślaj o swoich winach i czekaj na sępy.
Odchodząc Conan słyszał jeszcze słabe przekleństwa bandyty. Nastrój znacznie mu się poprawił dzięki zdobyciu zapasów. Prowiant był skromny, lecz wystarczający dla jego potrzeb.
Taharka także był w dobrym nastroju. Kraina, w której się znajdował, była zielona i spokojna, powietrze świeże, a koń wyborny. Taki nastrój i otoczenie sprawiało, że człowiek zaczynał rozmyślać o dobrych rzeczach: o łupach, pięknych kobietach, musującym winie i lejącej się krwi. Zdawał sobie sprawę, że jadący za nim ludzie byli przygnębieni i ponurzy. To, iż nieszczęścia innych pozbawiły ich zadowolenia z życia, dowodziło jedynie, że są istotami niższego rodzaju.
Aquilończyk Aksandrias popędził wierzchowca, aż zrównał się ze swoim przywódcą. Taharka uśmiechnął się do niego łaskawie. Jarmarczny oszust był jedynym cenionym przez niego kompanem. Wyczuwał w Aksandriasie pokrewną duszę — człowieka tak samo jak on pozbawionego sumienia i skrupułów. W odróżnieniu od posępnych Gun-derlandczyków i bojaźliwych Bossończyków, Aksandrias nie zawracał sobie głowy takimi niweczącymi radość życia drobiazgami jak lojalność czy honor.
— Nasi towarzysze są nieszczęśliwi, wodzu — zaczął Aksandrias. — Uważają, że to niegodne opuszczać pogórze z pustymi rękami.
— Łączę się z nimi w smutku wywołanym przez puste kiesy — odrzekł z powagą śniady mężczyzna. — Jednakże takiemu smutkowi łatwo zaradzić. Nie zamierzamy przecież trudzić się przez całe życie, by zarobić na swoje utrzymanie. Niech inni pracują, a my przy odrobinie szczęścia w jednej chwili odbierzemy im cały dorobek. Na tym polega urok żywota wyrzutka, Aksandriasie.
— Jest dokładnie tak jak rzeczesz, panie. — Aquilończyk przegarnął upierścienioną dłonią falujące, płowe włosy, lśniące od wonnego mazidła. Tors nad szerokim pasem przykrywała mu jedynie zielona, jedwabna kamizela bez rękawów, korzystnie podkreślająca mięśnie ramion i barków. Aksandrias był wspaniałym okazem męskości i zależało mu, by każdy, kto go widział, mógł to w pełni docenić.
— Jednakże są to prostacy, a nie ludzie kulturalni i wykształceni jak ty czy ja, panie — kontynuował Aquiloń-czyk. — Myślą, że naszą wyprawę prześladują jakieś wrogie duchy. Są przesądni; uważają, że nęka nas niepomyślny los.
Taharka uśmiechnął się pod osłoną dodającej mu uroku brody. Bawiła go poufałość jego rozmówcy.
— Właśnie w tym widać wadliwe rozumowanie prymitywnych umysłów. Winą za śmierć towarzyszy obarczają niesprzyjający los, a powinni doceniać to, że mają szczęście, iż przeżyli.
— Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę, panie — powiedział Aksandrias. — Ci biedacy za sprawą zaściankowego i przestarzałego sposobu myślenia popadli w przygnębienie z powodu zmniejszenia naszych szeregów. Kiedy było nas trzydziestu, musieliśmy się obawiać jedynie wojsk króla i pogranicznych magnatów. Teraz zostało nas tylko sześciu i jesteśmy o wiele słabsi... — wciąż się uśmiechał dając do zrozumienia, że uważa podobne dywagacje za strzępienie języka. Jego spodnie z czerwonego atłasu błyszczały elegancko w świetle słońca, a na rękojeściach przypa-sanych do boku aquilońskiego miecza i sztyletu iskrzyły się klejnoty. Każdy rys twarzy, każdy gest świadczył, iż marzy mu się stanowisko zastępcy herszta.
— Ach, nasi ludzie mieli pełne prawo nabrać uprzedzeń — rzekł Taharka. — Sam wiesz, że straciliśmy wielu kompanów, ale to przecież drobiazg. Na całym świecie nic nie jest łatwiej zastąpić niż ludzi. Każdy wyobraża sobie, że jest wyjątkowy i niezastąpiony, ale to czysta ułuda. Gdyby kiedykolwiek przyszło ci zostać wodzem, mój przyjacielu, musisz pamiętać, że ludzie — niewolnicy czy wolni, dziesiątki czy tysiące — są niczym. Z ich śmiercią łatwo się pogodzić, jeśli jest ona przydatna dla twoich celów, lecz jeśli oni żyją, a tobie to nie na rękę, jest to sytuacja istotnie nie do zniesienia.
— Mądre słowa, panie — powiedział Aquilończyk.
— Rozejrzyjmy się, może zdołamy przywłaszczyć tu sobie jakiś zbędny majątek. Ta kraina cieszy się opinią bogatej.
— I dobrze strzeżonej, panie — odrzekł Aksandrias. — Jako tubylec, mogę to stwierdzić z całą pewnością. Wy-drapałem swoje imię na ścianach paru najwykwintniejszych lochów w tym kraju.
— Zapewne, ale byłeś wtedy młody i głupi albo, co gorsza, brakowało ci odpowiedniego wodza. Na wszystko to znalazło się lekarstwo — Taharka nagle spoważniał. — Jesteś zupełnie pewny, że umknęliśmy ziomkom tych dzikusów? — Pochylił się w siodle, zerwał dziki kwiat i wciągnął w nozdrza jego aromat. Aż przymrużył oczy z zadowolenia.
— Z pewnością. Cymmerianie porzucają pościg, gdy ich wrogowie przekraczają granicę. Zawsze tak było.
— W takim razie możemy trochę odpocząć — powiedział Taharka. — Mimo wszystko nie po to podjąłem się zbójeckiego rzemiosła, żeby wypruwać z siebie żyły.
— Pograniczna prowinga, w której się znajdujemy, jest zamieszkana przez Aquilończyków, Gunderlandczyków i Bossończyków — stwierdził Aksandrias. — Gdybyśmy zostali schwytani, bez wątpienia część z nas by zawisła. Obawiam się, że nie jesteśmy mile widziani nawet wśród naszych własnych nag'i. Chyba najlepszym rozwiązaniem byłoby przejechać przez te strony jak najszybciej do Nemedii, gdzie będziemy mogli wypocząć, a później w spokoju podążyć do Ophiru.
— Bzdura. W mojej kompanii nie ma miejsca dla ludzi, którzy nie potrafią przechytrzyć pogranicznych kmiotków, pokonać ich, bądź w ostateczności uciec przed nimi. Toleruję u moich podwładnych wiele złych cech, a nawet do nich zachęcam, ale nie tchórzostwo. Musimy stawić czoło każdej przeciwności, jaka stanie na drodze.
Aksandrias uśmiechnął się i pokiwał głową, myśląc w duchu, że łatwo jest wypowiadać takie banały komuś, kogo w tych okolicach nie poszukiwali ludzie króla. Mimo to Taharka był rzeczywiście dobrym przywódcą. Aksandrias nie zapomniał, jak rozprawił się z nieposłusznym Argosań-czykiem.
Taharka obrócił się w siodle.
— Murtan i Ballan, ruszcie naprzód i rozejrzyjcie się. Wracajcie natychmiast, jeśli traficie na jakiś łatwy łup. Wypatrujcie niewielkich grupek objuczonych wędrowców. Pamiętajcie, że nie będziemy napadać na nikogo w pobliżu miast. Na razie... — odchylił się z zadowoleniem w siodle — ...jesteśmy uczciwymi handlarzami końmi.
Gdy dwóch Bossończyków odłączyło się, Taharka znów zwrócił się do Aksandriasa: — Widzisz, kiedy ludzie nie mają humoru, najlepiej jest dać im jakieś zajęcie. W przeciwnym razie przychodzą im do głów buntownicze myśli. Niewielka kradzież i parę poderżniętych gardeł od razu poprawi im nastrój. Gdy tylko dotrzemy do jakiegoś targowiska, sprzedamy konie... — wskazał na wierzchowce bez jeźdźców, którymi zajmowali się dwaj Gunderland-czycy — ...i zabawimy się nieco.
— Nie mogę się tego doczekać, panie — odrzekł Aqui-lończyk.
Szóstego dnia Conan trafił na ślady kolejnego rozboju. Na drodze, którą podążał, widać było jedynie ślady licznych końskich kopyt, lecz powonienie powiedziało mu, że śmierć zagościła w tej okolicy.
Przyjrzawszy się śladom, natrafił na zaschnięte plamki poczerniałej krwi, i po bezładnych odciskach końskich kopyt zorientował się, że panowało tu duże zamieszanie. W paru miejscach obuta stopa zasypała ziemią większe plamy krwi, jednak przesączyła się ona na wierzch i zaczęły zbierać się nad nią muchy.
Natrętna woń i brzęczenie stada owadów doprowadziły Conana do rosnącej przy drodze kępy gęstych krzaków. Jak podejrzewał, leżały tam zwleczone z traktu dała ofiar.
Zabito cztery osoby, trzech mężczyzn i kobietę. Ich ubrania były zbyt zakrwawione, by mogły być przedmiotem kradzieży, pozwalały jednak stwierdzić, że był to kupiec z żoną i dwoma służącymi. Ciała obrabowano ze wszystkich klejnotów i kosztowności. Conan śpiesznie oddalił się od miejsca zbrodni. Marne byłyby jego widoki, gdyby go znaleziono przy zwłokach. Ludzie króla w takich sytuagach często zadowalali się życiem pierwszego napotkanego przechodnia. Poza tym w pobliżu ciał mogły się czaić ich duchy, czekające na sposobność wywarda zemsty na przypadkowym wędrowcu.
Conan doszedł do wniosku, że łatwo będzie mu trzymać się tropu przestępców, jeśli będą oni dopuszczać się zbrodni przy każdej sprzyjającej okazji. Sam z natury nie był w stanie podporządkować się żadnemu prawu, jednak taka rzeź nie mieściła mu się w głowie. Zabicie tych bandytów zaczął uważać za najszlachetniejszy z możliwych czynów.
Uznał jednak, że jeśli nie chce zgubić ściganych, musi zdobyć wierzchowca. Gdyby nie to, że bandyci posuwali się powoli, ufni w swoją liczebność i pewni, że nie grozi im pościg, już dawno straciłby ich ślad. Gdyby coś ich spłoszyło, nie byłby w stanie dotrzymać im kroku.
Tego wieczoru dotarł do jakiegoś miasta. Zbudowano je w miejscu, gdzie łączyły się dwa pokaźne strumienie. Niskie kamienne mury otaczały trójkątną zbieraninę domów i budynków publicznych. Brama miejska znajdowała się w środku podstawy trójkąta. Przed nią odgrodzono łąkę, stanowiącą wspólne pastwisko.
Z zasłyszanych wiadomości o miastach Conan wiedział, że na wspólnej łące wypasa się bydło oraz wierzchowce gości i wędrownych kupców. Chociaż miał wielką ochotę sprawdzić, czy na pastwisku są poszukiwane przez niego konie, zignorował je i podszedł do bramy.
Strzegący wjazdu do miasta wartownik oparł się na włóczni i popatrzył pogardliwie na Conana.
— Jak się nazywasz, Cymmerianinie? I czego tu szukasz?
Conan zjeżył się. W pierwszej chwili miał ochotę dobyć miecz i rozrąbać czaszkę tego bezczelnego psa, jednak nic by na tym nie zyskał. Mówiono mu, że mieszczanie nie mają prawdziwego poczucia honoru. Co gorsza, bandyci mogliby odjechać, zanim on zdołałby uciec z miejscowych lochów.
— Nazywam się Conan. Szukam pewnych ludzi, którzy mogli tędy przejeżdżać. Widziałeś może ciemnoskórego południowca w towarzystwie Aąuilończyka, dwóch Bos-sończyków i dwóch Gunderlandczyków? Myślę, że chcieli tu sprzedać kilka koni.
Oczy wartownika zwęziły się.
— Dlaczego o nich pytasz?
Ta reakga wydała się Conanowi dziwna. Zdecydował się nie wspominać o morderstwach na trakcie.
— Mam do nich interes. Nie musisz wiedzieć, jaki.
— Nic o nich nie wiem — powiedział wartownik i odsunął się na bok. — Możesz wejść do miasta, ale nie wdawaj się w żadne awantury. Dam ci radę: nie pytaj nikogo o tych ludzi. Nie masz co zawracać sobie nimi głowy.
Zaintrygowany, Conan wszedł do miasta przez łukowato sklepioną bramę. Bez wątpienia strażnik wiedział więcej niż chciał powiedzieć. Młody Cymmerianin odnosił się z podejrzliwością do pokrętnych zwyczajów cywilizowanych ludzi. Być może powinien wrócić po zapadnięciu mroku i wydusić z wartownika tajemnicę. Pomyślał, że jednak przede wszystkim musi odświeżyć się i wypocząć. Przez wiele dni nieustannie tropił przestępców. Był spragniony, wygłodzony i znużony do szpiku kości. Pogrzebał w worku z zapasami i na jego dnie znalazł kilka srebrnych monet, zapomnianych przez bandytę, który zlitował się nad umierającym kompanem. Conan zamierzał je dobrze wykorzystać.
Po kilku pytaniach dowiedział się, że jedyny zajazd w miasteczku mieści się niedaleko bramy. Okazało się, że jest to niska, rozłożysta budowla z drewna i kamienia, upstrzona tu i ówdzie miniaturowymi okienkami. Z boku budynku z komina unosił się dym. Conan pochylił się w niskich drzwiach i wszedł do środka. Natychmiast odsunął się od wejścia, by jego sylwetka nie rysowała się w słońcu. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, stwierdził, że znalazł się w ponurej izbie z rozstawionymi na środku dwoma długimi stołami. W końcu izby znajdowało się palenisko, nad którym na długich żelaznych rożnach pieczono mięso. Obok zasłoniętych tkaniną drzwi przykucnęła w kącie jakaś skulona, okutana w koc postać.
Do Conana podszedł gospodarz zajazdu, wycierając ręce w opinający pokaźne brzuszysko fartuch. Podejrzliwie spod oka spojrzał na półnagiego Cymmerianina.
— Czym mogę służyć?
— Jedzeniem i miejscem do spania — odpowiedział Conan. — Nie bój się, mam pieniądze.
Oberżysta wskazał obracające się rożna.
— Właśnie zaczęliśmy przygotowywać mięso. Nie dostaliśmy jeszcze chleba od piekarza. Jeśli chcesz, siadaj i czekaj. Przyniosę wina, to zawsze mamy gotowe.
Chociaż bardzo spragniony, Conan zdawał sobie sprawę, że nie powinien żłopać wina na pusty żołądek.
— Pokaż mi, gdzie mogę się przespać kilka godzin. Zjem, kiedy wstanę. Szukam kogoś i nie mam czasu do stracenia.
— Tak twierdzisz? Idź za mną, pokażę ci nasze wygody.
Oberżysta poprowadził Conana do zasłoniętych drzwi. Gdy młodzieniec miał przez nie przejść, okutana w koc postać podniosła głowę. Ku jego zaskoczeniu okazało się, że to kobieta, a właściwie dziewczyna mniej więcej w jego wieku. Miała silne, regularne rysy. Gdyby nie zakrywająca lewe oko czarna skórzana przepaska, byłaby nawet ładna. Conan zatrzymał się na chwilę, zaskoczony jej spojrzeniem, świadczącym, że nie była w pełni przy zdrowych zmysłach.
Wreszcie oberżysta i Conan dotarli do wysłanej słomą izby, poprzedzielanej zasłonami na małe nisze do spania. Conan złożył swoje skromne zapasy, zaś oberżysta zapalił świecę.
— Odpowiada mi — ocenił Cymmerianin. — Co to za dziewka siedziała przy drzwiach? Nie można powiedzieć, żeby popatrzyła na mnie przyjaźnie.
— To tylko wariatka Kalia. Nie zwracaj na nią uwagi. Jest sławna w tych stronach, a de mniemanie ma o wszystkich mężczyznach.
— Od razu widać, że ma sokole oko — skomentował Conan. — Z czego jest sławna?
— Z tego, że bywa niebezpieczna. Nie zadawaj się z nią, jeśli możesz znaleźć łaskawsze dziewki. Kalia tuła się po pograniczu, szukając kogoś, na kim, jak twierdzi, musi się zemścić. Co do mnie, myślę, że ten ktoś istnieje tylko w tej pokręconym umyśle. Królewscy ludzie nie tykają jej, ponieważ jest szalona, a na dodatek pochodzi ponoć ze szlachetnego rodu. Od czasu do czasu zjawia się w tym mieście. Zawsze ma przy sobie trochę grosza, żeby zapłacić za siebie, ale nikt się jeszcze nie dowiedział, skąd go bierze. Przybyła wczoraj późną nocą i od tego czasu siedzi tak, jak ją zastałeś. Nawet tak śpi, z plecami opartymi o ścianę — tłuścioch zachichotał i pokręcił głową. — Aż szkoda pomyśleć, co się zrobiło z takiej hożej dziewki.
— Obudź mnie, kiedy wieczerza będzie gotowa — powiedział Conan, wyciągając się na słomie. Nie miał czasu na zamartwianie się wariatkami. Położył dłoń na głowicy miecza i zapadł w sen.
Obudził się, podskakując i wyciągając do połowy miecz z pochwy, gdy ktoś wszedł do maleńkiego pokoiku. Schował broń z powrotem, gdy zorientował się, że to tylko wychudzony chłopiec, którego oczy rozszerzyły się ze strachu na widok reakcji barbarzyńcy.
— Podajemy kolację, panie — wyjąkał chłopiec. — Prosiłeś, żeby cię obudzić.
Uśmiechnąwszy się z ulgą, Conan podziękował chłopcu i przypiął pas z bronią. Przy wejściu do ogólnej izby znalazł miednicę. Ochlapał sobie twarz i ręce, po czym wytarł je wiszącą obok brudną szmatą. Odsunął zasłonę.
W izbie znajdowało się teraz około dwudziestu osób. Większość z nich wyglądała na wędrowców. Wariatka wciąż siedziała w kącie. Wyglądało na to, że nie ruszyła się z miejsca. Teraz bezustannie omiatała izbę gorączkowym spojrzeniem.
Conan usiadł w końcu jednego ze stołów i nałożył sobie jedzenia z półmisków rozstawionych na jego środku. Nie miał pojęcia, kiedy -czeka go kolejny posiłek, więc postanowił zafundować sobie solidne obżarstwo. Chłopiec nalał mu kubek młodego czerwonego wina, a Cymmerianin wbił zęby w wołowe żeberka.
Zjadł prawie połowę, kiedy usiadł przed nim człowiek w wytłuszczonym skórzanym kaftanie. Przybysz wziął z rąk posługacza kubek z winem i pociągnął głęboki łyk, nim spojrzał na Conana. Uśmiechnął się, ukazując rzędy żółtawych zębów. Na byle jak przystrzyżonym wąsie zalśniły kropelki wina.
— Słyszałem, przybyszu, że rozpytywałeś o pewnych ludzi, którzy być może przybyli tu z końmi na sprzedaż. Nazywam się Rario, jestem z zawodu handlarzem koni. Być może mógłbym ci jakoś pomóc.
— Ci, których szukam, to bandyci — powiedział Conan. — Południowiec imieniem Taharka, Aąuiloński oszust o nazwisku Aksandrias, dwóch Gun...
Handlarz końmi uniósł dłoń, uciszając go.
— Proszę, nie podnoś głosu, na Mitrę. O takich rzeczach najlepiej nie dyskutować w przytomności publiki.
— Męczą mnie tajemnice — mruknął Conan. — I nie wiadomo mi, by ci ludzie znajdowali się pod opieką jakiegokolwiek boga. Mam do nich swoją sprawę.
— Rad bym ci pomóc, wierz mi — stwierdził Rario. — Myślę jednak, że powinniśmy najpierw opuścić to miejsce. Trzymam swoje konie na padoku za miejskimi murami. Może powinniśmy się tam spotkać.
— Zgoda — odpowiedział Conan. — Jeżeli w taki sposób mogę uzyskać od ciebie odpowiedzi na parę pytań.
— Wspaniale. Tymczasem dokończ kolację, napij się wina i o nic się nie kłopocz. Spotkamy się przy zagrodzie.
Powiedz strażnikowi, że idziesz na spotkanie ze mną, a przepuści cię bez kłopotu. Do zobaczenia, Cymmeriani-nie — mężczyzna ukłonił się niedbale i wyszedł.
Conan ogołocił z mięsa ostatnie żeberko i rozglądał się za półmiskami, na których byłoby coś pożywniejszego, gdy zauważył postać w płaszczu, która przystanęła koło jego stołu. Gdy podniósł wzrok, stwierdził, że to wariatka. Miała na sobie spadającą gładko do kostek obszerną opończę z grubo tkanego, brązowego koca, z wycięciem na głowę w środku. Pod tym okryciem nie sposób było ocenić jej kształty.
— Chcę z tobą porozmawiać — powiedziała bez żadnych wstępów. Jej towarzystwo było ostatnią rzeczą, na której zależało Conanowi, ale mimo to wskazał dziewczynie wolne miejsce obok siebie i dał znak podkuchennemu, żeby przyniósł jeszcze jeden kubek.
— Jestem Kalia — powiedziała dziewczyna. — Ludzie mówią o mnie Wariatka Kalia. Pewnie już cię przede mną ostrzeżono.
Miała zaskakujący głos, gardłowy i chrapliwy, przypominający bardziej krucze krakanie niż ludzką mowę. Conan dostrzegł parę blizn po bokach szyi Kalii. W przeszłości najwyraźniej ktoś przebił sztyletem krtań dziewczyny. Tłumaczyło to jej niesamowity głos. Conan stwierdził też, że gdy to się stało, Kalia musiała być jeszcze dzieckiem. Pociągnął jeszcze jeden łyk wina.
— Wiesz, jak się nazywam — powiedziała Kalia. — A ty? Sądząc po wyglądzie, jesteś Cymmerianinem.
— Nazywam się Conan.
Podkuchenny postawił kubek koło kobiety i napełnił go winem. Kalia wysunęła lewą rękę przez pionowe wycięcie w boku opończy. Dłoń zalśniła w mętnym świetle paleniska i świec. Conan ze zdumieniem stwierdził, że Kalia miała na ręce dokładnie dopasowaną stalową rękawicę.
— Szukasz pewnych ludzi. Słyszałam, jak rozmawiałeś z tą podłą świnią, Ranem. Ja też szukam jednego mężczyzny. Możliwe, że towarzyszy tym, których chcesz znaleźć.
— To mnie nie obchodzi — rzekł Conan. — Bierz, jedz — wskazał napełnione po brzegi półmiski.
— Nie mam pieniędzy — powiedziała Kalia.
— Zapłacę. Właściwie to płacą ci, których szukam, chociaż sami o tym nie wiedzą.
Prawdę mówiąc, Conan nie kierował się w tej chwili bezinteresownymi pobudkami. Dziewczyna błyskawicznie opróżniła swój kubek. Podkuchenny pośpieszył, by go ponownie napełnić. Nie dość, że przyszło mu dzielić stół z wariatką, to ta jeszcze na dodatek okazała się pijaczką, pomyślał ponuro Conan. Z ulgą ujrzał, że dziewczyna łapczywie zabrała się do jedzenia.
Przez jakiś czas obydwoje jedli w milczeniu. Conan był zadowolony, że Kalia nie przejawia ochoty do rozmowy. Nie przyszło mu do głowy, jak niezwykły widok oboje stanowili. Barbarzyński młodzik i wariatka musieli stanowić parę wymuszającą potulniejsze zachowanie nawet na mocno pijących gościach oberży.
W końcu Kalia odchyliła się, westchnęła z zadowoleniem i otarła usta rąbkiem opończy. Zrobiła to lewą ręką. Conan jeszcze nie widział, by użyła prawej.
— Nie powiedziałeś, dlaczego szukasz tych ludzi, Cym-merianinie.
— Zgadza się — odrzekł Conan. Granie na zwłokę nie leżało w jego naturze, jednak niepokojące zachowanie napotkanych w miasteczku ludzi sprawiło, że czuł niechęć do rozmawiania z kimkolwiek.
— Kiedy rozmawiałeś z Rariem, wspomniałeś pewne imię — powiedziała Kalia. — Aksandrias. Właśnie jego szukam. — Sposób, w jaki trzymała głowę oraz ponury wyraz zdrowego oka sprawiły, że włosy na karku Conana stanęły dęba. W tym momencie dziewczyna istotnie wyglądała jak ktoś bez reszty pozbawiony rozumu.
— Dziewczyno, nie wiem nic o tym człowieku z wyjątkiem jego imienia i pochodzenia. Może być i tysiąc Aąuilończyków, nazywających się Aksandrias.
— To on! — wysyczała Kalia. — Ten, którego szukasz, to oszust, kanciarz i udaje czarownika?
— Tak słyszałem — powiedział z niechęcią Conan. — Nie widziałem go na oczy. Kiedy się spotkamy, nasza rozmowa będzie krótka. Poza tym podróżuje z sześcioma innymi.
Dziewczyna walnęła dłonią w rękawicy o stół, sprawiając, że wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę.
— Wiedziałam! Mitra wreszcie odpowiedział na moje modlitwy. Niedługo dostanę go w swoje ręce!
Conan wzruszył ramionami.
— To nie moja sprawa. Muszę załatwić z tymi ludźmi pewne porachunki i nie chcę tracić tu czasu. Muszę iść.
Wstał. Dziewczyna podniosła się razem z nim.
— Chcesz się spotkać z Rariem. Pójdę z tobą. Ja też chcę z nim porozmawiać.
— Pilnuj swoich spraw, kobieto! — syknął Conan.
— Właśnie to robię — odrzekła. — Zapłać oberżyście i chodźmy.
Zżymając się, Conan zapłacił. Obydwoje wyszli na oświetloną pochodniami ulicę. Młodzieniec zauważył — chociaż tego nie skomentował — że Kalia nie chodzi zalotnie kołysząc biodrami, jak to spostrzegł u większości mieszkanek miasta, lecz sprężyście, niczym wojownik. Głową ledwie sięgała mu do ramienia, lecz już rozumiał, dlaczego mężczyźni woleli omijać ją z daleka.
— Chcesz się zemścić na tych ludziach, prawda, Cym-merianinie? — spytała niespodziewanie.
— Co cię to obchodzi? — odpowiedział pytaniem.
— Ponieważ moja zemsta ma pierwszeństwo!
— Cicho! — rzeki z naciskiem. — Dotarliśmy do bramy.
W milczeniu podeszli do wrót. W świetle pochodni Conan dostrzegł, że wartę pełni wciąż ten sam mężczyzna, który wpuścił go wcześniej do miasta.
— Aa, barbarzyńca — powiedział strażnik. — Idziesz na spotkanie z Rariem? To znaczy... A kto to taki? — przymrużył oczy. — Wariatka Kalia! Czego... — Słowa uwięzły mu w gardle, kiedy Conan zacisnął dłoń na jego piersi, podniósł nad ziemię i walnął nim o strop bramy.
— Zawsze masz tak długą wartę? — zapytał Cym-merianin.
— Ale... — wydusił z siebie mężczyzna. — Co... czego...?! — oczy wyszły mu na wierzch, brakowało mu tchu. W końcu wychrypiał zdesperowany: — Puść! Rario powiedział mi, żebym został na warcie tej nocy. Dał pieniądze mnie i mojemu zmiennikowi, żebym mógł zostać na drugiej warcie — na zsiniałej twarzy mężczyzny widniało przerażenie. Dźwigający go barbarzyńca stał niewzruszenie jak skała, a wariatka za jego ramieniem sprawiała wrażenie wampirzycy spragnionej krwi.
— Puść go, Conanie — powiedziała Kalia. — Tego psa każdy może kupić za parę groszy. Rario wie to, czego chcemy się dowiedzieć. Chodźmy go poszukać.
Z prychnięciem odrazy Conan pozwolił nieszczęśnikowi runąć na chodnik.
— Siedź tu i ani pary z gęby — ostrzegł go.
Za ich plecami, gdy przeszli przez bramę, nic nie zakłóciło ciszy. Na zalanym światłem księżyca pastwisku panował spokój. Opodal płonęło wielkie ognisko, przy którym siedziało dwóch pełniących tej nocy straż parobków. Kalia i Conan ruszyli w ich stronę. Parobkowie przyglądali się im uważnie.
— Chyba czas, żebyście sprawdzili, czy ogrodzenie jest całe — powiedziała grobowym tonem Kalia. Młodzieńcy natychmiast zerwali się na równe nogi.
— Aksandrias jest mój! — powiedziała do Conana. — Zajmij się innymi, ale Aquilończyka masz nie ruszać, rozumiesz?
— Dziewczyno! — powiedział rozdrażniony Conan. — Każdy widzi, że źle cię potraktowano. Nie wątpię, że zemsta słusznie ci się należy, ale przysiągłem wytropić tych ludzi i zabić ich. Nie pozwolę, żeby przeszkadzała mi w tym dziewka niespełna rozumu.
— Dziewka?! — oczy Kalii zapłonęły piekielną furią. — Poświęciłam życie, by zabić tego człowieka! Myślisz, że pozwolę, by jakiś niedomyty, nieokrzesany dzikus stanął mi na drodze? Ta „dziewka” da ci zaraz lekcję ogłady i szermierki, barbarzyńco! — Szybkim ruchem ściągnęła opończę przez głowę. Nim okrycie zdążyło spaść na ziemię, w dłoni Kalii pojawiła się szabla.
Przez chwilę Conan stał jak sparaliżowany. Wytrąciło go z równowagi jej nagłe przejście od prawie przyjaźni do wrogości. Również jej strój był najdziwaczniejszy, jaki Cymmerianin widział w życiu.
Kobieta miała pod opończą bardzo niewiele; większość z tego stanowiła zbroja. Prawą rękę od barku do nadgarstka pokrywała wyszukana kolczuga z ogniw i metalowych płytek. Na obydwu podudziach miała lekkie nagolenniki, a prawe udo dodatkowo chroniła kryza z nabijanej ćwiekami skóry. Prawą pierś okrywała delikatna stalowa plecionka, lewa była odkryta. Lewa dłoń skryta była w stalowej rękawicy z przegubami, którą Conan dostrzegł wcześniej, a która sięgała do łokcia. Prócz zbroi Kalia miała na sobie jedynie przepaskę biodrową, oraz wykonany z cienkiej metalowej plecionki pas z bronią.
— Ostrożnie, dziewczyno! — powiedział Conan. — Nigdy jeszcze nie wyciągnąłem broni przeciwko kobiecie, ale zaczynasz nadwerężać moją cierpliwość.
Mimo skrupułów, jego dłoń leżała na rękojeści miecza.
Ta istota bardziej przypominała dziką bestię niż zwyczajną kobietę.
Jej szabla była wąska, lekko zakrzywiona, miała gardę w postaci koszyczka całkowicie obejmującego dłoń. Było oczywiste, że dziewczyna uczyła się szermierki w jakiejś osobliwej szkole, gdzie nauczono ją prowadzić atak prawą ręką i nogą. Conan pojął to w chwili, gdy opończa Kalii dotknęła ziemi.
Gdy Kalia przybrała postawę do ataku, wystawiając do przodu ramię z szablą w niskiej wysuniętej gardzie, Conan wyrzucił stopę w bok. Nim Kalia zdążyła się cofnąć, barbarzyńca kopnął ją w prawą kostkę. Runęła, osłabiając upadek uderzeniem lewej ręki. Padając zwróciła ostrze w górę i zadała pionowe cięcie, które wykastrowałoby każdego mężczyznę niższego niż Conan. Mimo to szabla przemknęła tak blisko, że na samą myśl Cymmerianinowi wystąpił pot na czoło.
— Na Croma! — wykrzyknął odskakując. — Co to ma znaczyć! Jeszcze nie pokłóciliśmy się na tyle, by się zabijać, dziewczyno!
Kalia podniosła się z trudem.
— Przestań nazywać mnie dziewczyną, parszywy dzikusie! Wyciągaj miecz, jeśli nie chcesz, bym do grzechów na moim sumieniu dodała jeszcze morderstwo!
Conan zaczął zataczać łuk tak, by światło padało jej w oczy. Kalia też ruszyła z miejsca, tak manewrując, by gorejące ognisko jednak nie znalazło się w jej polu widzenia. Zataczała wokół Cymmerianina koła skulona w półprzy-siadzie. Trzymając dłoń w rękawicy tuż pod podbródkiem, chroniła odsłonięte części ciała. Była to najdziwniejsza tarcza, jaką Conan widział, lecz zdawała się ona skutecznie osłaniać wrażliwe na cios miejsca, ważąc zarazem niezbyt wiele.
— Wyciągaj miecz! — krzyknęła z wściekłością.
— Tak, wyciągaj — rozległ się jakiś głos. Obydwoje obrócili się od ogniska, wpatrując w półmrok, w którym widać było kilka mętnych postaci. Miecz Conana z sykiem wysunął się z pochwy. Młodzieniec wyszczerzył lśniące zęby. W końcu trafił na kogoś, kogo mógł zarąbać bez wyrzutów sumienia.
Jeden z nowo przybyłych wysunął się do przodu. Conan nie zdziwił się widząc, że to Rario.
— Sprowadzasz ze sobą kłopoty, Cymmerianinie. Człowiek powinien uważać, o co wypytuje na pograniczu.
— Chcę się tylko dowiedzieć, gdzie jest Taharka i jego ludzie — odrzekł Conan. — Parę prostych słów, a ruszam w drogę i nie widzicie mnie więcej. Jednak chyba trudno tutaj o proste słowa.
— Jesteś naiwny, chłopcze — powiedział handlarz końmi. — Masz nie więcej rozumu niż ta szalona dziewczyna. Powinieneś był udawać, że jesteś jakimś wędrownym przekupniem i przy okazji wtrącić parę dyskretnych pytań, a wtedy może otrzymałbyś to, co chcesz.
— Przestań mówić zagadkami! — powiedział Conan. — Powiedziałem otwarcie, o co mi chodzi. Zrób to samo!
Rario potrząsnął głową i zacmokał, słysząc tak niezręczną wypowiedź.
— Chłopcze, czy nie przyszło ci do głowy, że mężczyźni, których szukasz, to bandyci, a ludzie, którzy ich znają, mogą podzielać ich niechęć do przedstawicieli prawa? Widzisz, chłopcze, kiedy ze wzgórz przybywa jakiś wyrzutek, nie szuka uczciwego handlarza cieszącego się poważaniem władz, lecz poszukuje kogoś z głową, kto kupuje towary po niskiej cenie, ale nie zadaje kłopotliwych pytań. Mówiąc krótko, przychodzi do kogoś takiego, jak wasz pokorny sługa — Rario uśmiechnął się szyderczo. Blask ogniska zalśnił na złotych pierścieniach w jego uszach. — Rzeczywiście, parę dni temu zjawił się u mnie niejaki Taharka. Miał do sprzedania parę dobrych koni, które kupiłem po przystępnej cenie.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu, człowieku? — spytał Conan, nie odrywając wzroku od postaci, które zataczały wokół ogniska złowieszczy łuk. — O nic więcej mi nie chodziło: dowiedzieć się czy tu byli i dokąd odjechali.
— Dla kogoś takiego jak ja to kłopotliwe pytania — w dłoni Raria zalśniła stal. — Widzisz, konie to towar, którego łatwo się pozbyć. Gdy jednak ktoś zaczyna zadawać niedelikatne pytania co do ich pochodzenia, na przykład: kto jest ich prawowitym właścicielem i czy przypadkiem nie spotkała go niewczesna śmierć, wtedy... — wzruszył ramionami — ...wtedy mogłyby wtrącić się władze. Zadawano by pytania, ciągano po sądach i w ogóle bez pardonu wtykano by nos w nie swoje sprawy.
Conan był zdezorientowany.
— I to wszystko dlatego, że kupiłeś kradzione konie?
— Uważaj, dzikusie! — warknął Rario. — Dyskrecja to podstawa mojej profesji. Denerwuje mnie twoja bezczelność. Myślę, że czas cię za nią ukarać. Chłopcy!
Handlarz dał znak i z ciemności wysunęło się trzech mężczyzn. Byli krzepkiej budowy, mieli na sobie wyprawione skóry i lekkie kolczugi. Dwóch z nich zaatakowało Conana. Było oczywiste, że mieli dobrą praktykę w swoim rzemiośle. Zaszli Cymmerianina z dwóch stron. Jeden ciął w kierunku głowy młodzieńca, a drugi zamachnął się ku jego nogom. Zamiast wdać się w walkę tylko z jednym napastnikiem i wystawić na ciosy drugiego, Conan zajął się obydwoma naraz.
Miecz drugiego napastnika przeciął puste powietrze, gdy młodzieniec podskoczył w górę, unosząc kolana prawie do poziomu gardła i równocześnie wykonując zastawę przed mieczem celującym w jego głowę. Nie sparował ciosu miecza, lecz odciął napastnikowi nadgarstek. Miecz z wciąż dzierżącą go dłonią odleciał w bok, drasnąwszy po drodze bark Conana. Cymmerianin obrócił się ku drugiemu z prześladowców. Mężczyzna jeszcze hamował pęd broni po daremnym cięciu, gdy ostrze Conana spadło, rozcinając mu kolczugę, żebra i pogrążając się głęboko w trzewiach. Conan wyrwał miecz i jeszcze raz się obrócił. Krew trysnęła wielkim lukiem, gdy ściął głowę przeciwnika tępo wpatrującego się w kikut nadgarstka.
Cała walka zajęła zaledwie chwilę. Conan spostrzegł, że Kalia toczy walkę z trzecim człowiekiem Raria. Tymczasem handlarz z ponurym wyrazem twarzy szykował się do zaatakowania Cymmerianina. Conan zdążył zauważyć, że dziewczyna zbija ciosy opancerzoną lewą dłonią, a szabli używa tylko do parowania dęć zadanych z bardzo dużą siłą.
Ostrze Raria skoczyło ku Conanowi. Chłopak zbił cios, prawie pogrążając przy tym koniec swego miecza w brzuchu handlarza końmi, który jednak błyskawicznie odskoczył. Korzystając z chwilowej przewagi, Conan zasypał Raria gradem szybkich, niezbyt mocnych uderzeń. Każde z nich ściągało gardę broniącego się mężczyzny coraz bardziej w prawo. Ostatni dos był zadany z całą siłą. Bez trudu minął zbyt szeroką zastawę Raria i rozszczepił jego czaszkę po zęby.
Cymmerianin wyrwał miecz i obrócił się na czas, by ujrzeć, jak Kalia kończy walkę ze swoim przeciwnikiem. Gdy mężczyzna wykonał pchnięde w stronę jej obnażonego brzucha, ona odtrądła mankietem rękawicy jego ostrze i odpowiedziała idealnie mierzonym dęciem w szyję. Ostrze szabli przesunęło się pod prawym uchem, pogrążając nie głębiej niż na dwa palce pod skórą. To wystarczyło. Mężczyzna zwalił się na kolana, klnąc rozpaczliwie, podczas gdy tryskająca struga krwi chlustała w ogień, tworząc obrzydliwie cuchnący opar.
— Lepiej będzie, jeśli stąd znikniemy, Cymmerianinie — powiedziała Kalia. Otarła ostrze szabli i schowała ją do pochwy. Obojętnie przyjrzała się trzem zabitym przez Conana ludziom. — Brak ci elegancji, ale masz siłę i szybkość. Kto cię uczył szermierki?
— Nikt. Cymmerianie rodzą się, wiedząc jak walczyć. Niektórzy są lepsi od innych. Dlaczego powiedziałaś „znikniemy”, kobieto? Ruszam dalej za bandytami, niepotrzebne mi towarzystwo. Idź, dokąd ci się podoba.