Dziecko piątku. Tom 9 - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook

Dziecko piątku. Tom 9 ebook i audiobook

Małgorzata Musierowicz

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Aurelia Jedwabińska (znana także jako Genowefa Bombke vel Pompke) przeżywa najtrudniejsze lato w swoim życiu. Po śmierci matki musi zamieszkać z nieznanym sobie ojcem, co nie jest wcale łatwą sprawą, zwłaszcza gdy w tym samym czasie życie towarzyskie także daje się jej we znaki.
 
Zawirowania uczuciowe, skomplikowane relacje z rodziną i przyjaciółmi oraz trudne nowe początki stają się kanwą dla uroczej i zabawnej opowieści, w której przecinają się losy Jedwabińskich i Borejków.
 

Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 18 min

Rok wydania: 2022

Lektor: Małgorzata Musierowicz

Oceny
4,7 (1014 oceny)
792
172
45
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kar17
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

najbardziej poruszająca część spośród dotychczasowych. Piękna, smutna, ale jednocześnie ciepła i pokrzepiająca
40
tosia_zawierta

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham Jeżycjadę ❤️❤️❤️
30
Dojcia

Nie oderwiesz się od lektury

W tym tomie spotykamy znaną już z "Opium w rosole" Geniusię, czyli Aurelię Jedwabińską i poznajemy jej dalsze, wciąż smutne losy. Ale ostatecznie i do Aurelii uśmiecha się los i pomaga ułożyć życie na nowo.
10
magda883

Dobrze spędzony czas

Nie jest to moze mój ulubiony tom Jeżycjady, ale… Czytane przez MM te ksiązki są mi jeszcze bliższe, jeszcze cieplejsze 🥺
10
paulinapy

Nie oderwiesz się od lektury

Jak każdy tom - ciepła i emocjonalna. Odrobinę smutna odrobinę wesoła jak to w życiu bywa
00

Popularność




MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

DzieckoPiątku

Ta książka

jest prezentem

dla Kochanej

Cioci Luci

Od razu człowiekowi lżej się oddycha.

Dopiero pół godziny minęło od uroczystego zakończenia roku, a już się czuło efekty: błoga cisza, spokój. Jeszcze tylko trzej ostatni licealiści z małpim wrzaskiem przepychali się w drzwiach wejściowych, jakby nie mogli przejść przez nie pojedynczo i po kolei. Jeszcze dwie ostatnie uczennice przemknęły obok portierni, chichocząc piskliwie i stukając obcasami po płytach posadzki. I już. Po wszystkim. Uff.

A! – nie. Jeszcze nie.

Na piętrze ciężko łupnęły drzwi auli, łoskot poniósł się przez wszystkie kondygnacje.

Ciekawe, kto tam jeszcze łobuzuje.

Pan Jankowiak dopił herbatę i opłukał szklankę nad malutką umywalnią zamontowaną w kącie portierni. Trzeba iść, zobaczyć, co się dzieje. Poprawił przed lustrem krawat, stwierdzając mimochodem, że od sprania kołnierzyk koszuli ma już postrzępione rożki. Musnął łysinę, zgarniając na nią kosmyki pozostałe z boku nad uszami. E, próżny trud. Taki już człowiek stary, paskudny. Odwrócił się z niezadowoleniem od lustra i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Poczłapał na spuchniętych nogach przez ogromny hall. Panie Boże, ale też naśmiecili na pożegnanie! Znów sprzątaczki będą narzekać, wszędzie pełno papierków i kulek gumy do żucia. Co za młodzież, rzucają pod siebie, gdzie stoją. Żadnego wychowania. Szyba w górnej części drzwi do pracowni chemicznej znów wybita, czwarty raz w tym roku. Ano, pewnie, trzaska się drzwiami bez opamiętania albo zostawia się pootwierane drzwi i okna naraz. Żadnej kultury, żadnego zrozumienia. Ale co tu się dziwić. Takie czasy. Rodzice zalatani, każdy się uwija za groszem, jak może, a dzieci wychować nie ma komu.

– A ty co, panna? Jeszcze tu siedzisz? – zagadnął surowo, z niezadowoleniem. Chuda, czarniawa dziewczynina kuliła się na ławce pod witrażowym oknem. Co ona tu jeszcze robi? Mało jeszcze naśmiecili, nałobuzowali? No, chciałby on kiedyś zobaczyć, jak uczeń albo uczennica, zamiast nudzić się bezczynnie – zbiera wokół siebie papierki i ogryzki. Ale tego się, oczywiście, do samej śmierci nie doczeka. Nie to im w głowie.

Smarkata wlepiła w niego czarne oczy, aż za wielkie w tej chudej buzi.

– Deszcz pada – wyjaśniła lękliwie.

– Ale tam, pada. Już przestał. No, dalej, leć do domu, pokaż matce świadectwo – gderliwie nakazał pan Jankowiak i aż się zdziwił: tak się smarkata wstrząsnęła, jakby ją kto uderzył. Boże wielki, czego to się gapi tymi okrągłymi oczyskami, brzydactwo jedno, pewnie się zaraz rozbeczy. Nic, tylko dostała złe oceny i teraz się boi wracać do domu – o, proszę, naturalnie, świadectwo zwinięte w trąbkę, wygniecione, że aż wstyd, leży na parapecie.

Wzruszył ramionami. No, pewnie. Uczyć im się nie chce, wszystko inne ważniejsze, a potem – od razu tragedia. Dobrze, w końcu to nie jego sprawa. Powiedział jej, żeby szła do domu. Jeśli tu wciąż jeszcze będzie tkwiła, kiedy on pójdzie z powrotem, to ją zgarnie po drodze i wyprosi.

Ruszył powoli dalej, ciągnąc obolałe nogi. Ale po paru krokach coś mu kazało się obejrzeć.

No, patrzcie państwo. Siedzi, jak siedziała. Jakby nie kazał jej iść do matki. O, oni wszyscy teraz rodziców mają za nic, matka dla nich niewiele znaczy, a już ojciec! – szkoda gadać. Ile to się człowiek naoglądał tego przez te wszystkie lata pracy w szkole. Różnie bywało, ale teraz to już jest najgorzej. O, wciąż siedzi, tylko że teraz wyciągnęła przed siebie cienkie nogi w czarnych pończochach. A jak to się garbi, krzywi, co też ona tam tak ogląda na tej posadzce, nie ma tam chyba czego paskudnego?!

Brudzą i brudzą, armia sprzątaczek mogłaby myć i szorować, i zamiatać od rana do nocy, a zaraz znów by było nabrudzone. Co za życie. I czego ta smarkata tak wypatruje?

2

Deszcz naprawdę nie padał, no, jak mogła nie zauważyć. Przecież rzeczywiście już ustał ten jedwabisty szum za oknem. Strzałka słońca przeszyła witraż, posadzkę pocięły kolorowe romby, a na dłoni Aurelii usiadła ciepła plamka w kolorze kurczątka.

Wyciągnęła nogi jeszcze dalej, poruszyła rozstawionymi stopami tak, by w klamerkach czarnych pantofli zapaliły się refleksy światła – szafirowe w jednej, zielone w drugiej. Kiedy wystawiła przed siebie rękę, słońce prześwietliło kryształ górski w pierścionku mamusi. Aurelia nosiła go na środkowym palcu, a i tak był jeszcze za luźny, musiała go od spodu omotać nitką, bo bała się, że go zgubi. Teraz kryształ zajarzył się gorącym ogieńkiem, aż Aurelia Jedwabińska uśmiechnęła się do niego, siedząc tak w tym kolorowym, czarodziejskim blasku, nareszcie sama.

Ten stary woźny, taki podobny do nadąsanego jeża, taki srogi ze swoimi nastroszonymi czarnymi brwiami i nastroszonym siwym wąsem, był strasznie nietaktowny. No cóż, nie mógł wiedzieć, że jej mamusia umarła rok temu i że nie ma teraz nikogo na świecie, kto interesowałby się świadectwem Aurelii.

Śliczny był ten ogieniek w pierścionku. Poruszyła palcami, żeby odrobinę zmienił położenie. Strasznie lubiła tak łowić światło. Kusiły ją lusterka, krawędzie kieliszków, dna szklanek, skuwki długopisów i wiecznych piór. Najpierw długo nie wiedziała, co ją nagle napadło, skąd bierze się ten przymus i dlaczego kojarzy się jej z czymś miłym. Ale parę dni temu, nad ranem, obudziła się nagle i spojrzała ze swojego łóżka pod oknem wprost w blednące czerwcowe niebo. I w tej samej chwili przypomniała sobie taki sam widok sprzed roku.

Było to w pierwszą noc po śmierci mamusi.

Mieszkała wtedy u Kreski i Maćka, bo mamusia już od kilku tygodni leżała w szpitalu onkologicznym. I kiedy wieczorem nadeszła ta wiadomość – to właśnie Kreska wezwała lekarza do Aurelii. Dał jej zastrzyk na uspokojenie, żeby tak nie krzyczała.

Sen po tym zastrzyku był ciężki, przypominał jakieś ciemne, oleiste tonie. Nad ranem, kiedy się właśnie z nich wydobywała, przyśniła się jej mamusia. Nie taka spięta, oschła i zdenerwowana, jak zwykle (biedna, nie umiała być inna – chociaż naprawdę wciąż próbowała…). We śnie mamusia była miła i uśmiechała się radośnie. Wokół niej była łąka, zalana srebrnym blaskiem, i wszędzie unosiły się, jak dmuchawce, lśniące kule. Mamusia śmiała się i przesuwała je tak, żeby przenikały przez nie promienie światła.

Radosny sen się urwał, bo Aurelia niepotrzebnie podniosła powieki (żeby lepiej widzieć) i utkwiła wzrok w rozjaśniającym się niebie. Potem już snów nie było – zapadła w tę samą co przedtem czarną otchłań.

Nie mogła płakać. Wcale. Na pogrzebie pojawił się ojciec – sam oczywiście, bez swojej nowej rodziny. Aurelia widziała go wtedy po raz pierwszy od pięciu lat. Był taki zakłopotany. Spojrzenie umykało mu w bok, jakby je kto przeciągał na niewidzialnym sznureczku. Aurelia, której łatwo udzielały się nastroje, i tym razem przejęła zakłopotanie ojca. Speszyła się na dobre i właściwie do dziś jej to uczucie nie minęło. Ojciec wtedy tak się zaczerwienił, że aż mu łzy stanęły w oczach.

– Spakuj się – powiedział, patrząc w bok. – Pojedziesz do… do… do mnie. Do… do nas. Do, hm, do domu.

I pojechała, co miała zrobić. Dokąd miała pójść. Zamknęli na trzy spusty to zimne, czyste mieszkanie przy Norwida, zostawili za szarymi drzwiami wszystkie sukienki mamusi, otwartą książkę na jej poduszce, tabletki w szklanym flakoniku, jej szczotkę do włosów i jej ulubiony obraz – ten groźny, prawie pusty, biały, z czarną plamą w kształcie nietoperza. Aurelia nigdy nie lubiła tego obrazu, bała się go. Być może przez to właśnie nigdy tak naprawdę nie polubiła mieszkania przy Norwida, to jest – domu.

Nie mogła też w żaden sposób polubić domu ojca, to jest – mieszkania pani Moniki. Co prawda, obrazy wisiały tu całkiem pogodne, w salonie – reprodukcja Słoneczników van Gogha, a w pokoju Mariusza, syna tej pani, na ścianach wisiały takie jak wszędzie plakaty z Michaelem Jacksonem i Madonną. Dziwna rzecz była w kuchni: zawieszono tam dwa kalendarze, ten z kotami nad stołem, a ten z psami – nad szafką z talerzami. Oba były na rok 1992 i Aurelia zastanawiała się całymi tygodniami, po co komu aż dwa kalendarze na ten sam rok. Taka była wciąż rozbita, od pogrzebu ciągle bolała ją głowa, może dlatego, że w żaden sposób nie mogła zapłakać. Straciła całą energię i lekkość rozumowania, w ogóle myślenie szło jej gorzej niż kiedyś, tak że dopiero po pół roku udało się jej wymyślić powód: że ten kalendarz z kotami jest zapewne na dni wesołe, a ten z psami – na smutne. Ale wtedy właśnie kalendarze zdjęto i zastąpiono je trzema nowymi, na rok 1993. Na jednym znów były koty, na drugim – ryby, a trzeci, z przyczyn niepojętych, przedstawiał kolekcję starych samochodów, po dwa na każdy miesiąc. Dociekanie sensu tej nowej konfiguracji zmęczyło ją – ale nie odważyła się zapytać, o co w tym wszystkim chodzi. Była onieśmielona i jakoś nie mogła się zadomowić. Ojca nie było całymi dniami (dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy jeszcze mieszkał z nimi, przy Norwida). Kiedy wieczorem wracał z instytutu, pisał do późnej nocy na komputerze albo prowadził długie rozmowy przez telefon. A jeśli nie rozmawiał przez telefon – milczał. Patrzał w telewizor. Ciężko wzdychał. Wychodził na taras, siadał w wiklinowym fotelu i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w mały ogródek, pełen sztywnych jaskrawoczerwonych róż. Aurelia nie miała odwagi podejść do niego. Nigdy nie umiała rozmawiać z ojcem, zbyt się bała jego wybuchów gniewu – zawsze nie do przewidzenia i nie do pojęcia. Teraz zaś zbliżyć się do niego tym bardziej nie potrafiła. Miała wrażenie, że wszystkim tu przeszkadza i wszystkich irytuje. Na widok ojca uciekała po prostu do swego pokoiku na piętrze, położonego tuż obok strychu.

A ta pani Monika – zgrabna brunetka o czerwonych, błyszczących ustach i ciężkich powiekach – onieśmielała Aurelię jeszcze bardziej.

Może pani Monika nie była zła czy nieżyczliwa. Może tylko miała w sobie coś takiego, co kazało człowiekowi trzymać się na dystans.

Aurelia zresztą nie zamierzała zmniejszać tego dystansu. Przez wierność wobec mamusi.

Tak że właściwie – nie było do kogo spieszyć się z tym świadectwem, naprawdę. Pan woźny (śmieszny i nawet miły z tymi żółtawymi policzkami i jasnym spojrzeniem) niechcący sprawił jej przykrość, ale skąd miał, biedak, wiedzieć. Przecież nie jest przezroczysta. Nie widać z wierzchu, co ją boli, o czym myśli, nad czym cierpi. Ani – za czym tęskni.

Słońce już chyba całkiem wydostało się zza chmur, bo witraż z kolorowego szkła rozjarzył się za jej plecami pełnym blaskiem. Przesunęła rękę, tak żeby światło padało na kryształ nieco z ukosa. O! Znów jej się udało zatrzymać promień światła w biegu i przez chwilę miała wrażenie, że złapała połączenie z jakąś Tajemnicą. Gdyby tak wznieść się teraz po tym prostym promieniu, przebyć jego drogę w odwrotnym kierunku – może udałoby się tam dotrzeć.

3

Pan Jankowiak szedł powoli na pierwsze piętro, trzymał się poręczy, odpoczywał – ale i tak złapała go zadyszka.

Wielkie drzwi auli były rzeczywiście zamknięte, dobiegała zza nich głośna muzyka. O, to mu się nie podobało. Zupełnie. Już tam nikogo być nie powinno, sam pootwierał okna, żeby wywietrzyć, sam podparł skrzydło drzwi kołeczkiem, żeby nie zatrzasnął ich przeciąg.

Nacisnął ciężką mosiężną klamkę i wkroczył do auli.

No, proszę. Patrzcie państwo. Gra muzyka z magnetofonu, a na wysokiej scenie, w miejscu, z którego niedawno przemawiał sam pan dyrektor i przedstawicielka kuratorium, tańcuje jakaś pokraka w czarnym odzieniu. Na twarzy ma okropną maskę, włosy jak ogień. Istny diabeł.

Podszedł bliżej sceny.

– A wy tu co?! – spytał groźnie, ale ledwie się rozejrzał – stwierdził, że winowajca jest tylko jeden. Popisywał się przed pustymi rzędami krzeseł! – i nawet nie zauważył, że ktoś wszedł do auli. Te dzieciaki robią się coraz dziwniejsze, z roku na rok. To musi być chyba wpływ telewizji. Tych wszystkich horrorów.

Pan Jankowiak podszedł do magnetofonu stojącego z boku pod rampą. Nie bardzo umiał sobie radzić z tymi, jak to teraz nazywają, wieżami. Ale odgadł, gdzie trzeba przycisnąć, żeby ta okropna muzyka przestała jęczeć. No, cisza. Od razu pokraka na scenie zatrzymała się w połowie dziwacznego gestu.

– No?! Co ty tu wyprawiasz?! – spytał pan Jankowiak. Potrafił być groźny, kiedy było trzeba, o, tak.

– Tańczę sobie – odparła postać chłopięcym głosem.

– Tańczysz?!… A to dlaczego?

Chłopak zdjął tę obrzydłą maskę. Dzieciak jeszcze, chudzina, uczesany na boczek, tak jak to teraz modne – wszystkie włosy w jedną stronę i prosto w oko. Dziwić się potem, że tyle wad wzroku w tym pokoleniu.

– No?! Co jest?! Nie wiesz, że już po wszystkim?! – rozgniewał się pan Jankowiak, bo już naprawdę stracił cierpliwość. Z tymi dzisiejszymi dzieciakami nie da się normalnie rozmawiać. Proszę, on tu stoi, spuchnięte nogi go rwą, a przecież – żeby nie ten chłopak – mógłby sobie siedzieć w portierni i niczym się nie denerwować. Ale, ho-ho, jedna zwyczajna uwaga i proszę, nasz młody człowiek od razu obrażony, robi minę ministra. – Pakuj manatki i jazda stąd! – huknął woźny.

Pozamykał starannie okna, odczekał, aż smarkacz zbierze swoje rzeczy i wyjmie kasetę ze szkolnego magnetofonu. O! Właśnie! Dobrze, że go tknęło i przyszedł, jeszcze by czasem magnetofon znikł – i co wtedy? Chłopak niby grzeczny, ułożony, miły – ale kto go tam wie. Tyle się teraz słyszy o kradzieżach i napadach, czysta zgroza. Dożył człowiek czasów, kiedy w Polsce grasują bandyci i nawet dzieciaki z porządnych domów biorą się za złodziejską robotę.

Gniewny – bardziej nawet na świat niż na tego małego – wyprowadził chłopca z auli, ściskając go mocno za ramię, słabe jak u kurczaka. Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz. Winowajca, chuchro jedno, cierpliwie czekał.

W milczeniu zeszli po szerokich schodach. Chłopak co chwila zerkał bokiem, jakby się bał, że oberwie po uchu. No, no – nie ma strachu. Stary Jankowiak nigdy dzieci nie bił. Ale na wszelki wypadek odpowiedział chłopcu surowym spojrzeniem i chrząknął groźnie.

Kiedy zeszli na parter, ujrzeli tę czarniawą, która siedziała dokładnie tak samo jak przedtem: nogi na całą długość wyciągnięte, ręka wystawiona przed siebie, w powietrze. Istny dom wariatów. Panie Boże, co to za dziwadła dziś rosną na tych wszystkich zagranicznych witaminach.

– No, mała, zbieraj się – rozkazał z całą surowością.

Poderwała głowę, popatrzała na niego, a potem przeniosła wzrok na chłopca, jego maskę i perukę. Nie do wiary – wciąż trzymała tę chudą rękę przed sobą.

– Proszę?… – spytała głupio. – Pan coś mówił?

Czy on coś mówił! No nie, tego już za wiele.

– Do domu, mówiłem! Jazda! – huknął wyprowadzony z równowagi pan Jankowiak. Zdenerwowało go dodatkowo niesamowite podobieństwo tych dwojga: drobne blade twarze, duże oczy, oboje chudzi i ubrani na czarno.

– Jesteście rodzeństwem? – spytał ze złością.

Spojrzeli po sobie z zaskoczeniem, po czym jednocześnie się uśmiechnęli i jednogłośnie powiedzieli:

– Nie! – I znów się zaśmiali, patrząc na siebie.

Pan Jankowiak uspokoił się dopiero, kiedy ich wyprowadził z budynku i zamknął za nimi główne drzwi.

Już chciał wracać do portierni – ale nie wytrzymał i jeszcze wyjrzał przez wąskie, okute okienko umieszczone obok wyjścia.

Stali koło furtki! – tuż przy wyjściu na ulicę. Rozmawiali sobie, a raczej – on gadał, a ona patrzała na niego spokojnie, bez ruchu. Wreszcie – czy kto widział kiedy coś podobnego? – on jej założył na głowę tę czerwoną perukę – i poszli sobie.

Woźny patrzał za nimi przez dłuższą chwilę, cmokając z niezadowoleniem i kręcąc głową, póki nie znikli za pawilonem sali gimnastycznej. Zatrzymał wzrok na tym ohydnym aerozolowym napisie, wysmarowanym przez któregoś młodego wandala na drzwiach i tynku wokół nich: „Boże, zatrzymaj świat, ja wysiadam!” – o, ludzie, czy na tych paskudów nie ma już żadnej rady? Ilekroć woźny patrzał na ten napis, tylekroć czuł, że przenigdy już nie zrozumie tego świata, w którym przyjdzie mu umierać. Burknął jak zwykle: – Wysiada! Patrzcie go! Łatwo powiedzieć! – po czym odwrócił się i poczłapał z powrotem na obchód szkoły, myśląc, że o wiele trudniej niż „wysiadać” jest po prostu – żyć.

Dopiero kiedy szedł przez hall, zauważył, że ta smarkata gapa nie zabrała swojego świadectwa. Zwinięte w trąbkę, leżało wciąż na parapecie.

4

Co do Konrada – nigdy nie przepadał za tym gatunkiem służbistych starców, jaki reprezentował szanowny pan woźny. Strzegąc porządku, naruszają ustawicznie wolność osobistą jednostki. W swej pryncypialności starcy ci bywają niekiedy groźni. Szczerze mówiąc – można się go było wystraszyć, gdy tak wpadł do auli jak bojówkarz. Autorytarny typ, bez wątpienia. Wystarczy spojrzeć na te zaciśnięte usta i masywny podbródek, na te wojskowe wąsy. I na tę głęboką zmarszczkę między brwiami – typową zmarszczkę kaprala. No i, naturalnie, jak można się było spodziewać – zero zrozumienia dla sztuki.

Teraz, po fakcie, Konrad trochę sobie wyrzucał, że nie dał szanownemu panu woźnemu do zrozumienia, jak ubogi jest świat jego kapralskich doznań. Ale może i lepiej, że zachował wyniosłe milczenie. Służbisty starzec miał w oczach ognie niewysłowionych podejrzeń, roztropniej było nie stawiać oporu.

Zachowując godną postawę, Konrad zszedł za woźnym na parter, starając się już tylko o jedno: nie dać starcowi więcej okazji do stosowania przemocy fizycznej.

W hallu głównym (od pierwszej chwili, gdy znalazł się w tej szkole, polubił ją właśnie za ten hall – niski, o pseudogotyckich sklepieniach i bielonych ścianach, z ciężkimi drzwiami) natknęli się na jakąś ekscentryczkę, co Konradowi natychmiast poprawiło humor. Ciekawe, jak to zaraz daje się wyczuć pokrewną duszę.

Duża doza wytworności. Szczupła figurka cała w czerni, lakierki, lśniąca czarna główka, dobrze ostrzyżona. Żałował, że nie ma ze sobą swojego kodaka z kolorowym filmem – świetne byłoby zdjęcie: maleńka czarna sylwetka w magicznej pozie wróżki, pod wysokim, płonącym kolorami witrażem, no i te barwne światła, sunące przez powietrze, pełne wirujących drobin pyłu kosmicznego. Tytuł zdjęcia: „Sybilla”. Tak.

Z bliska okazało się, że Sybilla należy do kategorii „ciekawa brzydula”. Odstające duże uszy, szerokie usta, spiczasty nosek. I błyszczące oczy o pięknym kolorze jeżyn. Te oczy były zdecydowanie jej atutem.

Szanowny pan woźny był łaskaw wystawić ich oboje za wrota uczelni, lecz Konrad powstrzymał się roztropnie od przekazania starcowi wyrazów swego potępienia. Szkoda energii. Poza tym – starzec mógłby okazać się przykry. Sybilla wpatrywała się w niego – Konrada – z pewną przychylnością, cóż, nie od dzisiaj wiedział, że dziewczyny mają do niego słabość.

Ta była, co prawda, starszawa. Na oko – szesnaście, z dobrym kawałkiem.

– Przeszłaś do drugiej klasy, prawda? – spytał ją, jak tylko znaleźli się koło furtki.

Potwierdziła. Głos miała zdecydowanie bardzo interesujący – niski, zgaszony i matowy, a intonację osoby inteligentnej.

– Wiedziałem – oświadczył. – Zauważyłbym cię przecież w gronie kandydatów.

Przyjrzała mu się uważnie – ależ wymowne były te jeżynowe oczy! – i zapytała, czy on się boi egzaminów wstępnych.

– Ależ dziewczyno – odparł, kręcąc młyńca rudą peruką i tak ustawiając maskę, żeby na pewno Aurelia ją dojrzała – ja w ogóle nie będę zdawał. Olimpijczycy nie muszą. – Nie zaimponował jej, tak jak oczekiwał. Może dlatego, że patrzała, zamyślona, na maskę. Miała długie, proste rzęsy – dwa jedwabiste, czarne wachlarzyki. Dorzucił: – Wygrałem dwie olimpiady – z polskiego i angielskiego. Pozwól, że się przedstawię: Konrad Bitner.

– Jedwabińska – powiedziała nieco apatycznie.

Trochę go dotknęło, że nie robił na niej takiego wrażenia, jak na innych dziewczynach. Żadnego strzelania oczami, zachęcających chichotów, łapania za rękaw, zarzucania zwierzeniami i wypytywania o jego osobiste życie.

– A ty? – spytał. – Jak masz na imię?

Zrobiła śmieszną minę, rozciągając zaciśnięte usta od ucha do ucha.

– Ge-no-we-fa – powiedziała takim tonem, jakby to miał być dowcip.

– Genowefa?

– Nie. Nie Genowefa. Aurelia.

– A więc Aurelia?

– To dosyć skomplikowane. Po co ci ta maska?

– I peruka.

– I peruka.

– Och, wiesz – próbowałem się zadomowić. Jeśli mam spędzić w tym gmachu najbliższe cztery lata, to muszę mieć pogląd na to, jaka jest scena. W mojej szkole miałem do dyspozycji tylko małe podium w świetlicy. Tu, muszę przyznać, jest całkiem inaczej. I ta piękna stara aula! Będę tu występował. Już postanowiłem.

– Świetna ta maska – powiedziała nareszcie.

– Sam ją robiłem, moja panno.

– Naprawdę? Pokaż.

Miała dziwny uśmiech – trochę drwiący, a trochę tragiczny. Kąciki ust nie unosiły się w tym uśmiechu, tylko rozciągały się w poziomie. Jak u Gelsominy w filmie La Strada.

Przypatrywał się jej, kiedy uważnie oglądała oblicze demona, które wylepił z papier mâché i pomalował akrylami. Niestety, musiał troszkę zadzierać głowę – Aurelia była od niego wyższa o kilka centymetrów. Ale to nic. Napoleon też był niezbyt wysoki, zresztą – nie od niego zależało, czy rośnie, czy nie. To, co zależało od niego, Konrad, podobnie jak Napoleon, miał opanowane do perfekcji.

Podobała mu się fryzura Aurelii – jeżyk z mocnych, lśniących włosów – i jej niewymuszona elegancja, takiej nie można się nauczyć, ma się to po prostu we krwi. Józefina, jego matka, ma tę właśnie cechę. Zresztą ma też inną, właściwą tylko urodzonym aktorkom: zdecydowanie najlepiej wygląda w charakteryzacji i w kostiumie. Odmienia się. Rozkwita. Staje się pełniejszym człowiekiem.

Niewiele myśląc, Konrad założył na głowę Aurelii swoją perukę, wykonaną z wąziutkich paseczków pomarańczowego i czerwonego jedwabiu. Odsunął się o kilka kroków. Tak. Tak jak przypuszczał, wyglądała fantastycznie z tą matową, białą twarzą, czarnymi dziurami oczu i płomienną strzechą, która jarzyła się jak kropka nad czarnym „i” jej postaci.

– Możliwe, że jesteś urodzoną aktorką – powiedział, patrząc na nią z zachwytem. – Spójrz, ta peruka po prostu przyrosła ci do głowy. Nie zdejmuj jej chwilowo, bo szkoda tego widoku. Idziemy.

5

Był taki ładny i staranny. Włosy spadały mu z wypukłego czoła, jak ciemny trójkąt atlasu. Miał podłużne oczy koloru czekolady i wyglądał jak małe książątko. Mówił – nie, raczej: przemawiał – z pełnym wyższości rozbawieniem, z lekko ironicznym przekąsem, a jednak ani przez chwilę nie był przykry. Może z powodu tej swojej ujmującej uprzejmości.

Miły był.

Poszła za nim posłusznie, z tą pomarańczową peruką na głowie. Właściwie nie miała nic do roboty. Powrót do domu pani Moniki nie był specjalnie kuszącą perspektywą. Zresztą – był tam teraz pewnie tylko ten okropny Mariusz, któremu usta się nie zamykały, wyrzucając potoki brzydkich słów i przekleństw. Aurelia miała swój pokoik, ale go nie lubiła. Jego ściany były wyłożone jasnymi drewnianymi listwami, lśniącymi od chemolaku, który wciąż jeszcze przesycał powietrze świdrującym, drażniącym zapachem. Był tam jeszcze tapczanik, szafa na odzież, stolik i dwa krzesła. Ojciec i pani Monika starali się urządzić jej przytulny kącik. Bała się zmienić cokolwiek w układzie mebli, żeby ich tym nie urazić – ale ustawiono je wyjątkowo niezgrabnie, wciąż się o coś obijała. A wystarczyłoby po prostu przestawić szafę do wnęki, stolik usunąć pod ścianę – i już. Ach, urządziłaby ten pokoik tak ślicznie! – gdyby tylko mogła. Pęki ziół i suszonych kwiatów, dużo pięknego kolorowego szkła, żeby światło miało w co wpadać, i kryształowe wisiorki uwieszone w oknie, i piękne obrazy na ścianach…

Ale przecież nie była u siebie. Nie zmieniła więc w pokoiku niczego, nie wbiła nawet gwoździa, a książki i pamiątki trzymała w walizce. Wszystkie swoje ulubione obrazy i tak miała – jak zawsze – na pocztówkach i w albumach. Na przykład ten miejski pejzaż Giorgio de Chirico: pusta ulica pocięta żółtym światłem i brązowym cieniem, a na ulicy – samotna dziewczynka tocząca przed sobą kółko, proste linie wikłają perspektywę ulicy i nie wiadomo, kto właściwie rzuca zza rogu domu ten długi, groźny cień z kijem (a może mieczem).

Konrad maszerował przodem, nieustannie gadając i popędzając ją to słowem, to gestem. Przestała myśleć o bezbronnej dziewczynce de Chirico: ten obraz – Tajemnica i melancholia ulicy – należał do jej ulubionych, a przecież chwilami się go bała. Potrząsnęła szybko głową, żeby uwolnić się od tego obrazu, chociaż nie było to łatwe, bo właśnie szli długą ulicą o niejasnej perspektywie, a domy rzucały ostre cienie na błyszczącą jezdnię. Aurelia zmusiła się, by słuchać, o czym mówi jej nowy znajomy.

Po niedługim czasie wiedziała już o nim całkiem sporo: że mieszka ze starszą siostrą, studentką; że ich matka, Józefina Bitner, jest wybitną aktorką, że przeniosła się do Bostonu, bo tam wyszła za mąż; Konrad był u niej dwa razy, Józefina też czasem przyjeżdża na święta albo na wakacje. Przysyła pieniądze na życie, ale oni z siostrą nie najlepiej sobie radzą, więc też ciągle im brakuje funduszów. Ale to, oczywiście, nie problem, bo on właśnie od przeszło pół roku zarabia, i to nieźle, urządzając przedstawienia uliczne.

– Uliczne? Po prostu na ulicy? – zdziwiła się Aurelia.

– Tak jest. – Konrad, wciąż energicznie maszerując, obejrzał się przez ramię i rzucił jej uśmiech pełen wyższości oraz zadowolenia z siebie. – Niedługo zobaczysz, jak to wygląda. Daję jednoosobowe spektakle, śpiewam albo gram, albo recytuję, ale najczęściej używam moich marionetek. Oczywiście – wystawiam cylinder na datki – i, wyobraź sobie, ludzie całkiem hojnie mi płacą.

– A co na to twoja mama?

Zatrzymał się.

– Ciekawe pytanie – rzekł karcąco. – A dlaczego niby miałaby coś o tym wiedzieć? Nie zamierzam jej denerwować na odległość. Sam sobie poradzę. Jestem dobry w tak wielu dziedzinach, że sam sobie się dziwię. – A kiedy Aurelia uśmiechnęła się trochę kpiąco na te słowa, Konrad dorzucił energicznie, że nie chciałby, rzecz jasna, wydać się jej zarozumiałym pyszałkiem, ale że sądzi, iż jest, całkiem po prostu, typowym człowiekiem Renesansu.

Aurelia przyjrzała mu się z zastanowieniem. Wyznanie brzmiało dość zabawnie, ale – z drugiej strony – ten chłopiec był na swój sposób niezwykły. Człowiek Renesansu? No, no. Wszystko możliwe.

Przeszli na ukos przez Dąbrowskiego i Aurelia stwierdziła w nagłym popłochu, że Konrad prowadzi ją prościutko w dół ulicą Roosevelta, wzdłuż rzędu pięknych secesyjnych kamienic.

– Dlaczego zdejmujesz perukę? – zganił ją, oglądając się znów przez ramię. – Prosiłem, żebyś tego nie robiła!

Aurelia milczała. Nie mogłaby mu przecież powiedzieć, dlaczego za nic nie chce, by ją zobaczono w tej śmiesznej peruce z okien na czwartym piętrze. Spojrzała w górę, gdzie na balkonie, pod samym już szczytem kamienicy numer sześć, suszyły się pieluchy. Podniszczony masyw budynku, zwieńczony spadzistym dachem, wyrastał przed nią w zawrotnej perspektywie, jak u Giorgio de Chirico. Aurelia potrząsnęła głową i zacisnęła mocno powieki. Nie, nie, nie.

– Mieszkasz gdzieś tutaj? – spytała szybko, byle coś powiedzieć. Usłyszała, że Konrad mieszka tuż, za rogiem, przy Krasińskiego. Naburmuszony, odebrał jej perukę, jakby pozbawiał ją orderu.

6

W kuchni Borejków przepięknie pachniało. Pachniało nawet na ulicy Roosevelta, bo na parapecie parterowego okna stygła forma wypełniona złocistym plackiem drożdżowym z kruszonką. Twórczyni placka, Gabriela, trzydziestolatka o miłej, piegowatej twarzy i jasnej czuprynce – stała w oknie. Wypatrywała właśnie, bardzo niecierpliwie, swoich córeczek. Na kilka tygodni przed końcem roku szkolnego uległa wreszcie ich prośbom i zgodziła się, by wracały ze szkoły same, bez opieki dorosłej osoby. Teraz żałowała. Owszem, wiedziała, że dziewczynki mają słuszność, domagając się zwiększenia zakresu samodzielności, lecz odkąd się zgodziła – nie zaznała spokoju. Starsza córeczka, Pyza, była naprawdę solidnym i odpowiedzialnym jedenastoletnim człowiekiem i gdyby to ona właśnie miała wracać sama, bez opieki, nie byłoby czego się obawiać. Ale Laura, zwana Tygryskiem, była zupełnie inną odmianą córeczki. Gabrysia nieraz zastanawiała się, jakim to przedziwnym kombinacjom genów zawdzięcza takie dziecko – jedną wielką tajemnicę i nieustanną niespodziankę. Laura kłamała bez wysiłku i z wdziękiem, a jej fantazja nie znała wprost granic, podobnie jak jej wieczna skłonność do wybryków.

Solidna i zrównoważona Pyza nie miała, naturalnie, żadnego posłuchu u Laury. Ale cóż, posłuchem u Laury cieszył się mało kto spośród dorosłych, cóż dopiero siostrzyczka, choćby i starsza o trzy lata. Można więc było obawiać się wszystkiego – na przykład tego, że Tygrysek wyrwie się Pyzie akurat na środku skrzyżowania albo ucieknie jej i przepadnie w mrocznych zaułkach dzielnicy Jeżyce.

Gabrysia zadrżała i wychyliła się z okna. Chłodne powietrze pięknie pachniało po deszczu, słońce zapalało ostre błyski w rozległych kałużach. Ulica Roosevelta, spłukana do czysta ulewą, z jednej strony piętrzyła swe masywne kamienice, z drugiej – otwierała się na zachwaszczone tereny dawnych ogródków działkowych. Dalej były tory kolejowe i gęste czupryny kasztanów przy Teatralce, nad którymi wznosił się budynek Opery oraz charakterystyczne wieże kościoła Dominikanów.

Szkoła Pyzy i Tygryska znajdowała się o przecznicę za kościołem, a więc niedaleko. Akademię z okazji zakończenia roku wyznaczono na dziesiątą. Teraz była prawie pierwsza – a dziewczynek ani śladu. Gabrysia dzwoniła już do Żaków, pytając, czy wróciła Ulka, ich wnuczka, koleżanka z klasy Tygryska. Okazało się, że wróciła, i to dawno. Uroczystości skończyły się o wpół do dwunastej i droga do domu zajęła Ulce, jak zwykle, kwadrans.

Gabrysia wywiesiła się przez parapet i wytężyła wzrok, zasłaniając oczy ręką. Patrzała w prawo, ku widniejącemu u szczytu ulicy skrzyżowaniu (bez sygnalizacji świetlnej). Dziewczynki miały zakaz wracania „górą”, przez most Teatralny, ale naprawdę – zakazy nic nie znaczyły dla Tygryska. A tymczasem po moście Teatralnym mogli się poruszać tylko piesi i tramwaje, te ostatnie – bardzo powoli. Nadjeżdżały więc cicho i podstępnie, pewnego razu Gabriela sama o mały włos nie dostała się pod koła, czytając książkę.

– Nie, no przecież to śmieszne – skarciła samą siebie. – Wszystkie inne matki spokojnie czekają na powrót dzieci, ufając, że instynkt samozachowawczy powstrzyma je przed wpychaniem się pod tramwaje oraz ciężarówki.

Oho-ho, ależ się uspokoiła, doprawdy. Gabrysia, którą w każdej sytuacji życiowej cechowało poczucie humoru – zwłaszcza na swój temat – teraz też uśmiechnęła się nad sobą. Pokręciła głową. Nerwowo obeszła kuchnię, wyjęła z lodówki kartonik soku jabłkowego, sprawdziła, czy nie za zimny, i zajrzała niepotrzebnie pod pokrywę rondelka, gdzie czekały, skromnie do siebie przytulone, gołąbki w sosie pomidorowym. Za chwilę, sama nie wiedząc, jak i kiedy, znów znalazła się przy oknie.

Turkusowy, wytworny tramwaj, zdobny w przebogatą reklamę mydła Fa, przejechał w dół ulicy Roosevelta, a Gabrysia odprowadziła go wzrokiem przepełnionym niechęcią, po czym raz jeszcze spojrzała w kierunku przeciwnym. Ruch się wzmagał. W tłumie przechodniów, drepczących coraz gęściej, Gabrysia dostrzegła dwie dziwaczne, drobne figurki w czerni, idące krokiem dość energicznym. Kiedy pierwsza z figurek mijała kamienicę numer sześć, ta druga zdarła z głowy płomienną perukę – i Gabrysia rozpoznała Aurelię Jedwabińską. Dziewczyna szła z zadartą głową, wciąż gapiąc się na okna mieszkania Dmuchawca. Omal nie wpadła w wielką kałużę pośrodku chodnika. Towarzyszący jej drobny chłopiec w czerni podtrzymał ją i pomógł złapać równowagę.

– Geniusia! – krzyknęła impulsywnie Gabriela, wychylając się jeszcze bardziej i machając ręką.

Aurelia zatrzymała się i spojrzała w górę, na borejkowski wysoki parter, uśmiechając się jak słońce, wprost tryskając wdzięcznością, radością i przywiązaniem – po tym dziecku zawsze było widać wszystkie jego dobre uczucia.

– Dzień dobry! – odkrzyknęła żywiołowo, wymachując ramionami, jakby miała zamiar ulecieć w powietrze. – Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry!

– Chodźże do nas, nie widziałam cię od miesięcy – zapraszała Gabrysia. Towarzyszący Aurelii chłopiec też uniósł głowę i z uwagą przyjrzał się Gabrieli, po czym lekko się skłonił i przeniósł pytające spojrzenie na Aurelię.

– Idziesz?! – spytał tonem dość władczym.

– Ja? O, ja idę do Gabrysi – odpowiedziała uśmiechnięta, nieuważna Aurelia, nie patrząc na niego. Ale Gabrysia patrzała – i dostrzegła cień zawodu na wyrazistej twarzy chłopca, więc zawołała natychmiast: