Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Rok wydania: 2022
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Córka Robrojka
O zachodzie, gorejąc w słońcu jak pomarańcza, nadjechał tramwaj numer 9 – egzemplarz niemłody, lecz mocno wymalowany – i znieruchomiał ze zgrzytem na przystanku przy alei Wielkopolskiej. Wysiadła jedna tylko osoba: niewysoka, krągła dziewuszka w szortach i podkoszulku. Jej ramiona obciążał spory plecak, lecz mimo to poruszała się sprężyście i żwawo. Ledwie zeskoczyła ze stopni, już dopadło ją słońce: zalśniło w jej jasnej grzywce jak w kawałku srebra i dwoma długimi błyskami odbiło się w czarnych kółeczkach okularów.
Wieczór był pogodny, lecz nie upalny. Wiał mocny wiatr. Poznańska dzielnica Sołacz wyglądała o tej porze dnia jak dekoracja do filmowej baśni – a to dzięki szpalerowi olbrzymich kasztanów, które wytyczały kilometrową przynajmniej promenadę. Potężne korony splatały się ze sobą, tworząc szczelne sklepienie tego szumiącego tunelu, u wylotu którego płonął zachód. Po obu stronach fantastycznego dwuszeregu biegły wąskie jezdnie, a za chodnikami zieleń skrywała stare wille, cofnięte w głąb ogrodów. Zza płotów, siatek i parkanów kipiały fontanny róż w pełni kwitnienia, na grządkach tańczyły floksy, aksamitki i liliowce. Wysokie kępy ostróżek, podobne do eksplozji błękitu o wszelkich możliwych odcieniach, skłaniały się zgodnie z podmuchami wiatru, a zwisające z okien i balkonów surfinie – ostatni krzyk mody – powiewały różowymi i fioletowymi festonami kwiatów.
Tramwaj stęknął jak stary hipochondryk i ruszył z charakterystycznym, narastającym wyciem, unosząc w dal kuszący wizerunek szamponu przeciwłupieżowego, skąpanego w oceanie pienistych banieczek. Tymczasem dziewczyna z plecakiem przebiegła bez namysłu podwójne torowisko pomiędzy promenadą a jezdnią. Ponieważ żwawe istoty z plecakami z zasady nie oglądają się trwożliwie na boki – momentalnie nastąpiła kolizja, dobrze, że nie z tramwajem. Dziewczę wpadło zaledwie na zdezelowany wózek spacerowy w kolorze musztardy. W pojeździe tym rozpierał się półtoraroczny jegomość o marsowej minie, policzkach jak jabłuszka i przyjemnej nadwadze; podróżował on przez światłocienie alei, popychany ofiarnie przez rudowłosą, rozgadaną matkę.
Wózek zachwiał się gwałtownie, lecz nie przewrócił. Dziewczyna z plecakiem – stwierdziwszy ten stan rzeczy jednym spojrzeniem – uniosła dłoń w pojednawczym geście i pognała dalej, na ukos przez jezdnię. Przystanęła dopiero przed furtką z błyszczącym numerkiem, osadzoną w kamiennym murze, i tu zapatrzyła się w gęstwinę pnącej róży, która oplatała arkadę furtki. Róże miały niespotykany kolor mocnej herbaty, kwitły obficie i słodko pachniały. Dziewczyna była tak zainteresowana, że aż zdjęła okulary słoneczne i na czas dłuższy oddała się kontemplacji tego cudu natury. Wreszcie chwyciła za górną krawędź wysokich drzwiczek, wspięła się na palce i ciekawie zajrzała w głąb ogrodu.
Ruchy jej były pełne energii i wdzięku zarazem, ale też wydawały się przepełnione świadomością celu – dzięki temu zapewne wywierała od razu tak mocne wrażenie. To nie była osoba niemrawa, banalna ani też nudna. Potwierdzałaby to i fryzura: dwa bardzo jasne warkocze splotła panienka tradycyjnie za uszami, natomiast trzeci, nieco tylko dłuższy od grzywki, okręcony czerwonym sznurowadłem, dyndał tuż przed jej lewym okiem. Co do oczu – były jasnobłękitne, szeroko rozstawione pod jasnymi brwiami, a patrzały spomiędzy rzęs – też jasnych – mocno i trzeźwo.
W głębi ogrodu kryła się spora willa o stromym dachu i wysokim kominie. Spod tego dachu, jak spod ronda nowego kapelusza, dom podejrzliwie przyglądał się gościowi, wlepiając w niego katarakty okien. Nienowa (bo zbudowana na początku wieku) willa była świeżo wyremontowana: pokrywał ją jasny tynk, a otaczały dwa symetryczne tarasy z marmuru i szerokie, gładkie stopnie ułożone w półkola. Wymieniono też wszystkie jej okna: były lśniąco białe, przysłonięte aluminiowymi żaluzjami, idealne jak z katalogu budowlanego. Stary ogród za to wypełniały rośliny pamiętające czasy znacznie dawniejsze: rozłożyste drzewa owocowe za domem, wsparte o ciemne piony topoli, i ogromne, przez lata bujnie rozrośnięte krzewy róż, pnących się po murach, płotach i podporach, po drabinkach, altankach i kratkach.
I w dodatku wszystko to było wzorowo wypielęgnowane!
No, proszę – mruknęła z uznaniem dziewczyna o trzech warkoczach.
2
– No, proszę. – Rudowłosa matka obejrzała się za żywiołową istotą z plecakiem. – Ciekawam, do czego tak się spieszyła, że omal nie rozdeptała dzieciaka. Stoi teraz jak wmurowana i się gapi. Popatrz no, Józinku, zwróć no uwagę na tę dzisiejszą młodzież.
Ale Józinek – ryży zabijaka o zamglonych oczach i zawziętych usteczkach jak maliny – nawet nie spojrzał za wskazanym mu egzemplarzem dzisiejszej młodzieży. Był bardzo zajęty: wychylając się w bok, usiłował złapać czerwony płatek róży, przyklejony do kółka i ukazujący się rytmicznie w polu widzenia.
– Nie chybocz się – zwróciła mu uwagę matka. – Przez calutką drogę nic tylko byś się chybotał i chybotał. A wózek nasz służył jeszcze ciotce Patrycji, jak była w twoim wieku, że już nie wspomnę o kolejnym użytkowniku, Ignacym Grzegorzu. Oj, stracisz ty kiedyś równowagę i rymniesz na dziób! O, popatrz, jak zabrudziłeś rączkę. Wybaczam ci tylko dlatego, że każdy może zgłupieć od tego nagłego wybuchu lata. A już myślałam, że zima stulecia przeciągnie się z czerwca na lipiec. Ciekawe, czemu tak się nagle odmieniło. To jest niepokojące. Ciesz się latem, Józinku, ciesz, gdyż bynajmniej nie wiadomo, jak długo jeszcze przyroda będzie funkcjonować normalnie. Nie chcę roztaczać przed twymi młodymi oczami katastroficznych wizji, lecz powinieneś może wiedzieć przynajmniej tyle, że istnieje teoria, w myśl której pokolenie twych wnuków znać będzie drzewa jedynie z obrazków. Nazwiesz mnie pesymistką? – lecz żyjemy w świecie dość znacznie zapaskudzonym, a atmosfera z roku na rok się pogarsza, co – nie uwierzysz – ma wiele wspólnego z lodówkami oraz banalnym dezodorantem.
Ha! Nie wiem, dlaczego ja do ciebie tyle mówię, skoro ty i tak nic nie rozumiesz. Ale z drugiej strony – kto cię tam wie. Gabriela bez przerwy gadała z Ignacym Grzegorzem, dosłownie od chwili jego narodzin, i zawsze twierdziła, że on rozumie każde słowo. Trzeba przyznać, że jej metoda przyniosła efekty, i to spektakularne. A my nie pozwolimy kuzynowi się prześcignąć, prawda, dziecino? Ejże, dlaczego się uśmiechasz z bolesnym powątpiewaniem? W tej chwili dzieląca was różnica jedenastu miesięcy gra bez wątpienia na twoją niekorzyść i może ci się nawet wydawać przepaścią nie do przeskoczenia. Jednakże – uwierz mi – za kilkanaście lat to będzie fraszka. A! – widzę ostry błysk w twym oku. To głód wiedzy. Interesuje cię zapewne, co to jest fraszka? Już mówię. Jest to krótki, Józinku, wierszyk, najczęściej żartobliwy, oparty na anegdocie lub dowcipnym koncepcie. Kiedy dorośniesz, mój synu, dowiesz się zapewne w szkole (o ile szkoła, jako instytucja, oprze się powszechnej entropii), że termin „fraszka” wprowadził do polszczyzny Jan Kochanowski, zaczerpnąwszy go z języka włoskiego. Z pewnością pokochasz Jana Kochanowskiego, gdyż jest on ulubionym poetą twego dziadka Ignacego, ten zaś ma niebywałą moc perswazji, jeśli idzie o ulubionych poetów, tudzież myślicieli. To samo zresztą dotyczy wielkich postaci historycznych, zwłaszcza ze świata antyku. No, ale cóż ja tak gadam i gadam i nie daję ci dojść do słowa. To chyba dlatego, że przeraża mnie ogrom wiedzy, którą będę musiała wtłoczyć do twej niewinnej głowiny. Nie mam pojęcia, jak ja to zrobię. A jak to zrobiła moja matka? Muszę się nad tym zastanowić. Lecz dość monologu. Baczność, Józinku. Teraz powiedz ładnie: kochana mamusia.
– Ko-ko-mam-ma – wykrztusił Józinek, wytrzeszczając oczka.
– Brawo. A: „doktor medycyny” – powiesz czy nie?
– Ne – zdecydował Józinek.
– No, to nie. Trudno. Nie wymagajmy za wiele. Choć może dobrze by było, żebyś opanował przynajmniej słowo „doktor”, zanim będziesz musiał się nauczyć słowa „habilitowany”. Teraz powiedz: kochany tatuś.
– Ko-ko-tiu-taś – rozpromienił się Józinek.
– Bravissimo. Staraj się poszerzyć swój wokabularzyk, biedaku. Ignacy Grzegorz w twoim wieku mawiał już regularnie „Seneka” i „Sulla” oraz „moja wielka baba”. W tym ostatnim zwrocie jego babcia dopatrywała się naturalnie peanów na swoją cześć, choć, zapewniam cię, wyrażał on coś zupełnie innego. Trzymaj się teraz, bo będzie krawężnik. Zjeżdżamy na jezdnię twej macierzystej ulicy Roosevelta. Już prawie jesteśmy w domciu. Co nie znaczy, oczywiście, że wolno ci wkładać łapsko w szprychy. Baczność, znów krawężnik. Moim zdaniem przebudowa skrzyżowania wpłynęła korzystnie na wysokość krawężników. Most Teatralny też przebudowali bardzo ładnie. Zabawnie jest pomyśleć, że – o ile nie będzie wojny lub trzęsienia ziemi – te oto piękne, stylizowane latarnie żeliwne oglądać będzie jeszcze twoje potomstwo. Myśl ta sprawia, że czuję się seniorką starego rodu oraz osobą dostojną. Miłe uczucie. No, dojechaliśmy. Oho! Ignacy Grzegorz tradycyjnie tkwi w oknie, ślina po brodzie mu ciecze. Nie, nie, mój mały, teraz nie pora na odwiedziny, nie wyrywaj się. Pomachaj kuzynowi rączką, niech nie myśli, żeś gbur. Taaa. Ładnie. Pa-pa, pa-pa. No. A teraz – do domciu, do naszej sutereny. Czy ja ci kiedykolwiek wyjaśniałam, co to suterena? Nie? To aż nie do wiary. Jeśli nie powiem ci od razu, zapomnę i nadal nie będziesz wiedział, gdzie mieszkasz. Oj, poczekaj no chwilę – jasny gwint, przecież ja nie wzięłam torebki i znów nie mam klucza od bramy i będę musiała użyć domofonu, czego twój ojciec bardzo nie lubi, gdy pracuje lub drzemie, a zwłaszcza, gdy jedno i drugie. Twój rodzic twierdzi, że utwór FürElise Ludwika van Beethovena, wygrywany na elektronicznym piszczku, jest bluźnierczą ohydą. Co do mnie – uważam, że te diabelskie domofony zakłada się teraz tak powszechnie ku utrapieniu kobiet myślących (a więc roztargnionych). Że już nawet nie wspomnę o tym, jak dramatycznie wpływa to na podstawowe więzi międzyludzkie… O, jest klucz! – w kieszeni. Uffff. Górą nasi, Józinku. Idziemy na kolację.
3
Trzeba było trzy razy nacisnąć guzik domofonu (błyszczał na tabliczce z boku kamiennego słupka, w którym osadzona była furtka), zanim w panoramicznym oknie parteru pojawiła się jakaś postać. Ktoś wysoki zamajaczył przez chwilę za szybą – nieproporcjonalnie chudy i dziwaczny, odziany w jakieś luźne, orientalne szaty, z których na cienkiej szyi wyrastała wielka, rozczochrana głowa.
Dziewczyna z plecakiem stała spokojnie w słońcu, mrużąc oczy i spoglądając na dom.
– Co tam? – huknęło nagle w głębi słupka.
– Moje nazwisko: Rojek. – Dziewczyna zbliżyła twarz do mikrofonu. Głos miała niski i mocny, ton nawet nieco rozkazujący. – Czy mój tata…
Terkot bzyczka przerwał jej w pół słowa. Pchnęła furtkę i przez tunel słodkiego zapachu poszła ścieżką z płaskich kamieni, na które z obu boków sypały się ogniste płatki róż. Furtka sama się za nią zatrzasnęła, zamek wydał cichy metaliczny szczęk. Słońce paliło.
W oknie na parterze nie było już tej dziwacznej postaci. Żaluzja właśnie zjechała w dół. Za to u szczytu schodów stał, jak Sobieski na cokole, brzuchaty czterdziestolatek z czarnym wąsem. Ubrany w fioletowo-zielone bermudy, wsparty pod boki, minę miał władczą i zniecierpliwioną.
– Pan Majchrzak? – spytała dziewczyna, stając na najwyższym stopniu marmurowych schodów.
– Ta… – odparł cierpko. – A ty – Arabella, co? Matko, co za imię. – Jego lśniące czarne oczka miały wyraz krytyczny, gdy tak obrzucał gościa spojrzeniem od czubka głowy, poprzez opalone na różowo ramiona i pulchne nogi – nieco bledsze, lecz też nieźle przypieczone. – Twój tata mówił, że będziesz jutro. Ma tam jeszcze szereg spraw do dopracowania. – Podrapał się po brzuchu. Duży biały kot z czarną mordką i czarną łatką wokół oka przewinął się cicho wokół jego łydki i spojrzał przeciągle, z niechęcią, turkusowymi ślepiami. W głębi domu, w mroku hallu wyłożonego lśniącymi płytkami, widniała wielka klatka, w której furkotały jakieś ptaki. Nagle włączyła się z daleka pozytywka i wygrywała, jakby uderzeniami szklanych kropel, powolną melodyjkę – tak powolną, że trudno ją było rozpoznać, choć wydawała się od wieków znajoma.
– Mówić do ciebie: Arabella? – upewnił się z niesmakiem pan Majchrzak.
– A, lepiej nie – odparła żywo dziewczyna.
– To jak? Jak się w ogóle do ciebie zwracać?
– Wszyscy mówią Bella. A tata – jeszcze inaczej.
– No, Bella to bym nie powiedział, że pasuje – uznał dowcipny pan Majchrzak. – A tata jak mówi?
Dziewczyna zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.
– Zdrobniale – wyjaśniła krótko.
– Zdrobniale! – przedrzeźniał ją pan Majchrzak. Nie usunął się z przejścia, choć dziewczyna postąpiła o krok dalej, gdy zapytał o jej imię, tak jakby się spodziewała, że teraz ma prawo już wejść na pokoje. – Tam, o, tam mieszkacie! – tknął palcem w lewo. – Tam, z boku, za tymi świerkami. Tata jest w domu. Idź do niego. – Odepchnął nogą kota i spokojnie zamknął dziewczynie drzwi przed nosem.
Niespodziewanie coś otarło się o łydkę Belli. Jeszcze jeden kot – tym razem szary, pręgowany dachowiec – przemknął bokiem, ze spuszczonym łebkiem. Wskoczył lekko na zewnętrzny parapet panoramicznego okna parteru. Tam ułożył się we wdzięcznej pozie i zamknął oczy.
Bella zeszła po marmurowych stopniach i już miała ruszyć ku świerkom, gdy poczuła na plecach, wyraźne jak ciepłe dotknięcie, czyjeś intensywne spojrzenie.
Odwróciła się – i napotkała wzrok kota.
Dziwne.
Ale zaraz, chwileczkę! – listewki żaluzji poruszyły się, jakby ktoś, kto zerkał spomiędzy nich, przestraszył się nagle i cofnął rękę.
Bella obejrzała się raz jeszcze, zawahała, po czym energicznie ruszyła przed siebie.
4
W tym pięknym starym ogrodzie róże panoszyły się dosłownie wszędzie – doskonale utrzymane, przycięte i okopane. Ścianę potężnych świerków poprzedzała półkolista bramka, po której pięła się obfita odmiana o romantycznym pokroju – całe kiście płaskich, różowych kwiatów o wiotkich łodyżkach. Po prawej, na starym murze z kamienia, dzielącym posesję od alei, pięła się pachnąca mocno, ciemnoczerwona Fantazja, a na wprost, za świerkami, wielki krzew bladoróżowej New Dawn rozpościerał się na bocznej ścianie szarego budyneczku.
Ten budyneczek stał w kącie ogrodu, tuż przy murze, dłuższym bokiem zwrócony do alei Wielkopolskiej. Była to chyba szopka na narzędzia, czy może większa altana, ukryta w nieuczęszczanym punkcie ogrodu? Nie! Z okna budyneczku dobiegało znajome pogwizdywanie i dziarski stukot młotka.
Czyli – tata w akcji.
Ojej. A więc to tu? To w tej koślawej budce mają odtąd mieszkać? Co za rozczarowanie.
Wewnątrz, rozdzielone maleńkim korytarzykiem, były dwie klitki – każda o powierzchni nieco większej niż przedział kolejowy. Nawet wymalowanie ścian śnieżnobiałą emulsją nie dodało wnętrzu przestrzeni. Człowiek ledwo mógł się obrócić w tej ciasnocie.
Pracuś stał na taborecie w pokoiku po prawej i przybijał listwę pod niskim sufitem. Ubrany był w swoje odwieczne portki robocze i koszulkę bez rękawów.
– Cześć, tata! – zawołała Bella, a on odwrócił się ku niej całym ciałem, tak że stołek pojechał mu spod stóp. Zeskoczył i zaraz już był przy córce, by ją klepać po ramieniu swoją wielką, twardą łapą i głośno cmokać w oba policzki. Łaskotał szorstkimi wąsami, pachniał terpentyną i lakierem do podłóg.
– Bisiu! – wykrzykiwał. – Jesteś! Chyba mi schudłaś, co? Przyznaj się!
Bella nie lubiła tego akurat sposobu podtrzymywania na duchu. Wiedziała dobrze, że ma skłonności do tycia i że musi z tym walczyć. To dlatego właśnie zapisała się na karate (niewiele to zresztą pomogło na tuszę, za to sporo – na pewność siebie).
– A skąd, tato, utyłam dalsze półtora kilo. Babcia mnie tuczyła jak gęś – powiedziała.
Tata odsunął ją, obejrzał z uwagą.
– Ale co ty opowiadasz, dziecinko! – zaprotestował, urażony. – Wyglądasz super. I chyba nawet urosłaś!
– Przez dwa tygodnie?
– No, tak! Ho, ho, jeszcze trochę, a będziesz wyższa ode mnie!
Tak jakby to miała być wielka sztuka, doprawdy. Mierzył metr sześćdziesiąt.
Stał pośrodku pokoiku, niemal go wypełniając swoją barczystą, kwadratową postacią. Ręce założył na piersiach, dużą głowę pochylił naprzód i uśmiechał się poczciwie. Słońce obrysowało go morelową kreską i prześwietliło mu uszy na różowo. Wyglądał miło, ciepło i przytulnie. I odrobinę niepewnie.
– Witaj w nowym domu – rzekł wreszcie pytająco.
– Hm, hm – mruknęła Bella, tocząc wzrokiem wokół. Trzeba przyznać, że wyremontował wszystko na cacy – wnętrze budki wprost lśniło, a w powietrzu unosił się ostry zapach emalii, którą pociągnięto wszystkie listwy i drzwi. Korytarz pełen był jeszcze kartonów z książkami i rondlami, ale w drugim pokoiku czekało już na Bellę jej sosnowe łóżko, z ulubioną pościelą w różyczki. Tak. Co tu dużo gadać. Jednak dom był po prostu zawsze tam, gdzie był tata.
Zadowolony nawet z tak oszczędnie wyrażonej pochwały, podszedł znów do niej, by zdjąć jej wreszcie plecak. Pochylał się troskliwie, jakby tylko czekał, by móc pospieszyć z pomocą. Cały on. Jego wieczna postawa. Ach, troskliwy, troskliwy. Już zapomniała przez te dwa tygodnie, jaki on potrafi być troskliwy. I wcale jej tego nie brakowało.
– Ale się napracowałeś! – pochwaliła tatę, zdejmując szybko plecak („Sama, sama!”) i okręcając się wokół osi, by uniknąć kolejnego klepnięcia w ramię. – To musiała być ohydna rudera, sądząc po tym, jak wygląda z wierzchu.
– Fakt. No, ale to był warunek Majchrzaka: remont kapitalny od podstaw.
– Wiesz, tato… prawdę mówiąc, przez chwilę myślałam, że mieszkamy w tej pięknej willi…
– Nie, Bisiu. Mieszkamy w domku ogrodnika.
– Biedny to musiał być człowiek.
– Tak jak my – mruknął ojciec, nasępiając brwi. – No, jazda, obmyj się troszkę po podróży i chodź do kuchni…
– Ooo! A więc mamy i kuchnię?
– …zjesz coś, odpoczniesz. A od rana zaczniemy się urządzać. Zrobiłbym więcej, ale myślałem, że przyjedziesz jutro.
– Urwałam się babci trochę wcześniej. A co, nie jesteś zadowolony?
Tata spoważniał.
– Nawet nie wiesz… – zaczął i urwał. Zamrugał szybko, po czym chrząknął, co zabrzmiało jak wystrzał z armaty. – Dobrze, że przyjechałaś – powiedział po chwili. – Nawet nie wiesz, to jest… no! Życie bez ciebie byłoby…
Otóż właśnie! – czego Bella nie lubiła, to wkraczania na grząskie obszary sentymentów. Odsłanianie uczuć, wszelkie wzruszenia i czułości – to było zawsze kłopotliwe, bo przypominało słabość. I w dodatku – wymagało koniecznie odpowiedzi, najlepiej – głębokiej.
A Bella zdecydowanie wolała szybki marsz naprzód niż posępne drążenie w głąb.
Żartobliwie szturchnęła tatę w żołądek i wywinęła się spod jego ręki.
– Idę się myć – oznajmiła.
Łazienka nie była większa od szafy z zasuwanymi drzwiami. Umywalka, jeszcze nie zamontowana, stała pod ścianą, woda bieżąca była tylko w kabinie z natryskiem, więc Bella wlazła do brodzika.
Odświeżona, z wilgotną grzywką i warkoczami upiętymi na czubku głowy, przywdziała ojcowski szlafrok z froty i przeszła do kuchni (wystarczyło zrobić trzy kroki). W malutkim pomieszczeniu, białym jak jajko, mieściły się akurat dwa taborety, stolik i wisząca szafka.
– Więc ja myślę, że to była jednak szopa na narzędzia – zawyrokowała, siadając przy stole. – Żaden ogrodnik nie chciałby tu mieszkać. Ale ciasno. Już też nie miałeś co wybrać.
– Ano, nie miałem. Wziąłem co łaska – mruknął tata, krając szczypiorek. Siedział tyłem do okna, przez które widać było mur z różami. Biegnące nisko promienie słońca ozłacały od tyłu jego masywną głowę na mocnej szyi i pierwsze pasma siwizny na skroniach.
– Za to ogród jest super – pocieszyła go Bella, której nagle zrobiło się żal ojca. W tym jego pochyleniu głowy, w tym ściągnięciu brwi, było coś, co chwytało za serce. – Jeszcze nigdy nie widziałam tylu róż w jednym miejscu. Pamiętasz, oczywiście, że róże to moje ulubione kwiaty?
– Jeszcze by nie.
– I ładna jest ta dzielnica.
– To przecież Sołacz! – ożywił się ojciec. – Najładniejsza dzielnica w Poznaniu. Chociaż i moja Wilda jest piękna. Urodziłem się na Wildzie, wiesz? I tyle lat tam mieszkałem, i do Liceum Poligraficznego też na Wildzie chodziłem. Ale… Sołacz to była dzielnica na eleganckie spacery z pannami. Co ja tu się nasiedziałem, na tych alejach, pod księżycem… – rozmarzył się nagle.
– Z pannami? – chciała wiedzieć Bella.
– No, właściwie… z jedną panną – tu ojciec, ku zdziwieniu Belli, zawstydził się nagle, zaczerwienił po uszy. Przyjrzała mu się podejrzliwie, a on przechwycił jej spojrzenie. – Ale z twoją mamą też tu przychodziłem – dodał uspokajająco. – Tylko że potem.
– Po czym? – spytała szybko Bella.
– Co: po czym?
– No dobra, mniejsza z tym – mruknęła. – Mówiliśmy o Sołaczu.
– Tak o Sołaczu. No – Sołacz to jest Sołacz. I już. Więc co z tego, że mieszkamy w szopce na narzędzia. Cieszmy się, że mamy dach nad głową i to właściwie za darmo. Majchrzak ustalił, że w zamian za remont możemy tu mieszkać przez cały rok, nie płacąc grosza. To nas ratuje. Jesteśmy bez forsy.
– Przecież wiem – westchnęła Bella.
– Wszystkiego jeszcze nie wiesz. Nie mamy forsy wcale.
– Wcale?!
– Gotówki na trzy miesiące życia. I nic więcej. Wspólnik naciął mnie jeszcze gorzej, niż myślałem, Bisiu. To dlatego musiałem sprzedać nie tylko dom, ale i samochód. Żeby spłacić długi.
– No, ładnie! Dałeś się, jak zwykle, zrobić, tato!
– Przecież to był przyjaciel… – tu ojciec urwał i znów się oblał rumieńcem, aż po samo czoło, do nasady gęstej, sztywnej czupryny. Nie doszedł jeszcze trzydziestu pięciu lat, a już zaczął siwieć. Tylko gęste brwi miał po dawnemu rudawe, i te swoje wąsiska.
– Ja też się rumienię, kiedy mi wstyd za kogoś – stwierdziła Bella. – Ale raczej ze złości.
– Nie słuchasz, co mówię.
– Ciekawe, czy pod innymi względami też jestem do ciebie podobna.
– Masz być sobą, Bisiu. Nie chcę, żebyś była podobna do mnie.
– Będę sobą, możesz być pewny. Nie pozwolę nikomu tak się oszukać. Tato, przepraszam, że ci to powiem: to ty zawiniłeś. Dlaczego zawsze ufasz każdemu bez zastanowienia? Dlaczego nie walczysz o swoje? Dlaczego pozwoliłeś tak bezwstydnie się nabrać? Trzeba było od początku patrzeć mu na ręce.
Ojciec, który dotąd słuchał jej ze spuszczoną głową, teraz surowo spojrzał jasnymi, dobrymi oczami.
– Gdybym miał podejrzewać przyjaciół na zapas, wolałbym nie żyć – powiedział. – A teraz dość już tego. Zjedz kolację – spojrzał łagodniej. – No, jedz, jedz. Patrz, jakie ładne kanapki tata ci zrobił. Z kiełbaską, z pomidorem. Aha, wiesz co? Twoja nowa szkoła jest całkiem niedaleko. Dwa przystanki tramwajem albo miły spacerek. Świetne liceum. Imienia Żeromskiego.
– I co, bez niczego mnie przyjęli?
– A dlaczego mieliby nie przyjmować? Świadectwo ukończenia pierwszej klasy przedstawiłem. Wierzyć nie chcieli, że masz same piątki…
– I szóstkę z matmy!
– Tak, i szóstkę. Wyjaśniłem im wszystkie okoliczności…
– A co takiego im powiedziałeś?
– No, co mogłem powiedzieć. Prawdę. Że miałem w Łodzi firmę, ale już nie mam, bo splajtowałem. I że pracuję w Poznaniu, więc tu będziemy mieszkać.
– Tato, ale ja nie wiem jeszcze, co to za praca.
– No, u Majchrzaka przecież. W drukarni. Wiesz, że to jest mój starszy kolega jeszcze z liceum. Założył własny zakład – supernowoczesny, maszyny prosto z Niemiec. Bajka. Przyjął mnie od razu. Ale z dziwną miną.
– Dlaczego?
– No, wiesz… słyszał, że mi świetnie idzie z tą firmą.
– Aha. I co? Trudno było się przyznać, że nie tak znów świetnie?
Chwila ciszy.
– Honor bolał – rzekł ojciec niby to żartem, ale markotnie i spojrzał na córkę z przepraszającą miną. Chrząknął. Mocno splótł szerokie, duże dłonie.
Bellę opanowało współczucie, przemieszane dziwnie z gniewem.
– Wspólnika powinien boleć, a nie ciebie! – rzekła ostro. – Ześwinił się nieludzko. A ty go tak lubiłeś!
Ojciec milczał, wciąż patrząc w swoje splecione palce. Wreszcie przeniósł wzrok za okno. Wiatr huśtał tam czerwone główki róż.
Bella przyglądała się twarzy swego ojca – tej zdrowej, czerstwej twarzy, zbudowanej z mocnych płaszczyzn i energicznych linii. Bystre, siwe oczy taty kryły się pod lekko nawisłymi brwiami, podbródek był kwadratowy i uparty, a linijka ust, przesłoniętych wąsem, miała zwykle wyraz stanowczości i dobrego humoru. Dzisiaj Bella odnalazła na tej twarzy bezradność i smutek.
Miała męczące uczucie, że ojciec sprawia jej zawód. Byli sobie tak bliscy, że odbierała jego porażkę jako swoją, jego zakłopotanie powodowało jej wstyd, a jego brak radości powodował zupełny zamęt. Przecież zawsze był taki pogodny, silny i spokojny.
Zawstydziła się nagle i szybko położyła na ręce taty swoją dłoń – mniejszą, lecz też mocną i szeroką, z krótkimi, silnymi palcami o takich samych, śmiesznych jak u taty, paznokciach: kwadratowych, z białymi półksiężycami u nasady. Ten widok jakoś ją pokrzepił.
– Ale przecież sobie poradzimy – powiedziała.
Popatrzał na nią wreszcie, jego dalekie spojrzenie nabrało ostrości. Przykrył jej dłoń swoją ręką, uścisnął, aż zabolały ją palce.
– A czy ktoś tutaj miał wątpliwości? – spytał. Znajome zmarszczki ułożyły się bezpiecznie na swoich miejscach, w tym samym, co zawsze, budzącym zaufanie uśmiechu. – Poradzimy sobie jak zwykle. Ty i ja, Bisiu. Ty i ja. Pamiętaj: tata czuwa.
5
Poszli spać grubo po północy.
Najpierw długo jeszcze siedzieli w kuchni nad kolacją, a potem zebrało się im na gadanie. Tata opowiadał o swoich młodych latach w Poznaniu (skąpo, jak to on, ale Bella i tak wywnioskowała, że ta panna z ławeczki była zarazem jego szkolną koleżanką, że miała na imię Aniela, że jej oczy były czarne i że pociągał ją teatr). Kiedy skończył wspominać, chciał wiedzieć, jak było na wsi, u babci, więc Bella rozpoczęła swoją opowieść: babcia nie pozwalała jej pływać w rzece, bo obawiała się, że wnuczka z miejsca utonie, wcześnie kładła się spać, wyłączała telewizor przed każdym filmem, niebędącym kreskówką Disneya, na obiad wciąż były pyzy, kluski lub pierogi, i co dzień pyszne ciasto na podwieczorek, a gimnastyki uprawiać też nie było wolno, bo można sobie od tego oberwać wątrobę. Babcia nawet słyszeć nie chciała o tym, że Bella musi schudnąć. Ponadto można z nią było rozmawiać tylko o tym, co porabia jej ukochany zięć Robercik, a że Bella otrzymała od taty wyraźny zakaz ujawniania spraw przykrych, związanych tak czy inaczej z plajtą firmy poligraficznej, więc też nie bardzo wiedziała, co opowiadać. Rozmowa się nie kleiła i w końcu babcia uznała, że wnuczka się z nią nudzi. Z tego powodu zapraszała swoje przyjaciółki ze wsi i to było dopiero nudne. Towarzystwa zaś młodego raczej we wsi nie było, młodzieńcy pili piwo w sklepiku, a dziewczyny wiecznie się krzątały wokół gospodarstwa. W przerwach wszyscy oglądali telewizję. Słowem, wakacje pod gruszą wypadły raczej średnio, podsumowała Bella.
Tak im minęły, zapijane kolejnymi herbatkami, dwie godziny. Wreszcie przeszli do pokoiku z sosnowym łóżkiem, gdyż Bella miała pomysł, by ustawić je pod oknem, co miało jej ułatwić wpatrywanie się w nocny firmament przed zaśnięciem, a następnie – oglądanie wschodu słońca. Przesunęli więc to łóżko, przewrócili stołek, narobili mnóstwo hałasu, zaczęli się wzajemnie uciszać, wreszcie Bella rozpakowała plecak i wydobyła piżamę oraz najróżniejsze kosmetyczne utensylia, a także swoje lektury podróżne – i wtedy okazało się, że koniecznie trzeba przydźwigać z korytarza bieliźniarkę. Kiedy ją wreszcie przytaszczyli, wpychając bokiem przez drzwi, przekonali się, że w izdebce zmieści się już tylko jedno krzesełko i nic więcej. Wielkie przemeblowanie malutkiej chatki zajęło im dalsze dwie godziny. Bella, wykąpana po raz drugi, dopiero koło północy znalazła się w łóżku, ale nowe mieszkanie było już w całości urządzone, wygodnie i ze smakiem, wszystkie meble stały na najlepszych dla siebie miejscach, ulubione drobiazgi roztaczały domowy urok, a fotografia młodej na zawsze mamy – dziewczyny ze srebrzystym fletem przy ustach – zdobiła ścianę obok łóżka.
Może tata i był wzorowym pracusiem, ale ona, Bella, miała za to genialne pomysły na rozwiązanie prozaicznych problemów.
Wyciągnęła się rozkosznie w chłodnej pościeli, zgasiła lampkę i zamknęła oczy w przekonaniu, że zaraz uśnie. Nic z tego! – było zimno jak diabli. Cienkie ściany nie chroniły przed chłodem nocy. Od uchylonego okna wiało, od podłogi ciągnęło (trzeba by tu chyba położyć izolację i grubą wykładzinę?). Pod drzwiami błyszczała smużka światła, cała podłoga poskrzypywała w nieustającym dialogu z cichymi stąpnięciami taty, brzękały sztućce i talerzyki, myte (och, co za pedant!) i ustawiane na suszarce. Potem znów za cienkim przepierzeniem odezwał się prysznic: łoskot kropel w brodziku przypominał nagłą ulewę, szumiała woda w rurach. Wreszcie światło zgasło, ale za to do pokoiku Belli wtargnęła biała poświata ulicznych lamp i zrobiło się jakoś bardziej hałaśliwie. Zapach farby zaczął gryźć w nos, samochody przejeżdżały chyba wprost pod oknami, tramwaje zgrzytały nieco dalej, ale też głośno, a z dala dobiegał – ciężki i chrapliwy, jak oddech chorego – stłumiony hałas śródmieścia.
Bella kuliła się pod kołdrą, która wciąż nie chciała się rozgrzać, i odpędzała gorączkowe myśli.
Tu, w tym domku, tej nocy, zrozumiała, że nie będzie jej odtąd łatwo.
Chyba skończyła się w jej życiu epoka słodkiego bezpieczeństwa. Szkoda, że nikt jej nie zapytał, czy się na to zgadza.
Musiała porzucić miasto, gdzie mieszkała od zawsze, przerwać treningi karate, zostawić klasę, z którą już zdążyła się zżyć przez pierwszy rok nauki w liceum – i zaczynać wszystko od nowa, w obcym środowisku. Żal jej było koleżanek, żal nawet niektórych nauczycieli, a już najbardziej żałowała sprzedanego domu. Sami go z tatą remontowali i zrobili z niego cacko. A ogródek! Rosły w nim bzy i jaśminy, i tyle pięknych kwiatów, które Bella posadziła i wyhodowała własnoręcznie!
Był też w Łodzi cmentarz z grobem mamy, na który chodzili ze świeczkami, kwiatami i wieńcami z jedliny.
A teraz – koniec epoki. Ich życie zmieniło się, jak po wybuchu. Przez te dwa tygodnie na wsi szok, jakiego Bella doznała jeszcze tak niedawno, nieco osłabł i zatarł się w pamięci. Dopiero teraz zaczęła w pełni rozumieć sytuację.
Najbardziej w niej niepokojący był stan taty.
Ciekawe, dlaczego wybrał Poznań. Czy nie mógł znaleźć pracy w Łodzi? Może nie, w Łodzi jest naprawdę duże bezrobocie. No, ale czy musiał się godzić na warunki tego paskudnego Majchrzaka?
Dlaczego wybrał Poznań?
Myśl Belli jakoś sama zawróciła w stronę dawnej sympatii ojca, tej panny o czarnych oczach, co to lubiła teatr. Ciekawe, co się z nią teraz dzieje. Skoro była taty rówieśnicą, to pewnie wyszła za mąż, może ma dzieci? Ciekawe – pomyślała Bella i myśl ta ukłuła ją tak, że aż podskoczyła w łóżku – czy tata będzie chciał się z tą Anielą zobaczyć?
Dlaczego w Łodzi było jej wszystko jedno, dokąd tata idzie, z kim się spotyka i o której wraca, i jakie to panie do niego dzwonią? Dlaczego tu, w Poznaniu, nagle zaczęło to ją tak żywo obchodzić?
Może dlatego, że są tu tylko we dwoje, zupełnie sami. Cała rodzina – siostra taty, jej mąż i dzieci – została w Łodzi.
Ale przecież najprościej będzie o tym z tatą pogadać – pomyślała. To był najlepszy sposób na wszystko. I jeszcze nigdy nie zawiódł.
Tak się uspokoiwszy, Bella nagle zasnęła. Kiedy w ciszy nocnej wybuchł głośny, ochrypły i brzydki wrzask – poderwała się z sercem w gardle i z szumem w głowie. Przez chwilę jej się zdawało, że śpi w przedziale kolejowym, zaraz potem przypomniała sobie, gdzie jest i od razu się zlękła o tatę. Wypadła z pokoiku, po ciemku obijając się w nieznanym wnętrzu. Szarpnęła wreszcie drzwi sąsiedniego pokoju – i ujrzała ojca, który, odziany już w piżamę, słabo oświetlony małą nocną lampką, wychylał się za okno.
– Co się dzieje, tato?
– Nie wiem – odparł, wychylając się jeszcze bardziej. – Ktoś wrzeszczał.
– Myślałam, że to ty.
– No, dzięki. Nie, to nie ja. Moim zdaniem to stamtąd wrzeszczało.
Bella też wyjrzała. U Majchrzaka oświetlone były okna całego parteru. Widok częściowo przesłaniały świerki, ale i tak było oczywiste, że w willi trwa zamieszanie. Ktoś trzasnął głośno drzwiami, zajazgotał kobiecy głos, a potem znów rozległ się ten wrzask, brzydki i ochrypły. Coś upadło. Dał się słyszeć brzęk tłuczonego szkła i wymysły pana Majchrzaka. Jego tubalny baryton niósł się wyraziście poprzez ciszę nocy. Najlepiej słychać było słowo „gówniarz”.
– Ach, to tylko rodzinna awantura – mruknął ojciec. – Takie czasy, nerwy wszystkim puszczają. Chodźmy spać.
– Raczej nie pośpimy. Oni wciąż się kłócą.
– E, przejdzie im. Zaraz się zmęczą.
– Która to godzina?
– Wpół do pierwszej, Bisiu. Idź spać.
– To może trwać do rana – zrzędziła Bella.
Owinęła się kocem taty i wychyliła poza parapet. Za kosmatą łapą świerkowej gałęzi widniało słabo oświetlone okno w bocznej ścianie willi. Brzuchata sylwetka Majchrzaka ciemniała na pierwszym planie. W głębi, w niebieskawym półmroku, na tle migającego ekranu, stała owa tajemnicza, wysoka postać.
– Tato, a kto właściwie mieszka z Majchrzakiem?
– No, jego rodzina. Żona i syn.
– To pewnie ten syn tak wrzeszczał?
– Na to wygląda. Coś mi Majchrzak mówił, że ma z nim problemy.
– A jaki on jest? Ten syn.
– No, jak to młody. Taki jakiś… wyciągnięty. Ponury. Zresztą – właściwie to ja nie wiem, bo on ciągle siedzi w domu, a ja… no, ja tam… nie bywam.
– Ach! Nie bywasz!…
– Dość mam Majchrzaka w pracy. Potem człowiek chciałby odpocząć – powiedział tata tonem obronnym.
W willi niespodziewanie zapanowała śmiertelna cisza.
– No – rzekł ojciec. – Mówiłem. Już po wszystkim. Zamykaj okno, bo wszystko wyziębisz. Idź spać. – Klepnął ją w łopatkę, po swojemu, i kazał biec do łóżka. – Dobranoc, ale już!
Bella poszła do siebie i położyła się pod zimną kołdrą. Była przekonana, że teraz to już na pewno nie zmruży oczu. Ale one same się jej zmrużyły, nawet nie wiedziała kiedy i jak. Zapadła w zdrowy sen, jak w czarną otchłań.
– No i znów nam się udał poranek, Józinku. Chociaż słyszałam prognozę, wiesz? Mówiono, że weekend upłynie pod znakiem opadów i ochłodzenia. Od razu człowiek się zastanawia, jaki to mianowicie jest ten znak opadów i ochłodzenia. Swoją drogą, nie mogę pojąć, dlaczego ci ludzie w telewizorze przemawiają zawsze tak pompatycznie, ozdobnie i zawile, czy nie można by na przykład powiedzieć po prostu: będzie deszcz i zimno? Siedź teraz grzecznie, to ci zrobię fryzurę pod górę. O, tak. Teraz jesteś przystojniacha. Zupełny punk. Szkoda tylko, że się nie urodziłeś brunetem, jak twój ojciec, śpiący, notabene, zbyt twardo, jak na tę późną godzinę. Albo szatynem, jak twój kuzyn Ignacy Grzegorz. Ale co robić. Jaki kolor włosów nam dano, taki musimy nosić. No, w drogę. Hop! Trzymaj się mnie za szyję, a ja wniosę wózek po schodkach. Tak, tak… pff! A nasz tata sobie śpi w najlepsze. No, nic, nic, niech sobie pośpi nasz tata drogi. W końcu naprawdę ciężko pracował przez cały tydzień, a tej nocy to miał nawet dyżur, nawiasem mówiąc, opłacony bez przysługującego lekarzom dwudziestoprocentowego dodatku, Józinku. Jednakże, zabawna rzecz, ja też ciężko pracowałam przez cały tydzień, w podobnym, co tata, wymiarze godzin i także z nocnymi dyżurami bez dodatku, a jednak, proszę, wstaję świeżutka jak stokrotka i jak ona ofiarna i wybieram się z tobą na miły letni spacerek poranny, pamiętając, jak lubisz tę rozrywkę. Ufff. No, dobra, wyszliśmy z podziemi. Czekaj, odsapnę momencik. Ciekawe, czy od noszenia wózka zrobią mi się żylaki. Albo przepuklina. Posłuchajmy przez chwilę pod drzwiami, co słychać u rodziny. Nic. Nic nie słychać, Józinku, pewnie wszyscy jeszcze śpią. A jest dziewiąta! No, no. Wygląda na to, że jesteśmy najbardziej rannymi z ptaszków, mój kochany. He, he. Uwaga, trzymaj się, teraz znów musimy znieść wózek ze schodków, by dojść do bramy. No. Brama. Jedziemy. Siadaj, oprzyj się wygodnie i w drogę.
Co to ja mówiłam? Aha. O kolorze włosów. Widzisz – w twoim przypadku przeważyły geny mojej rodziny. To jest bardzo ładny kolorek, ten rudy, i nie ma powodu się go wstydzić, choć muszę przyznać, że mnie osobiście nieco się już sprzykrzył przez te trzydzieści dwa lata obnaszania go po świecie. Wyznam ci – tylko nikomu się nie wygadaj! – że nawet rozważałam możliwość przefarbowania mych loków na kolor kruczoczarny. Ale szybko mi przeszło, gdy tylko wyobraziłam sobie, jak będę wyglądała z tak zwanymi odrostami. Patrz, jaka ładna pogoda. Po prostu brylancik. Może tylko na zachodzie widać pierwsze symptomy potwierdzania się prognozy, niebo jest jakby – widzisz? – leciutko zamglone. Ale co ja tak gadam i gadam, kolej na ciebie. Powiedz na przykład: prognoza.
– Pupa – rzekł mętnie Józinek, nadymając się z wysiłku.
– N-no... Trójka z plusem. A teraz powiedz: słoneczko.
– Ciulanko – powtórzył Józinek apatycznie.