Sprzysiężenie Katyliny - John Maddox Roberts - ebook

Sprzysiężenie Katyliny ebook

John Maddox Roberts

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna część znanej serii wybitnego amerykańskiego autora. W roku 691 ab urbe condita Rzym pozostaje małym miasteczkiem położonym na wzgórzach Italii; jego ludność, nadal żyjąca plotkami, na równi ze świętami państwowymi, igrzyskami i dekadenckimi ucztami ceni sobie tradycyjne dni targowe.

Politycy nieustannie toczą bezpardonową walkę o władzę, lecz żaden z nich nie ma na sercu dobra ludu. Optymaci mówią o ochronie państwa przed potencjalnymi tyranami, a pragną wyłącznie zachować przywileje arystokracji. Przywódcy popularów twierdzą, że stoją po stronie prostego człowieka, a chcą tylko przydać sobie blasku. Daleko poza granicami Italii pozostało kilka ostatnich miejsc nieskażonych jeszcze korupcją rzymskiej władzy.

Do stolicy świata dociera wieść o śmierci najwytrwalszego spośród jej dawnych wrogów - Mitrydatesa. Wojny domowe Mariusza i Sulli odchodzą w niepamięć, a horror dokonanych przez nich morderstw i proskrypcji kojarzony jest już z minioną epoką. Po eksterminacji Kartaginy, obaleniu piratów Morza Śródziemnego, pokonaniu Krety, poskromieniu Azji, Pontu i Armenii, pod rzymskim sandałem znalazł się cały Wschód: od Cylicji do Palestyny; Hiszpania grzecznie wnosi podatki, a Afryce i Numibii nałożono kaganiec.

Nadeszła pora spokoju i dobrobytu, wspaniałe lato, lato konsulatu Marka Juliusza Cycerona oraz Gajusza Antoniusza Hybrydy, ostatnie lato starej republiki, która umrze już tej jesieni.

Któż więc pozostał, by zagrażać Rzymowi odnoszącemu teraz wszędzie wspaniałe zwycięstwa? Odpowiedź jest chyba oczywista - wrogów dostarczą sobie sami

Rzymianie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 320

Oceny
4,1 (8 ocen)
3
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kathrniv

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na pozostałe książki autora
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

John Maddox Roberts

Sprzysiężenie Katyliny

Strona redakcyjna

Tytuł oryginalnyThe Catiline Conspiracy

Okładka Barbara Kuropiejska-Przybyszewska

Redaktor prowadzący Bartłomiej Zborski

Redaktor merytoryczny Dorota Szatańska

Redaktor techniczny Elżbieta Bryś

Korekta Teresa Kępa

Copyright © 1991 by John Maddox Roberts. All rights reserved.

Maps by Loston Wallace

Copyright © for the Polish edition and translation by Bellona SA, Warszawa 2012

Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Bema 87, 01-233 Warszawa e-mail: [email protected],www.bellona.pl

ISBN 9788311128170

Konwersja do formatu EPUB:

I

TEGO LATA DOTARŁA DO NAS WIEŚĆ O ŚMIERCI Mitrydatesa. Początkowo trudno było w nią uwierzyć. Mitrydates był nam cierniem w boku od tak dawna, że wydawał się czymś naturalnym i niezmiennym – jak wschód słońca. Tylko najstarsi obywatele pamiętali czasy poprzedzające okres, kiedy nas dręczył. W chwili śmierci – stary i pozbawiony przyjaciół – znajdował się gdzieś na terenie Bosforu Kimmeryjskiego, knując kolejny wypad na Rzym; tym razem chciał dokonać inwazji na Italię od strony Dunaju. Okazał się najwytrwalszym z naszych wrogów i będzie nam go brakować.

Wiadomość nadeszła w samym środku cudownego lata, jednego z najpiękniejszych, jakie pamiętam. W porze spokoju i dobrobytu. Wojny domowe Mariusza i Sulli odchodziły w niepamięć; horror dokonanych przez nich morderstw i proskrypcji kojarzono już z inną epoką. Rzym wszędzie zwyciężał. Pompejusz odnosił spektakularne sukcesy na Wschodzie. Obalił piratów Morza Śródziemnego, a następnie poskromił Azję, Pont i Armenię, pozbawiając Lukullusa ostatecznej glorii, o którą zabiegał tak długo i tak honorowo. Po długiej, pozbawionej entuzjazmu kampanii pokonano Kretę. Któż więc pozostał, by zagrażać Rzymowi? Kartaginę eksterminowano kilka pokoleń temu – jej ruiny zaorano i posypano solą, by nic już na nich nie wyrosło. Wschód, od Cylicji do Palestyny, znalazł się pod rzymskim pantoflem – jedynie odległa Partia pozostawała niezależna. Położony na południu Egipt – tłusty i niemrawy, jak obżarty krokodyl – był po prostu farsą. Afryce i Numidii nałożono kaganiec. Podatki płaciła leżąca na zachodzie Hiszpania. Nie ucywilizowano jeszcze niektórych północnych plemion Gallów – ich członkowie noszący długie włosy i spodnie nieustannie dostarczali komikom tematu do żartów.

Odpowiedź była oczywista – my, Rzymianie, sami dostarczymy sobie wrogów. Znaleźliśmy się na krawędzi kolejnej serii wojen domowych, rozruchów tak rozległych, że obejmą swoim zasięgiem cały świat. Od tych wojen dzieliły nas jeszcze całe lata, ale teraz, gdy patrzę na wszystko z perspektywy czasu, dostrzegam, że było to ostatnie lato starej republiki, która umarła tej jesieni.

Jednak w owym czasie żadna z tych spraw nie była oczywista. Niektórzy będą utrzymywać, że rzeczpospolita nigdy naprawdę nie umarła, że nasz szacowny Pierwszy Obywatel faktycznie przywrócił republikę. To teksty głupców i wazeliniarzy. Jestem za stary, by troszczyć się o to, co myśli o mnie Pierwszy Obywatel, więc opiszę wydarzenia w sposób, jaki ja je przeżyłem. Jeśli jego przodek, boski Juliusz, wyda się w mojej opowieści mniej boski, stanie się tak dlatego, że znałem Gajusza już wówczas, kiedy nie znał go jeszcze Pierwszy Obywatel. Nic dziwnego, skoro urodził się właśnie w tamtym roku. Ale pasuje.

Żadna z tych ważkich spraw nie zajmowała nas jednak owego lata. Najpoważniejszą kontrowersją polityczną tamtych dni była działalność pretora Otona. Przed czterema laty, będąc trybunem ludowym, ustanowił prawo gwarantujące czternaście rzędów miejsc w teatrze ekwitom, ludziom zamożnym, lecz nieszlachetnie urodzonym. Teraz, jako pretor, podtrzymał to rozporządzenie. Wprawdzie obyło się bez zamieszek, lecz ilekroć zjawił się w teatrze, słyszano syki.

Wielkim wydarzeniem sezonu był triumf Lukullusa. Powrócił on do Italii przed niemal czterema laty i zwrócił się do senatu o zgodę na odprawienie triumfu w uznaniu swoich zwycięstw odniesionych nad Mitrydatesem i Tigranesem. Pod wpływem manipulacji Pompejusza trybuni początkowo blokowali owe starania, lecz w końcu Lukullus uzyskał pozwolenie. Jednak zanim to się stało, zgodnie ze starym rzymskim zwyczajem, musiał zatrzymać się poza murami miejskimi. Miał tam towarzystwo. Zwolennicy Pompejusza zablokowali także w pełni zasłużone triumfy Kwintusa Marcjusza Reksa, zdobywcy Cylicji oraz mojego krewniaka Kwintusa Cecyliusza Metellusa Kreteńskiego, zwycięzcy z Krety. Pompejusz hołdował prostej interpretacji prawa naturalnego – uważał, że cała chwała tego świata należy się jemu; a jeśli komukolwiek innemu dostało się z niej cokolwiek, to za sprawą złodziejstwa.

Procesja triumfalna była fantastyczna, ponieważ Lukullus rozbił olbrzymie armie i zgarnął ogromne łupy w Tigranocercie, Artaszacie i Nisibis. Obserwowałem wkraczający na Forum pochód ze swojego miejsca na rostrze, więc miałem dobry widok. Najpierw szli trębacze, dobywając z instrumentów ostre, grzmiące dźwięki. Za nimi kroczyli ludzie niosący sztandary legionów Lukullusa. Oznakami ich statusu militarnego, podobnie jak w przypadku pozostałych uczestniczących w procesji żołnierzy, były jedynie wojskowe buty i pasy. Odwieczne prawo zabraniało uzbrojonym żołnierzom wkraczać do miasta. Za sztandarami wjechała platforma z olbrzymią podobizną półleżącego Jowisza, a za nią białe woły ofiarne. Potem żołnierze wnieśli następne platformy z wielkimi malowidłami przedstawiającymi sceny bitewne. Dalej szli kolejni żołnierze, wszyscy w śnieżnobiałych tunikach i z pozłacanymi wieńcami na głowach; w rękach ozdobionych wiankami z kwiatów trzymali palmy zwycięstwa, a śliczne niewolnice, którym towarzyszyli niemiłosiernie hałaśliwi bębniarze i fleciści, obsypywały ich płatkami kwiecia.

Wreszcie ukazały się platformy z trofeami – na pierwszych zgromadzono rynsztunek zabrany pokonanemu wrogowi. Oręż wykonano z wielkim artyzmem, by przypominał improwizowane trofea umieszczane na polach bitew w czasach, kiedy żołnierze odcinali konary z najbliższego drzewa i obwieszali je zdobyczną bronią. Każda platforma miała takie drzewo – błyszczące od mieczy, włóczni, lśniące od wypolerowanych zbroi i mieniące się barwami malowanych tarcz. Między pękami strzał porozrzucano hełmy z pióropuszami. Na wyłożonych trofeami postumentach pousadzano skrępowanych i przygnębionych jeńców ze stryczkami na szyi. Z uwagi na czas, jaki upłynął między zwycięstwem a triumfem należało przyjąć, że byli to wynajęci dublerzy. Po prezentacji trofeów przeszli kolejni jeńcy, zwierzęta ofiarne, cały orszak muzykantów, wreszcie nadszedł czas na widowisko, którego oczekiwali wszyscy – łupy.

Gwałtowne westchnienia i okrzyki wznoszone na powitanie zdobyczy z Tigranocerty zagłuszyły nawet grajków. Oto ukazały się szczerozłote półmiski, puchary wysadzane klejnotami, srebrne łańcuchy, rzeźby z kości słoniowej, skrzynie dekorowane bursztynem, cenne wazy, korony, berła i fantastyczne dzieła sztuki, które wschodni monarchowie zabrali greckim koloniom. Na białym drewnie wymalowano nawet ogłoszenia informujące o wysokości okupu oraz sprzedaży jeńców jako niewolników. Były bele i sterty jaskrawego jedwabiu, tkaniny, której cena przewyższała jej wagę w złocie. Wielkie jak cegły sztabki czystego złota i srebra w ilości wystarczającej do zbudowania średniej wielkości świątyni. Wszystkie dobra witano ekstatycznymi okrzykami o bachicznej mocy. Bez względu na to, co się mówi o Rzymianach jako zdobywcach, pozostaje faktem, że zawsze mieliśmy upodobanie do rabunku, złodziejstwa i grabieży. Tej części naszej duszy nigdy nie dotknęła hipokryzja.

Wreszcie, prawie na końcu pochodu, pojawił się bohater dnia, Lucjusz Licyniusz Lukullus Pontikus we własnej osobie. Żołnierze wymaszerowali już z miasta i zamknięto za nimi bramy, ponieważ inne odwieczne prawo zakazywało, by generał przebywał w mieście razem ze swoją armią. W szatach triumfalnych koloru purpury tyryjskiej przypominał posąg etruski. Jego głowę ozdobiał pozłacany wieniec laurowy, twarz miał pomalowaną na czerwono, podobnie jak dłonie, w których trzymał berło oraz gałązkę oliwną. Jechał pozłacanym rydwanem zaprzężonym w cztery białe konie, a stojący za nim niewolnik od czasu do czasu szeptał mu do ucha: „Pamiętaj, że jesteś śmiertelny”.

Na samym końcu pojawił się jeszcze jeden człowiek, najznakomitszy spośród jeńców. Ponieważ Lukullus nie pojmał Mitrydatesa, a Tigranes zawarł układ z Pompejuszem, ów zaszczyt przypadł w udziale jednemu z generałów Tigranocerty. Rydwan okrążył rostrę i rozpoczął wspinaczkę na Kapitol. Ostatniego jeńca odprowadzono tymczasem do położonego pod Kapitolem więzienia, gdzie został uduszony. Miałem dla niego sporo współczucia. Wtrącono mnie kiedyś do tego więzienia – było dra stycznie nieprzyjemne jako miejsce pobytu, a tym bardziej jako miejsce kaźni.

Przebieg uroczystości zakłócała jedynie świadomość kondycji, w jakiej znalazła się świątynia Jowisza Kapitolińskiego, gdzie Lukullus na wieść o śmierci więźnia miał złożyć w ofierze byka. Przed dwoma laty w świątynię uderzył piorun. Haruspikowie, z którymi skonsultowano ów znak, rozważyli sprawę i słusznie stwierdzili, że stary posąg Jowisza należy zastąpić nowym, większym, skierowanym twarzą na wschód, w stronę Forum Romanum. Gdy już się znajdzie na właściwym miejscu, pomoże senatowi i ludowi wykrywać spiski przeciwko państwu. W dniu triumfu Lukullusa statua nadal stała przed ścianą świątyni, w której wykuto już olbrzymi otwór. Ostrożnie i z wielkim trudem, kawałek po kawałku, przesuwano posąg w stronę otworu.

Uprzywilejowaną pozycję u szczytu rostry zawdzięczałem swemu stanowisku. Piastowałem w tym roku godność kwestora, najniższy z obieralnych urzędów. Inni kwestorzy pełnili rolę osobistych asystentów konsulów bądź podróżowali po Italii, a nawet do zagranicznych posiadłości Rzymu, by przeprowadzać wywiady i dochodzenia, albo przynajmniej udawali się do Ostii, gdzie nadzorowali transporty zboża. Ale nie ja. Ja, Decjusz Cecyliusz Metellus Młodszy, zostałem przypisany do skarbca, co oznaczało, że spędzałem czas w świątyni Saturna, doglądając niewolników państwowych oraz wyzwoleńców, wykonujących faktyczną robotę. Po triumfie czeka ich wiele pracy. Lukullus zamierzał ofiarować znaczną część swoich łupów skarbowi państwa; także sztandary wojskowe, do czasu kolejnej reaktywacji legionów, miały powrócić na swoje honorowe miejsce w świątyni.

Kiedy schodziłem z rostry na chodnik, czekały mnie same przyjemności, oczywiście z wyjątkiem ponurych obowiązków związanych ze skarbcem. Zaproszono mnie jako urzędnika publicznego na wielki bankiet, który Lukullus wyda tego wieczoru; po nim nastąpią wielodniowe rozgrywki ku czci bogów i jego przodków. Będą zabawy, wyścigi, walki i uczty oraz dodatkowy przydział ziarna, oliwy i wina dla ludności. Lukullus ofiaruje nową świątynię bogini Minerwie – to jego podarunek dla miasta.

Dzień był cudowny. Choć Rzym nie zaliczał się do pięknych miast, Forum Romanum – jego wspaniałe budynki państwowe i świątynie – było najbardziej majestatycznym miejscem na świecie, tego dnia przyozdobionym olbrzymimi wieńcami z kwiatów oraz kobiercami płatków, którymi członków procesji obsypywali niewolnicy oraz ludzie poustawiani na balkonach i dachach domów. Całe miasto pachniało kwieciem, wonią kadzidła docierającą ze świątyń i perfumami, którymi hojnie polewano wszystkich uczestników uroczystości.

Z lekkim sercem przeszedłem przez Forum, by dopilnować układania złota i sztandarów. W dniu triumfu nie wolno wykonywać czynności służbowych, jednak ten wyjątek był oczywistością. Minąłem świątynię najbardziej rzymskiego z bóstw, Janusa, którego dwie twarze wyglądały przez otwarte przednie i tylne drzwi budowli. Drzwi zamykano jedynie wówczas, gdy rzymscy żołnierze nie toczyli walki w żadnym miejscu na świecie. Nie miałem pojęcia, jak wygląda świątynia z zamkniętymi drzwiami, ponieważ odkąd pamiętam, zawsze były otwarte. W rzeczywistości nie zamykano ich od rządów króla Numy Pompiliusza, który zbudował świątynię ponad sześćset lat temu. Legenda głosi, że drzwi zamknięto na kilka dni za jego panowania. Skoro mamy taką historię, trudno się dziwić, że nabraliśmy znacznej wprawy w prowadzeniu wojen.

W świątyni Saturna udawałem, że doglądam prac, które faktycznie wykonywał stary wyzwoleniec państwowy Minicjusz, który spędził w świątyni większą część życia. Mój udział polegał na otwarciu drzwi, ponieważ tego dnia to ja byłem kwestorem odpowiedzialnym za klucze. Niekończąca się procesja spoconych niewolników wnosiła łupy do położonych pod świątynią pomieszczeń skarbcowych, a ja obserwowałem, jak żołnierze ostrożnie i w nabożnym skupieniu umieszczają sztandary w stojakach skarbca, gdzie będą doglądane przez sczerniałe ze starości oblicze Saturna.

Jeden z żołnierzy, zadowolony, że udało mu się prawidłowo ułożyć błyszczącego orła, zbliżył się do mnie chwiejnym krokiem. Był bardzo młody, nieco podpity, a do spoconych ramion miał poprzyklejane płatki kwiatów.

– Wybacz, panie – powiedział głosem z silnym akcentem galijskim – czy zechciałbyś mi wyjaśnić, dlaczego ów starszy jegomość – tu wskazał swoją brodą na podobiznę Saturna – jest poowijany jak mumia egipska?

Zadumałem się nad posągiem. Znałem go od urodzenia i nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego jego postać, skrępowana wełnianymi opaskami, wydaje się dziwna dla kogoś, kto nigdy przedtem nie był w Rzymie.

– Opaski mają powstrzymać go przed opuszczeniem terytorium Rzymu – poinformowałem młodzieńca. – Rozwiązuje się je jedynie na czas Saturnaliów.

– Nic dziwnego – odrzekł chłopiec. – Każdy jest wtedy dość rozwiązły.

W tejże chwili od strony podziemi nadszedł Minicjusz z wypisanym na twarzy oburzeniem.

– Powinniście już wracać do obozu! – powiedział. – Żołnierzom nie wolno przebywać w mieście, kiedy triumfator znajduje się na terenie pomerium!

– Spokojnie, staruszku – powiedział weteran o surowych rysach twarzy. – To są święte godła legionów i musimy dopilnować, by je prawidłowo przechowywano.

– Przyrzekamy nie obalić państwa, kiedy tutaj jesteśmy – dorzucił drugi.

– Daj spokój, Minicjuszu – powiedziałem. – Nasi żołnierze zasługują na nieco swobody w dniu swojego triumfu.

Mężczyźni zasalutowali i wyszli – jeśli nie z pobudek własnych, to przynajmniej z szacunku dla mojej arystokratycznej gramatyki.

– To mają być rzymscy żołnierze? – zapytał Minicjusz. – Nie słyszałem w tym tłumie rzymskiego akcentu.

Wzruszyłem ramionami.

– Wszyscy legioniści, z wyjątkiem oficerów, to ludzie z prowincji. Tak jest od czasów Gajusza Mariusza. Jaki mieszkaniec miasta zaciągnie się teraz w służbę do orłów?

– Musisz pokwitować kolejną dostawę, kwestorze – przypomniał. Kiedy udaliśmy się z powrotem w stronę podziemi, przez główny portal weszła grupa niewolników; zdezorientowani z powodu nagłych ciemności, skręcili w prawo, w stronę jakichś drzwi nisko umieszczonych w murze.

– Nie tędy, idioci – skarbiec jest tam! – krzyknął Minicjusz, wskazując schody położone niemalże pod owiniętymi wełną stopami Saturna.

– A co znajduje się za tamtymi drzwiami? – zapytałem, ponieważ nie byłem zbyt dobrze zorientowany w planie świątyni; znałem jedynie te jej części, które otwierano dla mieszkańców podczas rozmaitych uroczystości.

– To tylko schody prowadzące do jakichś starych magazynów – powiedział Minicjusz. – Pewnie nie używano ich od stu lat. Powinniśmy je zamurować.

Zeszliśmy do podziemi i przyglądałem się, jak układają skarb, po czym pokwitowałem jego przy jęcie. Kiedy wyszli już wszyscy poza Minicjuszem, zamknąłem żelazne odrzwia na klucz i wróciliśmy na górę.

Nadchodził wieczór, choć nadal jeszcze było widno, jako że letnie dni bywają długie. W mieście wciąż dokazywano, ciesząc się ze święta. Zbliżała się pora bankietu i żołądek przypomniał mi, że nie jadłem przez cały dzień.

Bankiet miał się odbyć w pięknym ogrodzie przylegającym do nowej świątyni, którą Lukullus zamierzał ofiarować następnego dnia. Zszedłem po schodach i udałem się w stronę ogrodu. Zobaczyłem, jak przez rozradowany tłum zmierza w moim kierunku jakiś mężczyzna. Był odziany w tunikę senatorską z purpurowym pasem i szedł boso. Jęknąłem. Taka tunika w połączeniu z bosymi stopami oznaczała tylko jedno – że oto zbliża się Marek Porcjusz Katon, jedna z najnudniejszych postaci rzymskiego życia politycznego. Wszystkie problemy dnia dzisiejszego przypisywał temu, że nie potrafimy żyć równie prosto jak nasi przodkowie. Siebie uważał za wzór i ucieleśnienie wszelkich cnót antyku. Dawni Rzymianie nie nosili butów, więc on także ich nie zakładał. Właśnie zwyciężył w wyborach na przyszłorocznego trybuna; wcześniej rozgłaszał, że nieudzielenie mu poparcia to oznaka braku uczuć patriotycznych i obraza pamięci naszych przodków. Pozdrowił mnie solidnym starorzymskim salutem.

– Witaj, kwestorze! Jak dobrze zobaczyć urzędnika gotowego wypełniać swoje obowiązki nawet podczas święta.

Kciukiem wskazałem przez ramię w kierunku świątyni.

– Jest tam około pięćdziesięciu milionów sestercji z moim podpisem. Kiedy za rok odejdę z urzędu, jakiś dureń z pewnością oskarży mnie o defraudację, jeśli nie zdołam wyliczyć się z tych pieniędzy do ostatniego miedzianego asa.

– Co za skrupulatność – powiedział Katon, wykazując dużą odporność na ironię. – Udaję się na bankiet zorganizowany przez Lukullusa. Czy zechcesz mi towarzyszyć?

Zgodziłem się z braku eleganckiej wymówki. Starałem się dotrzymać mu kroku w swoich dekadenckich, rozdeptanych sandałach. Szedł typowym krokiem legionisty, zdecydowanie energiczniejszym od mojego miejskiego kroku spacerowego.

– Znakomity triumf, znakomity! – powiedział Katon. – Stoczyłem wyczerpującą walkę w senacie, by zagwarantować Lukullusowi ów honor.

– Twoje wysiłki zainspirowały nas wszystkich – zapewniłem.

– Stronnicy Pompejusza stali się nie do zniesienia. Wiesz, że Balbus i Labienus próbują przeforsować prawo, które pozwoli Pompejuszowi podczas wszystkich igrzysk państwowych nosić stroje i atrybuty triumfatora?

Nawet ja, stary cynik, potknąłem się na tę wieść.

– Mówisz poważnie?

– Zawsze jestem poważny – powiedział spokojnie

– To już trochę za dużo – stwierdziłem. – Oczywiście, należałoby się spodziewać czegoś takiego po człowieku, który ledwo skończył dwadzieścia lat, a nazwał się „Wielkim”.

– Trochę za dużo? To bluźnierstwo! To zniewaga nieśmiertelnych bogów! Co jeszcze? Może korona? – Twarz Katona dość mocno poczerwieniała i wyglądał jakby zaraz miał dostać ataku apopleksji. Gotów byłem przyjąć tę perspektywę z filozoficzną rezygnacją.

– Zaś Lukullus – powiedział, odzyskując spokój – to prawdziwy rzymski generał. Nie zgadzam się z jego poglądami na temat luksusu, ale sposób, w jaki dyscyplinuje swoje legiony jest godny naśladowania. Administrował miastami prowincji Azja w sposób modelowy – uczciwie i skutecznie.

Z tym musiałem się zgodzić. Mógłbym dodać, że również litościwie, ale tego Katon nie uznałby za zaletę. Zeszliśmy ze wzgórza, udając się w stronę rzeki. W chwili gdy Lukullus czekał w swojej willi za miastem, jego agenci nabyli kawałek nieużywanej, bagnistej ziemi, która nie produkowała niczego poza komarami. Osuszyli teren, rozplanowali i stworzyli uroczy ogród, wznieśli piękną świątynię na cześć bogini mądrości i patronki rzemieślników. W tamtych czasach nie przejęła jeszcze wszystkich atrybutów greckiej Ateny, by stać się patronką wojny.

U wejścia do ogrodu poustawiano podobizny wszystkich czczonych w państwie bogów, a obok wzniesiono ołtarz poświęcony nieznanemu bóstwu. Katon koniecznie chciał się zatrzymać przed każdym, by sypnąć odrobinę kadzidła na węgiel płonący w ustawionym przed nim piecyku koksowym. Kiedy zbliżyliśmy się do zagajnika, nasze wejście zapowiedział odziany w skórę herold.

– Senator Marek Porcjusz Katon i kwestor Decjusz Cecyliusz Metellus Młodszy! – ryknął. Dałem mu napiwek i skomplementowałem fantastyczne natężenie głosu.

– Jesteś, panie, drugim Decjuszem Metellusem, którego przyjście zaanonsowałem.

– O, zatem jest już mój ojciec?

– Tak, panie. Oraz wielu Kwintusów.

Powinienem w tym momencie coś wyjaśnić. Pochodzę z niesamowicie licznego rodu, bardzo wybitnego, jednego z najbardziej liczących się w świecie polityki, któremu jednak zupełnie zabrakło fantazji w kwestii imion. Od pokoleń większości mężczyzn nadawano imię Kwintus. W zeszłym roku działalność polityczną prowadziło co najmniej pięciu moich krewniaków o tym imieniu. O Kwintusie Cecyliuszu Metellusie Kreteńskim, przebywającym w oczekiwaniu na triumf poza bramami miasta, już wspomniałem. Zgodę uzyskał dopiero w maju następnego roku. Był też pretor Kwintus Cecyliusz Metellus Celer. Pontifex maximus Kwintus Cecyliusz Metellus Pius, pod którego dowództwem służyłem w Hiszpanii, leżał właśnie na łożu śmierci, a jego adoptowany syn, Kwintus Cecyliusz Metellus Pius Scypion Nazyka, także pełnił funkcję kapłana. Listę uzupełniał legat Pompejusza Kwintus Cecyliusz Metellus Nepos, który powrócił w tym roku z Azji i – podobnie jak Katon – zwyciężył w wyborach do przyszłorocznego trybunatu. Dla lepszej orientacji będę o nich mówił: Kreteńczyk, Celer, Pius, Scypion i Nepos.

Oddaliłem się od Katona i zmieszałem z tłumem. Byli w nim wszyscy najznakomitsi mężowie Rzymu, nawet wrogowie Lukullusa. W końcu triumf to gest wdzięczności wobec czczonych w państwie bogów, więc nie jest hipokryzją dobrze się bawić na bankiecie wydanym na cześć swojego wroga.

Długie stoły poustawiano między rzędami pachnących drzew. Wiele z nich, prawie w pełni wyrośniętych, z bryłami korzeniowymi otoczonymi ziemią, sprowadzono Tybrem na barkach. Założenie tego ogrodu okazało się wyczynem logistycznym porównywalnym z budową piramidy.

Było także mnóstwo kobiet; wiele z nich odgrywało w mieście równie istotne role co ich mężowie, niektóre jednak okryły się złą sławą. Nadarzyła się zatem sprzyjająca okoliczność dla zniesławionych kobiet. Całej uroczystości powagi przydawała obecność gromady dostojnych westalek, wśród których znajdowała się moja ciotka.

Nawet nie próbowałem witać się z gośćmi w sposób uporządkowany, jak podczas zwykłych zgromadzeń. Ale rozejrzałem się za konsulami. Młodszy rangą urzędnik powinien umieć odnaleźć ich w tłumie każdej wielkości. Konsulami owego słynnego roku byli – każdy do dziś to pamięta – Marek Tuliusz Cyceron oraz Gajusz Antoniusz Hybryda. Dostrzegłem ich w pobliżu Lukullusa, jak witali się z chmarą zagranicznych ambasadorów, którzy zawsze byli honorowymi gośćmi na tego rodzaju uroczystościach. Uznano, że to znakomita sposobność, by pokazać obcokrajowcom, jak świetnie my, Rzymianie, radzimy sobie na wojnie i jacy potrafimy być wielkoduszni. Niektórzy spośród gości to nasi dawni wrogowie, którzy złożyli broń na korzystnych warunkach, zamiast bezsensownie przeciągać opór.

Cyceron osiągnął szczyt godności. Był człowiekiem znikąd (to jest, nie pochodził z Rzymu, lecz z Arpinum, miasta, które miało obywatelstwo rzymskie od 125 lat) i wspiął się po szczeblach polityki rzymskiej z prędkością i siłą kamienia wyrzuconego z katapulty. Był kimś, kogo w owych dniach określano terminem novus homo – „nowym człowiekiem” nienależącym do żadnej ze starych politycznych familii. Nie odpowiadało to sporej grupie jego współczesnych, ale niewielu dochodzi do konsulatu, nie czyniąc sobie po drodze żadnych wrogów.

Hybryda, jego kolega, był ostatnim z kandydatów, lecz odniósł zwycięstwo dzięki poparciu Cycerona. Tego rodzaju układ polityczny określano niezmiernie trafnym terminem coitio. Jako Antoniusz, Hybryda przejął słynną rodzinną kombinację łagodności i brutalności, przebiegłości oraz dziecinnej impulsywności. Owa sprzeczność chyba bardziej uwidoczniała się w Gajuszu Antoniuszu niż w pozostałych członkach rodu. Dziwaczny przydomek, odnoszący się do potomstwa samicy świni domowej i dzika, nadano mu w uznaniu jego półdzikiej natury.

Tamtego wieczoru wprawił się w dobry nastrój i z wielką serdecznością sięgnął po moją rękę. Miał zaczerwienioną gębę, gdyż mimo wczesnej godziny był już dobrze opity – kolejna charakterystyczna cecha Antoniuszy.

– Jak dobrze, że cię widzę, Decjuszu, mój chłopcze. Wspaniały mamy dziś triumf, prawda?

Zauważyłem, że służy mu oglądanie takich ilości złota. Antoniusze słynęli z chciwości, choć, w ramach zadośćuczynienia, inwestowanie pieniędzy przychodziło im równie łatwo jak kradzież. Byli przerażająco gwałtowni i pazerni, lecz nikt nie mógł zarzucić im braku hojności.

– Wspaniała uroczystość – przyznałem. – Triumfator dobrze sobie na nią zasłużył – dodałem, wskazując głową w stronę Lukullusa, który – ubrany już w zwykłą togę, ze zmytą czerwoną farbą – stał teraz pośród tłumu swoich sympatyków.

– To wszystko sprawia, że sam chciałbym osiągnąć coś podobnego – przyznał Hybryda. Pomyślałem sobie, że nie wróży to dobrze Macedonii, prokonsularnej prowincji, której zarząd obejmie po odejściu z piastowanego przez rok stanowiska.

Cyceron powitał mnie równie ciepło, choć może nieco bardziej oficjalnie. Zawsze byliśmy w dobrych stosunkach, lecz w owym czasie on znajdował się u szczytu hierarchii stanowisk publicznych, a ja na dnie. Już wykazywał się próżnością i wysokim mniemaniem o sobie, co zeszpeciło jego godny podziwu charakter. Wolałem go w latach, kiedy był młodszy.

Zapachy przygotowywanej uczty sprawiły, że zaburczało mi w brzuchu; zwalczyłem chęć przechwycenia jednego z pucharów, z których lało się strumieniami. Muskularni niewolnicy przechadzali się między stołami, podtrzymując na barkach ciężkie amfory i pilnując, by wszystkie puchary były zawsze napełnione. Jeśli zbyt wcześnie zabiorę się do picia, mogę w ogóle nie pamiętać bankietu.

Pod jednym z pięknych cyprysów stał pewien bardzo brzydki mężczyzna. Miał twarz przeciętą wielką blizną, która niemalże przepołowiła mu nos. To był mój ojciec, Decjusz Cecyliusz Metellus Starszy, znany powszechnie – z oczywistych powodów – jako Obcięty Nos. Był przyodziany w śnieżnobiałą togę oraz ogrom godności. Właśnie powrócił z Galii Zaalpejskiej, prowincji, w której sprawował urząd prokonsula. Stanowisko zapewniało mu niemal boski status, po którym jeszcze nie doszedł do siebie.

Gdy zbliżyłem się, żeby z nim porozmawiać, powitał mnie na swój stary sposób.

– Jeszcze trzeźwy, co? Odpowiedzialny urząd musiał dobrze na ciebie wpłynąć. Jak tam w skarbcu?

Uważał, że to z powodu mojej nieudolności oraz braku popularności nie przydzielono mi żadnego z lepszych zadań, jakie zwykle przynależały kwestorom. Miał rację.

– Lukullus powinien był zbudować nam nową świątynię Saturna – odrzekłem. – Niedługo zaczniemy układać łupy na dachu.

– Wkrótce przekonasz się, że wszystko wypływa równie szybko jak wpływa. A często szybciej.

Wydawał się jeszcze bardziej skwaszony niż zazwyczaj, przypuszczalnie dlatego, że nigdy nie celebrował triumfu i już zapewne nie będzie miał na to szansy. W czasie jego prokonsulatu nie doszło do żadnej przyzwoitej wojny. Patrzył gniewnie na osobliwie wyglądającą grupkę mężczyzn, którzy stali w pobliżu ozdobnej sadzawki, podziwiali karpie, dużo pili i wydawali się dziwnie skrępowani. Niektórzy byli przyzwoicie obuci i przyodziani w togi, ale większość miała długie włosy i wąsy, nosiła tuniki oraz spodnie w pasy i kraty o żywych barwach.

– Kto to jest? – zapytałem ojca.

– Allobrogowie. Stado dzikusów z północnej części mojej dawnej prowincji. Przyjechali do miasta poskarżyć się na zdzierstwo rzymskich urzędników. Pewnie znajdą jakiegoś ambitnego prawnika, by postawić mi jakieś zarzuty.

– Zażalenia z powodu rzymskich wymuszeń stały się nową gałęzią filozofii – zauważyłem. – Mają za sobą jakieś prawo?

– To urodzeni wichrzyciele, którzy nie cierpią płacić podatków – odpowiedział ojciec. – Nie powiem, żeby miejscowi poborcy od czasu do czasu nie przykręcali im śruby, ale nie jest to żadną niespodzianką. To nic w porównaniu z tym, na co skazywali ich dawni przywódcy. Stroją fochy, bo nie pozwalamy im już ze sobą walczyć.

– A teraz, ojcze, kiedy powróciłeś do domu, czym zamierzasz się zająć? – zapytałem, znudzony poprzednim tematem.

– Zająć? Swoimi zwykłymi obowiązkami patrona i przyjaciela, a czymże innym? – powiedział niewinnie. Wydawał się równie szczery jak facet z zakrwawionym sztyletem w ręku.

– Wkrótce odbędą się wybory przyszłorocznych cenzorów – przypomniałem, jakby od niechcenia. – Kiedyś ten urząd stanowił naszą rodzinną tradycję. Od wieków nie sprawował go żaden Metellus.

– Czemu znów nie miałbym się starać o stanowisko konsula? Za siedem lat będę się już kwalifikował.

– Ojcze – powiedziałem, sięgając wreszcie po któryś z proponowanych przez służbę pucharów. – Za siedem lat o ten urząd ubiegać się będą wszyscy nasi generałowie. Ich armie będą obozować za murami miasta, by przypomnieć mieszkańcom, jak należy głosować. To nie będzie pora, by człowiek umiarkowany, taki jak ty, zabiegał o stanowisko konsula. Ukoronowaniem kariery politycznej jest teraz stanowisko cenzora. Jak wielu ludzi sprawowało dotychczas każdy urząd, z tym włącznie?

Ojciec pokiwał głową, jakby nie obmyślał tej sprawy od lat.

– Prawda – mruknął. rzeczywiście tradycja rodzinna.

Rozmowa z ojcem uspokoiła mnie. Nie myślał poważnie o konsulacie. Urzędowi cenzora nie należało się imperium, więc nie cieszył się popularnością wśród generałów. Przysługiwało mu natomiast prawo przeprowadzenia czystki na liście senatorów uznanych za niegodnych tego urzędu. Byłem pewien, że ojciec opracowywał już swoją listę.

Wino, doskonałe caecubum, zainspirowało moje zmysły.

– Ojcze, czemu nie dano mi na imię Kwintus?

– Co? Przecież dostałeś moje imię, idioto!

– Po prostu wydaje mi się, że co drugi mężczyzna w rodzinie ma na imię Kwintus, z wyjątkiem pojawiającego się sporadycznie Lucjusza.

– Twojego dziadka, którego maskę mijasz, ilekroć wchodzisz do mojego domu, odwiedzili we śnie Dioskurowie. Obiecali mu, że następnego dnia odniesie zwycięstwo nad Samnitami, jeśli swemu pierworodnemu synowi nada imię Decjusz, które nigdy wcześniej nie pojawiło się w gensie Cecyliuszy.

– Czy zwyciężył? – zapytałem.

Ojciec rzucił mi gniewne spojrzenie. Zawsze robił to znakomicie.

– To dość duże przyjęcie. Jestem pewien, że znajdzie się wielu głupców, których uraduje rozmowa z tobą i twoje towarzystwo. I weź sobie wieniec.

Poszedłem poszukać przyjemniejszej kompanii. Posłuchałem rady ojca i wziąłem od niewolnicy wieniec oraz girlandę. Liście winorośli chroniły przed upiciem się. Pośrodku ogrodu ustawiono malowidła przedstawiające bitwy stoczone przez Lukullusa, te same, które niesiono w pochodzie triumfalnym. Poszedłem je obejrzeć, zanim zrobi się ciemno. Wkrótce zapalą pochodnie, znakomitą iluminację do uwodzenia i intryg, lecz nie najlepszą do podziwiania dzieł sztuki.

Olbrzymie panele zamówiono w najlepszych studiach Aten i wyspy Rodos. Przedstawiały, z wielką dbałością o zgodność z prawdą oraz szczegóły, największe bitwy w kampaniach przeciwko Mitrydatesowi i Tigranesowi. Lukullus zawsze był na nich nieco większy i umieszczony w samym centrum wydarzeń. Także obcy królowie byli więksi niż w rzeczywistości, lecz pokazywano ich w trakcie trwożliwej ucieczki. Greccy artyści zazwyczaj malowali rzymskich żołnierzy na wzór wojowników z czasów Aleksandra lub nawet wcześniejszych. Mieli potężne pancerze, wysokie hełmy z pióropuszami, wielkie, okrągłe tarcze i w ręku długie piki. Natomiast zabitych i rozczłonkowanych barbarzyńców, którymi zasłano dolną część panelu, przedstawiano z jak największym realizmem.

– Niezła robota, nie sądzisz? – powiedział mój stary przyjaciel Asklepiodes, który zajmował się leczeniem gladiatorów ze szkoły Statyliusza. Zyskał sławę dzięki swoim tekstom na temat ciała ludzkiego oraz sposobów leczenia zadanych mu ran.

– Piękne – odrzekłem. – Artyści powinni jednak pofatygować się, by sprawdzić, jak wyglądają rzymscy żołnierze, których kazano im portretować.

– To nie zmieniłoby niczego. Greckich artystów nauczono czcić ideał i malować jedynie to, co piękne. Rzymski ekwipunek wojskowy jest funkcjonalny i brzydki, więc cofnięto się do zgrabnych wzorów starożytności.

Pochylił się do przodu i wpatrzył w obraz Lukullusa.

– Widzisz, generała ukazano na obrazie jako przystojnego młodego człowieka, a wcale tak nie wyglądał, kiedy przed chwilą z nim rozmawiałem.

Pochyliłem się bliżej, żeby samemu to zobaczyć.

– Masz rację. Nie wyglądał zbyt dobrze pomalowany czerwoną farbą i w purpurowej szacie.

Wyprostowałem się i podszedłem do kolejnego malowidła.

– Jak twoja praca?

– Może przeniosę się do Kapui na jakiś czas. Rzymska szkoła Statyliusza zostanie tymczasowo zamknięta do czasu wybudowania nowej placówki.

– Zamknięta? Czemu?

– Nie słyszałeś? Posiadłość nabył generał Pompejusz. Zamierza zburzyć szkołę oraz budynki pomocnicze, zbudować wspaniały nowy teatr i połączony z nim gmach obrad senatu. Będzie to trwała budowla z kamienia, wzniesiona na wzór grecki.

– Tylko Pompejusz może wyjść z czymś tak ekstrawaganckim – skomentowałem. Mniej więcej przed stu laty ktoś zaczął stawiać stały teatr w stylu greckim, lecz cenzorzy kazali go zburzyć jeszcze na etapie konstrukcyjnym, by zapobiec szerzącej się greckiej rozwiązłości obyczajów. Od tamtej pory mamy wyłącznie teatry tymczasowe budowane z drewna, z cieszącymi się złą sławą czternastoma rzędami zarezerwowanymi dla ekwitów. Okazało się, że Pompejusz uprzedził krytykę – na szczycie teatru postawi maleńką świątynię poświęconą Wenus Zwycięskiej, by twierdzić, że miejsca siedzące to w istocie schody prowadzące do świątyni. Nie brak mu poczucia humoru.

Ryk heroldów ogłosił rozpoczęcie uczty, więc skwapliwie poszukałem swojego miejsca. Sługa zaprowadził mnie do środkowego stołu, u którego szczytu spoczywał sam Lukullus. Wzdłuż stołu ustawiono jedną długą kanapę; za nią pozostawiono wąskie przejście dla służby. Dalej znajdowała się urocza sadzawka; na jednym z jej końców stał posąg Junony, na drugim zaś – Wenus. W wodzie zabawiali się artyści w strojach Trytonów i Nereid. Nasz stół był najwytworniejszy. Zasiadali przy nim konsulowie i pretorzy obok prokonsulów i kapłanów, dalej edylowie i kwestorzy. Jako najmniej znaczący spośród nich wylądowałem na końcu. Wielkim honorem było jednak znalezienie się przy tym stole w tak uroczystym dniu. Mógłbym omal trafić oszczepem w leżankę dzisiejszego bohatera.

Niewolnik zabrał mi sandały i rozłożyłem się na kanapie w chwili, kiedy obsługa zaczęła wnosić i rozstawiać przed nami półmiski. Lukullus słynął z umiłowania luksusu, a to był pierwszy z bankietów, które zapewniały mu większy rozgłos niż odniesione zwycięstwa. Jego uczty zyskały uznanie nie tylko za sprawą doskonałego pożywienia, lecz także dzięki efektom teatralnym. Na pierwszym półmisku, który ustawiono przede mną i moimi współbiesiadnikami znalazły się ugotowane na twardo lub upieczone jaja rozmaitych gatunków ptactwa. Podano je na wielowarstwowej konstrukcji z ciasta, mającej kształt olbrzymiej latarni morskiej z sąsiadującej z Aleksandrią wysepki Faros. W umieszczonej na szczycie czarze płonął olejek aromatyczny.

Kolejne dania kontynuowały tematykę morską. Na stół wpłynęła trirema z ułożonymi w rzędach pieczonymi prosiętami u wioseł. Wnieśli ją niewolnicy w strojach żeglarzy. Przyniesiono także pieczone ptactwo z wetkniętym na powrót upierzeniem tak, że wyglądało jak żywe; pióra zostały jednak zmyślnie powtykane w ciała i ogony cefali, przez co stwory przypominały mityczne morskie hybrydy.

Na wypadek gdyby w przerwach między tymi wymyślnymi daniami groził nam głód, stoły zarzucono bardziej prozaicznym jedzeniem – chlebem, serem, orzechami, oliwkami i pieczonymi kiełbaskami. Wszystko popijano doskonałymi winami, z których każde mogłoby służyć za pokazowy eksponat na zwykłym bankiecie. Poza szlachetnym falernem, Lukullus podał najwspanialsze wina z Galii, Judei, wysp greckich, Afryki i Hiszpanii. Dla żądnych wrażeń przygotowano nowinki – wino daktylowe z Egiptu oraz wina jagodowe z Armenii, przejęte podczas oblężenia Tigranocerty. Jeden z najlepszych trunków pochodził z okolic położonych bliżej domu – był to fantastycznie dobry rocznik ze stoków Wezuwiusza.

– Wydaje mi się, że nasz gospodarz czuje się zmieszany – powiedział ktoś siedzący na lewo ode mnie. Odwróciłem się, żeby zobaczyć, kto to taki.

– Zmieszany? – zapytałem.

– Tak – odrzekł rudowłosy człowiek o czerwonym licu, zajęty studiowaniem pięknych tłoczonych figurek zdobiących dno kielicha, który został natychmiast napełniony przez niewolnika.

– Sądzę, że powinien był wznieść tę świątynię na cześć Bacchusa, nie Minerwy.

– Witaj, Lucjuszu. – Byłem tak bardzo zajęty obżarstwem, że nie zauważyłem, kto siedzi obok mnie.

– Podtrzymywać kontakty towarzyskie możemy zawsze. A jak często mamy okazję tak jeść?

Wyciągnął rękę i sięgnął po pieczone żebro dzikiego niemieckiego tura. Żeberka ułożono tak, by kształtem przypominały koronę Neptuna.

To był Lucjusz Sergiusz Katylina, człowiek, którego nie znałem zbyt dobrze. Niejednokrotnie ubiegał się o konsulat, a ostatnio niewiele brakowało mu do zwycięstwa. Dochodziło do takich spięć, że Cyceron przywdział zbroję na czas wyborów. Katylina mógł udawać jowialność, ale wewnątrz zżerała go zazdrość o każdego, kto zdobył większe bogactwo lub odniósł bardziej spektakularny sukces niż on.

– Nie spodziewałem się zobaczyć ciebie i Cycerona przy tym samym stole, nawet z zachowaniem takiej odległości.

Nie był to najbardziej dyplomatyczny tekst, jaki mogłem wygłosić, ale wcale nie miałem ochoty darować sobie wspaniałego wina. Na szczęście potraktował to z humorem.

– Nawet widok jego facjaty nie zepsuje mi apetytu na taką ucztę. Hej, chłopcze – zawołał, podnosząc puchar – dolej judzkiego.

– Szkoda, że Katon nie podziela twojego zachwytu nad tą szczodrością – zauważyłem.

Kilka miejsc dalej siedział Katon, ograniczając się wyłącznie do spożywania chleba, sera, oliwek i – od czasu do czasu – kawałków pieczonego mięsa lub ryby. Pił jednak tyle samo, co wszyscy.

– Czy orientujesz się, dlaczego Katon pije tak wiele, a pomstuje na wszystkie inne formy pobłażliwości? – zapytał Katylina.

– Czemuż to? – zapytałem, odrywając kawałek pieczonego koźlęcia, które jeszcze przed chwilą stanowiło część załogi statku Argo. Statek poruszał się po stole z godnością, choć niewolnicy redukowali po drodze stan załogi.

– Dlatego, że następnego ranka tak bardzo boli.

Obaj uznaliśmy, że to strasznie zabawne, i śmialiśmy się bez opamiętania. Katylina potrafił być dobrym kompanem, kiedy się postarał, a tego wieczoru naprawdę stawał na wysokości zadania.

– Decjuszu, pewnego dnia – powiedział, rozlewając na ziemię nieco wina na znak złożonego ślubowania – będę mógł wydać taki bankiet.

– Przy tym, co czyni Pompejusz, możesz już nie mieć nad kim triumfować.

– Zawsze znajdzie się dość wrogów – zapewnił. – Przynajmniej ludzie tacy jak Pompejusz i Lukullus zasłużyli na swoje honory. Lecz do czego zmierza Rzym, skoro nadęty prawnik osiąga najwyższe stanowiska, i to przed mężami, którzy oddali życie w służbie państwowej? Mężami wysoko urodzonymi? – to już bardziej przypominało Katylinę. Był patrycjuszem i – jak większość z nich – uważał, że urodzenie daje mu prawo do urzędów. Potem znów zmienił kierunek.

– Och, nie słuchaj mnie. Mogę tak gadać codziennie. Dziś mamy okazję do radości. Trudno uwierzyć, że Mitrydates nie żyje, prawda? Przysparzał nam tylu zmartwień w czasach konsulatu Klaudiusza i Perperny, a nawet wówczas, kiedy Sulla był propretorem w Cylicji.

Popatrzył z nostalgią na kolejne danie – języczki skowronków w sosie kaparowym, o ile dobrze pamiętam. W czasach proskrypcji Katylina był jednym z najbardziej krwiożerczych popleczników Sulli i dobrze na tym wyszedł. Miał niezły powód do sentymentów, ponieważ politycy z młodszego pokolenia, ludzie tacy jak Katon i Cezar, chcieli wysunąć oskarżenie przeciwko egzekutorom Sulli teraz, gdy jego dawni zwolennicy utracili władzę.

Myśląc o tym, rozejrzałem się w poszukiwaniu Gajusza Juliusza. On i jego brat Lucjusz nie piastowali w tym roku żadnych urzędów. Mianowano ich natomiast pretorami na mocy ustawy wprowadzonej przez trybuna Labienusa, w celu osądzenia ekwity i finansisty Rabiriusza za zamordowanie przed niemal czterdziestu laty trybuna Saturninusa. W czasach, które nastały, przypominało to oskarżenie gladiatora z powodu odniesionych zwycięstw, więc należało wysunąć przeciwko starcowi przestarzały zarzut perduellio, czyli zdrady stanu, który odnosił się do na poły świętego statusu trybunów ludowych. Co dziwne, jego syn został później żarliwym stronnikiem Cezara, ale synowie i ojcowie często mają odmienne zdania, jak zdążyłem zauważyć.

Wreszcie przy innym stole dostrzegłem Gajusza Juliusza – towarzyszył stadu Allobrogów. Zdziwiło mnie to, ponieważ nigdy nie zauważyłem, by Gajusz Juliusz utrzymywał z kimś kontakty towarzyskie bez szczególnego motywu o charakterze politycznym, a ci długowłosi barbarzyńcy z całą pewnością nie mieli prawa głosu na zgromadzeniach. Pomyślałem, że zapewne przyszedł późno i zajął jedyne wolne miejsce.

Wtem pojawili się uczeni niewolnicy z lirami, w białych szatach i z wieńcami laurowymi na głowach. Spacerowali między stołami, deklamując Homera oraz ody Pindara. To sygnał, że nadeszła pora na pierwszą przerwę. Większość obecnych stanęła ciężko na nogach, założyła sandały i chwiejnym krokiem odeszła, by ułożyło się to, co zostało spożyte. Przez całą noc była otwarta sąsiadująca z ogrodem, znakomicie wyposażona łaźnia publiczna z pełną obsługą.

Kiedy wszedłem, na poruszonej wodzie zamigotały światła kilkuset lamp. Zachwyt odłożyłem na później, mając pilniejsze sprawy do załatwienia, i udałem się prosto do wygódki. Ów obiekt miał ponad sto stanowisk, lecz mimo to było trochę przepychanek, ponieważ niektórzy goście potrzebowali pomocy niewolników, by się usadowić. W innych miejscach biesiadnicy, jeszcze bardziej zmordowani nadmiarem spożycia, wymiotowali w długich, gwałtownych konwulsjach. Potraktowałem ich z wyższością i zignorowałem. W tamtych czasach byłem dumny ze swojej zdolności przyswajania.

Poczułem ogromną ulgę, po czym wróciłem do sali głównej mieszczącej basen, w którym zabawiało się kilkoro młodszych gości. W łaźniach publicznych przyzwoite kobiety nie przebywały w towarzystwie mężczyzn, lecz wokół kręciło się kilka zdecydowanie nieprzyzwoitych kobiet, niektóre były dość wysoko urodzone. Rozpoznałem przynajmniej dwie żony senatorów oraz siostrę pontifexa. Kiedy szedłem do łaźni parowej, pozdrowił mnie kobiecy głos. Podniosłem wzrok, by zobaczyć, kto to taki, ale tłum zgęstniał.

– Tutaj, w wodzie.

Zbliżyłem się do krawędzi basenu i ukląkłem przy mokrej głowie z brązowymi lokami. Rozpoznałem swoją kuzynkę Cecylię. Ponieważ wszystkie moje kuzynki miały na imię Cecylia, tę dla odmiany nazywaliśmy Felicją, nie dlatego, że była szczęśliwa, ale z powodu jej kociego wyglądu i temperamentu. Była córką Kreteńczyka wciąż stacjonującego za bramami miasta, a niedawno poślubiła Marka Krassusa, najstarszego syna ekskonsula, który odniósł zwycięstwo nad Spartakusem.

– To nieprzyzwoite, by dama, która dopiero co wyszła za mąż przebywała tu podczas tak poważnej uroczystości – złajałem.

Oparła brodę na skrzyżowanych ramionach i uroczymi stópkami kopała wodę.

– Nie żartuj, wydano mnie za mąż, ponieważ nasz ród chciał się pogodzić z rodem Krassusów po długich zatargach, w perspektywie rychłego powrotu Pompejusza. Jestem tylko kostką na wielkiej planszy polityki.

– Kostki są twarde i guzowate, co niezbyt pasuje do ciebie, kuzyneczko. A przy okazji – gdzie przebywa twój szczęśliwy małżonek?

– Chrapał na kanapie, kiedy go zostawiłam. Nie mam zamiaru opuścić którejkolwiek części uroczystości, więc przyszłam tu, by się odświeżyć. Może zechcesz dołączyć?

Podniosłem się.

– Innym razem, Felicjo. Powaga urzędu i coś w tym rodzaju.

– Kwestor? – prychnęła. – To nie urząd, to wyrok!

Wzdrygnąłem się na tę trafną, niestety, ocenę mojej sytuacji i odszedłem. Na polu ćwiczebnym trupa gladiatorów uczestniczyła w serii pozorowanych pojedynków. Mieli tępe narzędzia, lecz najwspanialsze zbroje. Minąłem starcia i pobrzękiwanie i odnalazłem łaźnię parową. Wręczyłem ubranie i wieńce szatniarzowi, wziąłem stertę ręczników i wszedłem w gorące opary. W ciemności znalazłem ławę i usiadłem. Po kilku chwilach byłem spocony jak legionista na zakończenie długiego dnia.

Każdy kto podchodzi poważnie do radości ucztowania wie, że zasadniczą sprawą jest zrobić sobie od czasu do czasu przerwę od bardziej heroicznych ekscesów. Miałem szczery zamiar doczekać podczas tej uroczystości wschodu słońca. Nawet w takim miejscu Lukullus zatroszczył się o nasz komfort. W samym środku łaźni parowej stała ogromna misa z dzbanami wina upakowanymi w śniegu, sprowadzonym wozami z samych Alp.

Do łaźni wszedł niezmiernie przystojny młody człowiek, któremu towarzyszyła grupka młodzieży w zbliżonym wieku. Miał około dziewiętnastu lat, czarne, kręcone włosy oraz uśmiech, który zawstydziłby Apollina. Zmrużył oczy z powodu oparów, a następnie podszedł do mnie i wyciągnął dłoń.

– Kwestor Metellus? – zapytał.

– Tak. A ty jesteś...?

– Marek Antoniusz.

Pomyślałem, że ma pewne charakterystyczne rysy.

– Syn konsula? – zapytałem.

Towarzysz wręczył mu puchar schłodzonego wina.

– Bratanek. Mój ojciec to starszy Marek.

Przysiadł się do mnie, a przyjaciele, którym zdecydowanie przewodził, poszukali sobie własnych miejsc.

– Kilka lat temu twój ojciec przewodniczył jako augur mojej ceremonii wejścia w wiek męski.

– Zatem to musi być twój pierwszy bankiet triumfalny – powiedziałem. – Ostatnie odbyły się siedem lat temu na cześć Afraniusa i Kalpurniana.

– Słyszałem, że tamte w niczym nie dorównywały temu. – Jego oczy błyszczały młodzieńczym entuzjazmem. – Lukullus potrafi wydawać przyjęcia.

Zgodziłem się. Jego ojciec, starszy Marek Antoniusz, był człowiekiem niekompetentnym, wręcz kryminalistą, nawet według standardów Antoniuszy. Gdy oddelegowano go do walki z korsarzami Morza Śródziemnego, zajął się grabieniem prowincji. Zaatakował Kretę za to, że jakoby sprzyjała piratom. Na wyspie dokonał wyczynu wielce niezwykłego – został całkowicie pokonany przez Kreteńczyków. Otrzymał za to ironiczny przydomek Kretyk. Umarł w Grecji jakieś dziesięć lat przed owym pamiętnym bankietem i nikt po nim nie płakał. Temu wspaniałemu młodzieńcowi należało współczuć z powodu takiego ojca.