Consider Me - Becka Mack - ebook + audiobook

Consider Me ebook i audiobook

Mack Becka

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

HIT BOOKTOKA

Najlepszy hokeista NHL stanie się romantykiem, by zdobyć dziewczynę, której desperacko pragnie.

Gorący romans sportowy. Pierwszy tom popularnej serii „Playing for Keeps”.

Dla miłości zrobi wszystko...

Carter Beckett to najlepszy zawodnik NHL – jest w szczytowej formie zarówno na lodzie, jak i poza nim, a jego drużyna radzi sobie lepiej niż kiedykolwiek. Nie brakuje dziewczyn, które chciałyby spędzić z nim noc. Czego mógłby chcieć więcej?

Olivia Parker jest popularna wśród zawodowych hokeistów dzięki znajomości z chłopakiem swojej najlepszej przyjaciółki, ale sama nie jest zainteresowana randkowaniem z którymkolwiek z nich – bez względu na to, jak seksowny by był. Dlaczego zakochana w swojej pracy nauczycielka chciałaby spędzać czas na adorowaniu sportowca z wybujałym ego?

Kiedy Carter poznaje Olivię, nie może przestać o niej myśleć. Na nieszczęście dla niego Olivia woli trzymać go na dystans i nie ma zamiaru ulec jego urokowi. Być może nadszedł czas, aby Carter spróbował zmienić taktykę… W końcu nikt nie powiedział, że musi grać fair.

Carter zrobi, co w jego mocy, aby Olivia zwróciła na niego uwagę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 613

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 52 min

Lektor: Gabriela Talaczek

Oceny
4,3 (126 ocen)
80
19
12
11
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agusiaja

Z braku laku…

Stracone 7,5 zł. Dotarłam do 50 strony. Wrażenia...jakby pisała to 15-latka która nauczyła się przeklinać i przeczytała kilka książek +18. Treść bez składu i ładu.
10
Zaczytana_13

Całkiem niezła

Mam nadzieję, że za tłumaczenie kolejnych tomów będzie odpowiedzialny ktoś inny.
10
AlicjaAmi

Z braku laku…

Specyficzna książka.Zatrważająca ilość wulgarnych,żenujacych czy obleśnych tekstów.Nie powiem,sporo z tego było dość zabawne,ale to za mało by zaciekawić na dlużej.Brakowało mi głębszych emocji,w gruncie rzeczy poza "jednym"niewiele się tu działo.Mimo dużej ilości sprośnych dialogów i scen,nie czułam w tym namiętności,chemii.Książka nieźle się zaczęła,można i przymknąć oko na te dosadne słownictwo,jednak im dalej tym bardziej monotonnie.
10
Wasilewska83

Z braku laku…

Zmarnowane 7,5 zł. Nie dobrnęłam do końca
00
Kasiurek12345

Z braku laku…

Zmarnowany potencjał na dobrą historię… Za dużo scen seksu między głównymi bohaterami, a opisy były zbyt wulgarne jak dla mnie… Ciężko się to czytało.
00

Popularność




Rozdział 1. Pechowa trzynastka

1

Pechowa trzy­nastka

Car­ter

– KURWA.

Prze­wra­cam się na plecy i daję sobie chwilę na zła­pa­nie odde­chu, przy oka­zji zdej­mu­jąc kon­dom z szybko kur­czą­cego się kutasa. Zli­zuję języ­kiem kro­pelkę potu, która przy­lgnęła do mojej gór­nej wargi i prze­jeż­dżam pal­cami po wło­sach. Jestem, kurwa, wykoń­czony.

– Nie – jęczy Laura, nie­mal rzu­ca­jąc się na łóżko, kiedy pró­buję wstać. – Jesz­cze nie idź, Car­ter.

Pod­no­szę pre­zer­wa­tywę. To chyba wystar­cza­jąco suge­stywne, prawda?

– Tylko wyrzu­cam gumkę, Lauro.

Marsz­czy brwi.

– Lacey.

Duszę w sobie śmiech. Ups.

– Jasne. Prze­pra­szam. Lacey.

Lacey to blond rakieta, która była na okładce „Maxima” w sierp­niu zeszłego roku. Tyle zapa­mię­ta­łem, bo powtó­rzyła mi to dzi­siaj przy barze trzy­na­ście razy. Zaczą­łem liczyć po trze­cim.

– Może druga runda? – woła, kiedy wyrzu­cam kon­dom do kosza w łazience.

Opie­ram się przed­ra­mie­niem o ścianę i odle­wam, pod­czas gdy ona papla coś o spę­dze­niu razem całej nocy. To moż­liwe, ale wolał­bym, żeby już wyszła. Wbrew powszech­nej opi­nii cenię sobie czas spę­dzany w samot­no­ści, nawet jeśli alter­na­tywą jest wsa­dze­nie pew­nej czę­ści ciała w atrak­cyjną dziew­czynę.

Nie zro­zum­cie mnie źle, Lacey jest typem laski, z którą idziesz do łóżka, nie zasta­na­wia­jąc się dwa razy. To dla­tego pie­przy­li­śmy się jak kró­liki przez ostat­nie pół godziny, po tym, jak zma­ca­łem ją w win­dzie w dro­dze na górę, bo, Chry­ste, chcia­łem, żeby prze­stała gadać. Zro­zu­mia­łem po pierw­szych dwu­na­stu razach – była na okładce maga­zynu.

Myśla­łem, że trzy­nastka to szczę­śliwa liczba, a nie zły omen.

– Nie mogę – odpo­wia­dam w końcu, myjąc ręce i prze­glą­da­jąc się w lustrze. Mam paskudne roz­cię­cie na spuch­nię­tej dol­nej war­dze. Dzi­siaj poszło mi łatwo, dru­giemu face­towi nie. – Mam lot wcze­śnie rano.

Lecimy dopiero po połu­dniu. Po pro­stu nie chcę, żeby została.

Krzy­żuję ramiona na klatce pier­sio­wej, opie­ram się o fra­mugę i patrzę, jak Lacey wtula się w koc. Tak, zde­cy­do­wa­nie nic z tego.

– Chyba powin­naś już iść.

Wkła­dam bok­serki i kładę ręce na bio­drach. Cze­kam. Nic nie robi, tylko wpa­truje się we mnie sze­roko otwar­tymi, nie­bie­skimi oczami. Chyba ma wra­że­nie, że im są więk­sze, tym łatwiej mnie prze­kona. Nawet nie wiem, jak dać jej do zro­zu­mie­nia, że jest w błę­dzie.

Dra­pię się po gło­wie. Koły­szę się na pię­tach, ude­rzam kilka razy pię­ścią w dłoń, kli­kam języ­kiem i cze­kam aż coś, kurwa, zrobi.

– Mogę zostać? – pyta w końcu.

Ech, kurwa. Znowu to pyta­nie. Sły­szę je za każ­dym razem. Nie wiem, czy to dla­tego, że naprawdę chce zostać, czy po pro­stu skry­cie wie­rzy, że będzie dziew­czyną, która prze­kona Car­tera Bec­ketta do ustat­ko­wa­nia się. Cza­sami mam wra­że­nie, że toczy się o to jakaś gra ze spe­cjalną nagrodą.

Och, już wiem, jaka to nagroda. Ośmio­cy­frowa pen­sja kapi­tana dru­żyny Van­co­uver Vipers.

Za każ­dym razem moja odpo­wiedź jest taka sama:

– Nie ofe­ruję noc­le­gów.

– Ale… – Jej pod­bró­dek drży, a w oczach poja­wiają się łzy. Do kurwy nędzy. Pozna­li­śmy się rap­tem dwie godziny temu, o co ta histe­ria? – Myśla­łam, że dobrze się doga­du­jemy. Myśla­łam… myśla­łam, że może ci się podo­bam.

– Podo­bał mi się dzi­siej­szy wie­czór. – Pró­buję jakoś z tego wybrnąć. Seks oce­nił­bym na solidne sie­dem na dzie­sięć. – Dobrze się bawi­łem.

Czas prze­szły ma pod­kre­ślać, że w tym miej­scu się roz­sta­jemy i praw­do­po­dob­nie ni­gdy wię­cej się nie zoba­czymy, ale osią­gam odwrotny efekt.

Na jej twa­rzy poja­wia się sze­roki uśmiech.

– Może umó­wimy się na randkę.

Opie­ram się chęci ude­rze­nia dło­nią w czoło. Naprawdę. Zamiast tego prze­cią­gam nią po twa­rzy w wol­nym tem­pie, a następ­nie z powro­tem w górę, jed­no­cze­śnie tłu­miąc jęk. Punkt dla mnie.

– Miesz­kamy w innych kra­jach.

– Może mogła­bym przy­le­cieć do Van…

– Ja nie rand­kuję. – Pod­no­szę spodnie, które rzu­ci­łem przy drzwiach pokoju, wycią­gam tele­fon i otwie­ram apli­ka­cję Ubera. – To nic oso­bi­stego. Po pro­stu nie szu­kam teraz niczego poważ­nego.

Szcze­rze mówiąc, nie rozu­miem, dla­czego wciąż muszę to powta­rzać. Nie kryję się ze swoim życiem oso­bi­stym.

Nie, gówno prawda. Ludzie nic nie wie­dzą o moim życiu oso­bi­stym, wyjąt­kiem są kole­dzy z dru­żyny i rodzina. Ale ten czas pomię­dzy meczami i samot­nym leże­niem w łóżku? Nie wsty­dzę się go. W każdy week­end jestem foto­gra­fo­wany z inną kobietą. Dziew­czyny wie­dzą, co ode mnie dostaną. Powstały nawet spe­cjalne fora inter­ne­towe. Narze­kają, że trak­tuję je jak przy­godę na jedną noc, bo w głębi duszy liczą na drugą prze­jażdżkę na moim drążku.

Ale tym dla mnie są, wszyst­kie. Przy­godą na jedną noc. Dosko­nale wie­dzą, co dostaną, a wycho­dzą roz­cza­ro­wane, kiedy dokład­nie tak się to koń­czy.

Odkła­dam tele­fon i ponow­nie sku­piam się na kobie­cie w łóżku. Bawi się jedwa­bi­stą, czer­woną tka­niną i patrzy na mnie.

– Zamó­wi­łem ci Ubera. Będzie za pięć minut.

– Ale…

– Słu­chaj, Lau­ren…

– Lacey.

– Lacey, jasne, prze­pra­szam. Słu­chaj, Lacey, wspa­niale się z tobą dzi­siaj bawi­łem, ale za dużo podró­żuję, żeby utrzy­mać coś poważ­nego.

– I to jedyny powód? – Wsuwa swoją dłoń w moją i pozwala ścią­gnąć się z łóżka. – Jesteś zbyt zajęty swoim hoke­jo­wym ter­mi­na­rzem?

– Tak – kła­mię. – Nie mam czasu.

Pew­nie mógł­bym go zna­leźć. Gdy­bym chciał. Ale nie chcę.

– Och. – Chyba zała­go­dzi­łem sytu­ację. Może dzięki temu jej samo­ocena pozo­sta­nie nie­na­ru­szona. Nie, żeby mnie to jakoś szcze­gól­nie obcho­dziło. – Cóż, dasz mi swój numer?

Kurwa, no nie.

– Nie podaję swo­jego numeru.

Ni­gdy.

Zanim zdąży odpo­wie­dzieć, coś pika dwa razy i drzwi do mojego pokoju się otwie­rają.

– Jesteś na nogach, Bec­kett? Masz czas na szybką gierkę przed… nosz kurwa mać. – Mój kolega z dru­żyny i naj­lep­szy kum­pel Emmett Bro­die zatrzy­muje się w progu i spo­gląda to na mnie, to na Lauu… Lacey. Potem pod­nosi rękę, żeby zasło­nić dziew­czynę. Pew­nie wycho­dzi z zało­że­nia, że Cara utnie mu jaja, jeśli cho­ciaż spoj­rzy na inną kobietę. Szcze­rze mówiąc, mogłoby tak być. Ostra z niej laska. – Wła­śnie dla­tego jestem w pokoju z Loc­kwo­odem.

Taka sytu­acja utrzy­muje się od około roku, odkąd poznał Carę. Chyba nie chce mieć przy­pad­ko­wych nagich dziew­czyn w pokoju, gdy jeste­śmy w tra­sie. Rozu­miem to. Tak myślę. To zna­czy, nic nie wiem o związ­kach, poważ­nych czy jakich­kol­wiek.

– Wycho­dzi – mówię, zer­ka­jąc na Lacey. Wciąż jest naga. I chyba gówno ją obcho­dzi, że Emmett tu stoi. Co wię­cej, pożera go wzro­kiem.

TO NOR­MALNE U WIĘK­SZO­ŚCI DZIEW­CZYN, które spo­ty­kam. Mają w dupie, z kim sypiają, dopóki jest w dru­ży­nie i zara­bia miliony. Dla­tego nazywa się je kró­licz­kami hokeja, ska­czą z jed­nego gra­cza na dru­giego.

– Uber już tu jest – mówię jej. – Może się ubierz, mała.

– Cóż, ja…

– On ma dziew­czynę, a ja nie jestem zain­te­re­so­wany. – Szczęka mi się trzę­sie z iry­ta­cji. Chcę po pro­stu pograć z kum­plem w Call of Duty, zjeść całe opa­ko­wa­nie Oreo i wal­nąć się twa­rzą na poduszkę. O za dużo pro­szę?

Lacey łaska­wie wkłada sukienkę przez głowę, czer­wony jedwab ide­al­nie układa się na jej bio­drach. Kurwa, jest dobra. Jej imię wyleci mi z głowy tuż po tym, jak wyj­dzie, ale to na pewno zapa­mię­tam.

– Mogę dać ci swój numer? Zadzwoń do mnie, kiedy następ­nym razem będziesz w mie­ście, albo jeśli zmie­nisz zda­nie i będziesz chciał, żebym przy­le­ciała do…

– Pew­nie. – Wska­zuję papier hote­lowy i dłu­go­pis leżące na sto­liku noc­nym. – Pisz.

Emmett sze­rzej otwiera oczy, a kącik jego ust unosi się, kiedy mija mnie i wcho­dzi do łazienki.

Lacey idzie za mną do drzwi z miną zagu­bio­nego szcze­niaka. Może się dąsać ile chce, nie zabiorę jej ze sobą do domu.

– Cóż, dzięki… za dzi­siaj. Może jesz­cze się zoba­czymy.

Jej uśmiech jest tak pogodny, że aż pra­wie mi jej szkoda. Ale potem pochyla się, żeby poca­ło­wać mnie w usta, a ja w ostat­niej chwili odchy­lam głowę. Tra­fia w moją szczękę.

– Cześć, Lau­ren. – Zamy­kam drzwi i prze­krę­cam zamek.

– Lacey! – Zdą­żyła jesz­cze krzyk­nąć z kory­ta­rza.

Emmett wycho­dzi z łazienki, trzę­sąc się ze śmie­chu.

– Jesteś dup­kiem, Car­ter.

Padam na kanapę, a on włą­cza Xboxa.

– Dziew­czyny tego nie rozu­mieją. Nie szu­kam związku. – Chwy­tam na wpół opróż­nione pudełko Oreo, odkrę­cam jedno i zli­zuję nadzie­nie. – Ofe­ruję przy­godny seks, a nie oświad­czyny.

– Czyli masz w dupie ich nadzieje i marze­nia o szczę­śli­wym życiu u boku kocha­ją­cego męż­czy­zny?

Nadzieje i marze­nia? Co, kurwa?

– Cara cał­ko­wi­cie pozba­wiła cię jaj. Mogą marzyć, ile chcą, ale nie o mnie.

– Bo ni­gdy się nie ustat­ku­jesz?

Wzru­szam ramio­nami.

– Nie wiem. Może, może nie. Na pewno nie w naj­bliż­szym cza­sie.

Emmett śmieje się i rzuca kon­tro­ler na moje kolano.

– Pew­nego dnia jakaś dziew­czyna wkro­czy do two­jego życia, wywróci świat do góry nogami i jedyne, o czym będziesz w sta­nie myśleć to klęk­nię­cie przed nią i bła­ga­nie, żeby ni­gdy nie ode­szła.

Kiwam głową, wrzu­ca­jąc do ust kolejne ciastko.

– I to będzie dzień, w któ­rym się ustat­kuję.

Rozdział 2. Łóżko > seks

2

ŁÓŻKO > SEKS

Car­ter

MINU­SEM PODRÓŻY MIĘ­DZY­NA­RO­DO­WYCH jest bru­talny szok dla orga­ni­zmu, gdy wra­casz do domu do Kolum­bii Bry­tyj­skiej w poło­wie grud­nia po kilku dniach na Flo­ry­dzie i Karo­li­nie Pół­noc­nej.

Tem­pe­ra­tura jest bli­ska skraj­nego mrozu. To bar­dzo nie­ty­powe dla zachod­niego wybrzeża, a prze­cież jesz­cze nie mamy zimy. Miesz­kam w pół­noc­nym Van­co­uver, gdzie zima jest rze­czy­wi­ście tro­chę bar­dziej typowo kana­dyj­ska, ale na pewno nie aż tak. Wydaje się, że to zły omen, ale zazwy­czaj igno­ruję oczy­wi­ste znaki.

Jest zimno jak w psiarni, mam kaca i spę­dzi­łem pięć i pół godziny w samo­lo­cie, gra­jąc w karty z kole­gami z dru­żyny, wygry­wa­jąc tylko jedną, cho­lerną par­tię. Dzi­siaj wypada jedna z tych rzad­kich sobót, kiedy hokej dla nas nie ist­nieje, ale zamiast sie­dzieć w domu w dre­sach, przy mara­to­nie z Disneyem i ogrom­nej pizzy, spę­dzam wietrzny wie­czór, idąc na uro­dzi­nową imprezę-nie­spo­dziankę.

– Ale jestem zje­bany. – Wkła­dam ręce do kie­szeni weł­nia­nego płasz­cza i nacią­gam zębami sza­lik na brodę.

– Ja też. – Gar­rett Ander­sen, pra­wo­skrzy­dłowy, daje się ponieść swo­jemu wschod­niemu akcen­towi i prze­ciąga samo­gło­ski. Robi to wtedy, gdy jest zmę­czony albo pijany. Aku­rat w tej chwili, to pierw­sze. – Pra­wie odpu­ści­łem, ale na szczę­ście zasta­no­wi­łem się dwa razy. Dzię­kuję bar­dzo, ale wolał­bym, żeby moje jajca zostały na swoim miej­scu.

Podzie­lam jego zmar­twie­nie. Sole­ni­zantka wie­lo­krot­nie gro­ziła nam kastra­cją za znacz­nie łagod­niej­sze prze­wi­nie­nia. Nadep­nię­cie na odcisk Carze to ostat­nia rzecz, jaką chcę zro­bić na jej dwu­dzie­ste piąte uro­dziny. Jest dość prze­ra­ża­jąca na co dzień, a teraz prze­ga­pi­li­śmy jesz­cze tę część imprezy, kiedy wyska­ku­jemy zza kanapy i krzy­czymy „nie­spo­dzianka!”. Liczę na to, że jest już po trzech drin­kach i będzie wystar­cza­jąco zado­wo­lona z zawar­to­ści błysz­czą­cej, różo­wej torby pre­zen­to­wej, którą mam prze­wie­szoną przez ramię, żeby zapo­mnieć, że jest na nas zła.

– Zawi­jam się wcze­śniej – mówię mu.

Gar­rett prze­wraca oczami.

– Ta, jasne.

– No co? Naprawdę. Tęsk­nię za moim łóż­kiem.

– Yhy.

– Dam radę trzy­mać go w spodniach przez jedną noc.

Pod­biega przez ulicę, w stronę baru, do któ­rego wcho­dzi przede mną.

– Wąt­pię!

Bar wygląda tak, jak się spo­dzie­wa­łem: kurew­sko różowy i kurew­sko prze­ła­do­wany. Zwy­kle roz­kwi­tam w cha­osie, ale dziś chcę po pro­stu usiąść w rogu z kole­gami z dru­żyny i wysą­czyć piwko albo dwa.

Oprócz różu jest dużo złota i kwia­tów. Chwała przy­ja­ciółce Cary, bo pra­wie zosta­li­śmy wezwani do pomocy z deko­ra­cjami, ale Emmett prze­ka­zał nam, że dziew­czyna ma wszystko pod kon­trolą. Nie pozna­łem jej, ale musi być odważna, skoro dobro­wol­nie wzięła na sie­bie deko­ro­wa­nie przy­ję­cia dla sole­ni­zantki, która pro­wa­dzi wła­sną firmę zaj­mu­jącą się pla­no­wa­niem imprez. Ja nie ryzy­ko­wał­bym roz­cza­ro­wa­nia Cary, patrz wspo­mniane wcze­śniej gro­że­nie kastra­cją.

– Gare-Bear! Car­ter! – Jakieś ciało wci­ska mi się w ramiona i owija dłu­gimi koń­czy­nami, pozba­wia­jąc tchu.

– Sto lat, Care – śpie­wam, gdy sole­ni­zantka ześli­zguje się ze mnie, żeby teraz zmiaż­dżyć Gar­retta.

Cara patrzy na małą, różową torebkę, którą trzy­mam i pod­ska­kuje w swo­ich nie­bo­tycz­nie wyso­kich szpil­kach.

– Ooooch, daj mi, daj mi!

– Eee. – Odsu­wam torbę. – Gdzie twoje maniery?

Prze­wraca nie­bie­skimi oczami i kła­dzie dłoń na wypię­tym bio­drze.

– Dawaj mój jebany pre­zent, pro­szę.

Par­skam, a ona wyrywa mi torbę z rąk i nie traci czasu, od razu roz­ry­wa­jąc ją na strzępy. Otwiera małe, aksa­mitne pudełko i pisz­czy, wycią­ga­jąc z niego pla­ty­nowy łań­cu­szek z wysa­dzaną bry­lan­tami literą C. Potrząsa mi nim przed twa­rzą.

– Załóż, załóż!

Patrzę, jak się obraca, prze­cią­ga­jąc się­ga­jące do pasa mięk­kie, złote loki przez swoje ramię. Mój wzrok wędruje w dół jej krę­go­słupa do krą­głego tyłka. Sukienka bez ple­ców. Nie­źle.

Dobra, to dziew­czyna jed­nego z moich naj­lep­szych kum­pli. Ni­gdy w życiu bym jej nie tknął, ale nie mam kło­po­tów ze wzro­kiem. Potra­fię doce­nić kobiece piękno bez chęci zadzia­ła­nia.

Gar­rett ładuje łokieć w moją klatkę pier­siową, przez co pra­wie upa­dam z gło­śnym stęk­nię­ciem, po czym wyrywa łań­cu­szek z wycią­gnię­tej ręki Cary i zapina go na jej szyi. Cara pod­ska­kuje i całuje nas obu w poli­czek, a potem pro­wa­dzi do baru.

– Będzie­cie się świet­nie bawić. Moi zna­jomi są zaje­bi­ści, szcze­gól­nie moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka. Nie mogę się docze­kać, aż ją pozna­cie! – Rzuca mi spoj­rze­nie mówiące, żebym nie świ­ro­wał, zanim jesz­cze cokol­wiek zdą­ży­łem zro­bić. – Macie się dobrze zacho­wy­wać.

Wyrzu­cam ręce w górę.

– I co to ma, kurwa, zna­czyć?

– Dosko­nale wiesz. Nie kom­bi­nuj z Liv.

– Kim jest Liv?

Cara pry­cha.

– Oli­via! Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka!

– Aaach, tak, tak. Ona. – Jakimś cudem przez rok udało mi się unik­nąć spo­tka­nia z nią, co praw­do­po­dob­nie wyszło na dobre, a to wszystko z powodu Emmetta. Wspo­mi­nał coś mię­dzy wier­szami o rucha­niu jej i łama­niu serca, co w jakiś pokrę­cony spo­sób dopro­wa­dziło do tego, że Cara z nim zerwała i była to moja wina. Czyli chyba nie wolno mi jej doty­kać czy coś w tym stylu.

Nie mam z tym pro­blemu. Wia­do­mo­ści od Lacey na Insta­gra­mie noto­rycz­nie przy­po­mi­nają mi, dla­czego powi­nie­nem zro­bić sobie prze­rwę od kobiet na tydzień lub dwa. Trudno zapo­mnieć, jak ma na imię, skoro wysyła trzy­na­ście wia­do­mo­ści na godzinę, czyli dokład­nie tyle, ile razy wspo­mi­nała, że była na okładce „Maxima”. Przy­pa­dek? No, kurwa, nie sądzę.

Cara opusz­cza nas z obiet­nicą, że zła­piemy się póź­niej, a ja i Gar­rett znaj­du­jemy resztę naszych nie­sfor­nych kole­gów z dru­żyny sto­ją­cych w rogu. Wygląda na to, że tro­chę już popili. Moje chło­paki i wolna sobota.

– Jak udało wam się wymi­gać z nie­spo­dzianki? – Zbi­jam piątkę z naszym bram­ka­rzem Ada­mem Loc­kwo­odem, który podaje mi piwo. – Far­cia­rze.

– Utkną­łem u matki. – Pra­wie zawsze popeł­niam ten błąd. Moja mama to jedna z tych osób, które tuż przed koń­cem wizyty przy­po­mi­nają sobie, że miały coś waż­nego do powie­dze­nia i to nie może zacze­kać. Buzia jej się nie zamyka, ale zaprze­cza, że tak jest i że prze­ka­zała tę cechę mnie. Była dzie­więt­na­sta, kiedy w końcu wysze­dłem, a musia­łem jesz­cze wró­cić do domu i wziąć prysz­nic.

– Ej, Woody. – Sztur­cham Adama, bo widzę, że nie ma z nim rudzielca, który nor­mal­nie jest przy­kle­jony do jego ramie­nia. – Gdzie twoja dziew­czyna?

Prze­cze­suje dło­nią swoje ciemne loki i kręci głową.

– Court miała inne plany.

– Ach. – Wygląda na to, że to już u niej stan­dard. Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio ją widzia­łem. Zanim udaje mi się to sko­men­to­wać, ciężka łapa ląduje na moim ramie­niu, przez co roz­le­wam tro­chę piwa.

Od razu wiem, że to Emmett, bo łapie mnie w jeden z tych swo­ich niedź­wie­dzich uści­sków. Do tego jest pijany, mówi nie­wy­raź­nie w stronę mojego policzka.

– Spóź­ni­łeś się.

– Prze­pra­szam, stary. – Mierz­wię jego włosy, głów­nie dla­tego, że faj­nie jest draż­nić takiego dużego i sil­nego faceta. – Troszkę się upi­łeś, wiel­ko­lu­dzie?

Odtrąca moją dłoń.

– Dla two­jej wia­do­mo­ści, nie wolno ci sypiać z kole­żan­kami Cary.

Jęczę i odchy­lam głowę.

– Dobrze, tato. – Moje spoj­rze­nie wędruje do dłu­giego baru za morzem ludzi poru­sza­ją­cych się na par­kie­cie. – To i tak nie ma zna­cze­nia. Nie czuję… eee, ja nie… – Słowa grzę­zną mi w gar­dle, kiedy mój wzrok pada na nią. – Eee, to zna­czy nie… dzi­siaj. – Gesty­ku­luję dło­nią, w któ­rej trzy­mam piwo, bo to wszystko, na co mnie teraz stać.

– Słu­cham?

Patrzę na Emmetta, a potem znowu na nią. Zapo­mi­nam, o czym roz­ma­wia­li­śmy, bo nic nie jest waż­niej­sze od drob­nej, olśnie­wa­ją­cej bru­netki tań­czą­cej z Carą.

Mówiąc szcze­rze, „taniec” to mało dokładna defi­ni­cja tego, w jaki spo­sób ta dwójka wspól­nie się poru­sza. Nie wiem, jak to nazwać, ale ja pier­dolę.

Coś we mnie iskrzy, kiedy wpa­truję się w tę nie­zna­jomą, osza­ła­mia­jącą, małą istotę prze­rzu­ca­jącą ciemne włosy przez ramię i prze­cią­ga­jącą języ­kiem po gór­nej war­dze. Wyrzuca ręce w górę i prze­chyla głowę, żeby usły­szeć to, co Cara szep­cze jej do ucha. Patrzę z zachwy­tem, jak odchyla się i wybu­cha śmie­chem.

Jestem ocza­ro­wany i zafik­so­wany. Mam obse­sję. Nie mogę ode­rwać wzroku, a kiedy Cara łapie ją za talię i powoli prze­suwa dło­nie w dół jej bio­der, powstrzy­muję się, żeby nie jęk­nąć, bo chyba chciał­bym zro­bić z nią to samo.

– Nawet o tym nie myśl, Car­ter.

Jakoś udaje mi się spoj­rzeć na Emmetta.

– Co?

Emmett kręci głową.

– Nie. Nie ona.

Nie ona? A kto to? Znów spo­glą­dam na nią, aku­rat gdy jakiś męż­czy­zna przy­ciąga ją do sie­bie.

Chło­pak? Kurwa.

Czuję ulgę, kiedy uśmie­cha się zmie­szana, kręci głową i mówi mu „nie, dzię­kuję”, po czym odwraca się tyłem do niego. I do mnie.

I słodki Jezu, ten tył. Krę­go­słup w kolo­rze mleka pro­wa­dzący do kre­mo­wych ramion w świe­tle migo­czą­cych lamp. Jej talia łagod­nie prze­cho­dzi w piękną krzy­wi­znę sze­ro­kich bio­der, a czarna skó­rzana spód­nica przy­wiera do niej niczym druga skóra. Jakim, kurwa, cudem ją na sie­bie wci­snęła? I jak, do cho­lery, mam ją z niej póź­niej ścią­gnąć? Ważne pyta­nia, na które potrze­buję natych­mia­sto­wej odpo­wie­dzi.

Nożyczki, posta­na­wiam. Prze­tnę ją, a póź­niej wyślę nową.

Gar­rett dotyka mojego pod­bródka i zamyka mi usta.

– Chry­ste, Bec­kett. W porządku?

Wycią­gam rękę w jej kie­runku.

– Chło­pie. – Tylko tyle potra­fię z sie­bie wydu­sić. Oni też to widzą?

Gar­rett podąża za moim spoj­rze­niem i mru­czy pod nosem z uzna­niem, ale Emmett psuje całą zabawę. Prze­wraca oczami, co jest w jakiś dziwny spo­sób sły­szalne.

– Mówię poważ­nie, Car­ter. Cara nakarmi cię two­imi wła­snymi jajami, jeśli ją dotkniesz.

– Pora­dzę sobie z Carą.

Emmett par­ska, Gar­rett chi­cho­cze, a Adam ude­rza się pię­ścią w klatkę pier­siową, krztu­sząc się ze śmie­chu. Nikt nie radzi sobie z Carą. Nawet Emmett.

– Jak ma na imię?

Emmett wciąż kręci głową. Pajac.

– Nie. Nic ci nie powiem.

Patrzę, jak prze­rzuca ciemne loki przez ramię i staje na pal­cach, żeby szep­nąć coś Carze do ucha, a potem idzie po par­kie­cie poru­sza­jąc bio­drami na boki. Siada na stołku i uśmie­cha się do bar­mana. Ten pod­suwa jej piwo i pusz­cza oczko, a ona rumieni się i odwraca wzrok. Uro­cze.

Jestem dziw­nie urze­czony spo­so­bem, w jaki zakłada jedną nogę na drugą i przy­suwa szklankę do ust, opróż­nia­jąc połowę jed­nym hau­stem, jakby robiła to na co dzień. Roz­gląda się po pomiesz­cze­niu, a ja już ukła­dam tekst na pod­ryw. Patrzy za mnie i obok mnie.

A potem pro­sto na mnie.

Robi się czer­wona na szyi i policz­kach, więc rzu­cam jej mój popi­sowy uśmiech, uwy­dat­nia­jąc dołeczki i śmieję się, kiedy odwraca głowę. Przy­kleja wzrok do tele­wi­zora i udaje, że mnie nie widziała.

– Sam się dowiem, jak ma na imię. – Kle­pię kum­pla w plecy i pusz­czam oczko do reszty kole­gów z zespołu. – Pano­wie wyba­czą.

– Powo­dze­nia, Bec­kett. – Emmett zagłu­sza swój podi­ry­to­wany śmiech szklanką z piwem. – Gwa­ran­tuję ci, że tego nie kupi. Nie wyrwiesz jej.

Nie wyrwę jej? Szcze­rze wąt­pię. Jestem kapi­ta­nem dru­żyny i jed­nym z naj­le­piej opła­ca­nych gra­czy NHL w histo­rii. Nie mogę nawet wyjść do sklepu bez dosta­nia numeru albo pro­po­zy­cji matry­mo­nial­nej, więc korzy­stam z dostaw do domu.

Nie boję się też wyzwań.

Rozdział 3. Pierwsze razy są do dupy

3

PIERW­SZE RAZY SĄ DO DUPY

Car­ter

OOOCH, TO CIE­PŁO, które bije od mojej nowej ulu­bio­nej bru­netki. Aż skwier­czy.

Na pewno wie, że tu stoję, ale dosko­nale udaje, że jest zain­te­re­so­wana reklamą w tele­wi­zji, jedną z tych o schro­ni­sku z Sarah McLa­chlan i pier­dy­liar­dem słod­kich szcze­nia­ków. Wyraź­nie widać, że serce jej się kraje, to chyba ten typ, który pła­cze przy takich rze­czach.

Zaj­muję miej­sce na stołku obok i zaha­czam ją udem, kiedy sia­dam w ste­reo­ty­powo męskiej pozy­cji, któ­rej nie­na­wi­dzi moja sio­stra. Jej wzrok pada na miej­sce dotyku. To nie­sa­mo­wite, że może rumie­nić się jesz­cze bar­dziej, ale robi się ciem­no­czer­wona, kiedy spo­gląda z powro­tem na tele­wi­zor.

Nie wiem, w co gra, ale wcho­dzę w to. Mogę na nią patrzeć cały, pie­przony, dzień.

Kładę łokieć na bar oraz pod­bró­dek na pięść i pla­nuję wpa­try­wać się w jej twarz dłu­żej niż na cokol­wiek innego w życiu.

Dłu­gie gęste rzęsy oka­lają ładne brą­zowe oczy, cie­płe i sze­ro­kie, jak fili­żanka espresso. Jej kości policz­kowe i dół nosa są deli­kat­nie obsy­pane pie­gami. Są rów­nie sma­ko­wite, co reszta jej ciała. Do tego wygięte w łuk usta, poma­lo­wane wiśniową szminką, pre­zen­tu­jące ide­alny gry­mas. Szkoda, bo wyglą­da­łyby nie­sa­mo­wi­cie wokół mojego…

– Co?

Marsz­czę brwi na jej kąśliwy ton i ostre spoj­rze­nie.

Zamyka oczy i cicho wzdy­cha, jakby potrze­bo­wała chwili, żeby się uspo­koić.

– Prze­pra­szam. Nie chcia­łam być nie­grzeczna. Mogę w czymś pomóc?

Uno­szę drink do ust.

– Nie.

Obraca się, roz­py­cha­jąc moje kolana swo­imi.

– Nie? Przy­sze­dłeś tu, żeby się na mnie gapić?

– Na to wycho­dzi. – Chyba nie można mnie za to winić? Poza tym, ona też nie może ode­rwać ode mnie wzroku, przy­gląda mi się od góry do dołu, co łechce moje ego. – Mogę posta­wić ci drinka?

Patrzy na mnie, jakby zapo­mniała, że jestem żyjącą, oddy­cha­jącą istotą.

– Nie, dzięki. – Bie­rze łyk piwa, po czym wysta­wia język, żeby zli­zać kro­pelkę bursz­ty­no­wego napoju z gór­nej wargi. – Mam już jeden.

– W takim razie po tym, jak go skoń­czysz. – Czyli za jakieś dzie­sięć sekund, bio­rąc pod uwagę tempo, w jakim opróż­nia szklankę.

– Potra­fię sama kupo­wać drinki – war­czy. – Ale dzię­kuję – dodaje cicho. – Ponow­nie spo­gląda w stronę baru, jakby liczyła, że zniknę, jeśli nie będzie na mnie patrzyła.

– Nie insy­nu­owa­łem, że nie potra­fisz. Po pro­stu chcia­łem kupić ci drinka i sie­dzieć obok, kiedy będziesz go piła.

– Jasne. Ale już to robisz. – Prze­kręca głowę i przy­gląda mi się z taką zdrową dozą podejrz­li­wo­ści, że jestem gotowy przy­znać się do prze­stęp­stwa, któ­rego nie popeł­ni­łem.

– Skąd znasz Carę?

– Jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką – odpo­wiada chłodno, jakby nie miała ochoty ze mną roz­ma­wiać.

Ach, trudna do zdo­by­cia psiap­siółka. Teraz już wiem, dla­czego Emmett kazał mi trzy­mać się od niej z daleka.

– Szkoda, że nie pozna­li­śmy się wcze­śniej, co? Cara trzy­mała cię tylko dla sie­bie. – Uno­szę dwa palca do bar­mana, a potem wska­zuję na szklankę mojej nowej kole­żanki. – Jak masz na imię? – Wiem, że Cara mi to mówiła, ale wtedy mia­łem to w nosie. Teraz już nie mam.

Ciężko wzdy­cha, kiedy przed nią poja­wia się nowe piwo. Zdą­ży­łem się domy­ślić, że je uwiel­bia, więc naprawdę musi nie mieć ochoty poświę­cać mi czasu. To tylko spra­wia, że mam na nią jesz­cze więk­szą ochotę.

Wciąż cze­kam, żeby podała mi swoje imię, więc sie­dzę cicho, popi­ja­jąc piwo, bo jeśli teraz się ode­zwę, to na pewno to spie­przę. Wiele razy sły­sza­łem, że bra­kuje mi hamul­ców, czyli cze­goś, co ma więk­szość zwy­kłych ludzi. Ja nie jestem zwy­kły, jestem Car­ter Bec­kett.

Kolejne wes­tchnie­nie, tym razem zre­zy­gno­wane.

– Oli­via.

Imię dry­fuje deli­kat­nie w prze­strzeni pomię­dzy nami. Mru­czę pod nosem, powta­rza­jąc je naj­pierw w gło­wie.

– Miło cię poznać, Oli­via. Póź­niej możesz mi podzię­ko­wać za to piwo, jeśli chcesz. – Pusz­czam jej oczko, a ona, kurwa, pry­cha. Co gor­sza, w chuj mi się to podoba.

– Wola­ła­bym już wsa­dzić głowę w górę śniegu przed domem. – Unosi szklankę. – Zatrzy­mam piwo, bo nie mam zamiaru mar­no­wać dobrego trunku, a ty musisz zado­wo­lić się zwy­kłym „dzię­kuję”.

Oooch, chyba mi się podoba. Minęło w chuj czasu odkąd musia­łem zapra­co­wać, żeby pójść z kimś do łóżka. Nie lubię, kiedy mój talent się mar­nuje, a trudno wyobra­zić sobie kogoś bar­dziej god­nego wysiłku niż soczy­sta bru­netka, która wciąż mi się przy­pa­truje.

– Nie wiesz, kim jestem, prawda?

Oli­via patrzy na mnie swo­imi ciem­nymi oczami znad kra­wę­dzi szklanki.

– Uwierz, dosko­nale wiem, kim jesteś.

– Czyli kim, słodka?

– Car­ter Bec­kett. – Chyba ni­gdy nie sły­sza­łem tych dwóch słów wypo­wie­dzia­nych w tak pusty spo­sób i nie wiem, czy zro­bić smutną minę czy się zaśmiać, kiedy odwraca się z powro­tem do tele­wi­zora, jakby miała kom­plet­nie w dupie to, kim jestem. – Kapi­tan Van­co­uver Vipers. A tą „słodką” możesz sobie wsa­dzić w dupę.

Piwo wpada w złą dziurkę, a ja, krztu­sząc się, ude­rzam pię­ścią w klatkę pier­siową.

– Nie jesteś fanką hokeja, co?

W pra­wym rogu ust widzę zalą­żek uśmie­chu.

– Uwiel­biam hokej. Gra­łam pięt­na­ście lat.

Uno­szę brwi.

– Bez jaj. – Prze­jeż­dżam kciu­kiem po bro­dzie na myśl o wygłu­pia­niu się z dziew­czyną, która ma poję­cie o hokeju, a do tego jesz­cze w niego grała. – Mło­dzie­żówka?

Znowu pry­cha. Jakie to jest kurew­sko uro­cze.

– No dobra. Biorę to za „nie”. – Patrzę na jej krą­gło­ści, opa­lone łydki i czarne szpilki. – Jesteś malutka. Musieli cię tam nie­źle prze­sta­wiać.

– Pro­szę się nie mar­twić, panie Bec­kett. Potra­fię o sie­bie zadbać.

– Pew­nie spę­dzi­łaś tro­chę czasu na ławce kar?

– Pra­wie tyle samo, co ty – odpo­wiada, a w jej cze­ko­la­do­wych oczach poja­wia się błysk, kiedy spo­gląda na moją roz­ciętą wargę po bójce, w którą wda­łem się pod­czas wczo­raj­szego meczu.

Uśmie­cham się. Nie wie­rzę, że nie jest mną cho­ciaż tro­chę zain­te­re­so­wana.

Przy­su­wam się bli­żej, nie mogąc się oprzeć jej magne­ty­zmowi.

– Moje miesz­ka­nie jest nie­da­leko stąd.

– Dobrze dla cie­bie.

– Dzie­sięć minut na pie­chotę.

Oli­via unosi szklankę do swo­ich cału­śnych ust.

– Tak bli­sko.

– Mogę zamó­wić Ubera, jeśli wolisz.

Krztusi się ze śmie­chu i zasła­nia dło­nią buzię, żeby nie wypluć piwa. Z zafa­scy­no­wa­niem patrzę, jak wyciera kąciki ust i blat wokół sie­bie. Widzę roz­ba­wie­nie w jej oczach, więc jestem cał­kiem pewny kie­runku, w któ­rym będziemy dzi­siaj zmie­rzać – pro­sto, ulicą, do mojego miesz­ka­nia.

– Panie Bec­kett, jest pan rów­nie naiwny, co atrak­cyjny. – Kle­pie mnie pro­tek­cjo­nal­nie w klatkę pier­siową. – Twój dom to ostat­nie miej­sce, do któ­rego się wybie­ram.

– Dla­czego? – Przy­su­wam twarz bli­żej i zauwa­żam dokładny moment, kiedy jej oddech się zatrzy­muje. Wysuwa język i obli­zuje dolną wargę, co tylko pro­wo­kuje mnie do wypo­wie­dze­nia moich następ­nych słów: − Chcę cię zerżnąć. Może posa­dzić cię na ławce kar.

Twarz Oli­vii wykrzy­wia się, co jest rów­nie uro­cze, co samo par­sk­nię­cie.

– Nie powiesz mi, że wyry­wasz wszyst­kie te dziew­czyny tek­stami tego typu?

– Oczy­wi­ście, że nie.

– Tak myśla­łam.

Uśmie­cham się.

– Zazwy­czaj moje nazwi­sko i ładna buzia w zupeł­no­ści wystar­czają.

Prze­wraca oczami, a ja chwy­tam kosmyk jej ciem­no­brą­zo­wych wło­sów z nutą kar­melu i owi­jam go wokół pal­ców. Ma piękne włosy. Piękne usta. Piękne uda. Kurwa, po pro­stu jest piękna.

Deli­kat­nym szarp­nię­ciem przy­su­wam ją do sie­bie i uśmie­cham się, czu­jąc, że nie­świa­do­mie mi się pod­daje.

– Możemy być u mnie za osiem minut, jeśli wsko­czysz mi na barana – szep­czę. – Owi­niesz mi te śliczne, małe nóżki wokół pasa, zanim ja owinę je sobie wokół twa­rzy.

Bije od niej cie­pło, odro­binę roz­wiera usta, bie­rze oddech, ale nagle się odsuwa. Odchrzą­kuje, wyciąga tele­fon i zaczyna prze­glą­dać Insta­gram, jakby była potwor­nie znu­dzona.

– Fatalny pomysł.

– Pozwolę się nie zgo­dzić.

Odwza­jem­nia moje spoj­rze­nie z bły­skiem w oku.

– Masz rację. Bolą mnie stopy od tego całego tań­cze­nia. Jazda na barana brzmi wspa­niale. – Uśmie­cha się, kiedy ja chi­cho­czę, a potem dodaje poważ­niej­szym tonem: – Nie bawię się w przy­gody na jedną noc, Car­ter.

Kurwa.

Muskam zębami dolną wargę, obser­wu­jąc, jak jej palce bęb­nią w kie­li­szek, jak zerka na mnie co kilka sekund, żeby spraw­dzić, czy na­dal na nią patrzę i jak rumie­niec poja­wia się na jej policzku, kiedy zdaje sobie sprawę, że to wła­śnie robię. Jej mowa ciała i ner­wowe krę­ce­nie się pod wpły­wem mojego spoj­rze­nia nie pasują do kąśli­wych komen­ta­rzy, co w jakiś spo­sób czyni ją jesz­cze bar­dziej intry­gu­jącą.

– No dobra – mówię, zanim jesz­cze to dobrze prze­my­śla­łem, ale w sumie pie­przyć to, czemu nie? Jeśli ist­nieje jakaś kobieta, z którą chciał­bym zoba­czyć się jesz­cze raz, to rów­nie dobrze może to być Oli­via. Po co poprze­sta­wać na jed­nej nocy? Mam prze­czu­cie, że jest typem pio­senki, którą pusz­czał­bym na okrą­gło. Mogę nawet roz­wa­żyć zawie­sze­nie mojej zasady o nie­no­co­wa­niu. Możemy spę­dzić razem cały jutrzej­szy dzień zanim ode­ślę ją do domu. Ude­rzam dło­nią w blat i poka­zuję głową w kie­runku drzwi. – Chodźmy, piękna.

Jej szczęka się roz­luź­nia.

– Żar­tu­jesz.

– Rano nawet zabiorę cię na śnia­da­nie. – Uśmie­cham się do niej w spo­sób, który kie­dyś opi­sano jako cza­ru­jący.

Oli­via mam­ro­cze pod nosem coś, co brzmi dokład­nie jak „pie­przony, zaro­zu­miały dupek” i prze­ciąga dło­nią po twa­rzy.

– Chyba źle mnie zro­zu­mia­łeś.

Dopija resztkę piwa, zeska­kuje ze stołka i nachyla się przy mojej twa­rzy. Ład­nie pach­nie, jak świeżo upie­czony chleb bana­nowy. Czy to dziwne? Wiem tylko, że chcę jej spró­bo­wać.

– Nie mam abso­lut­nie żad­nych chęci – zaczyna powoli, akcen­tu­jąc każde słowo, żebym lepiej zro­zu­miał, jak podej­rze­wam – być twoją kolejną zdo­by­czą. Jestem prze­ko­nana, że ta nie­chlujna fry­zura, ładne zie­lone oczy i szel­mow­ski uśmiech ścią­gnęły wiele maj­tek, ale na pewno nie ścią­gną moich.

Opusz­czam głowę i uśmie­cham się.

– Czyli przy­zna­jesz, że jestem atrak­cyjny.

Prze­wraca oczami.

– Nie jestem nawet odro­binę zasko­czona, że to z tego zro­zu­mia­łeś. – Poka­zuje za sie­bie. – Możesz mieć tu każdą dziew­czynę. Idź i zapro­po­nuj śnia­da­nie komuś innemu.

Cóż, to nie przej­dzie. Oferta śnia­da­niowa była prze­zna­czona tylko dla niej.

– Ale ja chcę cie­bie – jęczę figlar­nie, łapiąc ją za dłoń. Jest taka cie­pła i malutka, momen­tal­nie znika w mojej. − Nie mogę ode­rwać od cie­bie wzroku, znasz się na hokeju, kaza­łaś mi spie­przać na przy­naj­mniej trzy różne spo­soby i nie pamię­tam, kiedy ostat­nio tak mnie do kogoś cią­gnęło.

Pod­cho­dzi bli­żej, a mój puls przy­spie­sza. Opuszki jej pal­ców tań­czą po moim ramie­niu i muskają szczękę. Jej twarz unosi się w tym samym momen­cie, w któ­rym moja opada, a ogień w jej spoj­rze­niu obie­cuje nie­za­po­mnianą noc.

– Czy ktoś kie­dy­kol­wiek był w sta­nie ci odmó­wić? – pyta szep­tem.

Dum­nie wypi­nam klatkę pier­siową.

– Ni­gdy.

Uśmie­cha się i Chry­ste, to wspa­niały widok.

– Cóż, zawsze musi być pierw­szy raz.

Marsz­czę czoło, a ona odcho­dzi.

– Co?

– Miłej reszty wie­czoru! – woła przez ramię i znika w tłu­mie. Jezu Chry­ste, naprawdę będę musiał wró­cić do domu i zro­bić to, co mi kazała: samemu się pie­przyć.

Kurwa. Nie podoba mi się to.

Rozdział 4. Dzięki, ale nie

4

DZIĘKI, ALE NIE

Oli­via

NIE­DZIELNE KACE są stwo­rzone do dwóch rze­czy: śmie­cio­wego jedze­nia i drze­mek.

Wszystko, czego chcę, to tłu­sty che­ese­bur­ger wiel­ko­ści mojej głowy i super­duże frytki, ale sie­dzę w Star­buck­sie, popi­ja­jąc mro­żoną latte w środku grud­nia, jak­bym nie mogła bez niej żyć i jem posi­łek z jed­nego z tych zdro­wych bok­sów z ide­al­nym obli­czo­nym makro, a to wszystko dla­tego, że McDo­nald’s ser­wuje śnia­da­niowe menu jesz­cze przez pięt­na­ście minut.

Cara unosi ide­al­nie wyre­gu­lo­waną brew, wpa­tru­jąc się w mój napój.

– Jest zimno jak skur­wy­syn, Liv.

Nucę z nosem przy słomce i wsu­wam dło­nie w rękawy swe­tra.

– Nad­cho­dzi zima.

– Zima już tu jest – odpo­wiada, nawią­za­nie do Gry o tron cał­ko­wi­cie jej umyka. Tak, jak podej­rze­wa­łam. – A ty popi­jasz pie­przoną kawę mro­żoną.

– Mro­żona latte – popra­wiam, grze­biąc w moim serowo–owo­co­wym, pro­te­ino­wym pudełku. Trą­cam jajko ugo­to­wane na twardo. Serio, co to ma być? Nie podoba mi się to. Jem takie rze­czy od ponie­działku do piątku, ale nie w nie­dzielny pora­nek po tym, jak poprzed­niego wie­czoru wla­łam w sie­bie tyle piwa, co połowa mojej wagi. Wzdy­cham i zamy­kam pudełko. Popro­szę Carę, żeby zaje­chała do okienka w McDo­nal­dzie po dro­dze do domu.

– Nie­ważne, co masz w kubku, Ollie, ważne, że jest mro­żone.

Nor­mal­nie wolę her­batę, bez kofe­iny. Cara mówi, że jestem psy­cho­patką, ale kofe­ina spra­wia, że boli mnie brzuch i dostaję trzę­siawki. Ale tego ranka jej potrze­bo­wa­łam. Jestem prze­ko­nana, że nie funk­cjo­nuję popraw­nie. Nie­na­wi­dzę gorą­cej kawy, więc mia­łam ogra­ni­czone moż­li­wo­ści, kiedy skła­da­ły­śmy zamó­wie­nie dzie­sięć minut temu. Bari­sta patrzył na mnie, jak­bym miała trze­cie oko i popro­sił, żebym powtó­rzyła, co chcę.

– Boli mnie głowa – mówię, robiąc szcze­nięce oczy.

– Ooo, kocha­niutka. Za mocno przy­im­pre­zo­wa­łaś.

– Bolą mnie stopy. – Na gwałt potrze­buję je wymo­czyć albo masażu. Zacze­piam jedną nogę wokół kostki Cary i szo­ruję nią w górę i w dół jej dłu­giej łydki.

Strząsa ją.

– Nie mam zamiaru maso­wać ci stóp. Może Em to zrobi, kiedy wró­cimy do domu.

Wykrzy­wiam twarz.

– Nie popro­szę two­jego chło­paka, żeby wyma­so­wał mi stopy.

– Dla­czego? – Wkłada wino­grono do ust. – Ma do tego dobre dło­nie. Duże. Silne. – Unosi brwi. – Magiczne.

– Nie musia­łam tego wie­dzieć. – Rzu­cam w nią opa­ko­wa­niem po słomce.

Cara zakłada nogę na nogę i patrzy na mnie, zwę­ża­jąc oczy.

– Czas poga­dać o oczy­wi­stym pro­ble­mie.

Biorę łyk kawy. Mój Boże, jest prze­pyszna. Pew­nie nie zasnę przez kilka dni.

– Jakim pro­ble­mie?

– Pro­blem to może złe słowo. Poga­dajmy o mie­rzą­cej ponad metr dzie­więć­dzie­siąt ścia­nie mię­śni wyglą­da­ją­cej jak super­bo­ha­ter z Marvela albo grecki bóg.

Spo­glą­dam na swój kubek.

– Nie wiem, o czym mówisz.

Wypy­cha języ­kiem wnę­trze policzka, kąciki jej ust się uno­szą.

– Do cho­lery, Liv, cho­dzi mi o Car­tera Bec­ketta.

– Ach. Ten pro­blem. – Patrzę na lakier na swo­ich paznok­ciach. – Już o nim roz­ma­wia­ły­śmy. – Dopiero co udało mi się usu­nąć jego iry­tu­jącą, nar­cy­styczną twarz z pamięci.

– Byłam po trzech mojito i pię­ciu szo­tach tequ­ili. Nic nie pamię­tam z tej roz­mowy.

Pole­gała głów­nie na tym, że Cara trzy­mała mnie za szyję i odcią­gała jak naj­da­lej od Car­tera Bec­ketta: kapi­tana Van­co­uver Vipers, mul­ti­mi­lio­nera, eks­tra­wa­ganc­kiego play­boya. Muszę jej oddać, że pró­bo­wała przed­sta­wić garść powo­dów, przez które abso­lut­nie nie powin­nam się do niego zbli­żać, ale trudno było ją zro­zu­mieć, bo sior­bała i wkła­dała sobie do ust jakąś przy­stawkę za każ­dym razem, kiedy kel­ner prze­cho­dził obok z tacą.

– Powie­dzia­łaś, żebym trzy­mała dystans, a ja odpo­wie­dzia­łam, że to wła­śnie robię. – Był taki krótki moment, kiedy trzy­mał mnie za rękę i patrzył na mnie swo­imi szma­rag­do­wymi oczami, kiedy mogłam… to roz­wa­żyć. Może. Zasta­no­wić się. Obwi­niam o to alko­hol.

Car­ter Bec­kett to defi­ni­cja sek­sow­no­ści. Aro­gan­cja przy­ozdo­biona dro­gimi ubra­niami, gład­kimi nabi­tymi mię­śniami i cza­ru­ją­cym uśmie­chem. Cał­kiem moż­liwe, że jego twarz nosi ślady chla­my­dii, nie mam pew­no­ści. Raczej się zabez­pie­cza, ale zali­cza dziew­czyny na całym świe­cie.

Cara opiera pod­bró­dek na pię­ści.

– Powin­nam była się domy­ślić, że mu się spodo­basz.

– Spodo­bam mu się? To nie­prawda. Po pro­stu chce się ze mną prze­spać. I jak mogłaś się domy­ślić? Nie jestem w jego typie.

– Jesteś.

– Nie.

Cara przez chwilę bawi się tele­fo­nem, a potem poka­zuje mi zdję­cie dłu­go­no­giej bru­netki. Bec­kett obej­muje ją w pasie, a ona całuje go w szyję. Punkty dla nich, że udało im się przejść ulicą i unik­nąć tra­ge­dii.

– Widzisz? Też jest bru­netką!

Prze­wra­cam oczami, igno­ru­jąc to, że jest przy­naj­mniej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów wyż­sza. Stu­kam w ozna­cze­nie na Insta­gra­mie i nie­wzru­szona spo­glą­dam na Carę.

– To che­er­le­aderka Dal­las Cow­boys.

Nie­na­wi­dzę grać kartą „jestem inna”, jak każda kobieta, ale taka jest prawda: w niczym nie przy­po­mi­nam kobiet, z jakimi widy­wany jest ten męż­czy­zna.

Jeśli to, co widzę w mediach spo­łecz­no­ścio­wych jest jaką­kol­wiek wska­zówką, Car­ter woli kobiety, które przy­po­mi­nają Carę: nogi do nieba, dłu­gie szczu­płe torsy i lśniące pro­ste włosy. Cały czas jestem prze­ko­nana, że jedy­nym powo­dem, przez który ta dwójka się nie spo­tyka jest to, że są do sie­bie zbyt podobni – pyskaci, pre­ten­sjo­nalni, dumni. Pro­sta recepta na zde­to­no­wa­nie pokoju.

– Okej, jesteś drobna. – Macha ręką, baga­te­li­zu­jąc moją nie­wzru­szoną minę. – Jasne, nie jesteś modelką. Ale pra­cu­jesz jako nauczy­cielka wf-u, więc to pra­wie to samo…

– To w ogóle nie to samo.

– Ale jesteś tak samo piękna – mówi to w prze­ko­nu­jący spo­sób, ale prze­cież od zawsze bar­dzo mnie wspie­rała.

Pochy­lam się nad sto­łem i trą­cam ją pal­cem w nos.

– Dzięki, ale postę­pu­jesz zgod­nie z kodek­sem naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Musisz tak mówić.

Ciężko wzdy­cham i spo­glą­dam na ludzi prze­cha­dza­ją­cych się po cen­trum han­dlo­wym z tor­bami prze­wie­szo­nymi przez ramiona. Muszę prze­stać spać u Cary po impre­zach. Rzu­ciła się na mnie, zanim przy­po­mnia­łam sobie, jak się nazy­wam, nie mówiąc już o tym, jak być aser­tywną, i tak wylą­do­wa­łam tutaj: na zaku­pach w cen­trum han­dlo­wym w nie­dzielny pora­nek, a co naj­gor­sze, bez mojego McDo­nald’sa na kaca.

Powta­rzam: wszystko przez alko­hol.

– Jestem głodna – narze­kam. Kciuki Cary latają po ekra­nie tele­fonu. – Potrze­buję nor­mal­nego jedze­nia.

– Ide­alne wyczu­cie czasu, kochana. – Chowa tele­fon i wstaje. – Emmett wła­śnie wstał i zama­wia pizzę na lunch.

Czuję, że coś się we mnie uru­cha­mia. To może być mój żołą­dek.

– Z beko­nem?

– Z podwój­nym beko­nem.

CARA OZNAJ­MIA, że wró­ciła do domu w taki sam spo­sób, w jaki oznaj­mia swoje przy­by­cie gdzie­kol­wiek: z przy­tu­pem. Roz­po­ściera ramiona od razu, gdy wcho­dzimy do środka, zrzuca sześć toreb z zaku­pami na pod­łogę i robi piruet.

– Jeste­śmy, kocha­nie! Liv potrze­buje masażu stóp!

– Nie­prawda! – krzy­czę, zdej­mu­jąc buty. Uwiel­biam Emmetta, ale chło­pak mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki masu­jący mi stopy to lekka prze­sada. Swoją drogą, nie mogę porząd­nie wło­żyć pie­przo­nej skar­petki. Zwisa mi z pal­ców u stóp. Ska­czę na jed­nej nodze po kory­ta­rzu, w kie­runku zapa­chu pep­pe­roni i bekonu, pró­bu­jąc ją popra­wić.

Nie­na­wi­dzę skar­pe­tek. Nie­na­wi­dzę cięż­kich butów. Nie­na­wi­dzę zimy.

Uno­szę głowę, pocią­gam nosem i wolną ręką pocie­ram brzuch.

– Pach­nie wspa­niale, Em. Chodź do mamy.

Udaje mi się zacze­pić palec o skar­petkę i nacią­gnąć ją na piętę z okrzy­kiem „a-ha” na ustach, ale źle ląduję, śli­zgam się na weł­nie wyło­żo­nej na błysz­czą­cym mar­mu­rze i wywra­cam do tyłu, wykrzy­ku­jąc losowe prze­kleń­stwa i macha­jąc rękami szu­ka­jąc cze­goś, czego mogła­bym się zła­pać.

A tym oka­zują się być silne ramiona. Nie­zwy­kle musku­larne. Z żyłami na wierz­chu. Och, te przed­ra­miona są wspa­niałe. Owi­jają się wokół mojej talii i przy­trzy­mują przed upad­kiem tył­kiem na pod­łogę. Cie­pło roz­cho­dzi się po moim ciele, kiedy sta­wiają mnie z powro­tem na nogi. Spo­glą­dam w dół na wyjąt­kowo dużą dłoń obej­mu­jącą mój tors, trzy­ma­jącą mnie pew­nie i dreszcz prze­biega mi po krę­go­słu­pie na szep­tane do ucha słowa.

– Cześć, mała.

Moja dłoń prze­suwa się powoli w dół jego przed­ra­mie­nia i zauwa­żam wyraźny kon­trast pod pal­cami. Tam, gdzie ja jestem blada i miękka, on jest wyjąt­kowo opa­lony i twardy.

Gorący oddech spływa po mojej szyi, a ja zamy­kam oczy, gdy kuszący aro­mat wiruje wokół mnie, nuty cytru­sów zmie­szane z limonką i drze­wem cedro­wym.

Dosko­nale wiem, czyje ramiona mnie obej­mują, czyje dło­nie trzy­mają mnie bli­sko, czyje usta znaj­dują się przy mojej szczęce. Wiem, ale to nie powstrzy­muje mnie przed tym, co robię póź­niej.

Powoli obra­cam głowę. Bar­dzo powoli. Jak w hor­ro­rach. Nie jestem pewna, czy moja szczęka kie­dy­kol­wiek była tak nisko. Pew­nie zmie­ści­ła­bym w buzi zaci­śniętą pięść, jeśli bym chciała. Mój brat wyzwał mnie, kiedy mia­łam dzie­więć lat i zro­bi­łam to tylko po to, żeby udo­wod­nić, że się myli.

Przy­glą­dam się tym zie­lo­nym oczom i burzy kasz­ta­no­wych wło­sów, temu iry­tu­ją­cemu, sek­sow­nemu, szel­mow­skiemu uśmie­chowi i robię jedyną, sen­sowną rzecz: pisz­czę.

Odpy­cham Car­tera Bec­ketta i bie­gnę do kuchni tak szybko, że nogi mi się roz­jeż­dżają. Emmett rzuca się do przodu i chwyta mnie pod ramię, a on wyje ze śmie­chu. Pachwina boli tak bar­dzo, że mam ochotę upaść na pod­łogę i roz­pła­kać się przy tale­rzu z kawał­kiem pizzy.

– Szkoda, że tego nie nagra­łam – par­ska Cara, wycie­ra­jąc łzy spły­wa­jące jej po policz­kach. – Car­ter, założę się, że to pierw­szy raz, kiedy dziew­czyna tak przed tobą spie­prza. Kurwa mać. – Poka­zuje to na mnie, to na Car­tera kawał­kiem pizzy trzy­ma­nym w dłoni. – Genialne.

Skóra mi cierp­nie, gdy biorę talerz i zaj­muję się sobą, pró­bu­jąc – bez­sku­tecz­nie – uda­wać, że Car­ter Bec­kett nie wisi mi nad ramie­niem i nie obser­wuje każ­dego mojego ruchu.

Jego dło­nie lądują po obu stro­nach blatu, bio­rąc mnie w klesz­cze.

– Pospie­szysz się, pisz­czałko? Duży chło­piec jest głodny.

– Pró­buję usta­lić, który kawa­łek ma naj­wię­cej bekonu. Nie popę­dzaj mnie, duży chłop­cze.

Nachyla się i szep­cze mi do ucha, a ja dostaję gęsiej skórki:

– Nie śmiał­bym cię pospie­szać. Chcę delek­to­wać się cza­sem spę­dzo­nym razem, Oli­vio.

– Och, na litość boską. – Odwra­cam się do Cary oraz Emmetta i opie­ram rękę na bio­drze. – Które z was zapo­mniało mi powie­dzieć, że on też wpada na lunch?

Cara wyrzuca ramiona w górę.

– Nie mam poję­cia.

Emmett recho­cze.

– No raczej, że ty. Napi­sa­łem ci… – Jego słowa giną za dło­nią, którą Cara kła­dzie mu na ustach.

Ta dziew­czyna uwiel­bia dramy. Podej­rze­wam, że to jedyny powód, dla któ­rego ponow­nie umie­ściła mnie i Car­tera w jed­nym pomiesz­cze­niu. Albo chce zoba­czyć jak pozba­wiam go pew­no­ści sie­bie. Daj ludziom to, czego chcą.

Car­ter patrzy na mnie, ocze­ku­jąc jakiejś reak­cji, więc biorę naj­więk­szy kęs, jaki potra­fię, patrząc mu pro­sto w oczy, prze­cho­dzę obok niego i sia­dam na kana­pie. Jak można się było spo­dzie­wać, dołą­cza do mnie jakieś pięt­na­ście sekund póź­niej i sze­roko się uśmie­cha.

Te dołeczki są kurew­sko uro­cze. Nie­na­wi­dzę ich.

Sztur­cha mnie ramie­niem.

– Mam wię­cej bekonu.

– Nie­prawda. – Nachy­lam się i przy­glą­dam temu, co ma. Być może kac wpły­nął na moje oko do ide­al­nych kawał­ków pizzy. – Cho­lera.

Śmieje się cicho, kła­dzie swój kawa­łek pizzy na moim tale­rzu i bie­rze ten z mniej­szą ilo­ścią bekonu. To uro­czy gest, dla­tego robię się podejrz­liwa. Zeszłej nocy posta­wił mi piwo i brzmiał tak, jakby miał nadzieję, że jest to rów­no­znaczne z wsa­dze­niem mi póź­niej do ust pew­nej czę­ści ciała.

– To tylko kawa­łek pizzy, Oli­vio. Mogę go zjeść, jeśli nie chcesz.

Przy­su­wam talerz do sie­bie.

– Wara, Bec­kett.

Cara prze­cho­dzi obok i rzuca na mój talerz pojem­nik z dipem. Zuży­wam cały na dwa kawałki pizzy. Car­ter cały czas się patrzy, bok mojej twa­rzy roz­grzewa się pod jego spoj­rze­niem.

– Mogę ci w czymś pomóc? – pytam w końcu.

Uśmie­cha się.

– Nie. Dzięki.

Zjada cztery kawałki pizzy, idzie do kuchni, bie­rze kolejne dwa i koń­czy je, pod­czas gdy ja na­dal męczę się ze swo­imi.

– Wolno jesz – stwier­dza, odkła­da­jąc talerz na sto­lik do kawy. Sta­ram się nie patrzeć na sze­ro­kie mię­śnie ple­ców odzna­cza­jące się pod koszulą, ale cho­lera jasna, trudno tego nie robić.

Wła­śnie mam powie­dzieć, że nie jem wolno, po pro­stu on rzuca w sie­bie wszystko jak odku­rzacz, ale słowa grzę­zną mi w gar­dle, kiedy kła­dzie sobie moje stopy na kola­nie i zdej­muje mi skar­petki. Jego kciuki wbi­jają się w pod­bi­cie i nagle robię się nie­zwy­kle wdzięczna Carze, że spę­dzi­ły­śmy wczo­raj­szy pora­nek w spa.

Car­ter dotyka kar­ma­zy­no­wego lakieru na moich paznok­ciach.

– Ładny.

– Co ty wypra­wiasz? – pytam w końcu, a potem jęczę, kiedy masuje wyjąt­kowo obo­lałe miej­sce.

– Cara powie­działa, że potrze­bu­jesz masażu. Oto on.

Czy moja odpo­wiedź powinna brzmieć „nie, dzię­kuję”? Naj­praw­do­po­dob­niej. Szko­puł w tym, że ma ogromne dło­nie, sze­ro­kie opuszki i dużo siły, a ja za dużo wczo­raj wypi­łam, przez co prze­sa­dzi­łam z tań­cze­niem. Poza tym, to takie przy­jemne.

– Jezu Chry­ste – wyrywa mi się z ust. Wygi­nam się w jego stronę. – Dzię­kuję.

– Nie ma pro­blemu. Jeśli jesteś fanką masaży, możemy iść do mnie…

– I wła­śnie wszystko zepsu­łeś. – Wyry­wam stopy z jego magicz­nego uści­sku i pod­wi­jam je pod pupę. – Po co psuć coś tak przy­jem­nego?

Patrzy mi pro­sto w oczy.

– Bar­dzo chcia­łem cię zepsuć i uwierz mi, to byłoby jesz­cze przy­jem­niej­sze. – Śmieje się na mój zszo­ko­wany wyraz twa­rzy i łapie kon­tro­ler od Xbox’a, który rzuca mu Emmett. – Bar­dzo się rumie­nisz, Oli­vio.

Cara pry­cha.

– Pew­nie trudno ci to pojąć, ale ona nie jest zain­te­re­so­wana, Car­ter.

– Śmiem wąt­pić, ale spoko.

On i Emmett odpa­lają grę NHL, bo naj­wy­raź­niej, kiedy nie grają w hokeja w praw­dzi­wym życiu, muszą to robić na kon­soli. Pomimo sku­pio­nego spoj­rze­nia, Car­ter nie odpusz­cza poga­wędki.

– Lubisz śnieg, pisz­czałko?

– Nie za bar­dzo.

– Dla­czego?

– Bo muszę nosić skar­petki.

– Wio­sna czy lato?

– Lato.

– Słod­kie czy słone?

– Słod­kie.

– Jak wró­ci­łaś wczo­raj do domu?

– Spa­łam tutaj.

Mru­czy coś pod nosem, a ja mam ochotę chwy­cić go za gar­dło.

– Gdy­bym wie­dział, że tu śpisz, też bym przy­szedł zamiast wra­cać do domu. Mogli­by­śmy sobie dłu­żej poga­dać.

Czy on tak na serio? Nie pamięta dziew­czyny, która przy­kle­iła się do niego pół godziny po tym, jak ode­szłam? Nie mógł zapo­mnieć, że spoj­rzał na mnie i puścił mi oczko. „To mogłaś być ty”, mówiło to spoj­rze­nie, jestem pewna.

– Ta, cóż, mia­łeś pełne ręce roboty z ładną małą blon­dynką.

Odrywa oczy od gry i spo­gląda na mnie.

– Nie tak ładną, jak ty.

To ma być kom­ple­ment? „Dziew­czyna, którą wczo­raj wyrwa­łem po tym, jak mnie ola­łaś, nie może się z tobą rów­nać, ale i tak ją zerżną­łem”? Jest takim dziw­ka­rzem, a ja nie chcę być kolej­nym kró­licz­kiem, któ­rego prze­leci i rzuci, więc ze wstrę­tem prze­wra­cam oczami.

– Nie zabra­łem jej do domu, Oli­vio.

Pry­cham, nie­do­wie­rza­jąc. Poza tym, mam to w dupie.

– Śmiem wąt­pić, ale spoko.

– Chyba jesteś zazdro­sna.

– Uwierz, nie jestem.

– Nie mogłem się do tego zmu­sić po tym, jak całą noc patrzy­łem na cie­bie. – Zdo­bywa gola i mam­ro­cze „tak, kurwa” pod nosem, a Emmett wypo­wiada ciąg prze­kleństw, po czym stwier­dza, że potrze­buje wię­cej pizzy.

– Nie­ważne.

Car­ter odkłada kon­tro­ler i odwraca się z trud­nym do odczy­ta­nia wyra­zem twa­rzy, wręcz pustym. Nie podoba mi się to. Jeśli ja nie mogę go roz­czy­tać, nie chcę, żeby on roz­czy­tał mnie.

– Wydaje mi się, że jesteś – odpo­wiada w końcu, szorst­kim szep­tem.

Jego palce muskają moje udo, nad roz­cię­ciem w kola­nie, tak deli­kat­nie, że nie wiem, czy fak­tycz­nie mnie dotyka. Przez chwilę roz­ko­szuję się cie­płymi, stward­nia­łymi dłońmi. Przez chwilę chcę wię­cej.

Przez chwilę. Potem uży­wam mózgu.

Co ja tu do cho­lery robię? Czemu dostar­czam roz­rywki temu ego­istycz­nemu dup­kowi? Mogła­bym sie­dzieć w domu, bez sta­nika, i uci­nać sobie drzemkę.

– Muszę spa­dać – wołam przez ramię, zeska­ku­jąc z kanapy. – Dzięki za lunch.

– Co? Już? – W odbi­ciu drzwi od patio widzę, że Cara wymie­rza wście­kły palec Car­te­rowi.

– Muszę wpaść do Jeremy’ego. – To prawda, ale mam jesz­cze kilka godzin.

Całuję Carę w poli­czek, przy­tu­lam Emmetta i uni­kam Car­tera. Oczy­wi­ście, idzie za mną do drzwi i patrzy, jak wkła­dam kozaki.

– Kim jest Jeremy? Twoim chło­pa­kiem?

Waham się. A potem kła­mię.

– Tak.

– Widzisz się z bra­tem? – Emmett krzy­czy z holu. – Powiedz Jeremu, że będę online o dzie­sią­tej, jeśli chce dzi­siaj pograć!

Ach, cho­lera.

Car­ter krzy­żuje ramiona na sze­ro­kiej klatce pier­sio­wej i unosi brew.

– Mała kłam­czu­cha.

No cóż, bywa. Wzru­szam nie­win­nie ramio­nami i zakła­dam płaszcz. Car­ter chwyta za jego klapy i przy­ciąga do sie­bie. Prze­cho­dzi mi przez myśl, że będzie chciał mnie poca­ło­wać i, co gor­sza, że nie zdo­łam go powstrzy­mać, ale zamiast tego zapina guziki mojego weł­nia­nego płasz­cza.

Car­ter Bec­kett zapina mi płaszcz.

– Dasz mi swój numer?

Mru­gam.

– Eee… – Mam zamiar odmó­wić. Nie rozu­miem, dla­czego nie mogę wykrztu­sić ani słowa.

Widzi oka­zję w moim waha­niu i pod­cho­dzi bli­żej, a ja cofam się, aż doty­kam ple­cami drzwi. Sty­kami się tor­sami. Mój Boże, wspa­niałe uczu­cie. Jest cie­pły, sze­roki, twardy. I wysoki. Cho­lera, tak bar­dzo wysoki. Moja pochwa wyko­nuje śmieszny mały taniec, jakby miała nadzieję, że coś zaraz dosta­nie. Myli się.

Jego dłoń prze­suwa się po moim boku, a bicie mojego serca odro­binę przy­spie­sza, kiedy wyciąga moje włosy spod płasz­cza i kła­dzie je na moim ramie­niu.

– Zróbmy tak, pisz­czałko. Ja dam ci swój numer, cho­ciaż ni­gdy tego nie robię. Będziesz pierw­sza. – Widzę w jego oczach błysk zado­wo­le­nia. Czuję, że zaraz powie coś, przez co cał­ko­wi­cie wsiąknę. – Bo jesteś wyjąt­kowa, Oli­vio.

I co, to tyle? Jakim cudem tyle kobiet z nim sypia?

Kładę dłoń na jego klatce pier­sio­wej i odpy­cham go o krok w tył. Uśmie­cham się – eks­tra słodko – a Car­ter uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej, odsła­nia­jąc wszyst­kie dołeczki.

Jest teraz bar­dzo pewny sie­bie.

Nie mogę się docze­kać, żeby go znisz­czyć.

Prze­jeż­dżam opusz­kiem palca po koł­nie­rzyku jego koszulki, po czym kładę dłoń na karku i przy­cią­gam jego twarz do swo­jej. On łapie mnie za bio­dra, kiedy muskam ustami jego ucho. Nie­na­wi­dzę tego, że tak dobrze pach­nie. Jakaś irra­cjo­nalna część mnie chce poli­zać go jak loda w rożku.

– Nie, dzię­kuję.

Patrzę, jak zado­wo­lony z sie­bie uśmiech znika z jego przy­stoj­nej twa­rzy, a ta za drzwiami, które zatrza­skuję.

Cho­lera, świet­nie uczu­cie.

Rozdział 5. Czy to moja twarz?

5

CZY TO MOJA TWARZ?

Oli­via

ZAZWY­CZAJ DOBRZE SOBIE RADZĘ z moim niskim wzro­stem. W kan­cia­pie trzy­mam sto­łek, na wypa­dek gdy­bym go potrze­bo­wała i wspi­nam się na blat kuchenny, kiedy muszę dosię­gnąć sza­fek, co nie zda­rza się zbyt czę­sto. Pro­blem polega na tym, że nawet w tym wieku, wciąż się cza­sem zapo­mi­nam. Mnó­stwo razy nacią­gnę­łam mię­sień sto­jąc na pal­cach i pró­bu­jąc się­gnąć „jesz­cze ciupkę wyżej” i zamie­nić się w Spi­der–Mana, żeby ścią­gnąć siatkę do siat­kówki.

Dzi­siaj znowu muszę się z nią zmie­rzyć. Odgłosy, które przy tym wydaję przy­po­mi­nają dźwięki zare­zer­wo­wane dla moich spo­tkań sam na sam w sypialni z wibru­ją­cym przy­ja­cie­lem. Wciąż zer­kam za sie­bie, w stronę kan­ciapy znaj­du­ją­cej się na dru­gim końcu sali gim­na­stycz­nej. Widzę, że jest tam ten cho­lerny sto­łek, przy­trzy­mu­jący drzwi, żebym na pewno o nim nie zapo­mniała.

Jestem tro­chę roz­trze­pana w ostat­nim dniu szkoły przed prze­rwą świą­teczną. Zaraz będę miała dwa tygo­dnie wol­nego i dosko­nałą wymówkę, żeby nie nosić sta­nika.

– Pani Par­kerrr. – Widzę zado­wo­le­nie na twa­rzy jed­nego z uczniów naj­star­szej klasy, który cią­gle za mną łazi. – Chce pani wpaść na imprezę w ten week­end?

Rzu­cam puste spoj­rze­nie pia­sko­wemu blon­dy­nowi, sto­ją­cemu w drzwiach prze­bie­ralni dla chłop­ców.

– Prze­stań zapra­szać mnie na imprezy, Brad. Jestem twoją nauczy­cielką.

– Tak, naj­lep­szą nauczy­cielką. – Brad zmie­rza w moją stronę nie­zwy­kle pew­nym kro­kiem. Nie­bez­piecz­nie przy­po­mina Car­tera Bec­ketta i prze­cho­dzi mnie dreszcz na myśl, że w przy­szło­ści może mu dorów­nać. – Bar­dzo chęt­nie byśmy z panią poim­pre­zo­wali.

Mam dziwną ochotę przy­wa­lić mu kola­nem tam, gdzie naj­bar­dziej zaboli, ale powstrzy­muję się i sku­piam się na zada­niu: wycią­gnię­ciu głu­piego sznurka z głu­piej pętli, a potem scho­wa­nie głu­piej siatki aż do przy­szłego roku. Chwilę póź­niej Brad stoi już tuż za mną, jego klatka pier­siowa dotyka moich ple­ców, a ja sta­ram się nie zakrztu­sić zapa­chem wody koloń­skiej. Jedno psik­nię­cie jest okej, przy sied­miu wra­cam myślami do Spring Fling w ósmej kla­sie, kiedy pierw­szy raz się cało­wa­łam. Upa­ja­jące doświad­cze­nie, ale nie dla­tego, że poca­łu­nek był świetny. Chło­pak miał na sobie tyle taniej wody koloń­skiej, że aż krę­ciło mi się w gło­wie.

Brad ratuje mnie z opre­sji, pocią­ga­jąc za sznu­rek u góry, dzięki czemu jedna część siatki ląduje na ziemi.

– Dzięki – mam­ro­czę, prze­cho­dząc z jed­nej strony sali na drugą i skła­da­jąc siatkę. Brad prze­cho­dzi obok mnie i opiera się o słup, do któ­rej wciąż jest przy­mo­co­wana jej druga część. – Zdej­mij ją, Brad, pro­szę.

– Nawet pani nie spró­buje?

– Nie, bo to bez sensu, po co mia­ła­bym to robić? – Krzy­żuję ramiona na klatce pier­sio­wej i uno­szę brew. Mam tro­chę tem­pe­ra­mentu, co, jak się oka­zuje, dobrze pasuje do roli nauczy­ciela wf-u w liceum. Radzę sobie z humor­kami nasto­lat­ków, a oni z moimi. – Zdej­muj.

– Jezu, bez ner­wów. – Idzie za mną do maga­zynku i opiera się o drzwi, a ja cho­wam siatkę. – Mam uro­dziny trze­ciego stycz­nia. Po powro­cie z prze­rwy świą­tecz­nej, będę miał osiem­na­ście lat.

A ja wciąż będę miała dwa­dzie­ścia pięć, będę jego nauczy­cielką i będę kom­plet­nie nie­za­in­te­re­so­wana.

– Dobrze dla cie­bie. – Trza­skam drzwiami, zasu­wam zamek i idę do kan­ciapy, rzu­ca­jąc na odchodne „Weso­łych Świąt, Brad”.

Brad nie rozu­mie suge­stii – co u niego nor­malne – i podąża za mną jak zagu­biony szcze­niak.

– Kie­dy­kol­wiek prze­sta­nie pani zgry­wać nie­do­stępną?

– Jesteś moim uczniem?

– Tak.

– W takim razie, nie.

– Dobra. Ale za sześć i pół mie­siąca nie będę już pani uczniem!

Do kurwy nędzy. Mam ser­decz­nie dość tych roz­wy­drzo­nych war­chla­ków. Zawsze myślą nie tą głową, co trzeba. Póź­niej dora­stają i dalej robią dokład­nie to samo.

– Wyno­cha! – Wyga­niam go za drzwi. – Wróć w stycz­niu i wybij sobie z głowy flir­to­wa­nie z wuefistką. To iry­tu­jące, nie­kom­for­towe i bar­dzo nie­sto­sowne.

Wybiega na kory­tarz, jakby paliło mu się w dupie, a ja wra­cam do kan­ciapy, żeby się spa­ko­wać. Przed wyj­ściem spraw­dzam wia­do­mo­ści. Jedna od mamy, z życze­niami na ostatni dzień szkoły. Jedna od brata, z prośbą o upie­cze­nie jego ulu­bio­nego cia­sta jago­do­wego na deser w święta, plus seria emo­tek z rękami zło­żo­nymi do modli­twy. Jedna od bra­ta­nicy, Alan­nah, pełna emo­tek i z pod­pi­sem „kocham cię, cio­ciu Ollie”. Ma rap­tem sie­dem lat, ale bab­cia i dzia­dek roz­piesz­czają ją na potęgę – naj­pew­niej dla­tego, że widują ją raz na kilka mie­sięcy – toteż na uro­dziny dostała iPada i pisze do mnie z niego każ­dego dnia. Nie mam nic prze­ciwko, te wia­do­mo­ści spra­wiają, że serce mi rośnie.

Nie mam czasu odczy­tać sznurka wia­do­mo­ści od Cary, bo dzwoni tele­fon.

– Jak ty to robisz? – pytam, przy­trzy­mu­jąc tele­fon mię­dzy uchem i ramie­niem, przy oka­zji szu­ka­jąc w torebce klu­czy­ków od samo­chodu. – Jakim cudem zawsze wiesz, kiedy trzy­mam tele­fon w ręce?

– Nazwijmy to bliź­nia­czym połą­cze­niem – odpo­wiada Cara.

– Nie jeste­śmy bliź­niacz­kami. Nie jeste­śmy nawet spo­krew­nione.

– Mamy brat­nie dusze, Liv. Dosko­nale o tym wiesz.

Wcho­dzę do auta, prze­krę­cam klu­czyk w sta­cyjce i słu­cham jak sil­nik się dusi, a potem gaśnie.

– Kurwa mać – stę­kam i pró­buję jesz­cze raz.

– Potrze­bu­jesz nowego samo­chodu.

– Nie. Czer­wona Rhonda spra­wuje się wspa­niale, prawda, kochana? – Kle­pię deskę roz­dziel­czą, mam­ro­czę modli­twę pod nosem i ponow­nie prze­krę­cam klu­czyk. Sil­nik budzi się do życia, a ja opa­dam na fotel, wzdy­cham z ulgą i cze­kam aż samo­chód się roz­grzeje.

– W końcu zajeź­dzisz starą Rhondę – śmieje się Cara. – W każ­dym razie, mam eks­tra bilet na mecz dziś wie­czo­rem. Chcesz wpaść? Póź­niej wypi­jemy kilka drin­ków.

Mecz hokeja? Drinki?

Powiedz mi, że to nie­bez­pieczny pomysł, bez mówie­nia mi, że to nie­bez­pieczny pomysł. Ja zacznę: muszę spę­dzić cały wie­czór igno­ru­jąc Car­tera, co jest dość trudne, bo jest kapi­ta­nem zespołu i takie tam. Na pewno będzie się przy nim krę­ciła jakaś dziew­czyna albo dwie, a to iry­tu­jące, cho­ciaż wiem, że jest dziw­ka­rzem. Praw­do­po­dob­nie nie będzie pamię­tał mojego imie­nia, co jesz­cze bar­dziej iry­tu­jące, a nie potra­fię długo powstrzy­my­wać swo­jego kolana przed powę­dro­wa­niem w wia­dome miej­sce.

– Jestem zmę­czona – rzu­cam w końcu.

To nie do końca prawda, ale ni­gdy nie rezy­gnuję z oka­zji, żeby zrzu­cić sta­nik, wło­żyć naj­cie­plej­sze dresy i zwi­nąć się w kłę­bek na kana­pie z dobrym ero­ty­kiem albo czte­ro­go­dzin­nym mara­to­nem Net­flixa.

– Ach, no dawaj! Pamię­tasz, jak dobrze się bawi­ły­śmy w zeszły week­end? Masz ferie! Przy­im­pre­zujmy!

Czy pamię­tam, jak dobrze się bawi­łam? A którą część dokład­nie? Krę­ce­nie tył­kiem przed Carą, bo bycie przy­zwo­itym czło­wie­kiem pięć dni w tygo­dniu jest wyczer­pu­jące i potem roz­pacz­li­wie pra­gnę odpiąć wrotki? Czy słu­cha­nie tego, jak Car­ter Bec­kett bar­dzo chce mnie wyru­chać i wziąć na śnia­da­nie? A może dwu­go­dzinna drzemka po pizzy z Car­terem, a póź­niej trzy­go­dzinny mara­ton z Bro­oklyn 99, po powro­cie do domu z nie­dziel­nej kola­cji w domu brata.

To ostat­nie było cał­kiem spoko.

– Livvie? Pro­szę, kocha­nie. Dla mnie. – Widzę przed oczami jej wydęte wargi. – Będę twoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką.

– Już jesteś moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką – zauwa­żam, ale kiedy zaczyna skom­leć, gło­śno wzdy­cham. – Jesteś nie­moż­liwa.

– A ty miękka jak skur­wy­syn. Musisz nauczyć się mi odma­wiać od czasu do czasu. – Od jej prze­ni­kli­wego pisku aż dzwoni mi w uchu. Potem papla o szcze­gó­łach doty­czą­cych dzi­siej­szego wie­czoru i natych­miast się roz­łą­cza, zanim zdążę zmie­nić zda­nie.

– Nie rozu­miem, jakim cudem pod­łogi są już tak lep­kie, cho­ciaż mecz jesz­cze się nawet nie zaczął. – Marsz­czę nos za każ­dym razem, kiedy moje trampki odkle­jają się od pod­łogi. – A już w szcze­gól­no­ści tutaj.

Przy­glą­dam się are­nie, kiedy idziemy wzdłuż rzędu i zaj­mu­jemy miej­sca. Sie­dzimy tuż za ławką rezer­wo­wych – korzy­ści z uma­wia­nia się z dru­gim kapi­ta­nem, jak mnie­mam – więc to nie tak, że pięć­set osób szło tędy zanim zna­la­zło swoje miej­sca. Toteż powta­rzam pyta­nie: dla­czego, do cho­lery, moje buty przy­kle­jają się do wszyst­kiego?

– Pod­łogi zawsze są obrzy­dliwe. – Cara otwiera puszkę piwa i mi ją wrę­cza. – Dla­tego w pew­nym momen­cie odpu­ści­łam szpilki.

– To musiała być dla cie­bie taka trudna decy­zja, prze­cież to ide­alne buty na mecz hokeja.

Pstryka mnie w skroń, a ja chi­cho­czę i kradnę garść popcornu z wiel­kiego kubła, który trzyma na kola­nach.

– Car­ter pytał o cie­bie Emmetta w tym tygo­dniu.

Ude­rzam pię­ścią w klatkę pier­siową, bo popcorn grzęź­nie mi w gar­dle.

– Słu­cham?

– Car­ter – powta­rza, otwie­ra­jąc opa­ko­wa­nie Skit­tle­sów. Wrzuca przy­naj­mniej jedną trze­cią do buzi, po czym poka­zuje na lód. − Bec­kett.

Podą­żam za jej spoj­rze­niem i wspól­nie patrzymy, jak Vipers wycho­dzą na swoją domową arenę na roz­grzewkę. Od razu namie­rzam ogromną syl­wetkę pana Bec­ketta. Wska­kuje Emmet­towi na plecy i obej­muje go ramio­nami, ich gło­śny rechot odbija się od lodu, po czym Emmett zrzuca go na zie­mię. To inte­re­su­jący widok, bo wujek Google mógł mi pod­po­wie­dzieć, że Car­ter jest o cen­ty­metr wyż­szy od Emmetta.

– Dosko­nale wiem, o kim mówisz. – Odwra­cam głowę, zanim zdąży na mnie spoj­rzeć. – Ale chyba się prze­sły­sza­łam. Mówi­łaś, że o mnie pytał.

– Dokład­nie to powie­dzia­łam. W zasa­dzie pytał kil­ku­krot­nie. – Roz­rywa opa­ko­wa­nie lukre­cji, odgryza kawa­łek, a potem obraca go dookoła. Jestem prze­ko­nana, że ma na kola­nie cały bar z prze­ką­skami. – Podobno śpie­wał o tobie jakąś pio­senkę.

Prze­staję krę­cić kosmy­kiem wło­sów, który obec­nie odcina mi dopływ krwi do palca i przy­kła­dam zimną puszkę piwa do szybko roz­grze­wa­ją­cej się twa­rzy.

– Co?

– Moja dziew­czyna zro­biła na nim nie­złe wra­że­nie zeszłego week­endu.

Pry­cham.

– Dla­tego, że ni­gdy wcze­śniej nie usły­szał odmowy? – I to dwa dni z rzędu. Widok zszo­ko­wa­nego Car­tera, po tym, jak nie dostał tego, czego chciał, to moje naj­więk­sze życiowe osią­gnię­cie.

– Coś w tym stylu.

– Pro­szę cię, dwa­dzie­ścia minut póź­niej już przy­kle­iła się do niego jakaś inna panna.

– Nie stuk­nął jej, co do niego nie­po­dobne. Wyszedł sam, zaraz po tym, jak wsie­dli­śmy z Emmet­tem do Ubera.

Macham lek­ce­wa­żąco ręką. Czy Car­ter powie­dział mi dokład­nie to samo następ­nego dnia? Tak. Czy mu uwie­rzy­łam? Nie. Czy wie­rzę mu teraz? Wciąż nie. Poza tym, to nie ma zna­cze­nia. On to Car­ter Bec­kett, milio­ner i kapi­tan dru­żyny hoke­jo­wej. Ja to Oli­via Par­ker, spłu­kana nauczy­cielka w liceum. Dzieli nas prze­paść. Cho­lera, nawet nie jeste­śmy na tej samej orbi­cie.

A nawet gdy­by­śmy byli, jed­no­ra­zowe numerki i poli­ga­mia to nie moja para kalo­szy, podob­nie jak wyso­kie praw­do­po­do­bień­stwo zła­pa­nia cho­roby wene­rycz­nej, jeśli za bar­dzo się zbli­żymy i przy­pad­kowo zatań­czymy bez maj­tek. Już wspo­mnia­łam, że nie podej­muję naj­lep­szych decy­zji pod wpły­wem alko­holu.

Nie prze­pa­dam za rand­kami. Cara nie­stru­dze­nie pró­buje umó­wić mnie z tymi „faj­niej­szymi” kole­gami z dru­żyny Emmetta – jej dobór słów – a ostat­nio przy­ła­pa­łam ją na two­rze­niu mojego pro­filu w apli­ka­cji do rand­ko­wa­nia. Chyba nie mam za dużo czasu, żeby kogoś poznać, ale wciąż uwa­żam, że to się sta­nie, kiedy nadej­dzie odpo­wied­nia chwila. Nie spie­szy mi się, na razie nie mam nic prze­ciwko byciu samej. Wolę pocze­kać na kogoś, kto ma podobne prio­ry­tety. Nie jestem zain­te­re­so­wana rand­ko­wa­niem dla samego rand­ko­wa­nia, ani pie­prze­niu się tylko po to, żeby poczuć się lepiej.

Od tego są przy­ja­ciele zasi­lani bate­riami, a ja trzy­mam swo­jego w szu­fla­dzie w domu. Co wię­cej, wycią­gnę­łam go w nie­dzielne popo­łu­dnie, kiedy tylko wró­ci­łam do domu po tym, jak zosta­wi­łam Car­tera z opad­niętą szczęką. I tak, myśla­łam o jego głu­piej przy­stoj­nej twa­rzy, kiedy go uży­wa­łam. Nie jest mi wstyd.

Ni­gdy nikomu nie powiem.

Zamiast sta­rać się upo­rząd­ko­wać swoje myśli na temat Car­tera Bec­ketta, sku­piam się na chwili, która nad­cho­dzi. Pomimo że w are­nie jest cie­pło, chłodny wiatr prze­szywa powie­trze, kiedy gra­cze jeż­dżą wokół, roz­cią­gają się i oddają roz­grzew­kowe strzały na bramkę. Wszystko jest tutaj spo­tę­go­wane, ostry dźwięk łyżew śli­zga­ją­cych się po lodzie, ude­rze­nia kom­po­zy­to­wych kijów o gumowe krążki, zanim te prze­tną powie­trze, zapach maśla­nego popcornu, miga­nie świa­teł i roz­mowy, któ­rych nie da się zro­zu­mieć.

To spra­wia, że tęsk­nię za gra­niem w hokeja. Jest coś wyjąt­ko­wego w jeź­dzie po świe­żym lodzie, mroź­nym powie­trzu sma­ga­ją­cym policzki oraz przy­pły­wie adre­na­liny, kiedy zmie­rzasz do bramki z krąż­kiem na czubku kija. Wycho­dzę na lód co tydzień z dru­żyną mojej bra­ta­nicy, ale to nie to samo, zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę osiem­na­sto­let­nią róż­nicę wieku i to, że sta­ram się ogar­nąć bandę sied­mio­lat­ków.

Cara gło­śno wzdy­cha.

– Cóż, cały czas ci się przy­pa­try­wał.

– Nie­prawda – mam­ro­czę i opie­ram stopy o szybę, żeby widzieć swoje buty, a nie męż­czy­znę, o któ­rym mowa.

– Ty jemu też, smar­kulo. Może i byłam nawa­lona, ale trudno nie zauwa­żyć w kogo wpa­truje się naj­sław­niej­szy facet w pomiesz­cze­niu.

Moja twarz robi się cie­pła. Nie podoba mi się to. Ostat­nią rze­czą, jaką chcę robić, to rumie­nić się na wzmiankę o męż­czyź­nie, który pew­nie pomyli moje imię, kiedy do nas przyj­dzie. Chcę czuć, że coś dla kogoś zna­czę, a nie być wyzwa­niem dobra­nia się do maj­tek, bo jestem pierw­szą kobietą, która nie padła mu do stóp.

Skła­ma­ła­bym, gdy­bym powie­działa, że cho­ciaż przez chwilę nie roz­wa­ża­łam przy­ję­cia pro­po­zy­cji Car­tera w zeszły week­end. Minęło już tro­chę czasu od ostat­niego razu, a zawsze miło jest zostać prze­bol­co­waną. Cara twier­dzi, że ci gra­cze hokeja mają nie­sa­mo­witą kon­dy­cję i mogą jechać całą noc. A ktoś tak doświad­czony jak on musi być wspa­niały w łóżku. Sprawi, że zapadnę w śpiączkę na dzień lub dwa. Aku­rat mogła­bym się w końcu wyspać.

Ni­gdy się nie dowiem. A przy­naj­mniej, nie powin­nam.

Prawda?

Nie. Nie, Oli­vio, do jasnej cho­lery.

– Jestem pewna, że szybko zapo­mni, o ile już tego nie zro­bił – to nudna odpo­wiedź, któ­rej w końcu udzie­lam Carze.

Ciało ude­rza w pleksi przede mną. Krzy­czę i zaci­skam dłoń na udzie Cary.

– Jezu – mam­ro­czę, trzy­ma­jąc rękę na walą­cym sercu.

Cara par­ska śmie­chem.

– Mhm. Szybko zapo­mni. Na pewno. – Sztur­cha mnie łok­ciem, po czym macha pal­cami do osoby stu­ka­ją­cej w szybę. – Chyba masz gościa.

Wiem, kto to jest. Czuję jego obec­ność. Wiruje mi w żołądku, a krew napływa do miej­sca mię­dzy nogami. Dla­czego? Nie mam, kurwa, poję­cia, ale ten facet to czy­sty seks jeż­dżący na łyż­wach i teraz jestem wkur­wiona, bo po powro­cie do domu będę musiała zafun­do­wać sobie kolejny średni orgazm, wyobra­ża­jąc sobie tego sek­sow­nego męż­czy­znę, bła­ga­ją­cego o moją aten­cję.

Usta Cary wykrzy­wiają się w uśmie­chu.

– Nie patrzysz, prawda?

Kręcę głową i marsz­czę brwi.

– Nie. Nie mogę.

– Oli­via! – krzy­czy Car­ter Bec­kett. To naprawdę nie­po­trzebne. Na litość boską, jestem tuż obok.

Znowu to cho­lerne stu­ka­nie. Im dłu­żej go igno­ruję, tym gło­śniej stuka. Jest nie­ustę­pliwy i iry­tu­jący. Wokół mnie robi się szum­nie, wszy­scy zasta­na­wiają się dla­czego chce mojej uwagi i, co wię­cej, dla­czego do cho­lery go igno­ruję.

Nie rozu­mieją. Może mnie odrzu­cać, że bez­tro­sko wyko­rzy­stuje kobiety, ale moja siła też ma swoje gra­nice. Oba­wiam się, że samym uro­kiem może ścią­gnąć mi spodnie. Jeśli kto­kol­wiek jest w sta­nie to zro­bić, to wła­śnie on.

– Liv, Liv, Liv, Liv, Liv – skan­duje Car­ter, a po każ­dym wypo­wie­dze­niu mojego imie­nia stuka w pleksi.

– Co? – szep­czę-krzy­czę i w końcu odwra­cam się w jego stronę, wyrzu­ca­jąc ramiona nad głowę.

Jego uśmiech jest bom­bowy, atrak­cyjny, sek­sowny i dopro­wa­dza­jący do szału. Pochyla się nad ban­dami, trzy­ma­jąc długi kij, któ­rego koniec spo­czywa na kra­wę­dzi szyby.

– Cześć.

Dobry Boże, nie mogę. Co się dzieje?

Car­ter obser­wuje, jak rumie­niec oblewa moje policzki wła­śnie przez niego. Mogę uda­wać nie­do­stępną, ale ten gość jest o wiele bar­dziej kumaty niż się wydaje. Dosko­nale wie, że podoba mi się to, co widzę, czyli on, męż­czy­zna cał­ko­wi­cie swo­bod­nie i pew­nie czu­jący się w swo­jej skó­rze, uśmie­cha­jący się w ten durny, iry­tu­jąco-uro­czy spo­sób, z prze­szy­wa­ją­cymi szma­rag­do­wymi oczami, skrzą­cymi się rado­ścią i zde­cy­do­wa­nie zbyt dużą dozą aro­gan­cji.

Car­ter wie, co ze mną robi. Wła­śnie roz­po­czął się mój upa­dek.

Pochyla się bli­żej, a ja nie­na­wi­dzę sie­bie za to, że robię dokład­nie to samo. Wyglą­damy, jakby mówił sekret prze­zna­czony tylko dla moich uszu.

Kącik ust Car­tera unosi się, odsła­nia­jąc nie­sa­mo­wity uśmiech. Opiera pod­bró­dek o dłoń w ręka­wiczce.

– Zdo­będę dla cie­bie gola. – Sły­szę pew­ność w jego głę­bo­kim gło­sie oraz aro­gan­cję, która spra­wia, że ści­ska mnie w żołądku. Pusz­cza mi oczko i odjeż­dża, krę­cąc bio­drami, po czym upada na kolana, roz­sze­rza nogi odsła­nia­jąc kro­cze i robi wiel­kiego, różo­wego balona z gumy. Robi to wszystko cały czas na mnie patrząc.

– Cała drżysz – mam­ro­cze Cara, prze­żu­wa­jąc garść M&M’sów.

W końcu udaje mi się ode­rwać wzrok od Car­tera. Impo­nu­jące osią­gnię­cie, bio­rąc pod uwagę, że wciąż na mnie patrzy, a ja roz­bie­ram go w myślach i zasta­na­wiam się, jak długi jest kij, który trzyma mię­dzy nogami. Pew­nie ogromny, jak cały on.

– Hę?

– Mówię, że wyglą­dasz jak­byś zasta­na­wiała się nad wzię­ciem udziału w jego misji prze­le­ce­nia cię.

Każda nuta pożą­da­nia staje się kwa­śna w moich ustach. Marsz­czę nos i krzy­żuję ramiona.

– Nie biorę udziału w żad­nej misji ani nie chcę, żeby zamiesz­czali moje zdję­cia na forach plot­kar­skich jako kolejną dziew­czynę pusz­cza­jącą się z Kapi­ta­nem Syfi­li­sem.

Połowa popcornu roz­sy­puje się na pod­łogę, kiedy Cara pochyla się i wybu­cha śmie­chem.

– Wiesz, w rze­czy­wi­sto­ści jest kom­plet­nym gamo­niem i potrafi być słodki, kiedy nie pró­buje dobrać ci się do maj­tek.

– Tak, cóż, raczej ni­gdy się nie dowiem. – Kładę stopy z powro­tem na szybę w taki spo­sób, że cał­ko­wi­cie zasła­niają twarz Car­tera. Prze­chyla się w lewo, wciąż uśmie­cha­jąc się jak pajac. – I co z two­imi wszyst­kimi ostrze­że­niami? Spę­dzi­łaś dobrą połową swo­jej imprezy uro­dzi­no­wej mówiąc mi, że jest iry­tu­jący i żebym nie nabrała się na jego gadki. Wysy­łasz mi sprzeczne sygnały.

– Och, zde­cy­do­wa­nie jest iry­tu­jący. Uwiel­biam go, ale gdy­bym była sin­gielką, praw­do­po­dob­nie chcia­ła­bym wyrwać mu fujarę i wsa­dzić do gar­dła. – Poka­zuje kro­cze, a potem wsa­dza wyima­gi­no­wa­nego kutasa do ust. – Ale póź­niej robi takie rze­czy. – Rzuca kawa­łek popcornu nad pleksi, a Car­ter łapie go do buzi. Po różo­wej gumie balo­no­wej nie ma śladu. Wyśpie­wuje podzię­ko­wa­nie, a potem zde­rza się z Emmet­tem w jakie­goś rodzaju niedź­wie­dzim uści­sku. Upa­dają razem na lód, a kiedy wstają, Car­ter ude­rza go kijem w tyłek. Przy­się­gam, cza­sami czuję się, jak­bym miała do czy­nie­nia z dziećmi.

Mimo­wol­nie chi­cho­czę i cie­szę się, że po roz­po­czę­ciu meczu będziemy mogły zosta­wić tę roz­mowę za sobą. Idzie dość łatwo, bo Cara drze się przy każ­dym zagra­niu. Nic nie wie­działa o hokeju przed pozna­niem Emmetta, a teraz cią­gle krzy­czy na sędziów.

– Ach, co jest, panie sędzio! – Wali pię­ścią w szybę. – Nie masz w domu żony do wyru­cha­nia? Prze­stań ruchać moich chłop­ców!

Car­ter prze­ska­kuje przez bandy i uśmie­cha się do mnie, po czym siada na ławce.

Dwie minuty póź­niej usta­wia się do wzno­wie­nia, nachy­lony, z kijem przy kola­nach, z ide­al­nie wypię­tym tył­kiem. I uśmie­cha się do mnie.

Prze­jeż­dża przy ławce. Uśmie­cha się do mnie.

Wlewa sobie wodę do ust. Uśmie­cha się do mnie.

Potra­fię sku­pić się tylko na jego wyso­kim, sze­ro­kim ciele poru­sza­ją­cym się płyn­nie i szybko, cho­ciaż bez widocz­nego wysiłku, po lodzie z krąż­kiem przy czubku kija. Nie­ustan­nie krzy­czy i dowo­dzi, pro­wa­dząc swoją dru­żynę i żar­tuje z gra­czami obu dru­żyn.

A kiedy tego nie robi, patrzy na mnie.

W poło­wie dru­giej ter­cji Car­ter domaga się poda­nia, sto­jąc przy czer­wo­nej linii i ude­rza­jąc ostrzem kija w lód. Wystrze­li­wuje jak bły­ska­wica, mija obrońcę, pochyla się na jed­nej nodze i ude­rza krą­żek. Patrzę z roz­dzia­wio­nymi ustami jak prze­la­tuje obok głowy bram­ka­rza, który reaguje sekundę za późno. Wybrzmiewa syrena, a cie­płe miej­sce pomię­dzy moimi udami jest już mokre.

Zaraz, co? Nie. Lód. Lód jest mokry. Ja nie… nie. To… nie­do­rzeczne.