Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Rok wydania: 2022
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
McDusia
Pokazało się już kilka gwiazd, ale księżyc świecił jedynie absencją.
Niebo nad Poznaniem pociemniało, tylko jeszcze na zachodzie siniała spod warstwy chmur ostatnia poświata. Dął wiatr. Powietrze pachniało śniegiem.
Gabriela Stryba – wysoka, energiczna blondynka w kurtce i dżinsach – z rozmachem opuściła Collegium Maius, odprowadzana drobnym galopkiem przez troje swoich studentów. Dreptali za nią, doganiali, nie chcieli się z nią rozstać, gadali jedno przez drugie, ale naprawdę nie miała już dla nich czasu – pożegnała ich krótko na przystanku, życząc im wesołych Świąt.
Młodzież – kuląc się i garbiąc pod reklamą samochodu – jęła cierpliwie czekać na tramwaj do akademika. A Gabriela ruszyła dziarsko ulicą Fredry, leżącą na historycznym szlaku wschód–zachód (lub odwrotnie), tak jak i jej przedłużenie: most Teatralny oraz ulica Generała Dąbrowskiego.
Na szlaku był przeciąg. Jak zawsze. Od stuleci wiało tędy na przestrzał – jak nie z jednej strony, to z drugiej. Dzisiaj był to podmuch kontynentalny; uderzył w plecy Gabrieli, postawił na jeża jej krótką czuprynę, wypełnił świstem uszy i wdarł się za kołnierz, więc w marszu omotała szyję długim szalikiem, a na głowę wciągnęła wełnianą czapkę.
Z przyzwyczajenia skręciła w aleję Niepodległości i jak co dzień ruszyła do domu tędy właśnie – drogą okrężną. To był jej miły rytuał. Po paru godzinach przepracowanych w dusznej sali wydziału filologii klasycznej czuła zwykle, że siła nieprzeparta pcha ją do parku Moniuszki; lubiła drzewa i musiała się z nimi widywać przynajmniej raz na dobę.
Tylko że dziś miała odebrać z dworca Magdusię – już za pół godziny!
Obejrzała się na zegar, który świecił z wysokości zamkowej wieży.
Zdąży, jeśli pobiegnie.
Pomknęła lekko po chodniku, zwalniając dopiero na kolejnym skrzyżowaniu, przed Dominikanami. Podskakiwała teraz w miejscu, czekając na zielone światło, uśmiechała się do kasztanowców rosnących w parku za skrzyżowaniem, poświstywała przez zęby i czuła się rześko oraz młodo. Co prawda, blisko jej było do wieku bardziej niż średniego, zaś do swego życiowego dorobku zaliczyć już mogła tytuł doktora habilitowanego, a także: syna w liceum, młodszą córkę na wydaniu i nawet (za sprawą starszej córki) wnuczkę, Milę. Ale, jak sama często stwierdzała ze zdziwieniem, duchem zakotwiczyła się, ot, gdzieś tak – na siedemnastym roku życia.
I w ogóle trzymała się nieźle.
A miała za sobą mocne wstrząsy: porzucenie przez Janusza Pyziaka, potem wymuszony przez niego rozwód; po tej klęsce przetrwała też samotne lata z dwojgiem dzieci. Przeżyła furę kłopotów i zmartwień oraz poważny wypadek samochodowy. Nadal jednak przepełniały ją energia i radość życia, poczucie humoru wciąż jej dopisywało, a system mięśniowy niewiele osłabł od tych szkolnych czasów, kiedy jako Gabunia Borejko z zapałem grała w koszykówkę. Długie nogi nosiły ją pewnie i sprężyście. I wciąż jeszcze bardzo lubiła biegać.
Ruszyła lekkim, wytrenowanym truchtem. Przebyła podwójne skrzyżowanie, potem całą trasę wzdłuż parku Moniuszki, przemknęła pod wiaduktem i pobiegła w górę ulicy Roosevelta, aż dotarła do secesyjnej kamienicy pod piątką.
Tu zwolniła nieco. Z wysokiego parteru padały na chodnik romby światła. Chociaż musiała już pędzić dalej, nie oparła się zwykłej pokusie: przystanęła, żeby zajrzeć w swoje okna.
W tych dużych kuchennych, po lewej, nie zaciągnięto zasłonek, więc mogła podziwiać lśnienie ojcowskiej łysiny i srebrną, rozwianą fryzurę mamy; rodzice siedzieli za stołem. Ujrzała też jedną połowę swego drugiego męża: tę górną. Grzegorz stał tuż pod lampą, przekładając z prawej ręki do lewej czerwoną salaterkę z zieloną sałatą. Brodaty, długowłosy i szczupły, właśnie coś mówił z miłym ożywieniem, błyskając okularami, lecz nagle przerwał, znieruchomiał na moment i spojrzał w szybę, jakby wyczuł za nią to kochające spojrzenie.
Gabriela zaśmiała się z satysfakcją, niewidoczna w ciemności.
He, he. Ech, ty! O, tak! Ot i Grześ. Mąż-przyjaciel. Empatyk, sympatyk i telepata.
Poniżej kuchni biły blaskiem połówki okienek, wystające ponad poziom chodnika: w wyremontowanej suterenie mieściło się mieszkanie siostry, zazwyczaj bogato iluminowane – Ida miała obsesję na punkcie jasności, jak też wietrzenia, mycia, sprzątania i zdrowego żywienia. Zawsze zdradzała skłonności do przesady! – a studia medyczne i małżeństwo z neurochirurgiem tylko pogłębiły tę higieniczną manię.
Nieco wyżej, po prawej, na balkonie wysokiego parteru wyczekiwała skrępowana choinka; przez gołe potrójne okno można było ujrzeć wnętrze pokoju Laury, wypełnione odwiecznym bałaganem. Chwilami Gabriela widziała i ją samą: młodsza córka biegała od ściany do ściany ze swym tiulowym welonem w wyciągniętej ręce, jakby sprawdzała jego długość. Żeby tylko nie zaczęła go skracać, jak to kiedyś zrobiła z welonem swej ciotki Idy! – pomyślała z rozbawieniem Gabriela. Fatum, prawdziwe fatum od lat wisi nad ślubami kobiet w tej rodzinie. Początek serii dała mama: poślubił ją w nerwowej atmosferze filolog klasyczny Ignacy Borejko, spóźniony mężczyzna bez krawata, który w dodatku zapomniał, gdzie miał odebrać zamówiony bukiet. I tak już poszło. Przygody welonu Idy, brak jej białych pantofli, zgubienie kluczy do mieszkania i konieczność włamywania się przez okno na jej ucztę weselną, to było zaledwie wesołe preludium. Natalia, trzecia z czterech sióstr Borejko, szła do ołtarza, wspierając się na świeżo złamanej ręce swego rycerskiego ojca. Patrycja, najmłodsza z nich, w dniu decydującym borykała się z problemem zagubionych obrączek. O własnym, niepoważnym ślubie z jeszcze bardziej niepoważnym Januszem Pyziakiem wolała Gabriela nie myśleć. Ślubować w kościele jej pierwsza miłość stanowczo nie chciała, a w urzędzie nie przydarzył się żaden lapsus. To sam ślub był wydarzeniem fatalnym.
Spojrzała znów na swego drugiego męża, teraz nisko pochylonego nad sałatą (wyglądał, jakby w niej szukał zbłąkanych ślimaków), i uśmiechnęła się. Prawdę mówiąc, Grzegorza Strybę też udało się jej poślubić bez dramatycznych wydarzeń i bez niespodzianek, ale to małżeństwo należało do stabilnych, spokojnych i wyjątkowo udanych.
Bo też i sam Grześ był wyjątkowo spokojny i udany!
Z tą miłą myślą ruszyła dalej, w górę ulicy Roosevelta.
Przy kamienicy, w której kiedyś mieszkał profesor Dmuchawiec, znów nieco zwolniła. Jak zwykle na myśl o nim ścisnęło się jej serce. Przechodziła tędy przez miniony rok przynajmniej dwa razy dziennie i wciąż czuła to samo. Dawny jej nauczyciel – polonista i wychowawca, a potem stary, wierny przyjaciel – zmarł ubiegłego lata.
Nie zdążyła się z nim pożegnać. Nie widziała profesora przez jego ostatnie dwa tygodnie. To Kreska (która rzuciła wszystko i specjalnie przyleciała z Francji) do końca siedziała przy swoim dziadku na OIOM-ie. I wyjechała zaraz po pogrzebie.
A teraz przysyła jedną ze swoich córek.
Był to już drugi solowy przyjazd Magdy do Poznania. Za tym pierwszym razem Gabriela nie zdołała z nią zamienić nawet kilku słów. Magdusia właśnie wracała do Wrocławia, kiedy Gabrielę wypuszczono ze szpitala, po wypadku. Minęły się w przelocie.
Pozostało po niej niewyraźne już dziś wspomnienie oraz szereg wyraźnie krytycznych uwag Idy, która konsekwentnie nazywała Magdusię McDusią lub wręcz McDonaldusią, twierdząc, że pochłania ona wprost gargantuiczne ilości frytek i chipsów. Ponadto – twierdziła Ida – dzieweczka strzela tymi swoimi oczyskami do stanowczo zbyt wielu chłopaków w promieniu kilometra. A przy tym wobec reszty ludzkości jest zadziwiająco mało komunikatywna (jak na córkę tej kochanej Kreski). I mogłaby sobie nieco wyskubać brwi, bo potęgują meduzią grozę jej spojrzenia.
Iduś jak zwykle koloryzuje, pomyślała Gabriela. Co do niej, oczekiwała Magdusi z ciekawością. Spodziewała się też, że dziecko dwojga jej serdecznych przyjaciół okaże się w dwójnasób przyjazne.
Jeszcze tylko ostatni odcinek ulicy Roosevelta – i już miała za sobą połowę trasy. Dobiegła do ronda Kaponiera, po czym zanurzyła się w przejście podziemne przed hotelem Mercure, pokonując schody paroma długimi skokami.
I od razu wpadła w grupę półprzytomnych, agresywnych wyrostków; bili się! Została popchnięta na ścianę tak mocno, że aż dźwięcznie łupnęła głową w te marmury, a od uderzenia na dłuższą chwilę straciła dech. Ale to nie znaczy, że ktokolwiek ją zaatakował – po prostu usunęli człowieka z drogi, jak zawadzający przedmiot. Byli wściekli, szczelnie zamknięci w swoim świecie, i tak obcy, jak stworzenia z innej planety.
W latach licealnych Gabrysia Borejko wymyśliła sobie Eksperymentalne Sygnały Dobra, za pomocą których miała zamiar zmieniać świat. Wtedy, a nawet jeszcze parę lat temu, na pewno czynnie by zareagowała w takiej sytuacji. Może by perswadowała. Może próbowałaby nawiązać kontakt. Ale teraz, już dorosła i doświadczona, wiedziała dobrze, że tuż obok żyją ludzie, z którymi raczej trudno się porozumieć i że są nawet tacy, których można się już tylko obawiać. Rozsądek nakazywał odwrót.
Tylko że nie lubiła być taka rozsądna.
Niezadowolona z siebie, wzburzona, z obolałym instynktem społecznym i obolałym karkiem, skręciła w lewo, okrążyła całe podziemie, nadkładając drogi, i wynurzyła się na Dworcowej. Prosty dwuszereg żółto świecących, wysokich lamp wiódł w dół, ku budynkowi stacji Poznań Główny.
Serce jej waliło. Ostatnio często jej się to zdarzało, przy najmniejszym nawet stresie.
Zaczął sypać śnieg, zasnuwając chwiejnym rastrem wszystkie stożki światła. Z daleka pulsowały cyfry elektronicznego zegara na dworcu. Ach! – a więc jednak nie zdążyła. Pociąg już pewnie dojechał do stacji, a ona miała przed sobą jeszcze kawałek drogi.
Ruszyła szybciej, bo było z górki.
2
Nagle rozpoznała nadchodzącą w tłumie Magdusię – jej charakterystyczną, niedużą a krągłą sylwetkę i wciąż tę samą, uroczą fryzurkę z klopsikami, nadającą głowie jakiś koci kształt. Kocie też były jej miękkie, powolne, wymierzone ruchy: córka Kreski sunęła wdzięcznie przez śnieg, obciążona jedynie plecaczkiem. Dużą walizkę niósł za nią wybujały młodzieniec bez czapki, w którym zdziwiona Gabriela rozpoznała po chwili własnego syna.
Świeżo upieczony licealista, Ignacy Grzegorz Stryba, na miesiąc przed ukończeniem szesnastu lat wyglądał akurat tak samo chłopięco jak zawsze. Mrugał gęsto, od czasu do czasu potykał się o swe długie nogi i niepewnie wymachiwał długimi rękami. Ciemny, nieposłuszny lok opadał mu na mądre czoło tak samo jak w dzieciństwie i tak samo bezbronnie patrzyły jego ciemne oczy.
Gabriela poczuła ciepło w sercu i uśmiechnęła się mimo woli, a syn w tej właśnie chwili ją zobaczył.
– Mama! – rzekł z zaskoczeniem. Czy było to miłe zaskoczenie? Wyczuła, że niekoniecznie. I też była zaskoczona.
– Magdusiu! – powiedziała tylko, kładąc dłoń na ramieniu dziewczyny.
– Ciociu! – odrzekła na to Magdusia spokojnie.
I pocałowała Gabrielę w policzek, ustami twardymi i krągłymi jak mrożone wiśnie.
Po tej zwięzłej do granic możliwości wymianie inwokacji powitalnych zapadło krótkie milczenie.
Przerwała je Gabriela:
– Nie wiedziałam, że wyszedłeś po Magdę, synku.
Obserwując z niepokojem, jak żwawo śnieg przysypuje mu włosy, powstrzymała klasyczne macierzyńskie zapytanie w kwestii czapki i szalika. Czuła, że nie zostałoby ono dobrze przyjęte.
– Ano, wyszedłem! – wyrzekł wreszcie jej syn. Jego świeżo ukształtowany tenor miał ton nieco oficjalny, a odpowiedź była bardziej niż lakoniczna. Zazwyczaj wypowiadał się znacznie, znacznie obszerniej. A więc – zrozumiała matka – coś go wprawiło w zakłopotanie.
Wysoki i szczupły jak jego ojciec, Ignaś także garbił się z lekka. Teraz zaś pochylał się mocniej niż zwykle. W chwilach zdenerwowania, też podobnie jak Grzegorz, miał zwyczaj nerwowo muskać górną wargę.
Otóż właśnie muskał.
Zakłopotany. Zdenerwowany. Z wszystkimi emocjami na wierzchu.
A nieodgadniona Magdusia stała bez drgnienia, bez uśmiechu, wlepiając w Gabrielę te swoje fenomenalne, pytające oczyska.
Dziwne były – czyste, lśniące, ni to bure, ni to piwne – jak u jej mamy. Ale nie tak łagodne i czułe, i nie tak wyrozumiałe. O, nie. Nic z tego. Córka Ogorzałków spoglądała ze skupieniem spod tych śmiałych brwi; nie drgnęła jej nawet powieka – pewnie dlatego zdawało się, że wzrok jej wyraża intensywne, pełne nacisku pytanie.
Gabriela zaczęła się tłumaczyć:
– Spóźniłam się, bo nie mogłam wyjść wcześniej. Studenci mnie zatrzymali – ostatnie kłopoty przed feriami. Obiecałam twojej mamie, że będę… ale nie zdążyłam…
– Na szczęście ja zdążyłem – zauważył jej syn. – Chodźmy! – dorzucił.
Jeszcze przez ułamek chwili wszyscy troje stali nieruchomo, bo Gabriela usiłowała zrozumieć, czy to wezwanie jej także dotyczy. Jakoś jej się zdawało, że nie. Na wszelki wypadek powiedziała: – No, to lećcie! – i dodała, że skoczy jeszcze po świeży chleb na kolację. A oni niezwłocznie ruszyli pod górę, zgodnym krokiem, jakby oczekiwali po niej takiej właśnie decyzji. Nawet nie zdążyła opowiedzieć, co ją spotkało, i ostrzec, by nie wchodzili pod rondo!
Chciała zawołać, ale za długo się wahała – już odeszli. Stropiona, przez chwilę stała w miejscu; żeby pójść do najbliższego sklepu, musiałaby ruszyć w tę samą stronę, co oni. Na szczęście przypomniała sobie, że na dworcu jest kiosk z pieczywem.
I pobiegła.
3
Ignasiowi się wydawało, że spojrzenie Magdy kryje w sobie lekką kpinę. Niedobrze.
Westchnął głęboko, bo czuł się oszołomiony i nieswój w magnetycznej aurze jej osobowości; Magdusia była taka czarująca, taka mała, taka miła, taka śliczna, taka wszędzie zaokrąglona, w jej oczach tańczyły złote iskierki, a na czerwonych ustach osiadł właśnie pojedynczy płatek śniegu – jak malutki, lekki pocałunek.
Chłopiec zamrugał nerwowo i odkaszlnął.
– To… wyszło trochę dziwnie – zauważył przepraszająco, gnębiony przez irracjonalne zawstydzenie.
– Mama cię pilnuje, co? – rzuciła lekko Magdusia.
– A skądże…! Skądże! – zarzekł się gorączkowo Ignacy Grzegorz. – Mama nie. Nikt zresztą mnie nie pilnuje. Nie ma takiej potrzeby.
Dosłownie w tej samej chwili, gdy wyrzekł te słowa, ujrzał przed sobą swego kuzyna, Józefa Pałysa. Rudzielec siedział na barierce koło przejścia podziemnego. Łapska miał założone na piersiach, długie nogi o wielkich stopach wyciągał przed siebie i – cóż, bynajmniej nie wyglądał jak gimnazjalista. On zawsze – odkąd go Ignaś pamiętał – zawsze, nawet w śpioszku i wózku spacerowym! – wyglądał, niestety, po męsku.
Fatalnie, że się pojawił.
– Cześć – powiedział krótko Józef, zwracając ku nadchodzącym poważne oblicze. Zawsze wyrażał się krótko. I zawsze umiał w paru prostych, lapidarnych słowach zmieścić więcej treści, niż Ignaś by potrafił w najbardziej wyszukanych wywodach. Cóż, mógł tylko rudego bezradnie podziwiać, chociaż oczywiście, co tu kryć, nie sposób było rozmawiać z tym piłkarzem o poezji. Nie znosił jej.
– Co tu robisz? – zagadnął Ignaś, choć lepiej by uczynił, gdyby nie zapytał.
– Pilnuję cię – padła lakoniczna odpowiedź.
Aaa! – Boże! Co on mówi! – Ignasiowi zaparło dech, a w brzuchu odczuł nerwowe kłucie.
– Wybacz, ale nie musisz, mój drogi, doprawdy – rzekł wyniośle, kiedy już opanował wzburzenie, a jednocześnie zerknął na Magdusię. Była najwyraźniej rozbawiona.
– Na dole biją – wyjaśnił Józef, wstając lekko. Był podobnego wzrostu, co Ignacy Grzegorz, a jednak zdawało się, że nad nim góruje.
– Cześć, Magda! – Głos mu się zniżył o ton, gdy wyrzekł to imię kątem ust. Unikał jej wzroku.
Mrukliwy kuzyn był młodszy od Ignacego o zaledwie jedenaście miesięcy, lecz z przyczyny jego dominującej osobowości zdawać by się mogło, że jest starszy o całe lata. Barczysty, zgrabny, ten zajadły piłkarz i wierny kibic „Lecha” poruszał się lekko, ale i z rozważną powolnością. Jego mocne, jasne spojrzenie, jego opanowanie i powaga sprawiały, że wszędzie cieszył się posłuchem, a dziewczyny go wprost uwielbiały, bez nadziei na wzajemność: strasznie był odporny.
Ignacy Grzegorz zazdrościł mu tego niezmiernie, sam bowiem, jako nerwowy neoromantyk, nieustannie popadał w jakieś oczarowania (i rozczarowania). Ironia losu zawierała się w tym, że jemu, tak kochliwemu, jakoś trudno było o pozyskanie trwałej, lub choćby i przelotnej, dziewczęcej wzajemności, podczas gdy indyferentny Józef Pałys na pewno w żadnym razie nie miałby z tym kłopotu.
Gdyby tylko zechciał.
Oczywiście Magdusia – jak one wszystkie – też się specyficznie ożywiła na jego widok, błysnęła oczami, już chciała z nim pogadać, ale skończyło się tylko na jednej słodko brzmiącej zaczepce („O, cześć, Józek, ale się zmieniłeś!”). Lecz takie teksty z zasady tu nie przechodziły: rudy miał wypracowane techniki odrzucania awansów. Nie słuchając jej wcale, spojrzał tylko z roztargnieniem w dal i w jednej chwili otoczył się obłokiem totalnej niezależności. Jak zawsze, wziął też na siebie – całkiem instynktownie – dowodzenie: już szedł przodem, a oni, jakżeby inaczej, posłusznie wędrowali za nim.
To wszystko było raczej deprymujące.
Józinek poprowadził ich górą, na przełaj przez tory tramwajowe, zupełnie nieprzepisowo. Rozejrzał się tylko, czy nic nie jedzie i czy nie widać policjanta, po czym lekko przesadził barierkę.
Magdusia prześlizgnęła się pod nią.
A stropiony Ignacy Grzegorz stanął jak wryty przed przeszkodą. W rezultacie do domu powędrował trasą okrężną, wlokąc walizkę. Magda, zziębnięta, poszła już przodem, lecz opiekuńczy kuzyn zaczekał na Ignasia przed wejściem do kamienicy, przytrzymał ciężkie skrzydło bramy i nawet pomógł mu wtaszczyć tę walizę po schodach na wysoki parter.
I tak było zawsze; splot uczuć, żywionych dla tego bliskiego jak brat przeciwnika, powodował u Ignasia, paradoksalnie, wewnętrzne rozdarcie. Podziwiał kuzyna i doceniał jego lojalność, jednakże nie tolerował jego przytłaczającej, apodyktycznej arbitralności. A ile razy w życiu dostał od niego w ucho, wolał nie liczyć.
Były liczne powody, by Józinka nie znosić; a jednak nie można było sobie wyobrazić życia bez niego.
Chyba jednak najistotniejsze było to, że się nawzajem szanowali. Przy czym on, Ignacy Grzegorz Stryba, zasłużył na szacunek Józefa dopiero po tym, jak uratował go tonącego w jeziorze. Tak. Trzeba było aż takiego wydarzenia, by rudy zechciał docenić czyjąś prawdziwą wartość.
Ramię w ramię weszli do kuchni, a tam już Magdusia w uroczy sposób piła gorącą herbatę i z czarującym apetytem zajadała babciny drożdżowy placek z chrupiącą kruszonką.
4
Mama dawno już wróciła z chlebem, nakrywano stół do kolacji. W obszernej, kolorowej, z lekka zabałaganionej i bardzo przytulnej kuchni zaskwierczało, zapachniało, zadzwoniło, zrobił się ruch i gwar – a Ignacy Grzegorz Stryba wciąż tkwił w łazience i zbierał się w sobie, jak przed skokiem z trampoliny.
Umył starannie ręce, przygładził przed lustrem włosy, spojrzał po raz kolejny i westchnął głęboko. Cóż. Żadne zabiegi higieniczne ni kosmetyczne nie zamienią go w mężczyznę pełnego uroku. Sam sobie przypominał podskubanego indyka, z tą długą szyją i wystającą grdyką, w dodatku – indyka z nosem zdecydowanie za dużym i odstającymi, rumianymi uszami.
Indyki to obrzydliwe stworzenia. Znoszą potwornie wielkie, nakrapiane jajka.
Dobrze chociaż, że mama wyleczyła go wreszcie z tych pryszczy.
Nabrał tchu i wkroczył znów do kuchni, gdzie za wielkim stołem, pod nisko zawieszoną lampą, osoba Magdy jaśniała niczym perła w tym rodzinnym zgromadzeniu. Miała taką jasną cerę, lśniące włosy i usta, i takie promienne oczy!
Wszyscy się w nią wpatrywali: mama Ignasia, ciepło uśmiechnięta i jak zawsze gościnna, ale chyba trochę nieswoja; jego tata z rozkojarzoną jak zwykle miną i zamglonymi okularami; ożywiona, życzliwa Babi o bystrych oczach; dziadek ze swoją sceptyczną, mądrą twarzą stoika; tajemnicza i nieobecna duchem siostra Ignasia, Laura, zwana nie bez racji Tygrysem. I wreszcie najmłodsi Pałysowie: Łusia z szopą rudych loków i ta wesolutka kluska – mały Ziutek; ci dwoje, jak zazwyczaj, spędzali u dziadków popołudnie i wieczór, czekając, aż rodzice wrócą ze swych dyżurów i spółdzielni medycznych.
Tylko ich starszy brat, Józef Pałys, nie patrzył tam, gdzie wszyscy; za pomocą swego ulubionego szwajcarskiego scyzoryka odkrawał właśnie solidny kawał kiełbasy swojskiej podsuszanej (której był fanem) i fachowo, metodycznie, z lekkim trzaskiem obierał ją z cieniutkiej skórki. Jego oblicze, całe w piegach i rumieńcach, kryło się teraz w cieniu gęstej, rudej czupryny. Sięgnął po musztardę (nałożył sobie taką jej ilość, że Ignasia zaczęło palić w przełyku), a kiedy odstawiał słoiczek, spojrzał wrogo na Magdę – był to jeden błyskawiczny rzut oka, lecz Ignacy Grzegorz się zaniepokoił (o, znał dobrze wszelkie odcienie tej skąpej mimiki!).
Zasiadł przy długim boku starego stołu. Naprzeciwko siebie miał Magdusię i gdy tylko na nią spojrzał – zamarł, niezdolny zająć się jedzeniem. Zupełnie jakby złapała go wzrokiem, przyszpiliła jak motyla i unieruchomiła na amen. Ale nie było mu z tym źle, o nie. Było mu z tym wręcz cudownie. Kończyny mu omdlały, nie mógł nawet mrugnąć: zapatrzył się w nią hipnotycznie, oddychając słabo przez usta i zapominając o całym świecie.
Z boku dało się słyszeć grube chrząknięcie Józefa. Zabrzmiało jak salwa ostrzegawcza. Ignaś zignorował jednak ten sygnał i nadal trwał w zachwyceniu. Teraz kontemplował jedwabiste brwi Magdusi: nadawały jej twarzy natchniony, pełen polotu wyraz. Przypominały mu jaskółcze skrzydła, ale wahałby się użyć tego porównania w swoim wierszu: gdzieś już się na nie natknął. (Ech, dola erudyty! – kiedy chce się parać literaturą, ma kłopot nie lada. Powinien przede wszystkim trenować pamięć!)
– Nacik nieci palanci! – doniósł z podejrzanym naciskiem mały Ziutek, a Łusia automatycznie pospieszyła z przekładem:
– On mówi: Ignacy nie je kolacji.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, jakby najmłodszy z Pałysów popisał się nie lada dowcipem. Rudy, pochylony nad stołem, w milczeniu przysunął Ignasiowi koszyk z chlebem, a zarazem, od niechcenia, oddalił łokciem półmisek wędlin; doprawdy, mógł się nie obawiać o tę kiełbasę, chyba że zapomniał, kto tu programowo nie bierze mięsa do ust.
Ignacy Grzegorz wziął kawałek chleba, w roztargnieniu położył go na stole obok talerzyka i ponownie zastygł.
Tymczasem Józinek, przeżuwając z zapałem, nie tracił ani na chwilę swej braterskiej lojalności: zadbał o kolejną dostawę – podetkał kuzynowi przed nos deseczkę z cuchnącym krążkiem sera camembert, przenikniętego aktywnymi bakteriami gnilnymi oraz rozhulanymi zarodnikami grzybów pleśniowych Penicillium camemberti. Uprzejmy, jak nigdy! I żadnych przycinków na temat wegetarianizmu kuzyna ani rytualnych żartów na tle jego awersji do makrogamet kurzych, które w formie utwardzonej podano dziś na kolację z majonezem (ble!) i szczypiorkiem. Miło z jego strony.
Ignaś zdecydował się użyć masła, lecz fistaszkowego. Fistaszki nigdy, w żadnym stadium produkcji, nie miały najmniejszego kontaktu z krową.
Magdusia sięgnęła po chipsy, umieszczone w kryształowej miseczce. To on osobiście je tam umieścił, w gorączce oczekiwania. Pamiętał, że Magda je uwielbia. A któż lepiej rozumie czyjeś manie kulinarne niż ten, co sam ma kulinarne fobie?
– Jakaś ty do mamy podobna! Coraz bardziej! – zawołała tymczasem Babi, wpatrując się w gościa.
– Mówią, że bardziej podobna niż Maryśka – odrzekła Magdusia pogodnie i z chrzęstem pogryzła chipsa. – Bo my nie jesteśmy jednojajowe.
Ignaś niechcący brzdęknął nożem o talerz i zalał się krwawym rumieńcem.
Józef spojrzał na niego spode łba, po czym przewrócił oczami.
Podano świeżo upieczonego pstrąga w całości (z głową), obłożonego plasterkami cytryny, i z żalu nad jego dolą Ignaś przez chwilę stracił wątek rozmowy.
Magdusia pstrąga nie jadła, powiedziała, że nie lubi ryb; ucieszył się! – a więc jeszcze jedna subtelna nić wiąże go z tą piękną istotą. Jak to dobrze.
Wiele sobie po tym obiecywał.
A tymczasem rozmowa zeszła na tematy rodzinne. Nic frapującego. Ignacy niezbyt się interesował nawet własną siostrą Laurą ani też najstarszą z nich trojga – zamężną już Różą; a cóż dopiero bliźniaczką Magdy. Zwłaszcza że te dwie Ogorzałkówny nie były… no, identyczne. Niezbyt go też ciekawiło, co u owej Marysi słychać (chodzi do francuskiego liceum i dobrze sobie radzi), ani jak się czuje najstarsza z sióstr, Kasia, i czy kolejna operacja u paryskiego specjalisty przyniosła poprawę jej wzroku (tak, przyniosła!). Mało był zainteresowany także i wiadomościami o sukcesach państwa Ogorzałków (znaleźli świetne biuro projektowe, wygrywają konkurs za konkursem). Uszu nadstawił dopiero wtedy, gdy dziadek zapytał Magdę, jak sobie radzi bez rodziców i sióstr.
– Jak? No, nieźle. Mieszkam teraz u babci – wyjaśniła. – Bo nasze stare mieszkanie wynajęte. A we Francji czułam się obco – jestem anglojęzyczna. Nie chcę się tam uczyć. Poza tym lubię moją szkołę. Chodzę do takiego przyjemnego liceum imienia Bolesława Chrobrego.
– No, jak Chrobrego, to rozumiem – rzekł dziadek z uśmiechem, wbijając z ukosa widelec w ciało pstrąga. – Chrobry da się lubić.
– Tak, lubię go. Przyjemna szkoła – przytaknęła Magdusia prostodusznie. – Taka żółciutka. I lubię Wrocław. Mimo… wszystko.
Tu spojrzała w bok i jakoś jej się mina wyciągnęła, co wzbudziło tkliwą czujność Ignacego Grzegorza. Jego siostra, Laura, też zwróciła uwagę na te ostatnie słowa. Błysnęła swoimi stalowymi oczami, odrzuciła w tył długie włosy, mignęła niebezpiecznym, tygrysim uśmieszkiem i zapytała z właściwą sobie ironią:
– Mimo wszystko? Cóż to, jakiś zawód miłosny?
Aaa! Ignacy Grzegorz jęknął i poczuł, że uszy mu płoną z zażenowania. Czy on musi wstydzić się za rodzinę przed Magdusią? Jak ta Laura mogła?! Co za brak delikatności, zdumiewający, zwłaszcza u osoby, która, szczęśliwie zakochana, ma wyjść za mąż jeszcze w tym miesiącu!
Magda zapatrzyła się badawczo w Tygryska.
Ach, te oczy Magdusi! Te oczy! – jakież one wymowne! Rzecz szczególna: przyciągają jak magnes, a utonąć w nich można jak w oceanie miodu! – pomyślał Ignacy Grzegorz z zachwytem i żołądek mu się ścisnął słodką tremą, rzęsy zatrzepotały, a ręce zadrgały. Cisza przeciągała się, Magda nie odwracała wzroku i wtedy, niespodziewanie, harda zwykle Laura pospieszyła pokojowo z ekskuzami:
– Tak tylko spytałam… pardon. Zresztą… potem pogadamy. Przecież śpisz w moim pokoju.
Już się zdawało, że nietakt został zażegnany i że dzisiejszego wieczoru już nic więcej skazić nie może, gdy wtem huknęły drzwi wejściowe i zaraz wpadła ciotka Ida z zakupami – chuda, roześmiana, ubrana w krótki kożuszek i żółte legginsy, z wielką szopą chwiejnych rudych loków na całej głowie.
Ignaś poczuł się tak, jakby do zacisznej kuchni wtargnął gorący samum. Poczuł duszność. Wiedział, że dopiero teraz się zacznie. Runie cała lawina nietaktów!
– Magdusia! – zakrzyknęła swym kozim głosem ciotka Ida i pozostawiła czerwone kółko szminki na czole Ziutka. Następnie cmoknęła ucho Łusi i wreszcie pocałowała w przelocie skroń Józefa (zniósł to cierpliwie, a nawet się uśmiechnął); wszystko to miało miejsce w trakcie rozkładania paczek, paczuszek i toreb na całym obszarze kuchni. – Witaj, frytkożerna, co za radość, wyglądasz tak zdrowo, najwyraźniej twój organizm jeszcze nie zaprotestował przeciwko tej fatalnej diecie, wątroba ci nie wysiadła, a przecież nawyków żywieniowych nie zmieniłaś, widzę cię bowiem znowu z buzią pełną chipsów. Brawo dla wątroby! A umyłaś chociaż ręce po podróży? Zakład, że nie! – przemawiała kpiąco ciotka Ida, wieszając wreszcie w korytarzu swój kożuszek i udając się żwawo do sąsiadującej z kuchnią łazienki. Tam jęła szorować ręce namydloną szczoteczką; co chwila też wystawiała głowę z otwartych drzwi, jak kukułka z bawarskiego zegara, przekrzykując dziarskim głosem wyjące, zapowietrzone rury:
– Wybaczcie – spóźnienie – ale – w ostatniej – chwili – wpadło mi – dziecko z ojcem – a raczej ojciec – z dzieckiem – wołając: ratunku, ratunku! To znaczy ojciec wołał. Gwizdało mu w nosku – dziecku gwizdało, Łusiu, dziecku – nie patrz tak na mnie. Ja mu zaglądam – a tam co?
Nikt nie wiedział.
Zawiesiwszy głos, jak przed ujawnieniem cudownej, elektryzującej niespodzianki, doktor Ida Pałys wytarła starannie dłonie i opuściła łazienkę.
– A tam, moi drodzy, w głębi… frytka tkwi, i to całkiem porządnie wysmażona! – ujawniła radośnie.
– Na Jowisza, zmyślasz! – zaśmiała się matka Ignacego Grzegorza.
– Nic nie zmyślam, słowo. – Ciotka z rozmachem siadła za stołem, odwijając z szyi golf pasiastego swetra. – A teraz będzie najlepsze: wydobyłam mu z nosa ciało obce, z trudem naprawdę, bo było mocno wciśnięte, a piekielny dzieciak porwał tę frytkę i zjadł!
– Najowisia!!! – rozległ się uszczęśliwiony okrzyk Ziutka i zaraz malec zaniósł się szczęśliwym śmiechem. Tryskał wprost radością oraz śliną, a z tej uciechy zaczął walić łyżką w stół. Kiwał się przy tym na boki i wyglądał, zdaniem Ignacego, jak niewyrośnięty gorylek.
– Niektórzy szaleją za frytkami! – co w niejednym przypadku prowadzi do wypadku, zaś w braku rozwagi wiedzie do nadwagi – rzuciła ciotka dowcipną, jej zdaniem, puentę, a Ignasiowi zapłonęły uszy.
Tym razem śmiechem wybuchnął Józef – zakrztusił się przy tym kiełbasą. Śmiał się i kaszlał, jego matka waliła go w plecy, dogadując, a on śmiał się od tego jeszcze bardziej, co wyraźnie dotknęło Magdusię. Zasępiła się i przeszyła rudego ostrym spojrzeniem.
Ale trzeba przyznać, pomyślał Ignacy Grzegorz, że Józinek jest imponująco odporny. Gdyby to mnie Magdusia tak ugodziła wzrokiem, padłbym zemdlony na ziemię. A ten nawet nie mrugnie. Ciotka Ida też ma charakterek: nic jej nie rusza, chociaż i na nią Magda spogląda z czytelnym wyrzutem.
– Na cóż to tak patrzysz ostro i z przyganą, McDusiu? – zaśmiała się w tym momencie beztroska Ida. – Na naszą słynną srebrną cukiernicę z Kiejdan, jedyny ocalony z pożogi skarb prababci Borejko? Masz rację, tysiąc razy im mówiłam, jak się czyści srebro, ale nikt tu nie podjął owej rękawicy, że się tak wyrażę. Straszni bałaganiarze żyją pod tym dachem. A piękna cukiernica zarasta patyną lat.
– Ona czeka na właściwy moment, Iduś – wyjaśniła Babi.
Wtem głos zabrał dziadek, wołając gromko:
– Silentium!1
1 Cisza (łac.).
Wszyscy spojrzeli na protoplastę.
– Moi drodzy – rzekł, odkładając uroczyście widelec. – Skoro mowa o patynie lat, pozwólcie starcowi na zatamowanie Idusiowego flumen dicendi2. Pozwólcie mi też na wyznanie: czuję, że gromki śmiech i krotochwile nie są najwłaściwsze w sytuacji, kiedy Magdusia jest tu po raz pierwszy od śmierci swego dziadka.
2 Potok wymowy (łac.).
– Pradziadka – poprawiła Magda.
– A prawda. Pradziadka… co za znamienna pomyłka freudowska, skąd mi się to wzięło?
– Wiem skąd – bąknęła babcia, patrząc na niego z uwagą.
– Homo toties moritur, quoties amittit suos3. Postarajmy się utrzymać nastrój pewnej powagi – zasugerował dziadek, a babcia skinęła głową na znak poparcia.
3 Człowiek tyle razy umiera, ile razy traci swoich bliskich (łac.).
– O frytkach możemy nie mówić – zgodziła się Magda. – Ale jeśli chodzi o pradziadka, to naprawdę – już prawie go nie pamiętam. Mieszkałam wtedy u niego tylko przez dwa tygodnie, a on i tak głównie czytał. Albo pisał.
– Częściej niż pradziadek widywał cię McDonald’s, luba McDusiu – wspomniała Ida, a jej cynobrowe usta drgnęły w charakterystycznym, kpiącym uśmieszku. – Ale nie tylko ciebie, bo i uroczych braci Żeromskich – tu puściła szelmowskie oczko.
Ignaś poczuł, że jest bardzo, bardzo zdenerwowany. Poczuł też, że uszy – ten żywy barometr jego stanów wewnętrznych – zapłonęły mu jak dwie żagwie.
– E… a… bo nie mogłam jakoś złapać z pradziadkiem kontaktu – wyznała Magdalena.
Mama Ignasia zareagowała na te słowa zaskoczonym westchnieniem, ale na szczęście na tym skończyła.
– To dlatego wtedy tak szybko wyjechałaś! – odgadła Laura.
– Tak… bo uznałam, że bardziej się przydam babci. I tak dalej – odrzekła Magdusia niepewnie, a po chwili dodała z nowym wigorem: – Ja po prostu jestem szczera, więc nie udaję ciężkiej żałoby. Mama to rozumie: dlatego kazała mi posprzątać mieszkanie pradziadka, zanim je sprzeda. Przymierzała się do tego, przymierzała, ale mówi, że sama nie może się tym zająć, bo ma za wiele wspomnień. No, a ja nie mam ich prawie wcale.
Teraz babcia Mila zabrała głos i taktownie zmieniła tor rozmowy, pytając:
– Dasz sobie sama radę z tym sprzątaniem?
– Nie wiem… nie mam pojęcia, co tam zastanę – odpowiedziała Magdusia.
– Mam jutro wolne, mogę iść z tobą – zaproponowała mama Ignacego Grzegorza.
– A dobrze, dziękuję. Będzie mi raźniej – rzekła Magdusia, sięgając beztrosko po chipsa, i zawiesiła rękę w połowie drogi, ponieważ Ida strzeliła w nią ostrym, profilaktycznym spojrzeniem, robiąc przy tym swą charakterystyczną małpią wargę.
– Złowrogie tłuszcze, McDusiu, kancerogenne substancje – ostrzegła półgębkiem, lecz wyraźnie.
Ignacy Grzegorz uznał, że czas jej przerwać, zanim przejdzie do szczegółów.
– A ja też mogę pomóc w sprzątaniu? – zaofiarował się gorliwie, patrząc na swą matkę prosząco.
– No pewnie! – odrzekła Gabriela. – Przyda się każda para rąk. Józef też mógłby pójść z nami. Ma muskuły.
– Mam trening – zwięźle i stanowczo przeciwstawił się rudy, skupiając srogi wzrok na kupce musztardy.
– Trening? To nic ważnego – zauważyła Magda od niechcenia.
Oho! – pomyślał Ignaś. – Ohoho! No, no, no, to teraz Józinka ruszyło.
W rzeczy samej, kuzyn przejawił pewne oznaki wzburzenia; nie, nic nie powiedział, nawet nie podniósł wzroku. Tylko intensywnie pokraśniał i prychnął ze wzgardą.
– O, nie mów tak, nie mów, Magdusiu! – zawołała gorąco Łusia, wspierając starszego brata przez przyjazne huknięcie go w nerki. Józinek stęknął, zakrztusił się po raz kolejny i zaczął kasłać. – Trening to coś bardzo, bardzo ważnego, może tego nie wiesz, Magdusiu, ale mój brat jest kapitanem drużyny, a kapitan musi mieć formę. Trening bowiem jest poniekąd wstępem do meczu, a mecz jest najważniejszy.
„Poniekąd” było ostatnio ulubionym słowem Łusi. Priorytety w tej materii zmieniały się jej mniej więcej co miesiąc.
– E tam, zaraz najważniejszy! – powiedziała Magda drwiąco, a Józef Pałys jeszcze bardziej poczerwieniał.
Łusia się zaperzyła:
– Ja też kiedyś, Magdusiu, myślałam sobie – błędnie! – że futbol to nudziarstwo, przepraszam, Józi… Józefie, nie patrz tak, przecież mówię, że błędnie. Nie wiedziałam, dlaczego oni się tak denerwują i walczą o tę piłkę, myślałam: a czy to nie można się po prostu jakoś pogodzić, każdy po dziesięć minut by się pobawił i gotowe. Taka byłam dziecinna! Albo że można by dać każdemu zawodnikowi po piłce i już by był spokój (Józefie, no! – no nie fukaj!…). Najgorzej to jest, jak któregoś zawodnika skopią i przewrócą, ach, jak mi go zawsze żal, kiedy tak biedny chłopiec leży i cały się krzywi lub trzęsie, usta mu tak latają… – tu Łusia pokazała, jak latają. – Wszelako dziadzio mi wytłumaczył, że to jest szlachetne współzawodnictwo, korzeniami sięgające igrzysk starożytnych Azteków. I zrozumiałam, że poniekąd lepiej się kopać po nogach i po brzuchu i biegać za jedną piłką, jak Aztekowie, niż przeszywać sobie wątpia mieczem, jak… jak… jak… Aztekowie. Wątpia, muszę wyjaśnić, bo może nie wiesz, to są staropolskie wnętrzności, Magdusiu, ale Aztekowie też je mieli. Miewali. Nie, mieli.
Łusia też często miewała flumen dicendi. Ponadto namiętnie kochała gramatykę języka polskiego i nieustannie walczyła – także z sobą samą – o jego czystość. A rozpętał w niej ten tajfun poprawności uwielbiany pan polonista, Adam Fidelis, który niebawem został narzeczonym Laury.
Łucja Pałys bardzo lubiła błyszczeć w towarzystwie i posiadała sporą (jak na dwunastolatkę) wiedzę encyklopedyczną, którą miała zwyczaj epatować gości:
– Czy wiesz, Magdusiu, że pierwsze piłki futbolowe robiono z pęcherzy rybich? – wyskoczyła z towarzyską ciekawostką.
– Zwierzęcych – poprawił ją mrukliwie Józinek, który o piłce nożnej wiedział wszystko.
– Skąd wiesz? – stropiła się Łusia. – A zresztą ryba to poniekąd zwierzę. Dlaczego nie z rybich?
– Za małe – odparł lakonicznie starszy brat.
– A więc to były pęcherze ssaków?
– Uhm.
– Twierdzisz, że ssaki też mają takie pęcherze jak ryby? – Bystry umysł Łusi pracował tak logicznie, że Ignacy Grzegorz aż zadrżał na stronie. Już wiedział, którędy zaraz popłynie wartki nurt konwersacji.
– Nie takie – wyjaśniał jej cierpliwie Józef. – Mają moczowe.
– A te rybie?
– Są wypełnione powietrzem.
– A te zwierzęce – czym?
– No, moczem.
– Aztekowie kopali pęcherze wypełnione moczem?!…
– Nie. Nie moczem.
– A czym?
– Powietrzem.
Rodzina przy stole pokładała się teraz ze śmiechu, podczas gdy Ignacy Grzegorz popadł w zawstydzenie. W lekarskiej rodzinie Pałysów obowiązywała zasada naturalia non sunt turpia4, lecz przecież Magdusia mogła mieć inne zasady.
4 Rzeczy naturalne nie są brzydkie (łac.).
Spojrzał na nią. Rzucało się w oczy, że słowo „mocz” nie było chyba u Ogorzałków w tak bezpruderyjnym codziennym użytku. Aż tchu nie mogła złapać, aż poczerwieniała. Oczy wyszły jej lekko z orbit. Wtem zerwała się dramatycznie od stołu.
– Magdusiu! Magdusiu! – pospieszył z troskliwym zapytaniem. – Co tobie?
Kaszląc okropnie, Magda zaczęła machać ręką w bliskiej okolicy swego kształtnego biustu, wyraźnie nań wskazując. Ignaś speszył się, bo kompletnie nie rozumiał, o co jej chodzi z tym biustem; co miałby zrobić?! Stał jak głupi.
– Zakrztusiła się chipsem! – zakrzyknęła oskarżycielsko ciotka Ida. – Walnij ją!
Walnąć?? Ją?? – ależ… nigdy w życiu! Ignacy Grzegorz cofnął się i padł na krzesło, patrząc z przerażeniem na rozwój akcji.
Magdusia już rzęziła i nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie wmieszał się do sprawy niezawodny Józef Pałys. Odłożył scyzoryk, wstał, rąbnął Magdę rzeczowo w łopatki, aż zadudniło, poprawił ze dwa razy, a kiedy wykrztusiła ów kawałek chipsa, rudy z olimpijskim spokojem usiadł i powrócił do sporządzania ulubionego deserku. Rozprzestrzeniając woń czosnku i majeranku, krajał mianowicie kiełbasę w misterne kostki, które pedantycznie układał na nieco większych sześcianikach chleba i wieńczył kroplą musztardy oraz plasterkiem ogórka. Oto wbił pierwszą taką kanapkę na czubek specjalnego ząbkowanego ostrza swego scyzoryka i z namaszczeniem włożył do ust.
– Nie jedz nożem! – zwróciła mu uwagę jego mama. – Bo utniesz sobie język.
– Jem piłką… – odparł zarzut ze spokojem.
– Piłką?!
– …do drewna.
– Znów ta kiełbasa! – zboczyła z tematu Ida, pokonana ostrzem tak żelaznej logiki. – Mówiłam ci sto razy, że ona jest niezdrowa i że dostaniesz od niej trądziku. Przynajmniej ten pieprz mógłbyś wydłubać.
– Nie wydłubię, bo lubię – oznajmił tonem definitywnym Józef.
Ciotka Ida zerwała się od stołu i natychmiast zapisała tę rymowaną sentencję na karteczce samoprzylepnej, po czym bez słowa umieściła ją pośrodku tablicy z dziesiątkiem podobnych karteczek, zdjęć i drobnych pamiątek.
– Zasłużyłem? – ubawił się Józinek.
Od uśmiechu robiły mu się dołki w tych piegowatych policzkach.
Magda patrzyła w niego jak w obrazek.
– Uratowałeś mi życie – powiedziała nagle z zaczepnym uśmieszkiem.
Józef ją zignorował, zająwszy się teraz solennie produkcją taśmową swoich minikanapek. Za to odezwała się znów ciotka Ida.
– Aha, byłaś bliska uduszenia! Aha, a nie mówiłam?! – zatriumfowała nad Magdusią. – Nie przestrzegałam? Równie dobrze mogłaś sobie wepchnąć chipsa do nosa!
Na uboczu akcji mały Ziutek, pozytywnie zainspirowany, jął wciskać sobie w nozdrze kawałek sera. Dobrze mu szło, lecz Józef, ze swoim znakomitym refleksem, momentalnie sięgnął długim ramieniem przez stół i opanował sytuację.
A on zawsze czujny! – Ignaś podziwiał go wbrew woli. Nawet w niełatwej i wymagającej roli najstarszego brata człowiek ten sprawdzał się wzorowo.
Magda nie odrywała od Józefa oczu. Józef nie odrywał wzroku od talerza. Łusia zaś nie odrywała się od tematu.
– Wracam do rzeczy, czyli ad rem – oznajmiła z wdziękiem. – Musisz wiedzieć, Magdusiu, że Jó…
– Dość – mruknął rudy. – Pogadajmy o Ignasiu.
– O Ignasiu? – zdziwiła się odruchowo Łusia, z taką miną, jakby na ten temat nie było nic ciekawego do powiedzenia. – Przecież on się nie interesuje piłką nożną.
Ale, ponieważ była dobrą i wrażliwą dziewczynką, zreflektowała się natychmiast i zarekomendowała także kuzyna:
– Ignaś jest poniekąd poetą, Magdusiu. Szczególnie dobrze opanował sztukę pisania sonetów.
Kochane dziecko, pomyślał z wdzięcznością Ignacy Grzegorz.
Poczuł, że drży z emocji. Wczorajszy późny wieczór strawił był bowiem nad dawnym swoim wierszem, poprawiając go i miejscami nadając mu nową formę. Szlifowałby to dzieło i noc całą (bo chciał je ofiarować Magdusi), gdyby nie Józinek, który go wyśmiał, kazał iść spać i nie robić z siebie idioty.
Myśl Ignacego Grzegorza Stryby poszybowała teraz w dalekie poetyckie regiony, choć oczy nadal miał utkwione w fascynującej twarzyczce o jaskółczych brwiach. (Podobna dwutorowość percepcji nie była u niego niczym wyjątkowym. Często miewał nawet trójtorowość, zwłaszcza na nudnych lekcjach lub rodzinnych przyjęciach). Pojął też nagle, że może jednak nie powinien posiłkować się sonetem używanym. Powinien stworzyć dla Magdusi dzieło zupełnie nowe i świeże.
– Nasz pan polonista… – prawiła tymczasem smacznie kuzynka Łusia – ach, co ja mówię, wciąż się nie mogę przyzwyczaić, ja teraz na naszego pana polonistę będę musiała (to
cudne!) mówić: nasz Adam. Powiedział on, że sonety Ignasia są bezbłędne formalnie. Ja też od czasu do czasu piszę… pisuję!… sonety, napisałam już dwa, wszelako nie wzbudziły takiego podziwu. Przerzuciłam się więc na fraszki. Najlepsza nosi tytuł: Do Adama:
Adamie, tym mię nie rozgniewasz sobie,
Że się me fraszki kiepskie zdadzą tobie.
Bym ja w nich była baczyła sens jaki,
Wierz mi, nie byłby dla nich tytuł taki.
– to znaczy, ta fraszka mniesię wydaje najlepsza, wszelako nasz pan polonista powiedział, że wciąż jeszcze pozostaję pod zbyt silnym wpływem Kochanowskiego, którego przerabialiśmy na kółku.
– Na czym? – zdziwiła się Magdusia.
– Na kółku. Ach, na literackim, oczywiście. Masz poniekąd rację, Magdusiu, nie powinno się mówić „przerabiamy Kochanowskiego na kółku”. To brzmi zupełnie tak, jakbyśmy przerabiali jakiegoś Kochanowskiego na jakimś kółku… na… na jakieś…
– …kiełbasy? – rzucił ciężkim żartem Józinek, jak to on, po czym zarżał głucho a szczęśliwie.
– Łusiu, Adam ma rację, jak zwykle zresztą, i w pełni go popieram – oświadczył z powagą dziadek. – O, imitatores, servum pecus, ut mihi saepe bilem, saepe iocum vestri movere tumultus5. Z pewnością stać cię na to, maleńka, by tworzyć samodzielnie, nie naśladując nikogo. Pomnij, co mówi Horacy: naśladuje i małpuje tylko ten, kto jest niewolnikiem. Ergo6: duch wolny skłania się ku własnemu wyrazowi, gdyż duch wolny, co oczywiste, nigdy nie bywa ograniczony i ubogi.
5 O naśladowcy, niewolnicza trzodo, jak często wasze próby małpowania przewracały mi żółć albo budziły wesołość (łac., Horacy).
6 A więc (łac.).
W tym momencie z oddali rozległo się charakterystyczne terkotanie i Laura, przewracając stołki, runęła do przedpokoju, by odebrać telefon.
– To właśnie on dzwoni – wyjaśniła gościowi Łusia. – Adam, a nie Kochanowski oczywiście. Poznałam to od razu po zachowaniu Laury. Ongiś, jak dzwonił telefon stacjonarny, ona poniekąd wcale się nie ruszała.
5
Józef Pałys dobrze się posilił i z ulgą powitał zakończenie męczącej kolacji, która zeszła mu głównie na unikaniu zaczepnych spojrzeń nowo przybyłej kokietki. Wszyscy zaczęli się rozchodzić. Babi sprzątała ze stołu. Dziadek oddał się swojemu ulubionemu zajęciu – arcymistrzowskiemu ładowaniu zmywarki; ciotka Gabrysia i wujek Grzegorz znikli dyskretnie w swoim pokoju, a mama właśnie wykąpała Ziutka w wannie dziadków, gdyż oblał się cały pikantnym keczupem. Teraz wpakowała sobie gołego synka pod pachę i wycierała go dużym ręcznikiem, informując, że keczup jest niezdrowy i można od niego dostać trądziku.
Do okupacji zwolnionej łazienki szykowała się obecnie Laura. Oglądała wyładowaną suszarkę do bielizny, pytając, gdzie są świeże, suche ręczniki, które – jak najwyraźniej sądziła – powinny były tam się znaleźć w sposób tak naturalny, jak kwiaty na rabatce.
– Niech tam który zaniesie jej walizkę do mnie – rzuciła przy tym roztargnione polecenie w przestrzeń.
Ignacy Grzegorz już jakiś czas temu zaszył się w swoim pokoju, by znów coś tam pracowicie skrobać na papierku. Dziadek, któremu nie domykała się ostatnio lewa komora serca, z zasady niczego nie dźwigał, toteż Józef Pałys, czując się jedynym wezwanym, wstał od stołu i w milczeniu udał się do przedpokoju, gdzie stały bagaże Magdy.
Zarzucił sobie jej plecak na ramię, złapał uchwyt walizki i zataszczył to wszystko do ponurego pokoju kuzynki Laury.