Congo Inc. Testament Bismarcka - In Koli Jean Bofane - ebook

Congo Inc. Testament Bismarcka ebook

In Koli Jean Bofane

4,1

Opis

Isookanga, Pigmej z plemienia Ekonda, ma już dość życia w rodzinnej wsi, zagubionej gdzieś w ostępach kongijskiej dżungli. Nie chce dłużej zbierać w lesie gąsienic dla wodza plemienia i wysłuchiwać jego nieustannego gderania na zmieniający się świat. Młodzieniec właśnie odkrył Internet i czuje, że musi działać. Wyrusza więc na podbój stolicy kraju, Kinszasy, z jednym celem w sercu: chce globalizować i być globalizowany.

Tymczasem życie w postkolonialnym Kongo płynie swoim odwiecznym, leniwym nurtem. Okrutni zbrodniarze wojenni obsadzają intratne stanowiska rządowe, fałszywi prorocy wznoszą piramidy finansowe, podczas gdy funkcjonariusze między­narodowych misji pokojowych wykorzystują swoje kongijskie placówki, żeby szybko się wzbogacić i przyjemnie spędzić czas.

In Koli Jean Bofane ze zjadliwym humorem tworzy barwną i przejmującą panoramę współczesnego Konga – kraju, który mógłby być ziemskim rajem, a wciąż pozostaje tylko unowocześnioną i zglobalizowaną wersją Conradowskiego jądra ciemności.

Powieść Congo Inc. Testament Bismarcka to pierwsza książka Bofane’a przełożona na język polski. Pierwotnie ukazała się w 2014 roku i zdobyła wiele literackich laurów, między innymi Nagrodę Pięciu Kontynentów Frankofonii (najważniejsze wyróżnienie dla utworu w języku francuskim stworzo­nego przez pisarza spoza Francji).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
3
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kongijskim dziewczętom, dziewczynkom, kobietom

ONZ

MFW

WTO

Nowe Państwo Kongo ma być jednym z głównych wykonawców planu, który zamierzamy wprowadzić w życie…

Kanclerz Bismarck

na zakończenie Konferencji Berlińskiej, luty 1885

ROZDZIAŁ 1Lądy i czasy土地和时间

– Jebane gąsienice!

Złość na niewinne stworzonka, narastająca od przeszło godziny w Isookandze, pobudziła go do wzmożonego wysiłku, pomagając szybciej przeciskać się przez leśne ostępy, uchylać przed zwisającymi nisko gałęziami i z impetem godnym dziobu lodołamacza w epoce ocieplenia klimatu rozdzierać zasłonę listowia. Postać młodzieńca odzianego jedynie w przepaskę z wyprawionej kory wyglądała bardzo niepozornie na tle drzew na cokołach z olbrzymich korzeni, wznoszących się wokół niczym katedry. Od czasu do czasu w zielonym sklepieniu rozwierała się świetlna studnia i rozbłyskiwały unoszące się w powietrzu kropelki wody, wśród których tańczyły owady, rozpychając się wśród paproci rodem z plejstocenu, zwisających znikąd lian i zamierających pni, broniących się przed rozkładem. W tej plątaninie życia i śmierci soki starały się ze wszystkich sił dotrzeć jak najwyżej, a pośród mżawki przepojonej wonią żywicy, odpadów organicznych i zwierzęcych wydzielin gruczołowych, używanych do oznaczania terytorium, pyszniły się najdziwniejszymi barwami orchidee.

Dochodzące z koron drzew pokrzykiwania papug i tukanów nie miały szans we współzawodnictwie z wrzaskiem małp, specjalistek w dziedzinie harmidru. Kukułka powtarzała niestrudzenie jednostajną, złożoną z dwóch nut melodię, wędrującą przez leśną gęstwinę. Na to, że usłyszy się duże zwierzęta, trudno było liczyć, co najwyżej czasem pod stopami dało się wyczuć, jak drży ziemia, kiedy szedł słoń samotnik albo dzik czochrał szczecinę o szorstką korę.

Na poziomie gruntu i poniżej, w królestwie jeżozwierza i łuskowca, mrówki i skolopendry, pod dyktando nienasyconych i wszechmocnych władczyń plemion pozbawionych światła nieprzerwanie budowały się i rozpadały niewidzialne, rozpełzające się na wszystkie strony imperia.

– Cholera, to naprawdę nie był odpowiedni moment! Na każdym kroku czyha na mnie Skulls and Bones Mining Fields, Kanibal Dawa1 wystawił mnie do wiatru, ten łajdak Uran i Ochrona odbiera mi kolejne punkty, a co ja tymczasem tutaj robię? Nie może wpieprzać mielonki jak normalni ludzie? Albo niechby sobie otworzył puszkę sardynek. Gąsienice! I to właśnie teraz. Dawniej, dawniej, stale tylko dawniej! Przodkowie powiedzieli to i to! Zwyczaj wymaga, żeby tamto! „Siostrzeńcze, zamiast siadać do sesji video game, idź i nazbieraj mi w lesie bezkręgowców, ale to już!”. Psiakrew, dlaczego nie można żyć zgodnie z duchem czasu, iść z postępem? Odżywiać się i myśleć jak reszta ludzkości? Pieprzony wujek! Bo co, bo jest wodzem Ekondów?2 Chyba raczej wodzem gąsienic!

W tym momencie wściekłość Isookangi sięgnęła zenitu. Wybiegłszy z lasu, przywołał pierwszego z brzegu dzieciaka, rzucił mu jutową torbę z ładunkiem stworzonek i kazał zanieść na drugi koniec wsi, do chaty Starego Lomamy. Sam pognał do siebie. Natychmiast zrzucił przepaskę z kory, wciągnął dżinsy Superdry JPN, T-shirt z wizerunkiem Snoop Dogga, na szyję założył łańcuch z wisiorem w kształcie połączonych liter NY wysadzanych kryształami Swarovskiego, stopy wsunął w niebieskie japonki. Teraz mógł wreszcie dołączyć do sesji gry, trwającej już od dobrego kwadransa. A w ciągu piętnastu minut tamte gnojki zdążyły się dozbroić, miały czas na lobbowanie i jak nic zdołały mu odebrać masę punktów.

Usadowiony przed ekranem LCD Isookanga leciał wysoko nad ziemią jako Kongo Bololo3, sterując helikopterem bojowym, i wypatrywał ukrytych wrogów. Za kępą drzew coś się poruszyło. Wystrzelił serię pocisków rakietowych, które wykurzyły stamtąd konwój sił wsparcia. Młodzieniec wziął się ochoczo do dzieła. Strzelał z klawiatury niczym psychopata, pociski leciały na wszystkie strony, wszędzie wybuchały ogniste kule. Na bokach pick-upów marki Toyota, które usiłowały uciec spod ognia, rozpoznał barwy tego sukinsyna Kanibala Dawy. Być może w kuluarach ONZ miał on przewagę, ale na terenie działań zbrojnych w konfrontacji z rakietami Konga Bololo był bez szans. Kongo Bololo wystrzelił kilka serii grubszego kalibru, by pogrążyć przeciwnika. I w tej właśnie chwili dzieciak, którego Isookanga posłał do Starego Lomamy, wszedł bez pytania do chaty, unosząc wiszącą w wejściu zasłonę, i nieco zadyszany oznajmił:

– Stary Lomama azo benga yo!4

– Do kurwy nędzy! Ani na chwilę nie możecie się ode mnie odpieprzyć? Czego znowu wuj ode mnie chce?

– Nie wiem, Staruszku, powiedział tylko, żebyś się pośpieszył.

Młodzieńcowi nie pozostało nic innego, jak tylko z rozpaczą w sercu nacisnąć na klawisz sprzężony z funkcją pauzy i unieruchomić wirtualny świat, w którym pogrążył się wcześniej bez reszty.

– Kota!5

Isookanga ostrożnie posunął się dwa kroki w głąb chaty wodza Lomamy.

– Losako6, Stary Człowieku.

– Elaka Nzakomba7. Synu, muszę z tobą pomówić. Ja, obecny tutaj twój wuj, jestem zasmucony. Jak sobie o tym pomyślę… Czegośmy nie zrobili dla syna mojej siostry, odkąd wbiła sobie do głowy, że będzie się włóczyć po całym kraju, żeby handlować? Czyśmy się nie zajęli z całą gorliwością twoim wychowaniem?

– Owszem, wuju.

Isookanga znał tę litanię na pamięć. Od dawna do niej przywykł. Najważniejsza sprawa miała się pojawić na końcu.

– Czy nie zrobiliśmy wszystkiego, co w naszej mocy, żeby ci zapewnić życie w dostatku?

– Owszem, wuju.

– Czy kiedykolwiek domagaliśmy się, żebyś nam za coś dziękował?

– Nie, wuju.

– W takim razie dlaczego wyrzekłeś się starych obyczajów, synu?

– Ależ wuju…

– Nie odzywaj się! Masz przeszło dwadzieścia pięć lat i co z ciebie wyrosło? Wstyd mi przynosisz! Najpierw zjawiłeś się któregoś dnia z jakimś aparatem na uszach, niczym doktor. Nie dało się z tobą rozmawiać. Nic cię nie obchodziło. I czego tak słuchałeś? Czy głos przodków już ci nie wystarcza? A kiedy aparat się popsuł, zafundowałeś nam tego palacza konopi, którego obnosisz od rana do wieczora na T-shircie – dodał stary, wskazując palcem Snoop Dogga.

– On jest głosem wielu, wuju.

– Milcz, nie chcę o tym nic wiedzieć! A teraz po kilka razy na tydzień zamykasz się na długie godziny w chacie, żeby oglądać cienie na ekranie. Czego niby mają cię nauczyć te wszystkie rzeczy, które zwiesz nowoczesnymi? Isookango, synu mój, ci, którzy mówią o nowoczesności, chcą nas zlikwidować. Posłuchaj mnie uważnie. Matoi elekaka moto te!8 Popatrz na tę metalową wieżę, którą nam postawili w lesie – któregoś dnia wszystkich nas zabije. A ty co tymczasem robisz? Bardzo ci się to podoba i na dodatek znajdujesz sobie maszynę, żeby się z tym diabelstwem łączyć. Uwierz mi, uwierz swojemu wujowi, to są niedobre rzeczy. A poza tym zaklinam cię na wszystko, synu, przestań co chwila powtarzać słowo „jebany”. Przestań to powtarzać! Gorszysz przodków! Szanuj nas! A te twoje spodnie! Dlaczego nosisz je w tak nieprzyzwoity sposób? Ekonda może chodzić prawie całkiem nago, ale dba o to, by nie pokazywać ludziom pośladków. Zapomniałeś, skąd się wywodzimy? Czy myślisz, że ten las, który nas żywi, jeszcze by istniał, gdyby nie tradycja? A my? Myślisz, że jeszcze byśmy tu byli i drżeli o swoją przyszłość? A przyszłość to ty, Isookango. Pamiętaj, że niedługo przywdziejesz strój wodza.

Z ust starca długo jeszcze płynął potok słów w podobnym duchu. Isookanga cierpliwie wysłuchał go do samego końca, nie zamierzał jednak brać sobie zbytnio do serca jeremiad zacofanego staruszka. Przede wszystkim chodziło mu o to, by czym prędzej podjąć grę od miejsca, w którym ją przerwał, i pozbyć się raz na zawsze tego intryganta Kanibala Dawy. Młody Ekonda musiał jeszcze uzbierać sporo punktów, aby zapewnić sobie spokój. Skrytka z różnymi rodzajami niewykrywalnej broni, jaką udało mu się zgromadzić podczas długich sesji gry, nie stanowiła wystarczającego zabezpieczenia – miał groźnych przeciwników. Nie wiedział, co knuje drapieżny American Diggers. Nie wątpił, że wszyscy – Skulls and Bones, Uran i Ochrona, Goldberg & Gils Atomic Project – czyhają na jego najmniejsze potknięcie, ale Kongo Bololo nie powiedział jeszcze ostatniego słowa; po kolei, metodycznie rozbije ich wszystkich w puch. Potem zastanowi się nad tym, co już przedsięwziął w sprawie podróży do Kinszasy. Tam przynajmniej ludzie mówią o zasięgu i braku zasięgu, o pendrive’ach, o kompatybilnych interfejsach. Tam przynajmniej wirtualne cienie nie wzbudzają obaw w strachliwych i zacofanych starcach, którzy chcieliby uniemożliwić trzeźwo myślącemu młodemu człowiekowi pójście drogą wiodącą do sukcesu.

Wracając do swojej chaty, Isookanga uznał, że wywinął się tanim kosztem, ale był zirytowany.

– O tej porze powinienem właśnie wywalać z gry Hiroszimę-Nagę. Na szczęście nie dałem się wytrącić z równowagi. Przy Raging Trade lepiej zachować zimną krew.

Isookanga niewiele miał w wiosce przyjemności, które wynagradzałyby mu straty moralne, ale przed dwoma czy trzema miesiącami pojawiło się coś, co przerosło wszelkie oczekiwania, a mianowicie stacja przekaźnikowa zainstalowana w pobliżu przez firmę China Network. Helikopter, który ustawił maszt, narobił piekielnego hałasu, jednak młody Ekonda nie miał o to pretensji. Małpy trochę się boczyły, ale Isookanga był zachwycony, że wreszcie znalazł się ktoś silniejszy od drzew, którym się zawsze wydaje, że górują ponad wszystkimi i wszystkim, i wytarmosił im czupryny.

Odkąd wieś znalazła się w strefie wpływów nowych technologii, zacofane umysły nieustannie pomstowały na maszt:

– Sprowadzi klątwę, przodkowie odwrócą się od nas! – twierdzili jedni.

– Nasze kobiety przestaną rodzić – bajdurzyli drudzy.

– Wszyscy staniemy się impotentami – bredzili najwięksi pesymiści.

– A do tego gąsienice pouciekały – dodawali ci, którzy uważali się za najbystrzejszych.

Zdaniem Isookangi dowodziło to niezbicie, że przeklęte stworzenia mają nie więcej oleju w głowie niż członkowie jego klanu, bo musiał teraz przemierzać wiele kilometrów, by je znaleźć. Wcześniej coś takiego nigdy się nie zdarzało.

Trzeba było widzieć w dniu ustawiania masztu lokalnych dygnitarzy w towarzystwie ważnych person z Kinszasy! Na myśl o tym Isookanga wciąż jeszcze czuł przypływ emocji: wspominał paradę, wygląd delegatów ze stolicy, białą badaczkę i jej laptop, którym się dyskretnie zaopiekował. Nie ulega wątpliwości, że bez tego urządzenia Isookanga już dawno dostałby świra. Najpierw musiał się nauczyć nim posługiwać, a potem trzeba było znaleźć w pobliżu wioski jakieś miejsce, gdzie można by regularnie ładować baterie. Na szczęście niedaleko był jego kumpel Bwale, przedstawiciel Spółki Ekanga Kutu. Młodzieńcy znali się z czasów nauki w liceum w Wafanii. Pierwszego dnia szkoły, kiedy inni koledzy uśmiechali się ironicznie, spoglądając na Isookangę z wyżyn swojego wzrostu, Bwale jako pierwszy podszedł, by się z nim przywitać, i w całkiem naturalny sposób nawiązała się między nimi trwająca do tej pory przyjaźń.

Teraz Isookanga nie potrafił się już obyć bez laptopa, a gra online Raging Trade stała się sensem jego istnienia. Raging Trade była grą odpowiednią dla każdego globalisty, który chciałby nabrać nieco biegłości w prowadzeniu interesów. Zasady miała proste. Międzynarodowe korporacje, mające do dyspozycji zbrojne ugrupowania oraz firmy świadczące usługi ochrony mienia i ludzi, rywalizowały o wpływy na terytorium zwanym „Gondavanaland”. Była wśród nich na przykład bezwzględna firma Skulls and Bones Mining Fields, połykająca wszystkie surowce, jakie napotkała na swojej drodze. Militarno-przemysłowa korporacja GGAP, czyli Goldberg & Gils Atomic Project, zainteresowana przede wszystkim uranem i kobaltem, skwapliwie zagarniała również inne strategiczne minerały, jeśli mogło to osłabić jej przeciwników. Mass Graves Petroleum zajmowało się ropą, podobnie jak Blood and Oil, które w terenie bardzo sprawnie posługiwało się zmasowanym ogniem. Jeśli chodzi o biznes atomowy, do opanowania sporej części tego wyjątkowo rozszczepialnego rynku dążyła usilnie Hiroszima-Naga. Konkurował z nią bezpośrednio Uran i Ochrona, zgraja obłudników gotowych posłać ci w plecy setki pocisków. Przeciwnikiem, z którym zawsze należało się liczyć, był Kanibal Dawa, twardy lobbysta i negocjator, zdolny zdobywać punkty bez jednego wystrzału, zawsze gotów do zakulisowych knowań. American Diggers zasłużył sobie w tym nieprzyjaznym środowisku na nienawiść wielu graczy na całym świecie: wyzbyty wszelkich skrupułów, z biegiem czasu zgromadził nie wiadomo w jaki sposób liczne bonusy. Isookanga wcielał się w tym wirtualnym świecie w Konga Bololo. Pożądał wszystkiego: ropy, rud metali, wody, ziemi – nie gardził niczym. Isookanga był rasowym raiderem, zachłannym drapieżcą. Tego bowiem wymagała gra: albo sam zjadasz, albo zostaniesz zjedzony. Zasadniczym celem była jednak eksploatacja złóż mineralnych. W prawdziwym życiu wymaga to najpierw przeprowadzenia poszukiwań, następnie uzyskania koncesji od rządu, płacenia podatków, wynajęcia siły roboczej, budowy infrastruktury… W grze wszystko to stawało się zbędne. Jako środek do realizacji zamierzeń zalecano wojnę i to, co się z nią wiąże: zmasowane naloty, czystki etniczne, przesiedlenia, niewolnictwo… Jak w każdej szanującej się grze, również i tu otrzymywało się bonusy. Można było oczywiście zdobywać broń, a ponadto zagranicznych sprzymierzeńców, punkty na Stock Exchange, zestaw pierwszej pomocy, a w nim traktaty pokojowe dla zamydlenia oczu ONZ – bo i tutaj, tak samo jak w rzeczywistym świecie, nie dało się prowadzić wojny bez zabezpieczenia w postaci rezolucji tej międzynarodowej organizacji – konferencje pozwalające zyskać na czasie, zdjęcia satelitarne, komplet dżihadystów-filozofów do zadań specjalnych i obfitość niewolnic seksualnych dla pobudzenia ducha bojowego wśród żołnierzy. Wojna na terytorium Gondavanalandu nie wymagała dodatkowych nakładów finansowych, wydatki pokrywano z zysków, należało się jednak liczyć z sankcjami i karami. Największym zagrożeniem był spadek cen surowców. Kolejne polegało na zablokowaniu przez ONZ kont bankowych w wyniku wrogiego lobbingu niektórych graczy. Najgorsze było jednak wprowadzenie embarga na dostawy broni. Za tło dźwiękowe służył przebój rapera Snoop Dogga zatytułowany Vato. Można w nim było usłyszeć: „Run nigga, run nigga / Run mothafucker, run”.

Isookanga nie rozumiał logiki, przy której obstawał kurczowo jego wuj.

– Po co stale i wciąż dywagować o dawnych obyczajach? To przez takich jak Stary Lomama wszyscy nas lekceważą. Przez takich jak on Ekondów od zawsze nazywają wszędzie Pigmejami. Francuzi na człowieka, który odznacza się szczególnie ciasnymi horyzontami, mówią „ideologiczny Pigmej”! A Mongo9, chociaż to przecież bracia, na końcu drugiej sylaby słowa „Motszwa”10 dodają wyczuwalną dla każdego nutę lekceważenia. Przecież nawet Biali, których się stale krytykuje, trzy razy się zastanowią, zanim wymówią słowo „Murzyn”. Wszyscy ci Mongo z klanów Mbole, Bokatola, Bolia, Bakutszu, Bantomba, Ngelantano pozwalają sobie traktować nas w taki sposób tylko dlatego, że mają wzrost ponad normę. To poniżej wszelkiej krytyki. I to ludzie, którym w głowie tylko jedzenie, opowiadanie kawałów i porubstwo. Czy takie typy mają jeszcze w ogóle prawo cokolwiek mówić?

Jeśli chodzi o ostatnią z domniemanych głównych czynności Bamongów, zajmowała ona Isookangę szczególnie żywo, ponieważ tak się nieszczęśliwie składało, że sam nie wiedział, kto go właściwie spłodził. Powodem tego był odwieczny zwyczaj, który Isookanga uważał za godny ubolewania, a mianowicie poliandria. Barbarzyńska tradycja, która odbiera kobiecie wszelkie poczucie wstydu i zachęca ją do tego, by sycić się do woli mężczyznami, kiedy tylko zechce, ile dusza zapragnie. Gdyby uprawianie wspomnianej czynności odbywało się wyłącznie wewnątrz klanu, nie wywołałoby to zapewne poważniejszych problemów, jednak z racji wyraźnego upodobania mamy młodego Ekondy do mężczyzn powyżej metra siedemdziesięciu pięciu i w wyniku kolejnych bliskich spotkań stało się to, co się stać musiało: zaszła w ciążę i wydała na świat dziecko nieznanego ojca, Isookangę, który miał osiągnąć wzrost o dziesięć centymetrów wyższy niż najwyższy Ekonda. Ta wyraźna różnica doskwierała młodzieńcowi niczym fizyczne kalectwo. „Tala ye molai lokola soki nini!”11. Było to zdanie, które słyszał stale przez całe dzieciństwo, a nawet później. Nieustannie przypominano mu, że jest tylko pół-Ekondą, czyli po prostu pół-Pigmejem, którego ludzie wytykają palcami. Wszystko to odbiło się ujemnie na jego charakterze, na wierze w siebie i w innych, i nie pozwalało określić własnego statusu ani w narodzie Mongo jako całości, ani w będącym częścią tego narodu klanie Ekonda. Ta sytuacja mogłaby mu przysparzać jeszcze większych problemów, gdyby nie to, że w pewnym sensie zmusiła go do szukania swojego prawdziwego miejsca, tym bardziej że i tak zajmował go bardzo mało w wymiarze politycznym, społecznym, a zwłaszcza fizycznym, jako że znaczenie jego postaci na ludzkiej szachownicy było niemal zerowe.

Kiedy do komunikacji używa się bitów, nieważne, czy ktoś mówi po pigmejsku, lapońsku czy japońsku. Po co komu zasoby finansowe i zastępy kobiet na każde skinienie, skoro dzięki wi-fi wystarczy nawiązać łączność z kimkolwiek, kto się nawinie, i zakosztować tego samego pobudzenia co inni, na tych samych portalach wymiany wrażeń? Kogo obchodzi, czy jesteś duży, czy nie, skoro liczą się wyłącznie gigabajty? Namacalność odeszła do lamusa. W zglobalizowanej przestrzeni świata wirtualnego nawet niebo przestało być granicą. Na wysokości, z której Isookanga kontemplował wszechświat, idealnie mu to odpowiadało, a jego położenie zapewniało dodatkowy dystans.

Ponad sklepieniem tworzonym przez kilkusetletnie lifaki, kambala i wszelkiej maści wenge12 słońce postanowiło, że zanim odejdzie, by oświetlać inne światy, musi jeszcze olśnić widzów, i nastawiwszy odpowiednio swoje widmo, zalało tłoczące się bezładnie naprzeciwko chmury odcieniami szkarłatu, pomarańczu i wrzosu. Niżej, w oddali, na tle czerni rozpościerała się turkusowa poświata. Wśród mroku widać było tylko zarysy ciasno przylegających do siebie chat, tworzących ciemne grupy rozsypane po obu stronach czerwonej drogi wiodącej do Wafanii. Była to wieś Ekanga, w której mieszkał lud Batwa13. W przewidywaniu rychłego nadejścia nocy rozpalono ogniska i smużki dymu podążały jedna za drugą, wijąc się i splatając. Głębokie cienie przydawały płynności ruchom mężczyzn i kobiet. Kiedy ciemność stanie się nieprzenikniona, olbrzymie, majestatyczne ściany lasu zaczną się do siebie pozornie przybliżać i jedni poczują się zamknięci w groźnym potrzasku, z którego nie ma ucieczki, inni zaś – niczym w objęciach opiekuńczej, kochającej matki; różnie to bywa i nikt nie ma na to wpływu.

– Bolongwa, bolongwa!14

Isookanga i Bwale musieli się odsunąć. Pod naporem pałki ubranego na niebiesko policjanta w tłumie zgromadzonym na głównej arterii Wafanii utworzyła się fala. Z okazji uroczystego oddania do użytku masztu telekomunikacyjnego wzniesiono w centrum miasteczka trybunę honorową z palmowych gałęzi. Zasiedli na niej dygnitarze: w samym środku komisarz dystryktu z małżonką; na lewo od nich naczelnik policji, kapitan Nawej; następnie Bosekota Ekumbo, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w podokręgu; dalej urzędnicy dwóch najwyższych kategorii. Z prawej strony pierwszego rzędu umieszczono gości z Kinszasy: obok komisarza dystryktu siedział dyrektor kongijskiego przedstawicielstwa spółki China Network, do której należał maszt; koło niego – Ikele Engulu, wysłannik fundacji zajmującej się rozwojem; następnie biała kobieta, której uwagę przykuwał ekran laptopa; potem jakiś wysoko postawiony osobnik, a na samym skraju mężczyzna w typie azjatyckim.

Isookanga bez trudu rozpoznawał przybyszów z Kinszasy po wzroku skrytym za okularami przeciwsłonecznymi. Młody Ekonda podziwiał tajemniczy wygląd, jaki nadawały im ciemne szkła. Zdawało się, że nie przyjechali ze stolicy, tylko z innego, o wiele dalej położonego miejsca. Może z innej planety. Wyróżniało ich wszystko. Podczas gdy dygnitarze z Wafanii nieustannie ocierali spocone czoła i uparcie wachlowali się chusteczkami niczym oganiaczkami od much, ludzie z Kin, pomimo garniturów i ciasno zawiązanych krawatów, tkwili dostojnie, niemal nieporuszenie w fotelach, nie zważając na morderczy upał, jak gdyby ich organizmy były wyposażone w opcję klimatyzacji. Isookanga napawał się ich widokiem. Była to dla niego lekcja savoir-vivre’u. A poza tym nie co dzień trafia się wydarzenie tej rangi. Młody Ekonda chciał zgromadzić wszelkie informacje niezbędne dla jego przyszłości w Kin. Pal sześć, że już przeszło godzinę czekał w prażącym bezlitośnie słońcu.

A przecież poczyniono staranne przygotowania. Od świtu na głównej ulicy tłoczyli się mieszkańcy wystrojeni jak do kościoła, w barwy i ornamenty rodem z odległej przeszłości. Pomimo skrajnej biedy wszystkie twarze promieniały i lśniły od oleju palmowego, którym każdy rano namaścił sobie skórę. W pewnej chwili przed trybuną zajętą przez decydentów z Wafanii pojawiły się dwie terenówki. Cała szóstka lokalnych policjantów w obcisłych mundurach, o dłoniach opiętych białymi rękawiczkami, zastygła w nienagannej pozycji na baczność. Ich dowódca, starszy sierżant, podbiegł, by otworzyć drzwiczki pojazdu dygnitarzy. Następnie rozbrzmiał marsowy okrzyk: „Aaaaczność!”, a po nim gromkie: „Na prawo pacz!”. Powietrze w jednej chwili znieruchomiało. Nawet drzewa zesztywniały w oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Z samochodu wynurzały się kolejno przybyłe z Kinszasy istoty. Zdawało się, że zza przyciemnionych szkieł nic nie widzą, jakby mogły się bez tego obyć dzięki innym środkom percepcji. Szły w zwolnionym tempie, a ich ciała poruszały się tak pewnie, jakby nie podlegały prawu powszechnego ciążenia. Isookanga patrzył na nie z podziwem, kiwając lekko głową. Nie za długo, bo zaraz z ust podoficera wydobył się kolejny gardłowy rozkaz, wszyscy powstali i trąbka odegrała hymn państwowy. Kiedy wybrzmiała już ostatnia nuta instrumentu, a starszy sierżant rzucił łaskawe „Spocznij!”, stojącą w niemiłosiernym skwarze ludność uraczono ciągnącymi się bez końca przemówieniami o nowoczesności jako motorze rozwoju. Po tym wstępie rozbrzmiały w oddali bębny, zapowiadając to, na co wszyscy od dawna czekali: inauguracyjną defiladę.

Na czele maszerowała rytmicznie, krokiem defiladowym, z marsowymi minami cała szóstka policjantów z karabinkami AK na ramieniu, dokonując demonstracji siły. Zaraz za nimi posuwali się czterej członkowie miejscowego oddziału Czerwonego Krzyża, dumnie obnosząc stroje ratowników. Dalej lokalne stowarzyszenia ze swoimi godłami: Zrzeszenie Plantatorów Kawy Podokręgu Tszuapa, Stowarzyszenie Matek Ogrodniczek, Klub Riksz Rowerowych, Towarzystwo Ochrony Dialektu Mpenge i wiele innych. Przemarsz dziewcząt z Instytutu Szkolenia Pielęgniarek, odzianych w obcisłe białe uniformy, wywołał powszechny entuzjazm. Następnie przedefilowały setki dzieci z okolicznych szkół, ubrane na biało-niebiesko, niosące przed sobą bębny obciągnięte kozią skórą, które samodzielnie zmajstrowały, by zapewnić silny podkład rytmiczny uroczystości w rodzaju tych, w jakich Isookanga od bardzo dawna nie uczestniczył.

Dla zabicia czasu błądził wzrokiem po twarzach gości, pośród których jego uwagę przyciągała zwłaszcza biała kobieta.

– Bwale, spójrz na tę kobietę. Ma bezpośredni kontakt z całym światem, a jeśli zechce, to nawet ze wszechświatem. Popatrz, słucha wszystkiego. Widziałeś, co jej wychodzi z uszu? Zupełnie jak wąsy ngolo15. Widzisz? Dzięki temu oknu, które ma przed sobą, jest ze wszystkim na bieżąco. I to jest właśnie przyszłość. A ja jestem skazany na siedzenie tutaj i wysłuchiwanie wuja Lomamy, który nic, tylko jęczy i zatruwa mi życie. A jak nie on, to pozostaje mi towarzystwo leśnych koczkodanów. Jakie tu są widoki na przyszłość? Bwale, ja jestem globalistą, który ma ambicje zostać globalizatorem. Wiesz, o co chodzi, nie?

– A mnie tu dobrze. Za nic nie wyjadę z wioski.

– A przecież opowiadałeś mi o swoim stryjku z Kin. Zaprasza cię, żebyś do niego przyjechał, a ty odmawiasz? Nawet nie zdajesz sobie sprawy, że możesz się nie załapać na XXI wiek.

– Ktoś musi zostać we wsi. Chociażby po to, żeby kierować oddziałem firmy stryja. A poza tym po co miałbym jechać do kogoś, kogo prawie nie znam? Nigdyśmy się nie spotkali. Zawsze mieszkał daleko od nas, daleko od tutejszej rzeczywistości, jedyne, co go tu obchodzi, to jego punkt skupu kawy. Ej, Isoo! Patrz, ona tu idzie.

Biała kobieta wstała i ruszyła w kierunku dwóch koleżków. Obaj dla pewności zerknęli za siebie, ale uśmiech na twarzy kobiety był istotnie skierowany właśnie do nich.

– Dzień dobry, nazywam się Aude Martin – rzekła, podając rękę najpierw Isookandze, a następnie Bwalemu.

Zwracając się do młodego Ekondy, zapytała:

– Mówi pan po francusku?

– Oczywiście. Uczęszczałem do szkoły średniej.

– Mam nadzieję, że panom nie przeszkadzam. Przyjechałam tu na krótko, żeby przeprowadzić badania na temat rdzennej ludności, jestem afrykanistką. Specjalizuję się w antropologii społecznej. Dowiedziałam się, że w okolicach Wafanii będę mogła spotkać członków klanu Ekonda, dlatego zrobiłam wszystko, żeby się przyłączyć do delegacji, i wydaje mi się, że pan jest jednym z nich.

– Musi pani wiedzieć, panno Aude, że Ekondowie są powściągliwi i nie lubią zanadto przestawać z innymi. Co do mnie, znalazłem się tu, ponieważ należę do awangardy.

– Czy zgodziłby się pan poświęcić mi dziesięć minut na rozmowę? Nie zabiorę panu dużo czasu. Nie chciałabym panom przeszkadzać.

– Chodźmy tędy.

Isookanga, Bwale i antropolożka wysunęli się z tłumu, odchodząc parę kroków w kierunku lasu, który rozpościerał się po obu stronach drogi.

Trzymając w dłoni telefon, młoda kobieta wypytywała Isookangę o tryb życia, odżywianie, warunki mieszkaniowe, zwyczaje jego plemienia, chciała wiedzieć, czy panuje u nich patriarchat czy raczej matriarchat, jakie jest dokładnie miejsce kobiety w społeczeństwie, czy stosunki między władzami a ludnością układają się harmonijnie. Jednym słowem, same nudziarstwa. Isookanga odpowiadał najrzetelniej jak potrafił i skorzystał ze sposobności, by przedstawić swoje poglądy na nowoczesność. Usiłował przekonać rozmówczynię, że trzeba koniecznie położyć kres izolacji puszczy, ustawiając wszędzie maszty telekomunikacyjne, by każdy mógł mieć połączenie z resztą świata. Należy, rzecz jasna, otworzyć infostrady, ale to nie wszystko, niezbędne są również autostrady, żeby każdy zyskał dostęp do dóbr konsumpcyjnych, w które obfitują inne krainy.

– Co to właściwie jest las? Zupełnie nic! – stwierdził Isookanga.

Od samego początku rozmowy z młodym Ekondą badaczkę ogarnęła trudna do zdefiniowania emocja. Przede wszystkim jego status przedstawiciela gatunku zagrożonego prędzej czy później wymarciem spowijał go aurą kruchości, która do głębi poruszyła młodą kobietę. Aude była dość wysokiego wzrostu. Krótkie ciemnokasztanowe włosy okalały twarz rozświetloną dużymi, melancholijnymi oczyma. Isookandze trudno było stać przez cały czas z zadartą głową, więc kiedy rozpoczynał zdanie, patrzył na rozmówczynię, po czym stopniowo spuszczał oczy, spoglądając w dal, co Aude uznała za oznakę szczególnej skłonności do refleksji albo przynajmniej pewnego rodzaju nieśmiałości wynikającej z wyjątkowo wrażliwego serca. Jednocześnie sposób, w jaki Isookanga akcentował rytmicznie zdania, wygłaszał swoje poglądy z niezachwianą pewnością, wydłużając niekiedy tę czy inną sylabę, by podkreślić sens słowa, wzbudzał w ciele Aude energię, której nie potrafiła określić ani umiejscowić. Po zakończeniu rozmowy wróciła na miejsce, poruszona nie tyle tym, czego się dowiedziała od Isookangi, ile samym spotkaniem, świadoma tego, że było ono czymś wyjątkowym, należącym do innego świata, spotkaniem w rodzaju tych, które zdarzają się raz w ciągu całego życia.

Na trybunie zaczęto się już niecierpliwić. Ludzie z Kin niezmiennie starali się zaakcentować swoją obecność, zachowując jednak pozory obojętności. Wśród wieśniaków coraz mocniej powiewały chusteczki. Wreszcie od strony nieba dał się słyszeć ogłuszający huk, niczym porykiwanie tysiąca hipopotamów połączone z przetaczaniem chmur przemienionych za sprawą czarów w zderzające się ze sobą ogromne głazy. Wierzchołki drzew zgięły się pod naporem potężnego wichru i w górze zmaterializował się podłużny kształt, który przesłonił wszystko, łącznie ze słońcem. Był to Mi-26, śmigłowiec produkcji rosyjskiej, który można kupić wyłącznie w komplecie z ukraińskim pilotem.

Istoty w ciemnych okularach podniosły jednocześnie głowy, jakby odebrały sygnał dochodzący z ich świata. Isookanga także patrzył na śmigłowiec. Zwisała z niego gruba lina, a na jej końcu przyczepiono kopię tego, co Isookanga znał jako wieżę Eiffla, ale w powiększeniu. W przestworzach kołysał się wolno maszt telekomunikacyjny, o którym od pewnego czasu rozprawiała starszyzna.

Helikopter zawisł bardzo wysoko ponad wybetonowanym kilka tygodni wcześniej na polecenie komisarza dystryktu kwadratowym zagonem i zaczął się obniżać ze swoim ładunkiem na sposób drapieżnych ptaków: spadał niczym kamień, wyhamowując w ostatniej chwili. Z tłumu wydobył się okrzyk zdumienia. Isookanga, który przyjął ten wyczyn ze stoickim spokojem, przypomniał sobie, jak gdzieś wyczytał, że samoloty i śmigłowce sprowadzane z Ukrainy są napędzane paliwem lotniczym zmieszanym pół na pół z wódką. Na dole, bezpośrednio pod helikopterem, mężczyzna w typie azjatycko-chińskim wymachiwał ramionami, dając pilotowi znaki, skupiony jak Wielki Sternik. Wszyscy zadarli głowy, oceniając ryzyko związane z niebezpiecznym manewrem podprowadzania.

– Powinien podejść wyżej.

– Nie, w prawo.

– Wykluczone, w lewo.

– Chodź!

Isookanga pociągnął Bwalego za T-shirt. Przepychając się przez opanowany jedną myślą tłum, doprowadził go na tyły trybuny, gdzie było zupełnie pusto.

– Zaczekaj tu na mnie. I pilnuj, czy nikt nie idzie.

Isookanga rozsunął włókna palmowe tworzące tylną ścianę trybuny i przecisnął się w głąb. Podczołgawszy się dalej, wyciągnął rękę i schwycił leżącą na ziemi, niedaleko stóp Aude Martin, torbę z jej laptopem. Śpiesznie i bezgłośnie podał tyły, zachowując tę samą pozycję co poprzednio, tyle że na wstecznym biegu.

– Spadamy!

Zanim Bwale zdążył odpowiedzieć, Isookanga pociągnął go jeszcze dalej od tłumu i wpadli do lasu.

– Kurde, że się odważyłeś!

– Zamknij się, Bwale. Wiem, co robię.

Przyjaciele usiedli na zwalonym pniu przy krystalicznie czystym źródle, wypływającym niewzruszenie spod ziemi. Isookanga gładził dłonią laptop.

– Uważasz mnie za złodzieja, bo przywłaszczyłem sobie laptopa białej kobiety? Mój czyn wpisuje się w odzyskiwanie wierzytelności kolonialnych! Bwale, martwisz się bez powodu. Poza tym zgodnie z tradycją Mongów przyszły małżonek powinien ukraść we własnej wsi kurczaka, by udowodnić swoim bokilo16, że zawsze będzie umiał zapewnić wybrance utrzymanie! Co do mnie, moją wybranką jest zaawansowana technologia. A mój sprawdzian przed zaślubinami ze wszechświatem polega na kradzieży komputera, który tu widzisz. I musisz się z tym pogodzić. Nie przeszkadzaj mi realizować moich planów. Ty to ja, ja to ty. Ty jesteś duży, ja jestem mały, i co z tego? Jesteśmy jak palce u jednej dłoni, może nie?

1Dawa to fetysz, gri-gri, czyli amulet. [Wszystkie przypisy pochodzą od autora – dop. red.].

2 Członkowie klanu Ekonda, należącego do ludu Mongo, charakteryzują się niskim wzrostem. Niektórzy nazywają ich Pigmejami.

3 Gorzkie Kongo; jest to nazwa bardzo gorzkiej rośliny leczniczej, uchodzącej za skuteczny lek na różne schorzenia. Jej sok należy wymieszać z wodą i pić w dużych ilościach.

4 „Stary Lomama cię woła”.

5 „Wejdź!”.

6 Powitanie Mongów, na które odpowiada się porzekadłem dopasowanym do sytuacji.

7 W tym wypadku odpowiedź brzmi: „Wszystko zależy od Boga”.

8 Przysłowie: „Uszy nie są nigdy ważniejsze od głowy”; mówi się tak o młodzikach, którzy uważają, że są mądrzejsi od dorosłych.

9 Naród, lud (niektórzy mówią „plemię”) zamieszkujący Prowincję Równikową Demokratycznej Republiki Konga.

10 Pigmej.

11 „Popatrzcie na tego chłopaka, jest długi jak nie wiadomo co”.

12 Cenne gatunki drewna.

13 Liczba mnoga od słowa „Pigmej”.

14 „Z drogi, z drogi!”.

15 Sum, inaczej ryba-kot.

16 Teściowie.

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Tytuł oryginału: Congo Inc. Le testament de Bismarck

Wydanie książki dofinansowane przez Federację Walonia-Bruksela.

Ouvrage publié avec le soutien de la Fédération Wallonie-Bruxelles.

© Actes Sud, 2014

Published by arrangement with SAS Lester Literary Agency & Associates

© for this edition by Wydawnictwo w Podwórku

© for the Polish translation by Katarzyna Marczewska, 2023

Wydanie pierwsze, Gdańsk 2023

ISBN 978-83-64134-54-8 (e-book)

Wydawnictwo w Podwórku sp.j.

ul. Waryńskiego 44a/16, 80-242 Gdańsk

[email protected]

internet: www.wpodworku.pl