Wnuczka do orzechów. Tom 20 - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook

Wnuczka do orzechów. Tom 20 ebook i audiobook

Małgorzata Musierowicz

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Sielskie wakacje na podkostrzyńskiej wsi obfitują w nietuzinkowe wydarzenia. Mieszkająca z babcią i jej siostrą Dorota Rumianek błyskawicznie wdziera się do życia i serc Borejków. Przygotowująca się do studiów medycznych dziewczyna ratuje ranną Idę, która dostrzega w niej nie tylko przyszłego lekarza, ale także... znakomitą partię dla Józinka.

Wnuczka do orzechów to przepiękna, pełna ciepła i humoru powieść o uwielbianej przez Czytelników rodzinie.

Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 10 min

Rok wydania: 2022

Lektor: Małgorzata Musierowicz

Oceny
4,6 (570 ocen)
434
86
33
14
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JackMaxime

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle cudowna. Jestem zachwycona, że mogę wrócić do mojej ukochanej Jezycjady i odkrywać ją na nowo w wykonaniu cudownej autorki❤️❤️❤️❤️
20
maria151977

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham Jeżycjadę. To moje dzieciństwo i młodość a teraz już ...;)
00
ewelinadalmata

Dobrze spędzony czas

Fajne
00
idaniewiadomska

Dobrze spędzony czas

Jedną z lepszych części Jeżycjady. Bardzo podoba mi się nawiązanie do innej książki o Idzie- pisanie listow do niej i do rodziny.
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

Wnuczka do orzechów

Z pamięcią o Marysi Wiaderek –

wyobrażając sobie, jak się śmieje.

Dzięcioł puścił w ruch swój niezłomny dziób, osadzony w jakże niezłomnej czaszce.

Spośród buków odezwała się na to wilga, a słońce dodało nieco efektów, rzucając płachty złota na kałuże – wszystkie naraz zalśniły i zamigotały. Zapachniało mokrym zielskiem, ciepłą ziemią, a także grzybami.

Ale Dorota, człowiek lasu, wiedziała swoje. Żadnych grzybków, choćby to nawet miały być pierwsze borowiki. Trzeba spiesznie wracać, zaraz znów będzie lało. Wilga dzisiaj nie śpiewa, lecz skrzeczy. Idzie burza.

Kolejny werbel rozbrzmiał jeszcze bliżej, na pojedynczej sośnie. Czarne dzięcioły samce oznaczają w ten sposób swoje terytorium, broniąc się przed konkurencją. Mechanizmy świata są w zasadzie powtarzalne, począwszy od niskich nawet stopni w drabinie ewolucji.

Na przykład stare konie robią się uparte jak osły.

– No, rusz się, co? – zaproponowała Dorota i musnęła szyję Kobyłki końcem bata.

Kobyłka obejrzała się, prychnęła i stała dalej. Też swoje wiedziała. Wiedziała mianowicie, że nikt jej nie uderzy.

– Chcesz tak stać do wieczora?

Miało się na południe.

Bryczka tkwiła w samym centrum wielkiego rezerwatu buków, w błocie, na drożynie tuż przed mostkiem. Mostek, przerzucony ponad strumykiem o wysokich brzegach, starzał się, próchniał i pokrywał kożuchem zielonej pleśni.

Tu było już całkiem bezludnie. Nawet z głównej drogi leśnej wszystko poznikało – samochody i motory rozjechały się spod kościoła w ciągu kwadransa, a wszyscy cykliści i piesi zdołali już zapewne dotrzeć do swoich domów. Babcia i jej starsza siostra zabrały się po mszy skodą leśniczego (były zaproszone na duży sąsiedzki obiad), powierzając Dorocie konia z powózką i zalecając powrót rozważny i niespieszny; Kobyłka miała się relaksowo przewietrzyć, bo od bezruchu sztywniały jej kolana.

No to wietrzyła się, starucha-uparciucha, stojąc przed tym mostkiem już od dłuższej chwili. Swoją drogą, znajdowały się obie w cudownym miejscu. Dorota specjalnie wybrała tę okrężną drogę powrotną. Fagus sylvatica L. Buk! Najpiękniejsze z drzew, nawet w pojedynkę! A cóż dopiero taki zabytek przyrody, jak cały ich ocean na morenowych wzgórzach i w głębokich dolinkach! O, to było coś, co mogłaby oglądać codziennie! Tylko że zwykle nie miała czasu na wędrówki w tych stronach. Szkoła była daleko i w przeciwnym kierunku.

Tutaj, w samym sercu rezerwatu, gęsty las bukowy pokrywał pagórki falistymi kondygnacjami. Tysiące gładkich szarych pni (podobnych do nóg słoniowych) dźwigały swoje olbrzymie korony, tworząc – zależnie od zmian oświetlenia – wciąż nowe pierwsze plany i dalsze tła.

Słońce, wędrując, musi tu przenikać przez kolejne warstwy listowia, więc blask łamie się i przemieszcza pod różnymi kątami; rozprasza się w sposób wyjątkowy, bo gałęzie buków rosną równolegle do ziemi, a ich skórzaste liście też układają się poziomo. Teraz poświata jest zielonkawa. A w końcu października, kiedy buki się przebarwiają – ech, jakież one są złote! – w dzień słoneczny aż powietrze się zmienia, jakby ktoś w nim rozpylił złocisty aerozol.

I wszystko tonie w głębokiej ciszy, pełnej majestatu.

Ta bukowa cisza, zamknięta pomiędzy grubym dywanem ściółki a gęstym sklepieniem, to jest kolejne cudo.

Nawet ktoś urodzony i wychowany na wsi, obyty z lasami od dziecka, popaść tu musi w zachwyt i dziwne onieśmielenie.

Nic dziwnego, że dawne ludy czciły drzewa i że buki zaliczano do drzew świętych. A ilekroć Dorota przywoziła do rezerwatu kogoś z letników, zawsze słyszała to samo westchnienie zachwytu i – rzecz ciekawa! – takie same słowa:

– Jak w świątyni!

Tak to się wszystkim kojarzyło. Chyba jakiś atawizm.

O, nawet ciężkawa intelektualnie Kobyłka wyczuwa niezwykłość tego miejsca. Pewnie dlatego tak stoi jak wryta, kontempluje w milczeniu i od czasu do czasu macha tylko ogonem, by odpędzić muchy i gzy.

– Jedziemy? – spytała Dorota, lecz spotkała się z niewzruszoną obojętnością.

Dzięcioł zrobił sobie przerwę. Wilga umilkła, jak zakorkowana.

Teraz dało się słyszeć, jak deszcz zaczyna leciutko pukać w tysiące liści, wypełniając całą przestrzeń lasu swoim tajemniczym szmerem. Słońce się schowało.

– Już pada! Dosyć tego! Piorun cię strzeli prosto w kuper i będziesz miała za swoje! – Tak Dorota postraszyła Kobyłkę (bez widomego efektu), po czym zeskoczyła z bryczki, starając się ominąć kałuże. Wzięła dziś nie kalosze, jak nakazywałby rozsądek, tylko czyściutkie białe drewniaki, które zostały po mamie (zresztą niewygodne, bo ciężkie, ale cóż począć, kiedy ze swoich sandałków właśnie wyrosła), i nie spodnie, jak co dzień, tylko odświętną sukienkę, która też nagle się okazała przyciasna i przykrótka. (Babcia, drżąco i dramatycznie: „Przecież do kościoła w portkach nie pójdziesz?”, ciocia-babcia, twardo i kpiąco: „Albo kiecka, albo nic!”). No, ale przynajmniej było do czego założyć mamine włoskie korale; te cacuszka do spodni jednak nie pasowały. Błękitno-białe, opalizujące szklane banieczki, zapinane na elegancki złoty magnesik. Pamiątkowe. Delikatne, że aż strach było je zakładać. Ale je Dorota zakładała; to, że mama zostawiła jej swój skarb, i to „na zawsze”, naprawdę coś znaczyło.

Znaczyło, rzecz jasna, że ma nie zapomnieć o mamie. Ale o jej historii też ma pamiętać.

Zresztą i tak by pamiętała: ta historia przecież dotyczyła ich obu, skoro Dorota była jedynym owocem tej zawiedzionej miłości. Istną bohaterką romansową.

Z tym że na co dzień nie czuła się niczym podobnym. Była na to chyba zbyt praktyczna. I zbyt wiele miała do roboty.

Stąpając pomiędzy koleinami nalanymi po brzegi brunatną wodą, dotarła do mostku i złapała Kobyłkę za uzdę.

– Chodź, ty myślicielko. Atawizmy w kąt! Bo zmokniemy.

Ale stworzenie się zaparło.

Nie bez powodu jednak. Dopiero stanąwszy na mostku, można było zobaczyć, że jeden z jego pozieleniałych bali zapadł się, pozostawiając za sobą długą wyrwę.

A tędy właśnie wiódł szlak turystyczny oznaczony paskami, letnicy mieli tu swoje trasy biegowe, a czasem nawet weekendowe gromadki mieszczuchów z Poznania pojawiały się z tymi modnymi kijaszkami, by trenować nordic walking. Przed mostkiem też widniał taki biało-zielony znak, ale nie było żadnego ostrzeżenia o niebezpieczeństwie. Słowem: pułapka zastawiona i czeka. A przecież ktoś mógł tędy po zmroku przechodzić lub przejeżdżać – i nieszczęście gotowe.

Zdjęła białe drewniaki, wrzuciła je do bryczki i po cmokającym aksamicie błota poszła na pobocze, gdzie pośród zielska znalazła wielką, ułamaną gałąź. Wywlokła ją stamtąd i ułożyła w poprzek drogi, przed mostkiem, barykadując wjazd.

Warto by jeszcze zabezpieczyć i drugą stronę.

Lekko przeszła na bosaka po oślizgłym balu. Dla niej to fraszka, ale mieszczuchy będą tu spadać seriami, jak ulęgałki. No! Leśniczy pewnie odwiezie obie babcie po obiedzie, to mu się zaraz powie o mostku. Niechby wreszcie kazał zrobić nowy, porządny, z poręczami.

Nogi już miała czarne, sukienkę też zapaćkała, omal nie zgubiła korali (magnesik nie wytrzymywał gwałtownych poruszeń). Buszując w krzakach, znalazła cały konar i przywlokła go na szlak. Ułożyła sporą barykadę i z zadowoleniem wzięła się pod boki.

Deszcz kropił gęściej, zsumowany szmer milionów delikatnych uderzeń wzmógł się z lekka i – ho-ho – niebo ponad dróżką stało się niskie i ciemne. Nagle napłynęła fala duchoty. Pomiędzy drzewami zapanowało naelektryzowane milczenie. Ptaki ucichły.

Jasna sprawa, za kwadrans będzie burza. Kolejna gwałtowna burza tego upalnego lata.

Dorota ruszyła do upartej Kobyłki, zwróciła jej honor i pochwaliła ją za roztropność, po czym nakierowała tak, by mogły ruszyć w przeciwnym kierunku. Dojadą przez las z powrotem do drogi asfaltowej na Kostrzyn, a stamtąd już prosto do domu.

Wytarła stopy w trawę, co niewiele pomogło. Jej to, prawdę mówiąc, nie przeszkadzało, od dziecka miewała ubłocone nogi. Ale babcie nie tolerowały śladów błota w bryczce.

Zbiegła więc do strumyka.

A tu, oprócz gorzkiego zapachu butwiejących liści i szlamu, czekało na nią całkiem zaskakujące odkrycie: za paprociami, rozciągnięte pośród koronkowych kwiatków marzanki, leżało nieruchomo, plecami do góry, a głową w bok, ciało ludzkie.

No, proszę!

Już spadają!

Mostek na szczęście nie znajdował się na wysokości, z której, koziołkując, można by sobie skręcić kark. Ale nieruchomość tego szczupłego ciała była niepokojąca. Nogi miało przywalone grubym balem.

Dorota przyklękła pośród mokrych kwiatków i siadła na ubłoconych piętach, nie dbając już o stan sukienki. Przypłaszczyła się aż do ziemi i zajrzała w tę nieruchomą twarz.

Hm, hm. Dziewczyna. Blady policzek nosił ślady makijażu. Był chłodny, ale nie zimny. Puls na szyi bił słabo, lecz wyraźnie.

Pewnie tylko zemdlała albo coś.

Jedna z tych miejskich biegaczek niedzielnych. Biegła tak sobie, biegła, trafiła nogą w wyłom na mostku, poleciała w dół jak kamień, a kłoda spadła za nią, przygniatając jej nogi. Oj, oby były całe. Zresztą przy upadku mogło nawet nastąpić uszkodzenie kręgosłupa albo wstrząs mózgu. Albo jedno z drugim.

Sport to zdrowie, jak powiadają.

W gimnazjum uczono ich kiedyś zasad pierwszej pomocy, owszem, lecz w krytycznej chwili obecnej Dorota obawiała się wyjść poza wymacywanie pulsu dwoma palcami.

Sztuczne oddychanie?

A jeśli ofiara ma złamane żebra?

To może usta-usta?

Ble. W tym akurat nie była najlepsza. Kiedy przerabiali tę metodę w szkole, Igor Bogatka za swój zapał w szerzeniu nowej umiejętności musiał, niestety, oberwać książką po łbie. Dorota dostała za to uwagę od nauczycielki i była to krzycząca (owszem, bardzo nawet krzycząca!) niesprawiedliwość. Nauczycielka bowiem nie wyjaśniła, jak powinna się zachować uczennica, kiedy uczeń pcha się do niej z dziobem i łapami. Z miejsca, bez namysłu, zamiast potępić bezczelnego Igora Bogatkę, ukarała Dorotę Rumianek. I za co? Za zdrowy odruch warunkowy!

Tak. A w liceum pierwsza pomoc w nagłych wypadkach nie należała do priorytetów nauczania. (Mieli poważniejsze, a wręcz globalne sprawy na głowie). Prawdę mówiąc, wszystkiego, co w tej dziedzinie umiała, Dorota nauczyła się wcześniej, od mamy.

Stęknąwszy, odwaliła ciężką belkę na bok. Ciało leżało naprawdę w dziwnej pozycji. W takich sytuacjach najgłupsza rzecz – to je poruszyć. Jeżeli doszło do urazu kręgosłupa, można tym bardzo pogorszyć sprawę. Szkoda, że nie ma tu pod ręką amoniaku, to zawsze pomaga. Podtyka się zemdlonemu butelkę pod nos i efekt jest spektakularny, do gwałtownych wymiotów włącznie.

Zaraz, zaraz.

A co to ciocia-babcia Wiktoryna chowała przed wyjazdem pod siedzeniem bryczki? Czy to by mogła być butelczyna?

Wróciła na górę. Wskoczyła na stopień, zajrzała pod ławeczkę, gdzie mieścił się nieduży pojemnik na bagaż.

Doskonale.

Flaszka domowej nalewki miodowej. Najwyraźniej babcia Wikta dyskretnie utoczyła ją rano ze swej wielkiej butli, zamierzając wręczyć flaszeczkę leśniczemu. Ale po wyjściu z kościoła pewnie zapomniała, że ukryła gościniec przed siostrą (a może babcia Andzia nie pozwoliła butelki wydobyć).

Metod podawania tego akurat środka cucącego nigdzie nie uczono. Ale na filmach widzi się przecież nieraz, jak nieprzytomne ciało, po wlaniu mu w usta pewnej ilości alkoholu, zaczyna się krztusić i momentalnie łapie oddech oraz odzyskuje pełną świadomość, by niezwłocznie złożyć urywane zeznania obciążające.

W tym wypadku wlanie czegokolwiek do ust ofiary było utrudnione. Usta te były szczelnie zamknięte oraz pomalowane na czerwono. Może ta wielkomiejska dama wcale nie wybrała się na bieganie, tylko opuściła dom w jakimś innym celu, wymagającym pełnego makijażu.

Ale, z drugiej strony, ubrana była właśnie tak, jak wszyscy weekendowi biegacze z miasta. Buty specjalne, markowe. Legginsy. Fikuśny skafanderek termiczny zawiązany w talii. Koszulka z napisami. Wypchana torebeczka przy pasku. Ekskluzywna komórka na ekskluzywnym sznurku. Na prawej ręce złota obrączka. Dobrze, że nie ma zbójców przy tej drodze.

Dzięcioł podleciał, przyjrzał się z grubsza sytuacji i zaczął znacząco walić głową w pobliski buk. Siedział wysoko, ale i tak dał się sklasyfikować: czerwona potylica i czerwony pas na piersi: Dryocopus martius. Te lasy w pełni zasługiwały na miano rezerwatu. Kto tu nie mieszkał! Kto tu nie kląskał i nie śpiewał! Co tu nie kwitło! A sąsiad Chrobot, dziecię natury, potrafił tu wyszukać całe kosze borowików i rydzów (inni natykali się wyłącznie na podgrzybki i gąski). Chodził potem po domach letników i sprzedawał plon za marne grosze, które następnie z lubością przepijał.

Dorota odkorkowała butelczynę i powąchała zawartość. Uu-u.

Wsunęła rękę pod kark ofiary, uniosła jej głowę i oparła ją bokiem na swoich kolanach. Jedną ręką zrobiła dzióbek z jej warg, a drugą nachyliła butelkę. Chlupnęła miodówką w uczyniony otworek.

Tak jest! Doskonale. Brawo. Ofiara zakrztusiła się po krótkiej chwili, w trakcie której spirytus wpłynął jej pomiędzy zęby i w gardło (a tam pociurkał zapewne do tchawicy). Spazmatycznie łapiąc powietrze, zaczęła pluć i kaszleć, wreszcie głowa jej opadła z powrotem, a z ust dobył się jakiś charkot.

– Co, co…? – nie dosłyszała Dorota.

Powieki leżącej podniosły się, jak u lalki – klik! – i ukazały się oczy.

Dorota patrzyła na to oblicze z pozycji odwrotnej, toteż nie odczytała ich wyrazu. Zazwyczaj nie miała z tym żadnego kłopotu; no, wielkie rzeczy, człowiek po siedemnastu latach życia w bliskim towarzystwie zwierząt musi się w końcu nauczyć nieomylnego odczytywania przekazów bezsłownych. W dodatku miała bardzo porządnie rozwiniętą intuicję. Od razu wiedziała, co kto myśli i czuje – każde stworzenie, czy to człowiek, czy zwierzę.

No ale nie teraz.

Teraz to się mogła tylko domyślać, co czuje osoba, która zleciała z mostku.

– Cześć – powiedziała krzepiąco. – Zleciałaś z mostku.

Szkliste, błędne oczy miały kolor liści – a może po prostu odbijało się w nich sklepienie bukowe. Wisiało nad nimi obiema jak ogromna migocząca kopuła z niezliczonymi dziurkami na światło.

– Dzw-o-o…ni? – wyszeptały wreszcie pomalowane usta.

– Nie, puka – odparła żwawo Dorota.

– Kto…?

– Dzięcioł czarny, samiec.

– Yyyh… – Leżąca męczeńsko przewróciła gałkami ocznymi. – Dzwo…ni…?

Jak komuś dzwoni w uszach, to może mieć lekkie wstrząśnienie mózgu. Pewnie huknęła się w głowę – diagnozowała sobie Dorota. Może też niefortunna biegaczka kojarzy tak słabo, bo ma amnezję pourazową.

Ofiara poruszyła się i uniosła lekko na łokciach. A! A więc to nie kręgosłup!

– Wstajemy? – ucieszyła się Dorota.

Siedząca spróbowała się wesprzeć na rękach, co się jej udało, oraz powstać na nogi, co było porażką. Od razu z ostrym krzykiem opadła z powrotem (ból zresztą dosyć skutecznie ją otrzeźwił). Po podwinięciu nogawki okazało się, że w poprzek prawej łydki wzbiera dość okropny, gruby jak porządna kiełbasa, czerwony wałek obrzęku, tak jakby od uderzenia kłody wylała się pod skórą krew. Aż bolało patrzeć na ten paskudny uraz. Owszem, ofiara mogła poruszyć nogą (kości chyba były całe), ale nie mogła na niej stanąć.

Zanim się ją dźwignęło do pionu, zanim się ją wywlokło na drogę i dotarło do powózki, okrzyków bólu było jeszcze co niemiara.

– No, bądź zuchem – powtarzała Dorota, sapiąc. – Bo cię tu zostawię! No? Jeszcze kawałeczek, idziemy!

Na górze Kobyłka powitała je zdegustowanym spojrzeniem. Pewnie rzeczywiście głupio wyglądały, zataczające się i wczepione w siebie, jak Chrobot z kolegą.

Zatrzymały się przy bryczce, dysząc.

Zdaniem Doroty, ktoś tu chyba troszkę się ze sobą cackał. Można było zachować się nieco dzielniej: nie jęczeć, nie zawisać komuś całym ciężarem na plecach, tylko na przykład w milczeniu skakać pomocnie na drugiej nodze. No ale ci z miasta już tak mają.

Pokonanie stopnia bryczki nie było jednak problemem, bo poszkodowana uchwyciła się boku powózki i – słaniając się na jednej chwiejnej nodze, popychana od tyłu przez Dorotkę – wylądowała wreszcie na kolanach, brzuchem na ławeczce, chudą pupą do góry.

Tak też ją Dorota zostawiła. Miała dość.

Zresztą od dziecka potrafiła powozić na stojąco.

2

Chociaż do domu był spory kawałek drogi, szczęśliwie dojechały przed największym deszczem. Pociemniało, wielki cumulonimbus wypiętrzył się ponad dachem stodoły Chrobota, po zachodniej stronie nieba, czyli burza była tuż nad tym drugim jeziorem; czuło się już jej leciutki siarkowy zapach. Ptaki ucichły, kot się schował, gęsi przejawiły jaskółczy niepokój, a kury, depcząc sobie wzajemnie po głowach, panicznie wlazły do szopki. Mężny kogut jako pierwszy dał nogę.

Dał się słyszeć przeciągły, groźny pomruk kilku naraz wyładowań.

Pilnie trzeba było schować pod dach tę bezwładną ofiarę. Znów się jakoś obsunęła przez dwadzieścia minut jazdy. Leżała jak nieżywa.

Milczący dom, przykucnięty pod parasolem olbrzymiego orzecha, gapił się na drogę otwartymi oknami. Cisza. Babć jeszcze nie było, nie miał kto pomóc. Sąsiad Chrobot zaś, ciałem będący w zasięgu głosu, duchem przebywał w zgoła innym wymiarze. Widać było z daleka wielkie „V” ustawione z jego butów pośród bujnej a zachwaszczonej trawy. Zawsze jakoś sypiał pod płotem, w odległym kącie gospodarstwa, jakby nie mógł się upić praktyczniej, w sypialni.

Zza domu wybiegł leniwie Psiuk, jednym spojrzeniem ocenił, że nie przywieziono zakupów, z których można by coś uszczknąć, więc nawet nie pisnął, nie podskoczył, tylko życzliwie machnął ogonem w stronę Kobyłki. Już chciał powrócić do sadu, gdzie zwykł słodko sypiać w dni pozbawione wrażeń, gdy wtem zorientował się, że wrażenia jednak będą, i roztropnie wybrał schronienie na werandzie, pod daszkiem.

Dorota poszła najpierw do szopki, po grabie.

A potem – po swoje krzesło biurowe na kółkach, które stało przed komputerem.

Następnie docuciła ofiarę, wetknęła jej do ręki stylisko grabi, kazała się na nich oprzeć i wysiąść z bryczki. Podtrzymując słaniającą się od przodu, a popychając od tyłu, pomogła jej stanąć na ziemi, a wtedy już tylko podjechała jej z nagła pod kolana swoim krzesełkiem. Kobitka klapnęła aż miło, tak zaskoczona, że nawet nic nie powiedziała.

Dorota zawiozła ją do domu, co nie było łatwe, zwłaszcza że musiała pchać to krzesło na niemrawych kółkach przez podjazd.

Położyła nieszczęsną na swoim łóżku, ostrożnie zdjęła jej buty, okryła ją, powiedziała: – Poleż sobie – i poleciała wyprzęgać.

Napoiła konia, wydała psu obiad, zadbała o kota.

W porywistym wichrze zamknęła bramkę na skobel, przy wtórze grzmotów umocowała stukającą okiennicę. Wreszcie weszła do domu i zobaczyła, że gość słodko śpi, z nosem wtulonym w haftowaną poduszkę z koronkami.

Więc wyszorowała sobie porządnie te ubłocone nogi, odgrzała zupę jarzynową z koperkiem oraz odsmażyła pyszne kopytka ziemniaczane ze skwareczkami i cebulką. Po namyśle zostawiła połowę obiadu dla śpiącej. Obudzi się, to pewnie zgłodnieje.

Gruchnęło znowu, tuż nad dachem. Deszcz lunął raptownie, z wielką siłą i hukiem i – patrzcie tylko! – towarzyszył mu grad; stare dachówki i parapety aż dzwoniły. Niestety. Już po sałacie.

Ohoho, hihihi, sąsiad Chrobot miał niemiłe przebudzenie; sadził teraz przed podwórze ku stodole, wysoko podnosząc rozkraczone kolana, a głowę okrywając kapotą. Lało potężnie, słychać było nieustający gęsty szum. Świeży oddech deszczu i ozonu wpływał przez uchylone kuchenne okno i mieszał się z cierpkim zapachem geranium. Parapet pomiędzy pelargoniami był już mokry, leżały na nim kulki gradu, zaczynało kapać na podłogę.

Zamknęła okno w kuchni, powycierała i poszła sprawdzić w pokojach.

Ten od strony sadu, uszykowany na przyjazd hipotetycznych letników, miał okna pozamykane. Ale w pokoju babć były uchylone lufciki, u niej zaś okno stało otworem, jak zwykle. Letnicy z Warszawy spytali kiedyś, czy to rozsądne zostawiać pusty dom wśród lasów cały pootwierany i wyjeżdżać sobie na pół dnia do kościoła. Babcia spojrzała na nich jak na wariatów. To jest Wielkopolska! A kto by tu kradł, i to przy niedzieli?

Zresztą nie było czego kraść. No chyba żeby ktoś się połaszczył na stary, rozklekotany komputer. Wielce wątpliwe.

A zwitek pieniędzy na czarną godzinę oraz złoty pierścionek z koralowym oczkiem chowała babcia i tak w stodole, wysoko pod stropową belką, za furą siana. Skarby te były zamknięte (dla ochrony przed myszami oraz sąsiadem Chrobotem) w metalowym pudełku po herbacie Darjeeling i na wszelki wypadek każdy w domu wiedział, gdzie ono leży. Wchodziło się tam po drabinie, ale drabiny w stodole nie było, o nie. Drabina leżała dla niepoznaki za stajnią, z tyłu.

Deszcz aż huczał. Walcząc z naporem wiatru, Dorota zamknęła swoje okno, odwróciła się – i zobaczyła, że chuda dziewczyna na jej łóżku już nie śpi: poderwała głowę z poduszki, wsparła się na łokciu i gapiła się z miną nierozumiejącą.

Prawdę mówiąc, już nie wyglądała na dziewczynę.

Teraz, przyjrzawszy się spokojnie, można było ocenić jej wiek: po trzydziestce na pewno albo i więcej. Ej, więcej! Twarz miała sympatyczną i zabawną, całą w piegach. Sądząc po żywej mimice i nagłych ruchach, była to osoba narowista. Popatrywała teraz bystro wokół i widać było, że się jej tu podoba.

– Korale to masz jak oczy – odezwała się znienacka. – A znów oczy – jak korale.

I po chwili, wyjaśniająco:

– Mam na myśli głównie ich kolor. Uderzający.

– Korali?

– Oczu. No, jednych i drugich.

– Mam to po mamie – wyjaśniła Dorota.

– Oczy?

– Korale też.

– Ładne. To i to. A to jest mama?

Nad łóżkiem miała Dorotka duże zdjęcie.

– Tak, to ona – potwierdziła, widząc, że leżąca zatrzymała wzrok na fotografii.

– Żyje czy już nie żyje niestety?

– Żyje, ale w Oslo niestety – i Dorota dodała po chwili, uprzedzająco: – Nie, nie porzuciła nas. Pracuje tam. Jest pielęgniarką.

– Jeszcze jedna nie wytrzymała. Ha! Podobna – zauważyła w zadumie kobieta na łóżku. – Do ciebie – dorzuciła wyjaśniająco. – A raczej ty do niej. No, teraz rozumiem. To geny. – Głos miała już całkiem dziarski.

– Proszę?…

– Doholowałaś mnie tu jak pielęgniarka z dziada pradziada. To był wyczyn.

– Jaki tam wyczyn!

– Był. Dziękuję ci bardzo. Teraz leżałabym nieprzytomna w błocie, wśród burzy. Pewnie bym się ocknęła od ulewy, lecz cóż z tego, nie mogłabym sama iść. Chyba że na czworakach. Musiałabym pełznąć przez chaszcze i błota, lawirując wśród piorunów. Uratowałaś mi życie.

– Po prostu tylko zleciałaś z mostku – rzekła Dorota, szczerze ubawiona tą plastyczną wizją. He, he, babka lubi dramatyzować. A jaka gadatliwa!

– Teraz pamiętam, tak! – nawijała tamta. – Potknęłam się strasznie w biegu i poleciałam w dal, a ta koszmarna belka spadła na mnie z góry. Na Jowisza, co to był za nieludzki ból! Od tego chyba zemdlałam. Ech, biegłam, nie patrząc, głupio z mojej strony, ale chciałam wybiegać złość.

– A po co się złościłaś? – Nie pojęła Dorota, po czym jednak wprowadziła niezbędną korektę: – Pani. Po co się pani złościła?

– Jaka „pani”. Mów mi „ty”. To mi się podoba. Jakbyś była moją siostrą. Czwartą. – Kobieta się uśmiechnęła, jej skośne oczy zamieniły się w dwie szparki, a piegowata twarz aż zajaśniała od pięknych, choć nieco wystających zębów. Ale zaraz się zasępiła. – Po co się złościłam? Raczej: o co. A bo… ach, dużo by gadać.

– No to nie gadaj – odparła Dorota pogodnie.

Jak można było przewidzieć, tamta się od razu rozgadała.

– Syn zdał maturę – wyznała boleśnie i umilkła, jakby to wszystko wyjaśniało.

Deszcz łomotał w parapety.

– To chyba dobrze? – rzuciła wreszcie Dorota dla podtrzymania konwersacji.

– Właśnie, że nie – padła natychmiast odpowiedź. – Niedobrze. Zdał za słabo. I oczywiście nie dostał się na medycynę.

– O! A to szkoda dla niego. Ja też mam w planach medycynę. Może też się nie dostanę za pierwszym razem. Trzeba próbować.

– Ach, ale – bo ty nie wiesz, bo syn mojej siostry… – rozkręcała się kobieta – …jak zdawał maturę, to rzecz jasna zdał najlepiej ze wszystkich…

– Kto zdał najlepiej ze wszystkich…? – zgubiła się Dorota.

– Ignaś, siostrzeniec. Rodzinny geniusz. Najwyższa średnia ocen w dziejach liceum. Jak poszedł na historię sztuki, to się dostał w czołówce, a teraz oczywiście jest najlepszym studentem na roku, chociaż ma złamane serce…

– Co, co? Cha, cha, złamane serce? Hu, hu, to tak się jeszcze mówi?

– Co, nic o tym nie wiesz?

– No pewnie, że nie! O, nie, nie! Ja się trzymam od tego z daleka.

– W tym wieku? Z taką urodą?

– E, z jaką znów urodą…? Poza tym w liceum mamy oczywiście przewagę dziewczyn, a znów tutaj nie ma się do kogo odezwać. Miejscowe chłopaki są jak ameby.

– No, nasz Ignaś akurat nie ameba. To geniusz, naprawdę. Poszło mu jak zwykle. Lecz, ciekawe, mój Józek też nie ameba, a też mu poszło jak zwykle.

– Może on już taki jest, ten twój – wytłumaczyła jej Dorota rzecz całkiem oczywistą, a kobieta zaniemówiła na chwilę, jakby zaskoczona.

– No wiesz! Gaba, moja siostra, powiedziała to samo, dokładnie to samo – rzekła wreszcie, kręcąc głową. – I to mnie rozzłościło. Ona zawsze jest po stronie swojego syna i zarazem po stronie mojego syna. Mojego! Z reguły broni Józinka przede mną, jakbym ja była jakimś potworem, a ona – jego prawdziwą matką! Ja nawet nie wiem, czy mój syn jej przypadkiem bardziej nie lubi niż mnie. Nakrzyczałam na niego, owszem, ale przecież miałam świętą rację! Ma wszelkie atuty! Wszelkie! Nie jest głupszy od Ignasia czy mniej zdolny, tylko się nie przykłada! Nie przykłada! Naprawdę – przy jego zdolnościach powinien się dostać w pierwszym podejściu!

– Żeby dorównać temu geniuszowi? – Dorota trafiła chyba w sedno sprawy, bo kobieta znów umilkła. Zirytowana nagle, zerwała z głowy szeroką elastyczną przepaskę. Włosy miała rude i kręcone, zwinięte na czubku głowy w ciasny koczek.

– Raz by mógł – mruknęła, impetycznie ciskając przepaskę w kąt łóżka i czerwieniejąc gwałtownie. (Złośnica!)

– Może mu po prostu nie zależy – rzekła Dorota ze zrozumieniem. – Albo może twój syn po prostu nie jest geniuszem i nie ma być. Może on jest zwyczajnie, no wiesz… konkretny – powiedziała pocieszająco i ze zwykłym rozmachem siadła na starej skrzyni obok. (Skrzynia aż stęknęła).

– Konkretny?! Konkretny?! – zagotowała się ruda. – To mógł się ciągle nie umawiać z tą namolną Agatą! Powiedziałam mu to, a jakże!!! Prosto w oczy! Konkretni ludzie pracują bez opamiętania, nie tracą czasu w taki sposób! A on! Zawracała mu głowę, dzwoniła, wyciągała z domu! Niby to nie chciał, a umawiał się i umawiał, nic w końcu z tego nie wyszło, a matura ucierpiała! A cóż mu szkodziło się przyłożyć, spełnić odwieczne marzenie matki i zostać lekarzem?

– Najlepiej nie złość się o to, co było – mitygowała Dorota – bo to i tak już na nic.

– Łatwo ci mówić „nie złość się”, nie masz dzieci. Ja mam troje. Najmłodszy poszedł dopiero do zerówki, więc wszystko przede mną na nowo. Zauważyłaś, że dla Homo sapiens właściwie nie ma dobrego wieku? W zasadzie każdy z nas w każdej chwili życia jest albo za młody, albo za stary, albo przejściowy i wciąż do czegoś nie pasuje. To dlatego czasem człowiek już nie wytrzymuje i wychodzi z siebie.

– Eee… bo ja wiem… – bąknęła Dorotka, myśląc sobie zarazem, że chyba jej rudowłosy impetyczny gość szuka łatwych usprawiedliwień. Jej osobiście nigdy jeszcze nie zdarzyło się „wyjść z siebie”. Co więcej, nie miała nawet takiej potrzeby. Zawsze czuła się w swojej skórze zupełnie dobrze i idealnie pasowała do swojego miejsca na ziemi.

– No, więc – rozkręcała się ruda – dzisiaj, pewnie przez ten upał, wyszłam z siebie i nakrzyczałam na dryblasa, sama rozumiesz… Tak bym chciała, żeby był wzorowy… no, co prawda jest, prawie. Prawie. Ale żeby się chociaż porządnie uczył! Żeby choć zdał maturę najlepiej ze wszystkich! Tylko to, to jedno! Gdzie tam! Mruk jeden, stał potulnie jak niewinna sierotka, on tak zawsze stoi, jak go rugam, a mój mąż się wtrącił i jak zwykle zaczął go bronić. Więc nakrzyczałam też na męża…

– Uuu…!

– …a on na to: „Skarbie, nie przejmuj się tak strasznie, to tylko burza hormonów, jesteś w trudnym wieku, zaczyna się klimakterium”. Widzisz?! Powiedzieć coś takiego do żony! Przy dziecku!

Zalała się purpurą, a z oczu sypnęła zielone iskry.

Dorota wyobraziła sobie tę scenkę domową i omal nie prychnęła śmiechem. Na szczęście ruda tego nie zauważyła. Wiercąc się na łóżku, pojękując, że wszystko ją boli, zdejmując skarpetkę i oglądając sobie kontuzjowaną nogę (która już miała ślad po uderzeniu, gruby jak mortadela, wokół kostki brzydki obrzęk, a zaczynała też malowniczo sinieć), dodała impetycznie:

– Oczywiście zupełnie inaczej jest, kiedy człowiek sam sobie mówi: „Hej, jestem w trudnym wieku, zaczyna się klimakterium”. Mam czterdzieści… eee… no i parę… lat… nie oszukujmy się. Co innego wszelako, kiedy mężczyzna życia ci to powie, rzucając przy tym tanie komunały o burzy hormonów, dodajmy: zgoła przedwcześnie, zgoła przedwcześnie! – i to jeszcze z takim pobłażliwym uśmiechem, wiesz! Aaa!!!! Aaa!… Wyleciałam z domu jak rakieta balistyczna, trafiłam w samochód, zadzwoniłam do Natalii, młodszej siostry. Ledwie zaczęłam opowiadać – ona w śmiech. A co w tym śmiesznego? No to nakrzyczałam i na nią i ruszyłam do najmłodszej, Patrycji – ta mieszka tu, niedaleko. Na pewno by mi pomogła, wysłuchała. Ale po drodze zdałam sobie sprawę, że nie będę mogła jej wszystkiego szczegółowo opowiedzieć, bo tam zawsze jest tłum rodziny, wyobraziłam sobie tę zbiorową wesołość i zmieniłam zdanie, zostawiłam samochód na parkingu przed „Rzepichą” i postanowiłam pobiegać po lesie. Zawsze mam strój i buty biegowe w bagażniku, bo gdy się mieszka w centrum miasta, trzeba wykorzystywać każdą okazję do ruchu, zwłaszcza gdy ci mąż oznajmia tuż przed wyjazdem na wymarzone wakacje, że wyjazd na wymarzone wakacje trzeba odwołać, bo mu się zastępca pochorował. Doktor Kraniak! Nie Kraniak – tylko cwaniak! Ha! Perforacja wrzodu żołądka! Rzekomo. Ha! Można się wściec! Nie wyjeżdżaliśmy razem od wieków, zawsze jak nie praca, to dzieci. Teraz była okazja: młodszą dwójkę zabrała na wakacje do Anglii ich kuzynka. Józek sam sobie radzi i mam z nim spokój. No, to mieliśmy wyjechać na cały sierpień w nieznane, z namiotem przez Europę, jak dwoje zakochanych młodzików (tak sobie zaplanowałam). I nagle on mi mówi coś takiego. O zdrajco! Poczekaj! Kto sieje wiatr, zbiera burzę! Hormonów! I pomyśleć, że ten człowiek jest lekarzem!!!

– Moim zdaniem – orzekła mediacyjnie Dorotka – on właśnie wyraził się jak lekarz.

– Lekarz nie powinien się do żony wyrażać jak lekarz! – krzyknęła ruda zapalczywie, wznosząc obie pięści nad głowę. – Lekarz powinien rozumieć swą żonę bardziej, a nie mniej, i wyrażać się do żony jak do żony, to elementarne. Byłam bardziej niż oburzona! Postanowiłam, że to wybiegam. No i sama widzisz, co z tego wyszło. Wniosek: oburzenia wybiegać się nie da, lepiej po prostu w kogoś rzucić słoikiem z musztardą. Tak jest zdrowiej.

– Niekoniecznie. Zwłaszcza gdy się trafi. Cha, cha.

– Cha, cha. Zobaczymy, co powiesz, jak będziesz po czterdziestce – mówiła rudowłosa żywiołowo, wciąż obmacując sobie nogę. – Tak, zobaczę to na pewno, bo postanowiłam się z tobą zaprzyjaźnić. Ile masz lat?

– Siedemnaście.

– A na imię masz?…

– Dorota.

– A ja jestem Ida. Ida Pałys. Dobrze, że nie ma złamania. Za to mięsień łydki ma duże kłopoty, i to na sporym obszarze, kto wie, czy nie zmiażdżony – patrz tu, to pouczające, stąd dotąd robi się od stłuczenia rozległy wylew podskórny. Szlag by trafił! No nic, jakoś się z tego wyliżę. Jeśli masz choćby bandaż elastyczny, to sobie sama tę nogę opatrzę. Jestem lekarzem.

3

No więc to dopiero był przebój.

Kiedy babcie po powrocie z leśniczówki zostały zapoznane z gościem, wiadomość, że pod dach tego odludnego domostwa cudownym sposobem zawitała lekarka, prawie pozbawiła je mowy.

Do przychodni było stąd daleko, jak do wszystkiego zresztą. Służba zdrowia w całym kraju znajdowała się tradycyjnie w stanie zapaści, a cóż dopiero tu, na prowincji, jak by nie było, zapadłej. Gabinety specjalistyczne w obu przychodniach miasteczka były zwykle oblężone, bo obsługiwały i miasteczko, i całą gminę; trzeba było czekać na wizytę ponad miesiąc, a już do pacjentów niepłacących los się wcale nie uśmiechał.

– A pani doktor jaką ma specjalność? – zapytała ciocia-babcia Wiktoryna, iskrząc czarnym okiem, po czym nalała gościowi kawy. – Reumatolog? – spytała z nadzieją.

– Coś ty, przecież to po twarzy widać: urolog! – rozmarzyła się babcia Andzia.

– Ale przecież nie po twarzy?!… He, he.

– Przestań, Wikta.

– Jestem laryngologiem – przedstawiła się ruda i aż podskoczyła na kuchennym stołku, słysząc podwójny wybuch entuzjazmu.

– Mam coś z uchem!… – zakrzyknęły obie siostry równocześnie, po czym spojrzały na siebie wzajem karcąco.

Dorota czym prędzej zmieniła temat i ukroiła kawał placka z wiśniami.

Lekarka podziękowała:

– Nie jadam.

Podziękowała i za kawę:

– To używka.

A ponieważ przedtem nie chciała jeść kopytek (bo i one, i skwarki, i smalec są zabójczo kaloryczne) i wzgardziła zupą (bo ze śmietaną i mąką), a zamiast obiadu schrupała pół główki młodej kapusty na surowo i pęczek marchewki, można się było domyślać, że jest jedną z pilnych apostołek zdrowego życia i jeszcze zdrowszego odżywiania. Nic dziwnego, że mdleje z byle powodu.

Za to była dobrym lekarzem – to się widziało od razu w jej uważnym spojrzeniu, w pochyleniu głowy, w autentycznej koncentracji na rozmówcy. Po posiłku wysłuchała wszystkiego, co jej babcie rozwlekle i szczegółowo opowiedziały o uszach i o innych zapalnych punktach swoich głów, a także – o swoich podejrzeniach i obawach tyczących całego organizmu. Wypytała obie o ciśnienie, obejrzała wyniki ostatnich badań, zaprosiła je pod okno, gdzie było dobre światło, zajrzała im nie tylko do uszu, lecz także do gardeł i nosów; wiele uwagi poświęciła rozlicznym gruczołom chłonnym gospodyń; co prawda oznajmiła, że bez swojej torby i instrumentów nic tu nie zdziała (zastępczo używała czystej łyżeczki do herbaty), ale przynajmniej uspokoiła obie babcie w kwestii anginy, polipów, trwałej utraty słuchu i zapalenia krtani. Kiedy zaś przerzuciły się na opis dolegliwości reumatologicznych oraz nerkowych, wysłuchała również i tego, i także miała coś krzepiącego do powiedzenia. Na przykład – że obie, jak na siedemdziesiąt parę lat, są w świetnej formie.

Umiała rozmawiać ze starszymi ludźmi.

Wiedziała, że tego potrzebują.

I traktowała pacjentki z szacunkiem, bez wzgardliwej pobłażliwości, bez protekcjonalnego tonu. Uśmiechała się do nich miło i żartowała, poklepała Wiktorynę po muskularnym ramieniu, a Andzię nawet krzepiąco objęła. Kolosalna różnica w porównaniu z lekarzem pierwszego kontaktu w przychodni: on z zasady nie dotykał chorych (a już zwłaszcza – pacjentów w wieku podeszłym), jakby się ich brzydził. Po prostu wypisywał z daleka parę recept lub skierowanie. Będąc kilkakrotnie świadkiem takich scen, Dorota złożyła sobie uroczystą obietnicę, że jako lekarz nie zachowa się tak przenigdy! A teraz widziała na żywym przykładzie, jak to naprawdę powinno wyglądać.

Doktor Ida Pałys badanie zakończyła nieprędko, a w jego efekcie babcie poczuły się znacznie lepiej.

I natychmiast pomyślały życzliwie o bliźnich.

– Ta Asia od Jankowiaków kaszle cały miesiąc, biedactwo. Mogłabyś jutro po nią pojechać, pani doktor by zobaczyła, osłuchała.

– Pół biedy Asia, ale Filipek ma trzeci migdał.

Ruda lekarka odrzekła na to, że w zasadzie każde dziecko ma trzeci migdał, tonsillapharyngea, i że jutro już jej tu nie będzie, bo przecież musi wracać do domu.

– Naprawdę musisz? – wyrwało się Dorocie, a lekarka umilkła zdziwiona, po czym zastanowiła się i odparła z wolna:

– No… eee… właściwie to nie. Właściwie to wcale nie muszę – i tu zaśmiała się z nagłą satysfakcją. – Wywalczyłam sobie cały miesiąc urlopu, uwierzysz? Mogę tu sobie chyba zostać na dwa dni. A może i na trzy. Albo pięć.

– Można i na dłużej! – rozochociła się babcia Andzia. – Mamy pokój na wynajem, ale w tym roku nikt się nie zgłosił. Ludzie zbiednieli. My też.

– A mówiłam ci, żebyś dała reklamę w internecie – wypomniała karcąco Wiktoryna.

– Jeszcze czego! Wstydu nie masz! – fuknęła babcia Andzia i zaraz pofrunęła do pokoju letników. Tam wyjęła z komody wykrochmaloną i wymaglowaną bieliznę pościelową, zdobną w koronki i hafty własnej roboty, wytrzepała poduszki i kołdrę, założyła powłoczki. Wiktoryna tymczasem zatarła twarde dłonie i konspiracyjnym szeptem zaproponowała kieliszeczek miodówki domowej, ale źle trafiła, czego należało się spodziewać.

– Dzięki, pani Wikto, nie znoszę alkoholu.

– Nie wygłupiaj się z tą miodówką! – zagderała babcia z pokoju, gdyż słuch zawsze jej dopisywał, kiedy trzeba było. – Chcesz skończyć jak Chrobot, pod płotem?

– Andzia, bądź cicho. Kieliszeczek dziennie zażywam! Kieliszeczek!

Lekarka, jakoś miło od razu zadomowiona, siedziała pod oknem z nogą na krześle, kręciła na palcu długi rudy loczek i sympatycznie się uśmiechała.

– W pani wieku, przy tak niskim ciśnieniu – rzekła z wdziękiem, lecz stanowczo – kieliszeczek dziennie tylko pomoże na krążenie.

Wiktoryna spojrzała z takim zachwytem, jakby lekarkę z nagła opromieniła gigantyczna zorza polarna.

– Przecież wiedziałam! – zakrzyknęła i palnęła się w kolano. – Czułam! To mi dobrze robi! Andzia, słyszysz?

– A pani Andzia natomiast nie powinna nawet patrzeć na alkohol. Trzeba by przepisać pani leki przeciwko nadciśnieniu.

Uszczęśliwiona i triumfująca babcia Wikta złapała połowę pozostałą z główki kapusty i wcisnęła ją w ręce lekarce, gestem wdzięczności.

– Zjedz sobie jeszcze, chudzino.

– Dzięki!

– I zostań u nas na miesiąc!

– A wie pani co? – powiedziała rudowłosa, błysnęła zębami i oczy jej się zaświeciły na zielono. – Zostaję.

4

Ku pewnemu zaskoczeniu wielkomiejskiej doktor Idy Pałys okazało się, że chociaż już jest wiek XXI, w tym domu nie ma telefonu stacjonarnego (który, jak wiadomo, zdecydowanie za drogo wypada), zaś komórkowy łapie zasięg tylko wtedy, kiedy się z nim wejdzie wysoko pod stromą górkę, aż na szosę (dom stał na dnie malowniczej głębokiej dolinki z jeziorem, otoczonej zalesionymi bujnie wzgórzami). Toteż komórki w tym domu nikt nie posiadał, bo po co.

Telefonem stacjonarnym cieszył się mieszkaniec drugiego domu, niejaki Chrobot (linię przeciągnięto tu podobno jeszcze za Niemca), ale w niedzielę był rutynowo pijany. Jednakże w razie pilnej potrzeby można tam wejść i zadzwonić – przynajmniej tak twierdziła ta stanowcza, urocza Dorotka. Wszystko tam jest pootwierane, dodała, aparat wisi w sieni pomiędzy taczką a gumiakami, a sąsiad jest bardzo uczynny. Dzięki temu udało się jej podłączyć do internetu. (Mama z Oslo na to nalegała, chciała mieć szybki kontakt z córką).

W tej sytuacji doktor Ida Pałys postanowiła, że nie będzie się czołgać pod słup, na wzgórek, ani nawiedzać ukradkiem domostw wsiowych pijaków, tylko napisze maila do męża, żeby się za bardzo o nią nie martwił, gdyby nie wróciła zbyt prędko.

Ale po namyśle doszła do wniosku, że dobrze jednak Markowi zrobi, kiedy się pomartwi, a może i pierworodny Józinek odczuje jakiś niejasny niepokój. Siedzą tam sobie razem, w tej swojej odwiecznej męskiej komitywie, obaj mrukowaci, zajęci swoimi przyziemnymi myślami, a bogaty, subtelny świat przeżyć kobiecych jest dla nich istną terra incognita1. Bolesna nieobecność żony i matki, pusty wieczór bez kobiecego ciepła i uśmiechu poruszy ich być może na tyle, by dokonali wspólnego rachunku sumienia. Tak, niech się trochę – cholera jasna! – najedzą strachu.

1 Ziemia nieznana (łac.).

Co postanowiwszy, Ida napisała wieczorem maila do najstarszej siostry.

Cześć, Gabuniu!

Jak będziesz miała chwilkę koło północy, a wiem, że będziesz miała, bo czytasz Ellery’ego Queena, to zadzwoń, proszę, do Józinka, on też nie będzie spał, a jakby spał, to się obudzi, w przeciwieństwie do Marka – i powiedz, że chwilowo nie wrócę do domu, bo miałam wypadek.

Uspokój ich ewentualnie, że nie samochodowy, tylko że mam bardzo, bardzo poważnie kontuzjowaną nogę, to znaczy, za bardzo ich nie uspokajaj, niech się trochę podenerwują, ale bez przesady, zwłaszcza niechby się Marek trochę przestraszył, dobrze mu to zrobi. Prawdę mówiąc, omal nie straciłam życia w kwiecie wieku, możesz mu to zasugerować.

Rano idź do mnie i spakuj mi tę czarną walizkę, dobrze? Potrzebuję forsy! – jest tam, gdzie wiesz, weź wszystko, bo tu karta na nic mi się nie przyda, piżamy ze trzy, bo nie chce mi się w kółko robić prania, scilicet2gatki, staniki, szlafroczek cienki, ten w gwiazdki, podkoszulki, skarpetki, spodni dwie pary, jakiś sweter, klapki, kosmetyki! – są w łazience, w szafce, nie zapomnij o żelu świetlikowym, ja bez niego dostaję zapalenia spojówek albo, co gorsza, uczuleń, te nieszczęsne kolageny przeciwzmarszczkowe pod oczy – przynajmniej pod moje! – są do bani. Przynieś też od siebie The Lamp of God Ellery’ego i dołóż mi do walizki, a znów ode mnie z domu zabierz sobie The Siamese Twin Mystery – skończyłam czytać wczoraj w nocy, pycha!

2 Rozumie się samo przez się, naturalnie, oczywiście (łac.).

Teraz: jak już spakujesz tę walizkę, dołącz do niej moją torbę z instrumentami, pieczątką i receptami i wyjdź spokojnie, nic nie mówiąc Józinkowi, który i tak by cię nie słuchał, a Marka nie będzie, bo jako klasyczny pracoholik zrezygnował z urlopu na rzecz tego szczwanego wygi, docenta Kraniaka, który