Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Rok wydania: 2022
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Noelka
Dla mojej Kochanej Mamy
– na Gwiazdkę
24 grudnia 1991
1
Elka była zdrowa i mocna jak orzech.
Orzechowe też były jej oczy – wyraziste, o lśniących białkach i żywym spojrzeniu, a wspaniałe loki w kolorze orzecha otaczały twarz o brązowym kolorycie. Miała wypukłe czoło, zdradzające inteligencję i upór, a stanowczy wyraz ust i śmiało zarysowany podbródek wiele mówiły o jej charakterze, twardym i trudnym do zgryzienia.
W domu czczono ją pod zupełnie nieodpowiednim imieniem: Kicia.
Albo: Maleńka.
Albo: Skarb.
I tak dalej.
Natomiast w szkole, gdzie dopiero, jak uważała, była sobą, wszyscy mówili do niej: Elka – i to właśnie jej się podobało. Sądziła, że lubi, gdy się ją traktuje rzeczowo i ostro.
Była też zdania, że trzej opiekunowie darzą ją miłością zbyt już zaborczą i że naprawdę lepiej by się stało, gdyby zarówno ojciec, jak dziadek i jego brat, przenieśli swe uczucia na kogoś innego.
Tak się jej zdawało.
Bywa.
2
W Wigilię Bożego Narodzenia Elka tkwiła od rana przy oknie, godzinami.
Było to zachowanie dla niej nietypowe.
Zazwyczaj przejawiała niespożytą ruchliwość lub też, bardzo zmęczona własną niespożytą ruchliwością, padała po prostu tam, gdzie stała, usypiając na miejscu.
U dziewczyny energicznej, a nawet wybuchowej, która śmiać się umiała tylko głośno, jadła bez umiaru, nie płakała z zasady, a zły humor rozładowywała krzykiem i tupaniem, takie wystawanie w bezruchu przy oknie, w milczeniu przerywanym westchnieniami, stanowiło objaw wysoce niepokojący.
Przez niskie, łukowate i szerokie okno kuchenne widać było mokrą ulicę Krasińskiego z jej staroświeckimi domkami o spadzistych dachach, mokrych wieżyczkach i mokrych balkonikach z kutego żelaza lub starego drewna. Z balkonów znikały – jedna po drugiej – mokre choinki. W szaroróżowej, podniszczonej willi naprzeciwko, w oknie Bitnerów, zapalono już nawet lampki na stojącym przy oknie drzewku.
Deszcz lał jak głupi.
Już od świtu nad dzielnicą Jeżyce wisiała ciemna chmura i skraplała się rzęsiście, równomiernie i uparcie. Być może robiła to i nad resztą Poznania, ale tego już z kuchennego okna nie było widać.
Z kuchennego okna było widać smętną pustkę.
Tym smętniejszą, im dłużej Elka czekała na chłopaka.
Nie lubiła czekać. Nie musiała, zresztą, czekać dotąd na cokolwiek w swym siedemnastoletnim życiu. Ojciec, dziadek i brat dziadka spełniali każde jej życzenie, zanim jeszcze zdążyła je wyrazić. Nic więc dziwnego, że Elka była niecierpliwa. Podobny system wychowawczy zrobiłby osobę niecierpliwą nawet z hinduskiego fakira.
Lecz oto dzieciństwo przeminęło, nastała młodość i życie jęło przesyłać Elce pierwsze sygnały, dające poważnie do myślenia. Na przykład o tym, że bynajmniej nie wszyscy mężczyźni na świecie darzą ją bezkrytycznym uwielbieniem i skłonni są do ulegania jej woli.
To aż nie do wiary! – pomyślała Elka. Prychnęła ze złością i zaraz na szybie przed jej czerwonymi ustami osiadł blady obłoczek w kształcie serca. – Uch – mruknęła z jeszcze większą złością i, zirytowana, narysowała na sercu wykrzyknik – pękaty, okazały, z jadowicie odrobioną kropką. W wykrzykniku zmieściła się akurat jedyna żywa istota dwunożna, znajdująca się w tej chwili na ulicy: sąsiad Maciołka, łysy, żylasty nerwus, osłonięty damską parasolką. W kropce natomiast ujrzała Elka psinę pana Maciołki, wleczoną przez niego na czymś w rodzaju postronka. Psina miała w oczach charakterystyczne dla całej rodziny Maciołków wścibstwo.
Przeszli.
Po paru minutach bezruchu spod domu naprzeciwko ruszył cicho lśniący mercedes. Jakiś wytworny pan zabierał dokądś opatuloną w długie futro Józefinę Bitner, tę aktorkę.
I znów pustka oraz deszcz. Ta natura potrafi być ohydnie monotonna.
I wciąż go nie ma!
A powiedział, że wpadnie z rana.
Taki był cudowny! – arogancki, pełen dzikiego, beztroskiego wdzięku, obcy i niezwykły. Imponujący i fascynujący. Chudy i niebezpieczny, z takimi wilczymi zębami. Och. Och. I tak zupełnie nie zwracał na nią uwagi! Po raz pierwszy w życiu Elka poczuła się przy kimś aż tak nieważna. Jakby jej w ogóle nie było. Musiała uruchomić całą swą energię i siłę woli, by go skłonić do choćby jednego uważniejszego spojrzenia. Ale niewiele to dało. Rozmawiał z nią tak, jakby musiał się zniżać do jej poziomu. Mówił o filmach Jarmuscha, a ona w ogóle nie wiedziała, kto to Jarmusch. I wspomniał o Gombrowiczu, którego Elka jeszcze nie czytała. Boże, czuła się jak idiotka. A on w dodatku miał takie oczy przenikliwe, z takimi rzęsami. I takie usta cyniczne, gorzkie. Och.
Namówiła go jakimś cudem na to, żeby ją zabrał na przejażdżkę swoim harleyem. Najpierw spojrzał na nią jak na rozkapryszone niemowlę, czyli ze wstrętem. I po chwili, niespodziewanie (on wszystko robił niespodziewanie, z gwałtownością pantery), powiedział, że dobrze, ale że ma już zajęte wszystkie dni z wyjątkiem Wigilii. W Wigilię ma masę czasu, ponieważ jako człowiek dumny i wolny nie przejmuje się tymi wszystkimi ckliwymi bzdurami typu makowiec i choinka.
– Wpadnę rano – rzucił na odchodnym.
No tak. A tu rano już minęło. Minęło nieodwołalnie, i to dawno. Zegar kuchenny właśnie wydał z siebie rzężenie i zaraz potem kukułka wychrypiała pięciokrotny sygnał dźwiękowy, co oznaczało, że jest wpół do dwunastej. W tym domu nawet tak prosta akcja, jak oddanie zegara do naprawy, była nie do przeprowadzenia z powodu różnicy zdań pomiędzy trzema mężczyznami, z których każdy miał inną propozycję i trzymał się jej z całym uporem.
– Cholery można dostać! – warknęła Elka dość głośno. A to już nie mogło pozostać bez echa.
– Mówiłaś coś, Skarbie? – spytał za jej plecami kochający głos męski. Cyryjek.
– Nie! – wrzasnęła Elka, odwracając się gwałtownie od okna, aż włosy pofrunęły za nią poziomo. Omiotła spojrzeniem dużą, czyściutką kuchnię z wielkim kredensem, starym stołem dębowym oraz twardymi krzesłami o ciężkich nogach i niewygodnych oparciach. Widok tych zawalidrogów zirytował ją jeszcze bardziej niż zwykle. Wszystko dzisiaj irytowało ją jeszcze bardziej niż zwykle.
– Ale ja mam wrażenie, że coś się stało – ciągnął powoli kochający głos męski.
– Nic się nie stało, nic! Tylko że ciągle leje jak głupie – burknęła Elka, odrzucając włosy z oczu i wbijając ręce w kieszenie dżinsów. (Lubiła nosić spodnie i swetry. Sukienek nie cierpiała). – Nie pamiętam, kiedy ostatnio był śnieg na Gwiazdkę.
– I to cię tak rozstraja? – dociekał Cyryjek. Naprawdę miał na imię Cyryl i był stryjecznym dziadkiem Elki. Kiedy była mała, dla wygody nazywała go stryjkiem, a potem już tylko Cyryjkiem, co on naturalnie zaakceptował, jak wszystko, co kiedykolwiek przyszło jej do głowy.
Teraz patrzał na nią nieśmiałym, rozkochanym spojrzeniem znad stołu pokrytego równymi szeregami pierogów z kapustą. Od prawie godziny, to jest od chwili, gdy polukrował piernik i ozdobił go wdzięcznymi margerytkami z połówek migdałów, Cyryjek oddawał się klejeniu pierogów. Jak każdą czynność, tak i to klejenie wykonywał z charakterystycznym dla siebie drobiazgowym zaangażowaniem. Czerstwy brąz jego pociągłej twarzy o długim nosie, przedłużonej lśniącą jak miedź łysiną, odcinał się od błękitu koszuli, osłoniętej plastikowym fartuszkiem. Fartuszek nic a nic nie ujmował Cyryjkowi jego starokawalerskiej, wymuskanej wytworności.
– Wiesz, Skarbie, nie widzę powodów do zmartwienia. Co z tego, że pada. – Cyryjek podciągnął okulary i powrócił do pracy. – W każdej sytuacji trzeba doszukiwać się plusów.
– A gdybyś był dziewczyną, którą zawiodła nawet pogoda? Co byś uznał za plus sytuacji?
– To, że jestem dziewczyną – z prostotą odparł Cyryjek i docisnął owłosionym palcem krawędź ciasta.
– Żadna przyjemność! – Elka kopnęła stołek, a jej śniada twarz o mocnym podbródku wyraziła złość. – Wyłącznie stresy i zawody.
– Och, ale na pewno nie wyłącznie – z właściwą sobie rezerwą zaoponował Cyryjek. Nałożył kupkę farszu kapuścianego na kolejny kawałek ciasta i rzucił Elce nieśmiałe spojrzenie znad okularów. Miał oczy koloru niezapominajek i tej też wielkości. – Już dwa razy użyłaś słowa „zawód”. Czy ktoś sprawił ci zawód?
– Kto mi sprawił zawód?! – fuknęła Elka z oburzeniem. Nie lubiła tej jego macierzyńskiej intuicji.
– Właśnie pytam, kto ci sprawił zawód – potulnie wyjaśnił Cyryjek.
– To nie pytaj o takie dziwne rzeczy, dobrze?! Chwili spokoju w tym domu, człowiek już nawet nie może…
– Nie pyskuj, Malutka – z głębi kuchni napłynął smaczny bas dziadka Metodego. Odkąd wrócił, przemoczony, z miasta, pętał się dziadek bezczynnie po kuchni, przebrany w stare spodnie i bury sweter z golfem. Ze swoją szeroką twarzą i srebrnym zarostem wyglądał jak Ernest Hemingway. Co chwila podjadał coś z lodówki albo merdał łyżką w pykającym na ogniu bigosie wigilijnym. Bigos był, naturalnie, dziełem pracowitego i niezawodnego Cyryjka, lecz ów – jak twierdził Metody – nigdy niczego nie umiał porządnie przyprawić, ponieważ pozbawiony był właściwej prawdziwemu mężczyźnie siły charakteru. Dlatego Metody, uważając się za osobę kompletną i kompetentną, cichcem wzbogacał prostą kompozycję kapustno-grzybową to kieliszkiem czerwonego wina, to listkiem laurowym, to znów garstką suszonych śliwek. Eksperymentując tak i degustując, zapijając zimnym piwem z puszki, dziadek spędzał naprawdę miłe, pozbawione ciężaru odpowiedzialności chwile. I on sam też wyglądał nieodpowiedzialnie i miło: krzepki sybaryta o rumianych policzkach, rumianym nochalu i oczkach szelmy. – Wstydu nie masz – dorzucił tonem potępienia, jednocześnie zanurzając znów łyżkę w parującym garnku. – Dwaj starcy szykują ci wieczerzę, a ty klniesz jak pijany marynarz.
– Ja?!… – wrzasnęła Elka, wytrzeszczając lśniące oczy. Bardzo łatwo było wyprowadzić ją z równowagi, co dziadek uwielbiał. Z największą też satysfakcją, po szybkim oblizaniu łyżki, przerwał jej w pół słowa:
– Ojciec cię z zasady nie bił, bo nie ma pojęcia o hodowli dziewczynek. Mój biedny brat tym bardziej nie ma pojęcia o hodowli dziewczynek. Ja jeden mam pojęcie o hodowli dziewczynek, ale ja nie byłem dopuszczany. Rezultat widzimy.
Prawda była inna, ale taki drobiazg nigdy nie przeszkadzał Metodemu Strybie w wygłaszaniu niepodważalnych opinii. Wiedział doskonale, że zawsze był zbyt wygodny, by wychowywać swą jedyną wnuczkę. Lubił, owszem, z królewską szczodrobliwością przekarmiać ją czekoladą, lodami i watą cukrową na patyku, lubił prowadzać ją do cyrku i na karuzelę oraz do teatru lalkowego – w zamian oczekiwał jedynie wyrazów uwielbienia. Jeżeli Cyryjkowi zawdzięczała Elka systematyczność i zamiłowanie do pracy, to Metodemu – absolutnie wszystkie rozkosze dzieciństwa.
Naturalnie, wypowiedź Metodego była czystą prowokacją. Uwielbiał prowokacje. Był też niestrudzonym gadułą i łgarzem, a kiedy mu się udało wyprowadzić kogoś z równowagi – wybuchał basowym, uszczęśliwionym chichotem i miał pyszny humor przez resztę dnia, co naturalnie pogrążało jego ofiarę w trwałej irytacji, także na resztę dnia. Ale tym razem Elka sprowokować się nie dała, poprzestając tylko na szyderczym parsknięciu. To Cyryjek się nasępił, nadął, zacisnął wargi w gorzko pomarszczoną linijkę i wziął w palce kolejny płatek ciasta.
Młodszy brat spojrzał na niego beztrosko, przez ramię.
– Dajesz za wiele farszu, mój chłopcze – pouczył go tonem znawcy i zwierzchnika. – Znów ci popękają w gotowaniu. Jak co roku.
– Jak co ro…?! – Cyryjka zatkało z oburzenia.
Metody zachichotał.
– Tylko się nie kłóćcie w Wigilię – napomniała ich Elka.
– Przecież się nie kłócimy – odpowiedzieli obaj jednym głosem i natychmiast spojrzeli po sobie z urazą.
Kukułka chrząknęła, a zegar wydał z siebie metaliczny jęk.
– Dochodzi południe – ogłosił dziadek, spoglądając na zegarek ręczny, a następnie porównując wynik oględzin z tym, co widniało na tarczy zegara.
Południe!!!
Elka poczuła, że na to jedno słowo łzy żalu, zawodu oraz upokorzenia dławią ją po prostu w gardle. Szybko odwróciła się od okna.
– Mniam – rzekł Metody. – Teraz dobre. Cyrylu, musiałem doprawić ten twój mdły bigos. Dosypałem pieprzu i nieco curry i dolałem sosu sojowego. To nie może się składać tylko z kapusty i grzybów, mój chłopcze.
– Curry i sos sojowy – powtórzył z rozpaczą Cyryl. – Będziemy mieli kapustę po chińsku.
– Dolałem też czerwonego wina, szklaneczkę zaledwie. Zapamiętaj sobie, wino i rodzynki. Aha, Kicia, skocz no jeszcze po gazetę, bo nie będziemy mieli programu na święta.
– A dlaczego to ja mam skakać po gazetę? – spytała Elka, przełykając łzy żalu, zawodu oraz upokorzenia, co było czynnością niespodziewanie przykrą i denerwującą. – Ja przecież nie potrzebuję gazety.
– Leje – wyjaśnił dziadek majestatycznie i wskazał na okno gestem władcy. – Jeżeli rzeczywiście uważasz, że stary człowiek powinien skakać po deszczu od rana do wieczora w kompletnie przemoczonych półbutach, to proszę cię bardzo, mogę w tej chwili wyjść.
– Wiem, że możesz – zgodziła się Elka. – Wiem też, że nie wyjdziesz.
– I masz rację – zgodził się z nią dziadek, kryjąc w srebrnym zaroście szelmowski uśmieszek.
Cyryjek nie wytrzymał i wstawił się za Elką.
– Dlaczego sam nie kupiłeś, przecież byłeś w mieście?
– Kiedy ja byłem, to jeszcze nie było – wyjaśnił Metody. – Och, naturalnie, rzucam tylko taką luźną propozycję. Ale cóż. Jestem nudnym starym idealistą…
Cyryjek prychnął.
– …który najwidoczniej za wiele sobie wyobraża. Nie idź więc. Nie idź.
– Dobrze, idę – poddała się Elka, lecz dziadek jakby nie słyszał.
– Naturalnie, jak mówię, mógłbym pójść sam, dlaczego nie, ale przemoczyłem nawet skarpetki – utyskiwał. – Może bym się nawet nie przejmował skarpetkami. Ale bolą mnie wszystkie stawy, absolutnie wszystkie. Może bym się nawet nie przejmował stawami. Ale…
Elka bez słowa opuściła kuchnię, zgrzytając zębami wdziała botki i czarny płaszczyk, zaopatrzyła się w parasol i otworzyła drzwi wejściowe.
Metody wkroczył za nią do przedpokoju.
– O, idziesz jednak? – wyraził miłe zaskoczenie. – Cóż, skoro już idziesz, to bądź tak dobra i kup mi jeszcze pudełko cygar.
– A. Więc chodziło o cygara – powiedziała Elka domyślnie.
– Nie mam drobnych – rzekł dziadek, wręczając jej wspaniałym gestem pięćset tysięcy w jednym banknocie. – Nie zgub, to jedna trzecia mojej emerytury.
3
Lata mijają, ustroje padają, zmienia się władza i zmieniają się obyczaje – a ulica Krasińskiego nie reaguje na te zmiany zupełnie. Może dlatego, że nie ma tu niechlujnych parkanów, które można by oklejać warstwami plakatów wyborczych „Siła spokoju”, czy „Głosuj na listę 32”. Nie ma tu też kamienic, którym można by wmontować w parter witryny sklepowe. Nie byłoby, zresztą, po co. Uliczka jest mało ruchliwa. Dziwaczne domki i wille, urocze pałacyki, oddzielone są od chodnika ogródkami. Wycofane, tajemnicze, nie stroją do przechodnia zachęcających min. Przeciwnie, może go nawet odrobinę onieśmielają. Toteż w czasie gdy pobliska ulica Dąbrowskiego (już nie Jarosława a Henryka) przeżywała paroksyzmy prywatyzacji, zaś dolne partie jej kamienic obrastały we wciąż nowe okna wystawowe, sklepy, szyldy, magazyny, reklamy, a nawet zwierciadła – przy ulicy Krasińskiego otynkowano na nowo zaledwie jeden dom, ten pod dziesiątką. W piwnicy pod dwójką, tuż przy narożniku Roosevelta, powstał mały zakład naprawy lodówek. I tyle.
Nic więc dziwnego, że ulica Krasińskiego niezmiennie tchnie atmosferą tajemnicy.
Zwłaszcza w dni deszczowe.
Naturalnie, dostrzec to można wtedy, gdy człowiek jest nastrojony na wchłanianie atmosfery. Elka, na przykład, nie była. Kroczyła zamaszyście chodnikiem, ukryta pod wielkim parasolem jak krasnal pod grzybkiem – choć metafora ta jest o tyle chybiona, że wyraz jej twarzy daleki był od cechującej na ogół krasnale poczciwej życzliwości.
– A kurcze żeż no – warknęła Elka, wypadając jak pocisk na szklącą się deszczem ulicę Roosevelta, a wysoka pani, odziana w dżinsy i żółtą pelerynę żeglarską wydała lekki okrzyk i odskoczyła zwinnie w bok, cudem unikając zderzenia.
Elka nawet jej nie dostrzegła spod swego parasola. Pomaszerowała dalej pochłonięta myślami, które zaplątały się jej wokół tematu głównego: „dlaczego nie przyszedł”, obrastając w wariacje typu „to moja wina” lub: „po co mu się narzucałam”. Rzecz najzupełniej zrozumiała, że Elka była wściekła jak osa.
Co tam osa. Cały rój os.
A tymczasem pani w żółtej pelerynie obejrzała się w ślad za tą zamaszystą oryginalną dziewczyną o zawziętej twarzy i wspaniałych włosach koloru orzecha. Nie tak często spotyka się podobny kolor.
4
Pani w żółtej pelerynie była to Gabriela Borejko, która wracała do domu z ostatnimi przymusowymi zakupami. Musiała jeszcze iść po jajka, masło i cukier, bo jej młodsza siostra Ida właśnie sknociła piernik, wlewając do ciasta zamiast słoiczka płynnego miodu – słoiczek płynnego smalcu, i upiekła to wszystko z mnóstwem bakalii. Niestety, smalec był przyjemnie słony i zawierał sporo cebulki oraz majeranek, co wyszło na jaw dosłownie przed chwilą, kiedy to specjał Idusi został wydobyty z piekarnika i oszołomił wszystkich swą nieznaną wonią. Nikt zresztą nie powiedział Idusi złego słowa, tylko mama uroniła łzę rozczulenia. Bądź co bądź, wieczór wigilijny miał być ostatnim wieczorem panieńskiego życia Idy Borejko. Po raz kolejny i zapewne już ostatni w swym dwudziestoośmioletnim życiu zielonooka Borejkówna zakochała się śmiertelnie i – rzecz jasna – z wzajemnością (uzyskiwanie wzajemności było jej mocną stroną). I oczywiście – zakochała się na wieki. Zawsze zakochiwała się na wieki, tylko potem jej to szybko przechodziło. Tym razem jednakże wszystko wskazywało na to, że zapowiadany od trzech miesięcy ślub w końcu się odbędzie, i to z fasonem – w pierwsze święto Bożego Narodzenia.
Ida była w związku z tym kompletnie nieprzytomna i należało jednak trzymać ją z daleka od ciast.
Gabrysia raz jeszcze spojrzała za zamaszystą dziewczyną pod parasolem, która teraz wydała się jej jakaś znajoma. Cóż, w tej dzielnicy, zaprojektowanej w początkach stulecia przez architektów z wyobraźnią, wszyscy mieszkańcy znali się przynajmniej z widzenia. Ale dzieci pojawiają się, wyrastają, zmieniają się niepostrzeżenie w młodzież i człowiek naprawdę nie jest w stanie skojarzyć, skąd właściwie kogo zna i czy na przykład pani, spotkana w kinie, której twarz wydaje się znajoma od zawsze, to ekspedientka ze sklepu na rogu, czy też może właścicielka zaprzyjaźnionego pudla.
Gabrysia ruszyła szybkim krokiem i wkrótce znalazła się przed bramą swego domu. Była to piękna, choć zaniedbana kamienica secesyjna, pod numerem piątym ulicy Roosevelta. Jej bramę otaczał szeroki stiukowy fryz z malowniczym motywem wstęgi, a kute w żelazie wielkie drzewo z rozłożystą koroną stanowiło ozdobę balkonów pierwszego i drugiego piętra. Na parterze, nad mieszczącą się w suterenie wytwórnią kołder, znajdowało się mieszkanie Borejków – zatłoczone książkami, meblami, roślinami oraz zabawkami dwóch pokoleń dziewcząt, a także: rowerami Pyzy i Tygryska, nartami Natalii, komputerem Idy, zbiorem hobbystycznym Patrycji, składającym się z dziewięćdziesięciu siedmiu popielniczek, oraz wieloma innymi niezbędnymi do życia przedmiotami, wśród których, jeśli idzie o brak stałej lokalizacji, prym wiodły zdecydowanie wędki ojca Borejko, jak również jego kołowrotki i duży zielony podbierak na ryby. Wszystko to zagracało mieszkanie, tworząc miły rozgardiasz, który co uprzejmiejsi i życzliwsi goście nazywali artystycznym. Co prawda po śmierci sąsiadki, pani Szczepańskiej, Borejkowie uzyskali przydział na jej pokój, należący wszak do całości lokalu na parterze – ale to nie rozwiązywało sprawy. W pokoju pani Szczepańskiej zamieszkała Ida wraz ze swym komputerem i masą książek medycznych, jak również szafą z mnóstwem uroczych strojów, nabywanych za pół darmo w sklepach „Lumpex” lub „Euro-ciuch”. Natalia i Patrycja koegzystowały zgodnie w swym dawnym pokoiku dziecięcym, rodzice mieli swoją wyładowaną książkami klitkę, a Gabriela z dwiema córeczkami rezydowała w zielonym pokoju, tym największym. W efekcie – nikt w tym domu (poza Idusią) nie miał własnego kąta.
Gabriela pchnęła drzwi bramy, z których dawno już wybito kobaltowe szybki; zostały zastąpione zwykłym, grubym szkłem o szlifowanych krawędziach (w których, niezależnie od pogody, lśniły zawsze ułamki tęczy). Otrząsnęła się z wody i paroma susami pokonała schodki. Z sutereny bił apetyczny zapach. To pani Lewandowska gotowała swój przysmak – kapustę z imbirem i śliwkami. Gabrysia przystanęła, szukając po kieszeniach kluczy, i pomyślała przelotnie o Sławku, najmłodszym z synów państwa Lewandowskich. Jakoś w tym roku nie przyjechał na święta! Był czas, kiedy wszyscy się spodziewali, że Idusia wyjdzie za niego. Już się przecież Sławek oświadczył o jej rękę, już wymienili pierścionki. Kto by pomyślał swoją drogą, że Idusia, taki szpetny i zakompleksiony podlotek, wyrośnie na taką urodziwą lodołamaczkę serc! Gabrysia pokręciła głową z uśmiechem, przypominając sobie chude, płaksiwe, zbzikowane stworzenie, jakim była niegdyś jej siostra. Bujnie dziewczę wyrosło, szkoda gadać, choć zbzikowane jest nadal. Kiedy dało kosza Sławkowi, ten, załamany, wyemigrował do Szwecji. Od tej pory wciąż tam tkwił, przyjeżdżając tylko na święta do rodziców. Za każdym razem przybywał lepszym samochodem, po czym ustawiał go z dużą dokładnością tuż pod oknem Idy.
Błąd w ocenie – pomyślała Gabrysia, przeszukując kieszenie spodni, ponieważ w pelerynie kluczy nie było. Nie zdarzyło się jeszcze, by ktokolwiek zdołał zaimponować samochodem którejkolwiek z Borejkówien. Zbyt mocno w nich się zakorzeniły nauki ojca na temat minimalizmu życiowego. Z tego też względu doktor Marek Pałys, wybijający się neurochirurg z pierwszym stopniem specjalizacji (lecz za to bez mieszkania i samochodu), erudyta i miłośnik kultury łacińskiej, miał u Idy Borejko murowane szanse. Zwłaszcza gdy został zaakceptowany przez jej ojca.
Gabrysia znalazła wreszcie klucz i weszła do pełnego książek przedpokoju, w którym unosiła się przedziwna woń piernika z majerankiem. Radio w kuchni wzmagało dziwny nastrój, wyśpiewując tęgim basem kolędę Cicha noc. Gabrysia odłożyła siatkę z zakupami, zdjęła pelerynę i celnym rzutem umieściła ją na szczycie przeładowanego wieszaka na odzież. Z lustra, wypełnionego dziś jakimś dziwnym, zielonkawym światłem, spojrzała na nią okrągła, piegowata twarz o brązowych oczach i ciemnych, stanowczych brwiach. Pod oczami rysowały się wyraźne zmarszczki, te od śmiechu. Tych od płaczu też było trochę, ale jednak dużo, dużo, dużo mniej.
Przygładziła jasną, wilgotną czuprynę. Z kuchni dobiegł chóralny wybuch śmiechu, więc czym prędzej odwróciła wzrok od lustra i podeszła do drzwi kuchennych. Tak, oczywiście, znajdowali się tu wszyscy, ponieważ, jak to Borejkowie, po prostu musieli być razem; a skoro mama zajmowała się wigilijnym barszczem, to tu właśnie, w kuchni, biło źródło ciepła, do którego garnęli się wszyscy.
Źródło ciepła tkwiło właśnie koło pieca, próbując barszczu i wpatrując się z zastanowieniem w Idusię. Mama Borejko była mała i bardzo szczupła, siwa i nieco przygarbiona. Natomiast jej córka Ida, bujna piękność o kocich oczach, wspaniałych nogach oraz wybitnym biuście, upozowała się, romantyczna i jakby obrażona, na szerokim parapecie okna. Stamtąd, oblana dziwną poświatą deszczowego dnia, spoglądała tęsknie w dal, jak na zakochaną przystało. Sprężynki jej rudych loków spiętrzone były na czubku głowy, a piegowaty nos obficie umączony. Miała na sobie fartuszek, jak prawdziwa kucharka, a nie jak ktoś, kto, opętany miłosnym amokiem, nie umie odróżnić smalcu od miodu. Całkiem też nie wyglądała jak ktoś, kto jutro o szesnastej miał podejść do ołtarza w pobliskim kościele Dominikanów, wspierając się na ramieniu ojca i wlokąc za sobą tren białej jedwabnej sukni oraz pięć metrów wymarzonego tiulowego welonu.
Tata też nie wyglądał na ojca panny młodej. Przygarbiony i łysiejący, ukrywał swe ciepłe, brązowe spojrzenie za grubymi okularami, a odziany był w stary sweter i jeszcze starsze kapcie.
Jak zwykle, szczęśliwie wyizolowany z ogólnego ożywienia i gwaru, ojciec Borejko tonął w lekturze rozkosznie podniszczonej grubej księgi i z łagodnym uśmiechem popijał herbatę ze swego kubka z krasnalkiem.
Natalia i Patrycja – ta pierwsza chuda jak patyk, wielkooka i nerwowa studentka o imponującym zgryzie, ta druga – słodki, różowy aniołek tuż przed maturą – kręciły mak przez maszynkę do mięsa i ryczały przy tym ze śmiechu, coś sobie cicho opowiadając i popatrując na Idę. Były starannie ostrzyżone; Ida, w ramach poprawiania wizerunku rodziny własnej w oczach ukochanego zafundowała im wizytę u kosmetyczki i u dobrego fryzjera.Rude loczki Natalii i złote Patrycji przycięte były modnie i rzeczywiście uroczo: z wysoko podgolonym karczkiem i masą włosów tuż nad brwiami. Córeczki Gabrysi – Pyza i Tygrysek – obierały z łupin sparzone migdały i też co chwila wybuchały chichotem, zwierzając sobie coś na ucho. One również kierowały co chwila spojrzenia na bohaterkę jutrzejszego dnia, która, jakby nieświadoma tego, że jest obiektem zainteresowania, podziwu, a pewnie i zazdrości wszystkich panien w tym domu – siedziała nadal bez ruchu, raz po raz tylko wznosząc biust w przeciągłym, namiętnym westchnieniu.
Jak ja ich wszystkich kocham – pomyślała nagle Gabrysia i zawstydziła się sama przed sobą nagłych łez, które nabiegły jej do oczu. Cofnęła się o krok w głąb przedpokoju; nikt i tak nie zwracał na nią uwagi, ale wolała być sama w tej chwili zdradzieckiej słabości. Gabrysię często przepełniało uczucie miłości, ale nie lubiła się do tego przyznawać, nawet przed sobą. Czuła się bezpieczniej, kiedy myślała o sobie jako o kimś energicznym, szorstkim i pozbawionym sentymentów. I wielu ludzi też tak o niej myślało. A Gabrysia tymczasem potrzebowała wciąż jeszcze kogoś do pokochania. Gromadziła wokół siebie rodzinę, przyjaciół, nawet obcych, nawet psy i koty zabłąkane na ulicy.
Teraz stała w przedpokoju, a serce ją aż bolało z miłości, kiedy tak spoglądała w głąb jasnej, zatłoczonej kuchni. A jednocześnie nie chciało jej opuścić uczucie smutku.
Ojciec ma podkrążone oczy – pomyślała. I ciężko oddycha. Trzeba go znów namówić na wizytę u kardiologa. Mama tak bardzo zmizerniała po tej ostatniej ciężkiej grypie – ale, Bogu dzięki, już czuje się dobrze. Kochana. Śpiewa sobie razem z radiem kolędę, miesza w garnku i patrzy na Idę z taką miłością, jakiej – Gabrysia rozumiała to doskonale – nigdy by nie okazała, wiedząc, że ktoś ją obserwuje. Zawsze przecież musi być opanowana, sceptyczna i apodyktyczna.
Gabrysię znów coś ścisnęło za gardło. No! – skarciła samą siebie. – Co się ze mną dzieje?! – to pewnie przez tę kolędę. Zawsze, nawet kiedy była młoda i jeszcze szczęśliwa, chciało jej się płakać przy Lulajże, Jezuniu.
Żeby się jakoś pocieszyć, Gabrysia przeniosła wzrok na swoje córki. Tak, to pomagało. Dzieciaki były cudowne. Pyza i Tygrysek, dwie zupełnie nadzwyczajne, najważniejsze na świecie, najbliższe istoty. Pyza udowodniła już przez dziesięć lat swego życia, że w pełni zasługuje na nadane jej w niemowlęctwie przezwisko. Grubiutka jest i rumiana, z policzkami jak jabłuszka, piwne oczy świecą jej spod lśniącej miedzianej grzywki. Tygrysek (smarkula sama tak się nazwała po tym, jak jej Gabrysia po raz pierwszy przeczytała Kubusia Puchatka), zamiast obierać migdały – cichcem je wyżera. Leniwe, wdzięczne, smukłe stworzonko siedmioletnie o przewrotnym uśmieszku, ciemnych lokach i stalowych oczach swego ojca.
Aj! – Zabolało. Po ukłuciu w sercu Gabrysia poznała, że dotarła do właściwej przyczyny swego smutku. Zmarszczyła ciemne, stanowcze brwi i nakazała sobie natychmiast przestać myśleć o tym osobniku. Janusz Pyziak znikł przecież z jej życia już po raz drugi, tym razem na zawsze. Zażądał rozwodu i wyjechał do Alzacji, po czym przepadł na dobre. Nawet go nie zainteresował fakt, że urodziła mu się druga córka. Nigdy nie widział Tygryska, no i nie zobaczy. Od siedmiu lat nie dawał znaku życia. Ktoś mówił, że wyjechał znów do Australii. No i dobrze. Może się tu więcej nie pokazywać. Nawet na Wigilię.
Ale to jednak bardzo bolało. Zwłaszcza w Wigilię. Gabrysia oparła czoło o futrynę drzwi. Chyba się rozpłaczę – pomyślała z przestrachem.
– No, jak? – szepnął jej do ucha głos mamy, a lekka, ciepła ręka objęła ją mocno w pasie. – Będziemy się rozklejać?
Jakim to sposobem mama znalazła się przy niej właśnie wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna?
– Ależ skąd, nigdy! – mruknęła Gabrysia, w którą natychmiast weszło nowe życie i nowa energia. – Rozklejać to się będą uszka grzybowe.
– Lecz nie moje – rzekła mama z naciskiem.
– Na pewno nie, bo to ja je zaraz zrobię.
– No, to rozumiem. Bo wiesz, mamy opóźnienie.
– Jak zwykle, hm? – zakpiła Gabrysia, odgarniając mamie siwy kosmyk z czoła.
– O, ale w tym roku to może mieć poważne konsekwencje. Nie mogę się skompromitować jako pani domu przed przyszłą teściową Idy, no i przed samym Markiem. Jego matka przyjeżdża specjalnie z Ameryki, żeby nas poznać…
– No i na ślub syna, oczywiście.
– Tak, oczywiście. Ale wiesz, jak nas pozna… i oceni… to jeszcze różnie może być. Co będzie, jeśli nie zdążę ze wszystkim przed pierwszą gwiazdką?
– Marek Pałys nie zwraca najmniejszej uwagi na gwiazdki – odparła ze śmiechem Gabrysia. – Nie wiem, czy on nawet zauważy, co jest na stole. Jest tak ciężko zakochany, że będzie non stop tonął w oczach Idusi.
– Nie, moje biedne dziecko – poprawiła mama. – Ty wciąż jeszcze nie wiesz nic o ludziach. Marek będzie przez cały czas gadał z tatą.
– Po łacinie. Masz rację, to jest przecież reguła, jeśli chodzi o wszystkich naszych absztyfikantów.
Mama zerknęła szybko na Gabrysię i zmieniła zręcznie temat, by odciągnąć jej myśli od absztyfikanta sprzed lat, Pyziaka, gadającego z tatą na tematy antyczne.
– Och! – krzyknęła.
– Co się stało? – spytała oczywiście Gabrysia.
– Co roku zapominam wyjąć karpia z zamrażalnika, żeby się na czas rozmroził. Gabuś, to się nie uda, to się na pewno nie uda.
– Och!!! – kolejny okrzyk rozdarł powietrze. To romantycznie zadumana do niedawna Ida zerwała się z parapetu na równe nogi i – purpurowa po korzonki włosów, z trudem łapiąc powietrze – wytrzeszczonymi oczami wpatrywała się w swych najbliższych.
– Co się stało? – przerazili się wszyscy. Tylko ojciec, przywykły do ignorowania mocniejszych nawet scen, nie dał się wytrącić z lektury i dalej czytał, uśmiechając się łagodnie.
– Coś koszmarnego, upiornego – wyjęczała Ida i zaczęła drobić w miejscu, a potem pobiegła truchtem w kółeczko, jednocześnie rwąc włosy z głowy.
Rodzina wpatrywała się w nią z osłupieniem.
– Ida! – powiedziała wreszcie mama stanowczo, podchodząc bliżej i łapiąc swą dorosłą córkę, doktora medycyny, za kościsty łokieć. – Co się stało? Mów albo ci dam w tyłek.
Na ten tradycyjny apel Ida przystanęła, spojrzała na mamę, jakby ją widziała po raz pierwszy w życiu, aż wreszcie – uprzytomniwszy sobie, kto przed nią stoi – z jękiem rozpaczy padła na pierś matczyną.
– Oooo-oo! – zawyła. – Nie wyjdę za mąż!
– Jak to: nie? – ocknął się niespodziewanie ojciec Borejko, odrywając wzrok od książki. – Przecież obiecałaś!
– Ślubu nie będzie! – trysnęła łzami Ida. – Mamo, tato! Ja zapomniałam kupić buty!
5
Elka nie dostała już gazety w żadnym z okolicznych kiosków, więc szybkim krokiem (zawsze chodziła szybko, choćby jej się nawet nie spieszyło) ruszyła w stronę przejścia podziemnego pod rondem Kopernika. Na marmurowych ścianach tej podupadłej inwestycji z gierkowskiego okresu PRL-u widniały obecnie aerozolowe napisy potępiające skinów, stare plakaty wyborcze powiewające wystrzępionymi rogami, reklamowe ulotki wróżek i sekt oraz kursów Business English, szkoły wdzięku i kształtowania osobowości, tudzież oderwane od świata polityki, reklamy i nawet metafizyki obwieszczenia typu „Kocham Marzenke”. Tam, gdzie zawsze była ściana z litego marmuru, teraz objawiły się jakieś dalekie korytarze prowadzące w głąb ziemi, a wypełnione blaskiem butików i kantorów wymiany walut. Przed wejściem do kantoru siedzieli wprost na ziemi bardzo zabrudzeni rumuńscy żebracy, trzymając przed sobą tekturki, zagryzmolone kopiowym ołówkiem lub długopisem. Jakaś młoda cygańska matka, siedząc pod ścianą, karmiła piersią czarnowłose niemowlę, owinięte w szmaty. Opodal czyściutko odziani Wietnamczycy o wyglądzie pilnych studentów rozprowadzali bluzeczki batystowe, męskie wiatrówki z popeliny i ręcznie haftowane aksamitne pantofle domowe. Życie handlowe kwitło. Obok Wietnamczyków stały dwie zaradne obywatelki byłego ZSRR, ratując swe budżety sprzedażą gumek do podwiązek, kretonowych kapelusików przeciwsłonecznych, olejku do opalania oraz matrioszek z twarzą Gorbaczowa. Siwy staruszek w palcie z futrzanym, wyleniałym kołnierzem grał na fleciku My, pierwsza brygada. W czapce, leżącej przed nim na rozłożonej równo gazecie, widniała kupka tysiączłotówek.
Tuż przy witrynie kiosku „Ruchu”, obok punktu ksero, pod ścianą, stał równy szereg udanych olejnych pejzażyków z rozwichrzonymi chmurami, polami łubinu i bujną trawą, a sprzedająca obrazy dziwaczna starsza pani siedziała sobie wygodnie na wędkarskim krzesełku składanym. Czytała książkę. Elka z przyzwyczajenia zerknęła na okładkę. Kobieta w czasach katedr! O rany.
Zatrzymała się na moment i spojrzała uważniej. Starsza pani miała na głowie filcowy kapelusik, a na inteligentnej, szczupłej twarzy z ironicznie uniesioną jedną brwią – rozbawiony, złośliwy półuśmiech.
W tym właśnie kiosku Elka dostała wreszcie gazetę. Kupiła jeszcze cygara, baterie do walkmana oraz całą paczkę chusteczek ligninowych, zamierzała bowiem wypłakać się porządnie tuż po przyjściu do domu. Zapłaciła dziadkowym banknotem, wzięła resztę i wcisnęła cztery setki wraz z drobnymi do portfelika. Potem spakowała zakupy i wyszła.
Od razu zauważyła, że czytelniczce w kapelusiku trafił się klient.
– Masz coś z jeleniem, kochana? – pytał, trzymając obrazek przed nosem i dotykając go palcem, jakby chciał wydłubać wytęsknionego rogacza zza pnia namalowanej brzózki.
Elka spojrzała na minę wielbicielki czasów katedr. Ta zaś zerknęła na Elkę. Szybki, porozumiewawczy uśmieszek połączył je na moment. Elka odeszła zaraz, zastanawiając się z pewnym zdziwieniem, dlaczego właściwie się uśmiechnęła. Dziwne. Nigdy by nie przypuszczała, że połączy ją duchowa więź z… no, cóż. Z żebraczką
6
Wszystkie cztery panienki pokładły się na stole i płakały ze śmiechu. Mama i Gabrysia krztusiły się i rechotały na przemian. Jeden tylko ojciec Borejko (który znów zdołał był zapaść w otchłań lektury, zapominając o przyczynie wzburzenia niedoszłej panny młodej) potoczył teraz nieprzytomnym spojrzeniem po twarzach siedmiu swoich ukochanych kobiet, a następnie, odebrawszy ogólne wrażenie radosnego szczebiotu i rozgardiaszu, rzekł, uspokojony:
– Lubię Gwiazdkę. – I powrócił do czytania.
Ida produkowała urywane szlochy na matczynym łonie, co faktycznie wyglądało, jakby rozsadzał ją śmiech. Reakcja ojca była więc poniekąd usprawiedliwiona.
– Słuchaj, Iduś, jak to możliwe? – wykrztusiła wreszcie mama, ocierając oczy. – Przecież razem wybierałyśmy te białe czółenka z kokardką, te hiszpańskie. Płaciłaś przy mnie!
– Taaak – wyszlochała Ida, podnosząc czerwoną, zalaną łzami twarz. – Ale potem stwierdziłam, że w jednym pantofelku jest malutkie rozdarcie przy szwie. Więc poszłam do tego butiku i chciałam wymienić… Ale już nie było mojego numeru. Oddali mi forsę i kazali przyjść nazajutrz, a ja… – Ida ryknęła na nowo. – A ja zapomniałam!
– Oto, jak się mści perfekcjonizm – powiedziała z satysfakcją Natalia, znana z wyjątkowego niechlujstwa, a wręcz abnegacji.
– E, zdarza się – poklepała siostrę Gabrysia. – Nie rycz. To tylko przedślubne zdenerwowanie.
– Iduś, uspokój się, umyj, i nie rób tragedii. Nie poszłaś po pantofle wczoraj, to pójdziesz dziś. Zdejmij ten fartuch, otrząśnij mąkę ze swych sandałów i suń do butiku.
– Aaaa! – wybuchnęła Ida nowym łkaniem. – Nie mogę! Nie mogę! Ten butik jest dziś zamknięty!
Teraz śmiech ustał.