Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
"Powieść wzruszająca, piękna niczym klejnot. Pochłania się ją jednym tchem”
Tatiana De Rosnay
Bestseller „New York Timesa”, w którym współczesna akcja jest równie fascynująca jak zawarta w nim opowieść z czasów wojny. El Paso w Teksasie i Garmisch w Niemczech tworzą razem niespodziewaną harmonię smaków.
W 1945 r. Elsie Schmidt jest naiwną nastolatką, marzącą o swym pierwszym łyku szampana i pierwszym pocałunku. Ona i jej rodzina chronieni są przed skutkami wojny przez wysoko postawionego oficera SS, który chce się ożenić z Elsie. Kiedy w wigilię Bożego Narodzenia na progu jej domu pojawia się mały żydowski uciekinier, dziewczyna musi podjąć dramatyczna decyzję.
Sześćdziesiąt lat później, w El Paso w stanie Teksas, Reba Adams zbiera materiał do felietonu świątecznego dla lokalnego czasopisma. Gdy rozpoczyna wywiad z właścicielką niemieckiej piekarni "U Elsie", nie spodziewa się, że wróci tam wiele razy. Usłyszana historia ożywia w niej wspomnienia własnej dramatycznej przeszłości, zaś pytania Reby przypominają Elsie bolesne wydarzenie posępnego, ostatniego roku II wojny światowej. Obie kobiety muszą zmierzyć się z nieprzyjemnymi prawdami z przeszłości i znaleźć w sobie odwagę, by wybaczyć.
Sarah McCoy – córka oficera armii Stanów Zjednoczonych, spędziła dzieciństwo w Niemczech. Autorka trzech powieści. Mieszka z mężem w El Paso w stanie Teksas.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Prolog
Garmisch, Niemcy lipiec 1945 r.
Piec na dole dawno już ostygł, a piętro rozgrzało się od ciepła ciał śpiących w kokonach bawełnianej pościeli, gdy wysunęła stopy spod cienkiego przykrycia i po cichutku przeszła przez ciemny pokój. Nie włożyła kapci w obawie, że ich klapanie mogłoby zbudzić męża. Na chwilę zatrzymała się przed pokojem córki, położyła rękę na klamce i przystawiła ucho do drzwi. Przez drewno dosłyszała ciche pochrapywanie, do którego dostroiła własny oddech. Gdyby tylko udało się zatrzymać czas, zapomnieć o przeszłości i teraźniejszości, nacisnąć klamkę i położyć się obok niej, jak w dawnych czasach. Ale nie mogła zapomnieć. Skrywana przez nią tajemnica kazała jej odsunąć się od drzwi i zejść na dół wąskimi schodkami, które skrzypiały pod jej ciężarem. Dlatego szła na palcach, jedną ręką opierając się o ścianę.
W kuchni widok ułożonych rzędem na blacie piekarniczym pulchnych i okrągłych jak niemowlęta bryłek ciasta, a także ich mleczno-miodowa woń wypełniająca całe pomieszczenie dawały obietnicę sytego jutra. Zapaliła zapałkę. Jej czarna główka rozbłysła płomieniem, który polizał knot świecy, zanim sam wypalił się i znikł. Wolała zapalić świecę niż żarówkę u sufitu, tak jasną, że aż budziła grozę. Na ulicy przed domem spacerowali uzbrojeni żołnierze; nie mogła ryzykować, że wzbudzi ich ciekawość ani że obudzi swoją rodzinę.
Uklękła pod blatem z rosnącymi bochnami chleba, odsunęła na bok pokryty sadzą garnek i pomacała w ciemności, chcąc znaleźć pęknięcie w desce podłogowej, gdzie ukryła nowy list. Zgrubiałymi od wałkowania ciasta dłońmi przesuwała po deskach, nie zwracając uwagi na wbijające się w skórę drzazgi. W głowie jej pulsowało, gorąco przeszywało całe ręce aż po czubki palców, zanim wyczuła i dosłyszała szelest papieru wsuniętego wcześniej w szczelinę.
List przyszedł z codzienną pocztą; leżał między rachunkiem od młynarza a bardzo starym numerem „Signal Magazine” z wydartą okładką i stronami zalanymi tak, że stały się zupełnie nieczytelne, z wyjątkiem dobrze widocznej reklamy BMW, dumnie demonstrującej aluminiowy rower „nowoczesnego” cyklisty. Subtelny charakter pisma i staroświecka pieczęć wyróżniały się na tle reszty wyblakłych przesyłek. Rozpoznała list natychmiast i szybko wsunęła go do kieszeni swojej tradycyjnej bawarskiej sukienki, swojej dirndl, zanim mogłoby go dojrzeć czyjeś podejrzliwe oko.
W domu mąż zawołał:
‒ Co nowego przyszło?
‒ Nic. Tylko do kupienia i do płacenia. – Podała mu czasopismo i rachunek. – Kupuj, kupuj i kupuj, ten świat się nigdy nie zatrzymuje. – Włożyła ręce do kieszeni, sprawdzając, czy list nadal tam jest.
Mąż tylko mruknął i cisnął sfatygowane czasopismo do śmieci, po czym rozciął czubkiem noża kopertę z przesyłką od młynarza. Wyjął rachunek i trzymając go blisko oczu, zsumował wszystko w pamięci i pokiwał głową na potwierdzenie.
‒ Dopóki on się kręci, człowiek budzi się co rano głodny. I dzięki Bogu za to. Inaczej bylibyśmy bez pracy, ja?
‒ Ja – powtórzyła. – Gdzie dzieci?
‒ Wyszły do swoich zajęć – odparł.
Kiwnęła głową i wycofała się do pustej kuchni, żeby bezpiecznie schować list.
I teraz, gdy na niebie wisiał już sierp księżyca, chudy jak rybia ość, przykucnęła nisko i postawiła świecę na podłodze. Wosk pieczęci ułamał się już wcześniej pod dotykiem, a jego okruszki spadły na kafelki. Ostrożnie zgarnęła je na podstawkę płonącej świecy. Rozwinęła kartkę i czytała dobrze znane pismo. W miarę jak przygniatające słowa układały się w zdania, jej ręce coraz bardziej się trzęsły, oddech przyspieszał, aż musiała zakryć usta dłonią, żeby nie było słychać.
Płomień świecy zadrżał i wygiął się. W jego centrum pulsowała błękitna żyłka. Coś poruszyło powietrze. Zastygła w bezruchu na ziemi, nasłuchując cichego szmeru po drugiej stronie kuchni. Mysz, modliła się w duchu. Albo wałęsający się pies węszy pod drzwiami kuchennymi. Powiew alpejskiego wiatru albo przelatujący duch. Wszystko, tylko nie człowiek. Nie mogła zostać przyłapana z tym listem w ręku.
Wsunęła się głębiej pod blat stołu, zgniatając kartkę na podołku i obejmując żelazny garnek, wciąż zalatujący duszoną w nim wczoraj cebulą. Czekała, aż płomień wyprostuje się i ustabilizuje. Wpatrywała się tak mocno, że aż zapiekły ją oczy. Zamknęła je, by dać im wytchnienie, i ujrzała sceny jak na starych fotografiach: dziewczynki z dopasowanymi kokardami na końcach warkoczy siedzące pod drzewkiem owocowym; chłopiec o kończynach tak chudych, że przypominały zgięte wiatrem trzciny na brzegu rzeki; mężczyzna ze szpetną twarzą jedzący czekoladę, która sączyła mu się z otworu na piersiach; kobieta tańcząca na ognisku i niezajmująca się ogniem; tłumy dzieci zjadających góry pieczywa.
Gdy otworzyła oczy, płomień już się nie palił. Czerń nocy przechodziła w błękit pruski. Zasnęła w swojej kryjówce. Ale nadchodził poranek i już tu nie była bezpieczna. Wyczołgała się, czując strzykanie i ból w kościach.
List wzięła ze sobą, ukryty w fałdach cienkiej koszuli nocnej. Po raz drugi na palcach pokonała schody, minęła pokój córki, weszła do sypialni i wśliznęła się do łóżka. Mąż spał jak zabity. Powoli i bardzo ostrożnie sięgnęła do boku łóżka i schowała list pod materac, po czym położyła dłoń na piersiach.
W sercu poczuła obcość, jakby tam w środku pompatycznie uderzało cudze serce, podczas gdy reszta ciała spoczywała zimna i drętwa. Zegar na stoliku przy łóżku tykał „tik-tik-tik”, bez odgłosu „tak” poruszającego się wahadła. Równowagi tego swoistego pulsu dopełniało bicie jej serca. Jak w rytm metronomu, odtwarzała w myślach słowa listu. I wtedy nagle zegar eksplodował kanonadą dźwięków młoteczka uderzającego w dzwonek budzika.
Nawet nie drgnęła.
Mąż przekręcił się na drugi bok, ściągając z niej koc. Leżała nadal, nieruchoma jak trup. On wyłączył budzik, odwrócił się i pocałował ją w policzek, po czym wstał. Udawała głęboki sen. Taki, który gdy przychodzi naprawdę, otwiera nam oczy na to, czym jest wieczność.
Niedługo włączy się wraz z mężem w codzienność, milcząc o tym, czego się dowiedziała, i tak niewinnie, jak tylko potrafi, powita rozżarzone do białości słońce. Zajmie się dziećmi, pozmywa naczynia, nakręci zegary z kukułką i pozamiata podłogi. Upiecze chleb i posmaruje bułki lukrem z roztopionego cukru.
Rozdział 1
Franklin Ridge Drive 3168 El Paso, stan Teksas listopad 2007 r.
Reba dzwoniła do niemieckiej piekarni U Elsie codziennie przez ponad tydzień, bezskutecznie. Za każdym razem na sekretarce odzywał się nosowy głos mówiący akcentem z zachodniego Teksasu. Wypiła łyk soku pomarańczowego, żeby rozjaśnić i złagodzić ton swego głosu, po czym usłyszała sygnał, by się nagrać.
‒ Halo, tu Reba Adams z czasopisma „Sun City”. Dzwoniłam już, żeby się skontaktować z Elsie Meriwether. W ostatnich dwóch wiadomościach zostawiłam swój numer, żebyście państwo mogli do mnie oddzwonić... Byłabym wdzięczna. Dziękuję. – Rozłączyła się i odłożyła bezprzewodową słuchawkę na kanapę.
P.S. Wyjmijcie głowy z pieca i odbierzcie ten przeklęty telefon!
‒ Dlaczego tam po prostu nie pójdziesz? – wtrącił Riki, wkładając kurtkę.
‒ Chyba nie mam wyboru. Za dwa tygodnie upływa termin – powiedziała z rozgoryczeniem. – Myślałam, że ten temat będzie fajny i łatwy do napisania. Godzinka przez telefon, wysłać fotografa, żeby zrobił parę zdjęć, i gotowe. To tylko świąteczny felieton. – Zajrzała do lodówki i zlustrowała wzrokiem sernik karmelowy, który Riki trzymał na wieczór. – Coś ogólnie o Bożym Narodzeniu, z lokalną nutką.
‒ Uhm. – Riki zadzwonił kluczykami do samochodu. – To nie powinno być zbyt trudne, mamy tu Teksas i Meksyk... Co jeszcze potrzeba? – Uśmiechnął się znacząco.
Reba wywróciła oczami, pragnąc, żeby już sobie poszedł. Ta radość z wyczekiwania na jego wyjście nieco ją zasmuciła. Kiedyś jego obecność przyprawiała ją o fale ekscytacji, zupełnie jak po wypiciu zbyt wielu kieliszków wina. Lubiła jego przemądrzałe kowbojskie powiedzonka. Ciemna karnacja i hiszpański akcent czarowały ją i podniecały; był tak egzotyczny, że nie potrafiła mu się oprzeć.
Gdy pisała artykuł o imigrantach, oprowadzał ją po całym posterunku Straży Granicznej. Robiąc notatki, z trudem utrzymywała w ręku długopis, bo wibracje jego głosu jak dźwięk kamertonu przeszywały ją na wskroś i przenikały aż do palców.
Wycieczka po posterunku i wywiad zakończyły się tam, gdzie się rozpoczęły: przy wejściu.
‒ Jesteśmy tylko zwyczajnymi facetami wykonującymi swoją pracę – podsumował, otwierając jej drzwi wyjściowe.
Skinęła głową i przez krępująco długą chwilę stała tak, nie będąc w stanie przekonać swoich stóp, by wyszły poza zasięg jego magnetycznego, ciemnego spojrzenia.
‒ Gdybym potrzebowała jeszcze trochę informacji, czy można będzie się później skontaktować? – zapytała, a on natychmiast podyktował jej swój numer.
Kilka tygodni później leżała obok niego, naga, zastanawiając się, kim jest kobieta, która zawładnęła jej ciałem. Bo nie Rebą Adams. A przynajmniej nie Rebą Adams z Richmond w Wirginii. Ta dziewczyna nigdy nie przespałaby się z mężczyzną, znając go tak krótko. To skandaliczne! Lecz dziewczyna czuła się jak nowo narodzona i było to dokładnie to, czego chciała. Owinęła się więc wokół jego ciała i przyłożyła policzek do opalonej klatki piersiowej, mając pełną świadomość, że kiedy tylko zechce, może wstać i wyjść. Czuła wewnętrzną siłę, lekkość i satysfakcję. Ale nie chciała jeszcze wychodzić ani żeby on wyszedł. Nawet modliła się, by został. I zrobił to, a teraz ona czuła się jak wędrowny ptak przywiązany do skały na pustyni. Poruszyła nerwowo stopami, zaburczało jej w brzuchu.
‒ Do zobaczenia. – Riki pocałował ją w tył głowy.
Reba nie odwróciła się.
Drzwi otworzyły się i zamknęły; na gołych kostkach nóg poczuła chłodny powiew listopadowego wiatru. Gdy jego biało-zielona półciężarówka Straży Celnej i Granicznej Stanów Zjednoczonych przejechała pod frontowym oknem, wyciągnęła z lodówki ciasto. Żeby nic nie było widać, odkroiła po cienkim plasterku z każdego z trzech pozostałych kawałków, po czym oblizała użyty w tym celu nóż do smarowania.
Po południu Reba zaparkowała przed niemiecką piekarnią U Elsie przy Trawood Drive. Sklep był mniejszy, niż sobie wyobrażała. Nad wejściem wisiał wyrzeźbiony w drewnie napis: Bäckerei. W powietrzu unosił się zapach drożdżowych chlebów i lukru miodowego, i to pomimo wiejącego od Gór Franklina porywistego wiatru. Reba postawiła kołnierz kurtki. Jak na El Paso dzień był chłodny, tylko siedemnaście stopni.
Dzwonek nad drzwiami piekarni zadźwięczał i ze sklepu wyszła ciemnowłosa kobieta z małym synkiem. Chłopiec trzymał solonego precelka i próbował go jeść.
‒ Kiedy dostanę piernika? – pytał.
‒ Po obiedzie. – Matka wzięła go za drugą rękę.
‒ A co jest na obiad? – Chłopiec ugryzł zakręcony środek precla.
‒ Zupa, menudo. – Potrząsnęła głową. – Jeść, jeść, jeść. Tylko o tym myślisz.
Przeszła z chłopcem obok Reby. Doleciał od nich słodki zapach cynamonu i ziela angielskiego.
Reba weszła do środka z postanowieniem zdobycia wreszcie potrzebnych informacji. Wewnątrz gdzieś z góry płynęła jazzująca muzyka bigbandowa. W rogu nad filiżanką kawy i kawałkiem strucli siedział jakiś mężczyzna i czytał gazetę. Za szklaną ladą uwijała się szczupła, lecz mocnej budowy kobieta o srebrzystych blond włosach, zrzucając z tacy do koszyka świeże, chrupiące bułki.
‒ Jane! Dodałaś nasion słonecznika, a mówiłam, że ma być kminek! – krzyczał ktoś zza zasłony w drzwiach oddzielających kawiarnię od kuchni.
‒ Mamo, mam klientkę – odpowiedziała Jane, odgarniając za ucho siwiejące pasemko.
Reba poznała teksański nosowy głos z automatycznej sekretarki.
‒ Co podać? Tu jest ostatnia partia dzisiejszych Brötchen. Świeżutkie – podkreśliła, wskazując na koszyk.
‒ Dziękuję, ale... ja... nazywam się Reba Adams. – Przerwała, lecz Jane w najmniejszym stopniu nie okazała, że wie, o co chodzi. – Zostawiłam kilka wiadomości na waszej sekretarce.
‒ Zamówienie na ciasto?
‒ Nie. Piszę dla czasopisma „Sun City”. Chciałam przeprowadzić wywiad z Elsie Meriwether.
‒ Ach, przepraszam. Zwykle sprawdzam wiadomości w niedziele, ale w ten weekend nie miałam możliwości. – Odwróciła się w stronę kuchni. – Mamo, ktoś do ciebie. – Postukała w klawisze kasy w rytm jazzu na trąbkach i zawołała ponownie: ‒ Mamo!
Zadzwoniły rondle.
‒ Wyrabiam ciasto!
Jane uniosła ramiona przepraszająco.
‒ Zaraz wrócę. – Rozchyliła zasłonę, ukazując stalowe wyposażenie kuchni i szeroki, dębowy stół piekarski.
Reba zlustrowała wzrokiem złociste bochenki leżące w koszykach na sklepowym regale: Roggenbrot (lekki żytni), Bauernbrot (farmerski), Doppelback (pszenno-żytni), Simonsbrot (pełnoziarnisty), szwarcwaldzki, żytni z cebulą, precle, bułki z makiem, no i Brötchen (bułki pszenne). Za szkłem lady sklepowej zobaczyła równe rzędy podpisanych słodkości: placek marcepanowy, makaroniki, trzy różne rodzaje ciasta: orzechowe, sernik z wiśniami i maślane z cynamonem, batony migdałowo-miodowe, strudel, strucla, ciasto pigwowe, duńskie z serem śmietanowym i Lebkuchen (pierniczki). Do kasy przymocowana była kartka z napisem: „Ciasta świąteczne na zamówienie”.
Rebie zaburczało w brzuchu. Odwróciła się od lady i skupiła uwagę na stojącej obok kasy doniczce z wysmukłym krzaczkiem kopru. Nie wolno, nie wolno – powtarzała sobie w duchu, a potem wygrzebała z torebki rulonik owocowych pastylek Tums i wzięła jedną do ust. Smakowała jak cukierek i dawała podobne zadowolenie.
Znów zadźwięczał jakiś rondel i podniesiony głos rzucił coś po niemiecku. Jane wróciła ubrudzona mąką na fartuchu i przedramionach.
‒ Właśnie kończy robić placki. Proszę poczekać. Może napije się pani kawy?
Reba pokręciła głową.
‒ Nie, dziękuję. Usiądę tylko.
Jane wskazała na stoliki, zauważyła mąkę na rękach i strzepnęła ją. Reba usiadła, wyjęła notes i dyktafon. Chciała mieć pewność, że teraz już zdobędzie wypowiedzi nadające się do artykułu i uniknie kolejnego przyjazdu. Jane przetarła szybę lady czymś o zapachu lawendy, a potem zabrała się do stolików kawiarnianych.
Na ścianie obok Reby wisiała czarno-biała fotografia w ramce. W pierwszej chwili pomyślała, że to Jane stojąca obok starszej kobiety, może Elsie. Lecz ubranie całkiem się nie zgadzało. Młoda kobieta miała na sobie długą pelerynę narzuconą na białą sukienkę i włosy upięte w kok. Starsza była ubrana w tradycyjną dirndl, wyszywaną w kwiaty przypominające stokrotki. Złączone dłonie trzymała przed sobą i patrzyła nieśmiało, podczas gdy młodsza wyprostowała się dumnie do obiektywu i uśmiechnęła szeroko, jednak jakby trochę zirytowana na robiącego zdjęcie.
‒ To moja oma i mama, Boże Narodzenie tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku – objaśniła Jane.
Reba pokazała głową w stronę fotografii.
‒ Widzę rodzinne podobieństwo.
‒ To w Garmisch przed zakończeniem wojny. Mama nigdy dużo nie mówiła o swoim dzieciństwie. Kilka lat później wyszła za tatę, jak tylko uchylono przepis zabraniający fraternizacji żołnierzy. Ojciec stacjonował tam przez osiemnaście miesięcy z wojskowym korpusem medycznym.
‒ Brzmi jak piękna historia – zauważyła Reba. – Dwoje ludzi z zupełnie różnych światów spotyka się w takich okolicznościach.
Jane machnęła w powietrzu szmatką.
‒ Czy nie jest tak zawsze?
‒ Z czym?
‒ Z miłością. – Wzruszyła ramionami. – Po prostu w nas uderza: BUM! – Spryskała stolik lawendą i wytarła do czysta.
Miłość była ostatnią rzeczą, o której Reba chciała rozmawiać, zwłaszcza z nieznajomą.
‒ A więc pani tata jest Amerykaninem, a mama Niemką? – Nagryzmoliła w notesie spiralkę, mając nadzieję, że Jane będzie tylko odpowiadała na jej pytania, a nie zadawała je sama.
‒ Tak. Tata urodził się i wychował w Teksasie. – Gdy Jane wspomniała o ojcu, jej oczy pojaśniały. – Po wojnie złożył podanie o ulokowanie go w Fort Sam w Houston, lecz armia przydzieliła go do Fort Bliss. – Zaśmiała się. – Ale tata zawsze mówił: „Lepiej gdziekolwiek w Teksasie niż w Luizjanie, na Florydzie czy na przeklętej północy, na litość boską”. – Pokręciła głową i podniosła wzrok. – Ale pani nie ma rodziny w Nowym Jorku, Massachusetts czy coś w tym guście, prawda? Dziś nie sposób poznać po akcencie. Proszę mi wybaczyć. Miałam ostre starcie z pewnym producentem pizzy Jersey. Pozostało mi złe wspomnienie.
‒ Nie ma sprawy – rzekła Reba.
Miała dalekiego kuzyna, który poszedł na Uniwersytet Syracuse i skończyło się na tym, że na zawsze został w stanie Nowy Jork. Jej rodzina nie wyobrażała sobie, jak można znieść takie srogie zimy, i uważała, że tamtejsze chłody udzielają się również ludziom. Reba była na północnym wschodzie tylko kilka razy i to zawsze w lecie. Miała słabość do ciepłych regionów, gdzie ludzie byli zawsze opaleni, uśmiechnięci i szczęśliwi.
‒ Pochodzę z południa, z Wirginii. Z okolic Richmond – dodała.
‒ I co tutaj robi dziewczyna z Wirginii?
‒ Urok Dzikiego Zachodu. – Wzruszyła ramionami. – Przyjechałam pisać do czasopisma „Sun City”.
‒ O kurczę. Ściągają z tak daleka? – Jane trzepnęła ścierką o własny bark.
‒ Niezupełnie. Pomyślałam, że zacznę tutaj, a ostatecznie pojadę do Kalifornii. Do L.A., Santa Barbara, San Francisco. – Z tym marzeniem Reba wciąż wiązała swe największe nadzieje. Poprawiła się na krześle. – Minęły dwa lata, a ja ciągle jestem tutaj. – Odchrząknęła. Cały czas mówi sama, a potrzebuje, żeby to Jane mówiła.
‒ Rozumiem, kochana. – Jane usiadła przy stoliku, stawiając lawendowy sprej na podłodze. – To graniczne miasto, z pewnością dobre miejsce przejściowe, ale niektórzy nigdy nie idą dalej. Zatrzymują się między tym, gdzie byli, a tym, gdzie zmierzali. A kiedy minie kilka lat, nikt już i tak nie pamięta, dokąd początkowo zdążał. No i zostają tutaj.
‒ Ciekawie ujęte. – Reba postukała długopisem. – A pani mieszka tu już przez jakiś czas, prawda?
‒ Przez całe życie. Urodziłam się w szpitalu Beaumont w Fort Bliss.
‒ Więc dokąd pani zmierza, skoro już jest pani w domu?
Jane uśmiechnęła się.
‒ To, że się w jakimś miejscu urodziło, nie czyni z niego domu. Czasami patrzę na przejeżdżające pociągi i też chciałabym wskoczyć. Widzę samoloty przecinające błękit nieba i chciałabym być tam w środku. Mama zawsze mówiła, że śnię na jawie, gapię się w gwiazdy i marzę o włóczędze. Cokolwiek to jest, dałby Bóg, żeby tego nie było. Marzenie nie przynosi mi nic dobrego.