Małomówny i rodzina. Tom 0 - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook

Małomówny i rodzina. Tom 0 ebook i audiobook

Małgorzata Musierowicz

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Po śmierci ojca rodzina Ptaszkowskich przeprowadza się do niewielkiego Śmietankowa, które wita je tajemnicą i zagadką. Charyzmatyczne rodzeństwo decyduje się na zbadanie sprawy i odkrycie motywów niejakich Peleryniarzy, co wpakuje ich w poważne kłopoty.

Przygoda, tajemnica, średniowieczne skarby Małomówny i rodzina to doskonała rozrywka dla fanów lektury z dreszczykiem.

Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj naprzemiennie dzięki synchrobookom®!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 3 min

Rok wydania: 2022

Lektor: Małgorzata Musierowicz

Oceny
4,6 (607 ocen)
441
108
51
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katkamkj

Dobrze spędzony czas

seria mojego dzieciństwa ❤️ niestety bardzo trudno się słucha lektorki. myślę że to może zniechęcić dzieci i młodzież do poznania Jezycyjady
40
Basias55

Całkiem niezła

Koszmarne wykonanie 🤦🏻‍♀️
31
AVILA56

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła, radosna, dobra, budzącą dobro w sercu czytelnika🙂❤️
20
Adrienne-iroo

Nie oderwiesz się od lektury

super!
20
DANUSIA1212

Nie oderwiesz się od lektury

Lekkie i bardzo zabawne. Trudno oderwac się od książki. Polecam wszystkim serdecznie.
10

Popularność




MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

Małomównyi rodzina

Ryknęła krowa.

Jej ciepły, nabrzmiały uczuciem głos poniósł się łagodnie przez ciszę poranka i bez przeszkód osiągnął poddasze dużego starego domu na wzgórzu.

Okno na poddaszu było szeroko otwarte i tęskna krowia wypowiedź wpłynęła tam na lekkim podmuchu wiatru. Mały pokoik zalany słońcem wypełniało smaczne posapywanie śpiących dzieci.

Było ich troje: dwaj chudzielcy – czternastoletni Munio i młodszy o rok Tunio – oraz ich pulchna, pyzata i rumiana sześcioletnia siostrzyczka, z oczywistych powodów zwana w rodzinie Rzodkiewką.

Właśnie uniosła z poduszki potargany łepek i trąc zaspane oczy, usiłowała zrozumieć, co też to za dziwny a straszny dźwięk wyrwał ją ze snu. Rzecz nie do wiary: Rzodkiewka nigdy dotąd nie widziała – a tym bardziej nie słyszała przez sen – żywej krowy. Urodzona i wychowana w wielkim mieście, nigdy jeszcze nie oddaliła się od niego na odległość większą niż pięć kilometrów. Nigdy nie wyjeżdżała na prawdziwe wakacje, każde lato spędzając w podmiejskich parkach.

Kiedy Rzodkiewka była rocznym niemowlęciem, jej ojciec zginął w wypadku. Mama, polonistka i bibliotekarka, chcąc wyżywić troje dzieci, zmuszona była obarczyć się tyloma obowiązkami, że nie mogła sobie pozwolić na luksus wyjazdu na wakacje. Tunio i Munio jeździli, owszem, na kolonie i obozy letnie, ale Rzodkiewka była na to za mała.

W trzy miesiące po śmierci pana Ptaszkowskiego matka pani Marii spakowała swój skromny dobytek i z drugiego krańca Polski przybyła na ratunek. Od tej pory życie osieroconej rodziny bardzo się polepszyło. Babcia przywiozła z sobą spokój i pogodę ducha, cięty dowcip i nieustanną troskliwość. Jak nikt potrafiła dbać o wnuki, dogadzała im, pomagała w nauce, gotowała obiady, opowiadała bajki i pocieszała w trudnych chwilach. Była już na emeryturze, więc cały swój czas z radością poświęciła jedynej córce i jej dzieciom.

Rodzina dochodziła do równowagi po strasznym wstrząsie. Tylko Mama – kiedy dzieci spały – płakała w poduszkę. Po upływie roku koleżanki z pracy zaczęły radzić, by ponownie wyszła za mąż. Od wszystkich jednak argumentów pani Maria odwracała się z niechęcią. Sama wychowa swoje dzieci, sama na nie zapracuje. I nie będzie ich zmuszała, żeby zapomniały o ojcu, którego tak kochały.

Minęło pięć ciężkich lat i pani Maria była jednak strasznie zmęczona. Po całym dniu pracy wracała do domu wieczorem, widywała dzieci tylko przy kolacji i w niedziele. Tak dłużej trwać nie mogło. Kiedy więc któregoś dnia nadszedł list od siostry męża, pani Klimkowej, mieszkającej w małym miasteczku wśród lasów, Mama uznała to za pierwszy od lat uśmiech losu. Pani Klimkowa zawiadamiała bowiem, że w miejscowej bibliotece jest wolna posada.

 

Ale co ważniejsze: wolne całe piętro domu – pisała. – Warunki naprawdę niezłe, duży ogród, skończyłoby się wreszcie to twoje wynajmowanie mieszkania, mielibyście własny kąt. Napisz, a najlepiej przyjedź sama.

 

I Mama pojechała na zwiady. Wróciła rozpromieniona. Tego dnia padał deszcz, było zimno i ponuro, więc Babcia upiekła dzieciom placek drożdżowy dla poprawienia nastrojów. Mama, zmarznięta i blada, weszła do pachnącego ciastem mieszkania właśnie w momencie, gdy wszystko było gotowe do podwieczorku.

– Dobre nowiny, dobre nowiny! – wołała już od progu radosnym głosem.

Obskoczyli ją natychmiast.

– Co, co?

– Najpierw herbaty! – zażądała Mama. Zrzuciła kalosze i płaszcz, po czym wskoczyła na kanapę.

– Grzejemy starowinę? – rzucił Munio.

– Grzejemy! – wrzasnęli Tunio i Rzodkiewka, po czym wszyscy razem przywalili Mamę ciężarem trojga ciał, z których tylko jedno było miękkie i przytulne.

– Zaduszą! – stęknęła Mama, bardzo zadowolona. – Zabierzcie te spiczaste kolanka, bo nic nie powiem!

Munio i Tunio posłusznie zabrali te spiczaste kolanka.

– Mów! – rozkazał Tunio.

– No, to mówię. Jeśli wszyscy się zgodzicie – a powinniście! – pod koniec czerwca przeniesiemy się do Śmietankowa. Jest to po prostu raj na ziemi. Władujemy się do wielkiego wozu meblowego, po czym znikniemy na zawsze z tego okropnego miasta.

– Z forsą jest krucho – zauważyła Babcia, nalewając herbatę.

W oczach Mamy była niezmącona pogoda.

– Wiecznieprzezniewidzialnąosaczonysforę – powiedziała.

– Supervielle – odgadła Babcia.

– Supervielle? – nachmurzył się Munio. – Nie czytałem.

– Bo jesteś jeszcze za młody. Stanowczo za młody – wyjaśnił mu Tunio i napchał w usta placka.

– Poeta francuski, także prozaik, 1884–1960 – pouczyła babcia wnuki.

Tunio poklepał ją po ramieniu.

– Jesteś imponująca – pochwalił ją, rozsiewając okruszki. – Umysł niemłody, ale bardzo encyklopedyczny.

– Nie jedz z pełnymi ustami – odpaliła Babcia, powodując wybuch śmiechu.

– Klimkowie – przebiła się przez hałas Mama – Klimkowie już się ofiarowali z pożyczką. Będzie świetnie. Będzie wspaniale. Zobaczycie. Pensję będę miała taką jak tu, ale o wiele mniejsze wydatki. No i przecież nie muszę rezygnować z tych wszystkich tłumaczeń. Poradzimy sobie.

Munio przetarł okularki.

– Zbulwersowany – rzekł. – Wstrząśnięty. Pod silnym wrażeniem nowin utracił właściwą mu równowagę ducha. Edmund Ptaszkowski musi teraz się namyślić.

– Zostawić kumpli z klasy? – Tunio uniósł jasne brewki nad czarnymi oczami, takimi samymi jak Mamine. Miał też jej jasnozłote włosy i jej uśmiech, tyle że bardziej zawadiacki. – Wyjechać w nieznane?

– Będziemy tam ciągle razem – namawiała Mama. – Biblioteka mieści się na parterze naszego domu! A dom stoi nad jeziorem, a na jeziorze jest wyspa, a wokół takie wspaniałe lasy…

– Grzybki!!! – zakrzyknęła zelektryzowana Babcia.

– A łódka tam jest? – dla Munia to było najważniejsze. Ten wątły mózgowiec o wrażliwej, delikatnej twarzy i wielkich oczach przesłoniętych okularami żywił tajemne uwielbienie dla sportu i atletycznych wyczynów. – Bo rozumiesz, kochana, po co nam jezioro bez łódki?

Mama wyznała, że jakoś się za tym nie rozglądała.

– Ostatecznie, zbuduję łódkę sam – pocieszył się Munio z niezachwianą wiarą we własne możliwości. – Indiańską łódź z wydrążonego pnia.

– Naturalnie tratwę z bali – dorzucił Tunio z pełnymi ustami.

– Jadę! – zdecydował się Munio.

– Ja też! – pospieszył Tunio, rozsiewając okruszki.

Rzodkiewka, wtulona w Mamę, wystawiła spod jej łokcia miłą okrągłą buzię z miłą kluseczką nosa i miłymi szparkami burych oczu.

– Ja też! Mnie się bardzo podoba ta nazwa: Śmietankowo! Jest taka… słodziutka. – Oczywiście, wszystkich to strasznie rozśmieszyło. Nie zdążyła im wyjaśnić, że nazwa miasteczka skojarzyła się jej z pulchnymi lśniącymi zwałami bitej śmietany, otaczającymi dom i rozpływającymi się w czekoladowym jeziorze. Ale to może i lepiej, bo śmieliby się jeszcze bardziej, jak zwykle, gdy mówiła o jedzeniu.

No i właśnie wczoraj przyjechali do tego Śmietankowa. Munio i Tunio skończyli rok szkolny i długo się żegnali ze swymi niezliczonymi kolegami, więc oczywiście w ostatecznym pakowaniu pomogli dopiero w sam dzień wyjazdu. Pakowali się i pakowali, kierowca się niecierpliwił, wskutek czego wszystko wszystkim leciało z rąk – wreszcie ruszyli i dotarli do Śmietankowa około północy. Zasypiające na stojąco dzieci ułożono czym prędzej do snu i ledwie Rzodkiewka przyłożyła głowę do poduszki – już był ranek.

Siódma rano, pierwszy dzień w Śmietankowie.

Rzodkiewka wyskoczyła z łóżka, przeszła boso po skrzypiącej podłodze i wyjrzała przez okno.

Oczywiście nie było bitej śmietany. Dom otaczały rozłożyste drzewa owocowe i to było równie piękne: skoro tylko Rzodkiewka wychyliła głowę z okna, uśmiechnęły się do niej złotoróżowe kulki dojrzałych czereśni, gęsto rosnących na wielkim drzewie. Ogród był duży, cienisty, szumiący i tajemniczy. Ktoś kiedyś zasiał tu piękną trawę, posadził irysy i krzewy róż, ale teraz wszystko ginęło w rozwichrzonej, pachnącej gęstwinie ziół i chwastów. Za rozwalonym płotem zieleniła się spadzista łączka, schodki z drewnianych bali wiodły na plażę. Dalej leniwie pluskało jezioro, a słońce nad nim wyglądało jak świeżo wymyte.

Rzodkiewka poczuła, że nie wytrzyma w domu ani chwili dłużej. Starając się nie skrzypnąć podłogą, przeskoczyła śpiących na materacach braci, ubrała się szybko i wyszła z pokoju.

Już na schodach stało się jasne, że to Mama wstała pierwsza. Jej radosne pogwizdywanie dobiegało z kuchni na parterze wraz z zapachem jajecznicy na boczku.

– Słyszałam, jak wstałaś – powiedziała Mama, roześmiana i bardzo ładna w szafirowym szlafroczku. – W tym naszym nowym domu podłogi skrzypią ze starości. – Pocałowała córkę w rumiany policzek i postawiła przed nią jajecznicę, chleb z masłem i ogromną michę, aż po brzegi wypełnioną najpiękniejszymi czereśniami.

Tymczasem zapach smażonego boczku dotarł aż na piętro, przedostał się przez uchylone drzwi i kusząco połechtał dwa zgodnie posapujące nosy. Munio i Tunio obudzili się jednocześnie. Munio sięgnął po okulary, które – pedantyczny jak zwykle – schował wieczorem do kieszeni bluzy. Przez ich grube szkła rozejrzał się po otoczeniu i spytał leniwie:

– Jakiżmięaniołz łożakwiatówbudzi?

– Co to, Słowacki od rana?

– Szekspir, Szekspir, niedouczku.

Tunio odgarnął skudłaconą przez noc białą grzywkę.

– Idziemy na łódki, mistrzu?

– Pytanie, czy tu w ogóle są łódki, mój malcze – rzekł z powątpiewaniem Munio, wciągając skarpetki na patykowate odnóża. – Warto by rzecz zbadać.

– Coś pachnie bardzo milutko…

– Jakoby śniadanko.

– Wskazany jest pośpiech – oznajmił Tunio przezornie. – Rzodkiew już znikła.

Z łomotem zbiegli po schodach – cóż to były za schody! Nie żaden beton, skądże! Drewniane, dudniące pod stopami, okolone wyślizganą poręczą, zbiegały szerokim łukiem do mrocznego hallu. Stamtąd wchodziło się już do kuchni, wypełnionej bursztynowym światłem. W kuchni – oczywiście – urządziła się już Rzodkiewka. Siedziała za wielkim stołem z desek i pracowicie ruszała szczękami.

– Uszanowanko dla pięknych pań – rzekł szarmancko Tunio. – Jak apetycik, luba Rzodkiewciu? Czyżbyś przez nieuwagę zostawiła nam jakieś ochłapy?

Rzodkiewka nadęła się, ale zanim zdołała wybuchnąć z całą mocą, Mama postawiła przed chłopcami talerze.

– Zostawcie niebożątko w spokoju. Lepiej sami jedzcie.

Munio poprawił okulary i przyjrzał się bacznie zawartości niebieskiego kubka.

– Czy to dalszy ciąg tego koszmaru, co mnie gnębił w nocy? Skąd tu mleko o tej porze? A już się cieszyłem, że choć raz mi się uda nie pić paskudztwa.

– Mleko na wsi rzecz normalna – wyjaśniła Mama. – Jajka też. Przyniosła wszystko pani Adamska, która sprząta w bibliotece. Mieszka niedaleko stąd i obiecała, że co rano będziemy mieć świeżutkie mleczko.

– Cóż, robię to tylko dla twego dobra – oznajmił Munio męczeńsko, zatkał nos i wychylił kubek jednym haustem.

Przez chwilę siedział skrzywiony, z przechyloną głową, czekając, aż mleko spłynie do żołądka. Potem twarz mu się wygładziła.

– Jednakże – rzekł – ten płyn smakuje tu jakoś inaczej.

– No i mamy czereśnie! – wrzasnęła jego siostra. – I w ogóle wszystko w ogrodzie jest nasze!

Drewniane schody zaskrzypiały z respektem: jak zwykle elegancka spływała po nich Babcia: zgrabna, przytulna i niebieskooka.

– Cześć, rodzino – powiedziała. – Widzę, że okropnie zaspałam, wszyscy już na nogach. Co wam się śniło? Bo podobno pierwszy sen na nowym miejscu zawsze się sprawdza.

– Niemożliwe – orzekł Munio. – Mnie się śniło, że stworzyłem teorię względności. To się nie może sprawdzić, bo już to zrobił Einstein. No chyba żebym stworzył jakąś nową.

Rodzeństwo wpatrzyło się w niego z niemym podziwem. Ten Munio – jakie on miewa sny!

– A mówiłeś, że koszmar cię gnębił! – zaśmiała się Mama.

– Bo gnębił. Jak już wymyśliłem teorię względności, to zgubiłem zeszyt, gdzie wszystko było zapisane, i ktoś – nie wiem kto – wlepił mi dwóję. Nie mogłem tego strawić i męczyłem się całą noc.

– Mnie się śniło – wyznał Tunio – że sobie kupiłem jacht i samotnie przepłynąłem ocean.

– No, nie wiem, to może się sprawdzi – powiedziała Babcia pocieszająco.

Rzodkiewka przełknęła ostatni kęs chleba.

– To jednak mój sen był najlepszy. Śniło mi się, że leżę w łóżku.

– I zaraz ci się sprawdziło! – Tunio prychnął śmiechem.

– Ale to jeszcze nie koniec! – Rzodkiewka była bliska wybuchu. – Czego się czepiasz, czego? Nie przerywaj!… No więc, leżę sobie w łóżku, a przede mną na ścianie taka wielka szafa z szufladkami. Leżę sobie i przyciskam guziczek, a tu z szafy wyjeżdżają szufladki: tu iryski, tu miętówki, tu pralinki mleczne… czekoladki z orzechami… i ja sobie tylko wyciągam rękę i mogę wziąć cukiereczków, ile chcę…

– I oczywiście bierzesz… – dorzucił Tunio.

– Cicho, Tuniek, sen Rzodkiewki jest naprawdę najlepszy. I w dodatku zaraz się sprawdzi, popatrzcie wszyscy! – to mówiąc, Babcia wysunęła szufladkę kredensu i wyjęła z niej torebkę krówek. – Munio, weź tę łapę! Ty jeszcze nie jadłeś śniadania!

Niskie szerokie okna kuchni wychodziły na jezioro i las. Przez cały czas śniadania Rzodkiewka miała je przed oczami, jak kolorowe zaproszenie. Może kogo innego już dawno wywabiłoby to na dwór, ale ona musiała przede wszystkim skończyć jeść. Dopiero gdy pochłonęła ostatnią czereśnię ze swej porcji, zerwała się, rzuciła „dziękuję!” i wybiegła na ganek.

Chłopcy nie mogli być gorsi. Nasypali sobie czereśni do wszystkich kieszeni i pognali za nią. Już po chwili Mama ujrzała ich w oddali biegnących ku jezioru. Odwróciła się do Babci i roześmiała.

– No widzisz – powiedziała Babcia i zaczęła zbierać naczynia.

*

Okazało się, że w zatoczce jest przystań z desek i dwie łodzie. Bracia, drętwiejąc ze szczęścia, wskoczyli do nich natychmiast i zaczęli je nieprzytomnie opukiwać. Rzodkiewka przyjrzała się temu z lekką pogardą i ruszyła dalej wzdłuż brzegu. Sąsiadująca z plażą soczyście zielona łączka usiana była gęsto złocistymi mleczami i jaskrami. Rzodkiewka nazbierała ich sobie niezły bukiet, nim natknęła się znienacka na autorkę porannej pobudki. Dorodna czarno-biała krowa pasła się majestatycznie pod samym lasem. Za nią, pobrzękując, wlókł się łańcuch, którego koniec umocowano do wbitego w ziemię kołka.

Prawdziwa krowa!

Rzodkiewka przystanęła zafascynowana. Po chwili rozważnego namysłu podeszła bliżej i ostrożnie podsunęła bydlątku swój złocisty bukiet, czując przy tym w ramieniu lekki skurcz strachu (a nuż bestia połakomi się na jej rękę?). Krowa jednakże spojrzała bardzo serdecznie i okrągłym ruchem szorstkiego jęzora wymiotła z małej łapki poczęstunek. Następnie przeżuła go z namysłem i podziękowała jeszcze jednym poczciwym spojrzeniem. Serce Rzodkiewki wezbrało falą miłości. Przytuliwszy się z całą ufnością do ciepłego boku zwierzęcia, zaczęła je głaskać po rogatym łbie.

– Jestem Monika – przedstawiła się uprzejmie. – W domu nazywają mnie Rzodkiewka, ale ja tego nie lubię. A jak ty masz na imię, króweczko?

– Krasula – odparł zakatarzony głos.

Rzodkiewka kwiknęła i podskoczyła. Mimo wszystko nie spodziewała się odpowiedzi. Właściwie miała ochotę uciec, zanim jednak doszło do tej kompromitacji, zza krzaka wyłoniła się ruda kędzierzawa łepetyna i ten sam zakatarzony głos zapytał:

– Skąd się wzięłaś na naszej łące?

– A co? – spytała Rzodkiewka zaczepnie. – Nie wolno chodzić po trawie?

Rudy łepek porzucił stanowisko za krzakiem.

– Jakby każdy głupek deptał po trawie, toby krowa nie miała co żryć!

Konflikt narastał.

– Żryć! – parsknęła wzgardliwie Rzodkiewka. – Jak ty się wyrażasz?!

– Jak mi się podoba – pociągnął nosem rudy. – A bo co, ty rzodkiewo jedna?

– Zabraniam ci! – wrzasnęła Rzodkiewka, zadraśnięta w godność.

– Hy-hy! – powiedział rudzielec z nieopisanym lekceważeniem.

– Dla ciebie jestem Monika, rozumiesz? – Musiało być coś groźnego w minie Rzodkiewki, bo jej przeciwnik niespodziewanie skapitulował.

– No pewno… co krzyczysz? Może być Monika.

– No! Bo jak nie, to cię po prostu stłukę!

– No dooobra…

– A kto ty właściwie jesteś, co? – Rzodkiewka już miała przewagę.

– Ja? Adamski Waldemar – powiedział posłusznie rudy łepek.

W najlepszej zgodzie zajęli się teraz opowieściami o swoich rodzinach i o sobie. Rzodkiewka była zadowolona. Waldemar okazał się bardzo sympatyczny przy bliższym poznaniu i potulnie nazywał ją Moniką, ani razu nie używając obrzydłego przezwiska. Ale nagle Adamskiemu Waldemarowi znów odbiło. Oczy mu się zaokrągliły, spąsowiał.

– Wyłaźcie no lepiej z tej łodzi! – wrzasnął.

Munio i Tunio zamarli na swych pozycjach; starszy brat, naturalnie, w pozie władczej rozciągnięty był na rufie. Tunio, po kolana w wodzie (niestety, w wymarzonej łodzi nie było wioseł), występował w charakterze siły napędowej, pchając łódź wzdłuż brzegu. Obaj spojrzeli na siebie.

– Dziecko, jakmałyaniołekw obrazku. Słowacki – powiedział Munio, kiwając głową z ubolewaniem. – Taki młody, a taki arogancki. Pójdź, dziecię, pogawędzimy chwilę.

Waldemar, nieco tylko zbity z tropu, przybliżył się śmiało. Za nim, jak kokosz, której odebrano pisklę, podążała niespokojna Rzodkiewka.

– Niby o czym? – rzucił młody Adamski.

– Na przykład o tym, dlaczego mielibyśmy wyłazić z tej łodzi?

Waldemar siąknął niepewnie nosem.

– Zostawcie go w spokoju, dobrze? – zdenerwowała się Rzodkiewka, chwytając chłopczyka w opiekuńcze ramiona. – To jest mój przyjaciel, mój i tylko mój!

– Ile też latek liczy sobie twój przyjaciel? – spytał pobłażliwie Munio.

– Pięć i pół! – rzekł twardo Waldemar, usiłując się wyswobodzić z uścisku Moniki, po czym natychmiast wziął odwet. – Łódka jest nasza. Tylko głupki pchają łódź, zamiast iść po wiosła do naszego taty! – Udało mu się wreszcie oderwać od szyi zaborcze ramiona Rzodkiewki i odskoczyć na bezpieczną odległość. – Ale jak tata was zobaczy w łódce, to pożałujecie. Ja też nie mogę pływać, tylko sam tata może i Stefan, to mój brat, ale całkiem już duży.

– A gdybyśmy poprosili o wiosła? Przecież obaj mamy karty pływackie!

– Spróbować można – rzekł z namysłem Waldemar. – Ale ja bym musiał iść z wami. Beze mnie nawet nie zaczynajcie.

– Waldemar! – jęknęła Rzodkiewka, przeczuwając bliskie rozstanie.

– Idziemy? – spytał jednocześnie Munio.

– Możemy iść. – Rudzielec z godnością podciągnął spodnie. – Ale łódkę trzeba najpierw popchnąć do przystani.

– No, to jazda! – zerwali się chłopcy ochoczo.

Waldemar bez namysłu dołączył do nich, zapominając całkowicie o porzuconej na brzegu Rzodkiewce i o krowie. Ta ostatnia nie zareagowała na odejście opiekuna nawet kiwnięciem ogona, natomiast Rzodkiewka poczuła rozdzierający żal. Zajęci swoimi idiotycznymi sprawami bracia oddalali się z wolna, uprowadzając jej nowego przyjaciela. O niej zapomniano całkowicie.

Ale nie miała racji.

Munio, jako najstarszy brat, pełen był poczucia odpowiedzialności. Obejrzał się teraz, a na widok osamotnionej małej postaci z buzią w podkówkę poczuł wyrzut sumienia.

– Hej, Rzodkiew! – krzyknął tonem wodza. – Do mnie!

Mała postać uparcie rzuciła głową i patrząc w bok, nie ruszyła się z miejsca.

– No, chodź! – powtórzył Munio z tym samym rezultatem.

– Nie zostawiaj nas, Monisiu, bez opieki! – wtrącił Tunio, patrząc znacząco na brata. Tunio był przebiegły jak lis. Przyćmiewany nieco przez wybitną osobowość starszego brata, reprezentował, jako jedyna zresztą osoba w rodzinie, spryt i zaradność życiową. Specjalnością Munia za to były odkrywcze i oderwane od rzeczywistości pomysły.

– To idę – powiedziała łaskawie Rzodkiewka, z wolna ruszając ku chłopcom. – Tylko nie myślcie sobie, że wam pomogę pchać tę głupią łódkę!

*

Dom Adamskich mieścił się niedaleko, po drugiej stronie piaszczystej drogi, biegnącej skrajem lasu, za biblioteką. Był to porządny, murowany biały domek, wokół którego suszyły się sieci i biegało mnóstwo kur. Rzodkiewka przeżyła tu nagłe olśnienie, widząc rojące się wszędzie domowe ptactwo, dotychczas spotykane tylko na półmisku, w towarzystwie zielonej sałaty i kartofelków. Oszołomiona, potykając się co chwila, podążała za chłopcami, którzy podchodzili już pod sam dom.

– Waldek! – rozległo się spod chlewika. – A krowa gdzie?

– Uwiązana – rzekł uspokajająco rudy. – Tata jest?

– Jest, jeszcze nie wyszedł. – Zza sieci wyjrzała tęga kobieta z koszem na ręce i nie dostrzegłszy gości, pieszczotliwie potargała Waldka za rudy loczek. – No, mów szybciutko, co ty jesteś mamusi?

– Mała różyczka – odparł Waldemar z pewnym zniecierpliwieniem. – Koledzy do mnie przyszli.

– Edmund, Antoni i Monika – kolejno zgadywała Adamska, z uśmiechem przypatrując się dzieciom. – Wasza mama opowiadała mi o was całe rano. A ja jestem mama Waldka. – Miała bardzo miły uśmiech, dołki w policzkach i wesołe oczy.

Waldek przytulił się do niej przelotnie, po czym odstąpił z powagą.

– A czegóż wy chcecie od naszego taty? – spytała pani Adamska, usiłując poprawić Waldkowi koszulkę.

– Męska sprawa – rzekł Waldemar z godnością i siąknął nosem.

– No, to lećcie do domu, tata pewnie jeszcze je śniadanie.

Tata Waldka wstawał właśnie od stołu i sięgał po czapkę, kiedy czworo dzieci wyrosło przed nim jak spod ziemi i stanęło rzędem w zbożnym milczeniu. Było na co popatrzeć! Pan Adamski był olbrzymem, z jego ogromnych ramion wyrastał gruby kark, na którym opierała się ruda głowa. Masywny tułów podpierały potężne słupy nóg, a cały pan Adamski piętrzył się jak góra, sięgając nieomal sufitu.

Bracia Ptaszkowscy milczeli, onieśmieleni całkowicie. Wobec tego Waldek, robiąc w ich kierunku minę zdającą się wyrażać coś w rodzaju „a nie mówiłem?”, wyjawił ostrożnie:

– To moi kumple. Chcieliby czasem popływać łódką.

– Tylko ze mną albo ze Stefanem – padła krótka odpowiedź. – Żadnych topielców. Coś jeszcze?

– Nie, tata. To wszystko.

– To cześć. – Już od drzwi obejrzał się człowiek-góra i jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. – Dziś wieczorem zbieram sieci, możecie przyjść. Popływamy.

I odszedł, odprowadzany zachwyconymi spojrzeniami.

Przed domem tymczasem zaszły pewne zmiany. Pani Adamska zniknęła w chlewiku, natomiast pojawiła się nowa postać: rudy olbrzym lat około dwudziestu, nieco zmniejszona kopia ojca, rąbał drewno na szczapki i składał je pod pochyłym daszkiem.

To jest Stefan! – Waldek najwyraźniej był bardzo dumny ze swej rodziny.

Zafascynowani Ptaszkowscy podsunęli się bliżej.

Stefan błysnął białymi zębami i machnął toporkiem. Polano rozpadło się ze stukiem na dwie równiutkie części.

Miny mieszczuchów wyrażały zachwyt.

– No, co? – odezwał się po chwili Stefan, odkładając na stos nowe naręcze szczap. – Chcielibyście spróbować?

– Bardzo chętnie – rzekł Munio zarozumiale. – Przecież to dziecinnie proste.

Przyjął z rąk Stefana błyszczące narzędzie i bez śladu tremy przystąpił do pracy. Wydawało mu się, że dokładnie podpatrzył kolejność czynności. Ku jego wielkiemu zdumieniu, efekt działania był zupełnie inny: polano, nietknięte siekierą, spadło na ziemię, natomiast ostrze narzędzia wbiło się głęboko w pieniek. Munio poleciał do przodu, uderzył kolanem w pień, ocierając je do krwi, a następnie z impetem wjechał głową wprost w równiutko poukładany stosik drewna, rozsypując na wszystkie strony połupane szczapy.

Trudno było o większą kompromitację.

Munio podniósł się z ziemi z płonącymi uszami, oczekując straszliwych szyderstw. Jednak oblicze wspaniałego Stefana rozjaśniło się pocieszającym uśmiechem.

– Nic, nic… jak na pierwszy raz, wcale nieźle.

Od strony chlewika rozległ się okrzyk grozy.

– Stefan! Czyś ty zwariował!? Chcesz, żeby sobie dzieciak ręce poobcinał?

– Eee tam! – Machnął ręką olbrzym. – Zaraz poobcinał. To przecie już nie dzieciak, mamusia, to już kawał chłopa.

Obaj chłopcy pokochali go w tym momencie jak brata.

Rzodkiewka patrzyła na drogę. Z trudem przebijając się przez piach, pedałując z wysiłkiem, jechał na rowerze młody człowiek, chyba listonosz. Miał kolorową koszulę, czapkę z daszkiem i skórzaną torbę na ramieniu. Skoro tylko przystanął przy furtce, pani Adamska wytarła szybko ręce i podeszła do płotu.

– Co pan ma dla nas dobrego, panie Luteczku?

– Ja mam same dobre rzeczy, pani Adamska – odparł pan Luteczek ze swawolnym chichotem i jął wydobywać z pękatej torby listy i przesyłki.

– Stefek! – zawołała pani Adamska. – Paczka do ciebie!

Młody olbrzym ruszył niechętnie w stronę furtki, otoczony podskakującymi wielbicielami. – Gdzie podpisać? – spytał z widocznie złym humorem, a twarz pana Luteczka powlokła się wyrazem urzędowej powagi.

– Tu, tu, o – tutaj. – Postukał długim paznokciem w blankiet i z nieprzyjemnym uśmiechem dorzucił: – Pewnie pan zamówił prezencik dla ukochanej? – I w tej samej chwili, rażony spojrzeniem spod rudej grzywy, zawinął się w miejscu i oddalił pospiesznie, w biegu niezgrabnie dosiadając roweru.

– Błazen – mruknął pod nosem Stefan i już chciał się odwrócić, gdy listonosz z bezpiecznej odległości wypuścił zatrutą strzałę:

– Bo to wkrótce Haliny, nieprawdaż?… – Nie skończył jeszcze ostatniego słowa, gdy Stefan skoczył przez płot i złapał go pełną garścią za kołnierz.

– Do widzenia, drogi panie Luteczku – powiedział spokojnie i odrzucił przerażonego listonosza wraz z rowerem na odległość ramienia. Następnie odwrócił się i najspokojniej powrócił na podwórko, tym razem używając furtki.

Podczas gdy zhańbiony pocztylion znikał za zakrętem, Stefan niedbale rozerwał paczkę. Interesująca wszystkich zawartość okazała się plikiem druków, do których załączony był list. Uśmiechając się, Stefan wyjaśnił, że w paczce są skrypty, które mu odsyła kolega z roku. Waldemar natychmiast wyłonił się zza nogi brata i wyjaśnił swym kumplom, że Stefan studiuje.

– Przyjechał tylko na wakacje, odpocząć trochę, pomóc ojcu – dodała pani Adamska, spojrzała ukradkiem na syna i zamyśliła się głęboko.

Skrzypnęła furtka i na podwórze wpadła niewielka, chyba dwunastoletnia dziewczynka. Miała dwa grube płomienne warkocze i jasnoniebieskie oczy.

– Aha! To wy tu jesteście! – zawołała, wieszając na kołku pusty koszyczek. – Ty jesteś Rzodkiewka, tak?

– Monika – poprawił siostrę Waldemar.

– A który z was jest Munio?

– Ja nie – przemówił niedorzecznie Tunio, gapiąc się na dziewczynkę z zachwytem.

– To znaczy, że jesteś Tunio.

– Tunio – zgodził się chłopiec posłusznie. – A ty…? Kto ty jesteś?

– To jest nasza Tereska. – Waldek tym razem ukazał się pod lewym łokciem Stefana, obejmując brata w pasie.

– Właśnie byłam u was w domu – informowała Tereska, trochę się rumieniąc pod spojrzeniem Tunia. – Wasza mama was szuka i bardzo się martwi, żeście się potopili. Ale ja zaraz powiedziałam, że jak Krasula sama się pasie, to znaczy, że poszliście gdzieś z Waldkiem. Przyszła do was ciocia z całą rodziną. Siedzą wszyscy w ogrodzie i myślą, gdzie wy możecie być.

– To już chyba musimy wracać – powiedział Munio.

– Ano tak – westchnął Tunio i raz jeszcze z upodobaniem popatrzył na Tereskę.

– Aha! – przypomniała sobie dziewczynka. – Pani Ptaszkowska mówiła, że chce kupić kurczaka, bo goście chyba zostaną na obiedzie. To może byśmy go teraz wybrały, mamo, byłoby po kłopocie.

– Dobrze, dobrze, moja ty pociecho kochana. – Pogłaskała ją matka. – O wszystkim pamiętasz, co ja bym zrobiła bez ciebie? To chodźmy po tego kurczaka. – Zwróciła się do dzieci: – Może sami wybierzecie ładną sztukę?

– Na tym to my się nie znamy – rzekł bezradnie Munio w chwilę później, patrząc na biegające bez sensu po podwórku chmary kur. – To może złapiemy pierwszego z brzegu?

Pani Adamska machnęła ręką.

– Sama wam wybiorę. – I już za chwilę trzymała w fachowym uchwycie trzepoczącego się białego kurczaka. – No, ładny?

Chłopcy spojrzeli z powątpiewaniem na malutką główkę i bezdennie głupie oko, widoczne spod łokcia pani Adamskiej. Milczeli niezdecydowanie.

– Śliczny! – wykrzyknęła Rzodkiewka z entuzjazmem. – Cudowny! Jedyny! On będzie mój! Tylko mój!

– No, dobrze – powiedziała pani Adamska, trochę zdziwiona. – Może być twój. To co, zarżnąć go?

Rzodkiewka zamarła.

– Nigdy! – krzyknęła wreszcie z mocą. – Nigdy!

– No, to wobec tego wasza mama będzie go musiała ukatrupić – stwierdziła pani Adamska, wzruszając ramionami.

– Nie dam!! – wrzasnęła Rzodkiewka, trzęsąc się z irytacji. – Taki śliczny kurczaczek, taka kochana ptaszyna! – Bez namysłu porwała w objęcia drącego się kurczaka i krzyknęła tylko: – Do widzenia! – Po czym jak najspieszniej wypadła za furtkę.

Bracia znaleźli ją za zakrętem, już blisko domu. Siedziała przy drodze i z wniebowziętą miną obcałowywała kurczaka po głowie.

– Zlituj się, Rzodkiew – jęknął Tunio i to było wszystko, co zdołał powiedzieć.

– On się nazywa Franio – oznajmiła Rzodkiewka, wpatrując się nadal w kurczaka rozkochanym wzrokiem.

– Jak, jak?

– Franio. Franuś. Franciszek – powiedziała Rzodkiewka, nie zmieniając wyrazu twarzy.

– Litości! – wyszeptał Tunio. – Ona zwariowała.

– To nie może być Franciszek – rzekł zdecydowanie Munio, poddając oględzinom łebek kurczaka.

– Więc może Edmund? – zaproponowała ironicznie Rzodkiewka.

– Edmund też nie. Może Monika.

– Hę?!

– Ponieważ ten kurczak jest kurą. Kurczakiem płci żeńskiej.

– Ach, głupstwo, nie szkodzi – odparła pogodnie Rzodkiewka. – On już jest dla mnie Franusiem…

– Ona.

– …ona jest już dla mnie Franusiem i pozostanie nią…

– Pozostanie nim…

– Pozostanie nim na zawsze.

– Temu zwierzęciu i tak wszystko jedno – zgodził się Tunio.

– Fakt. Patrzy jakoś głupio i jest małomówne.

– Słusznie, mój bracie. Franciszek Małomówny.

– Franciszka Małomówna, mój bracie.

– Najlepiej niech biega jako F.M. To pasuje niezależnie od płci. – Munio parsknął śmiechem. – F.M. Zatwierdzam – powiedział.

F.M. wzbudził zrozumiałe zainteresowanie towarzystwa zgromadzonego na trawniku przed domem. Szczególnie Babcia, odpowiedzialna za dzisiejszy obiad, podejrzanie długo – zdaniem Rzodkiewki – zajmowała się jej pupilem, w nieprzyjemny sposób obmacując i poszczypując Franusia. Na wszelki wypadek Rzodkiewka oświadczyła głośno, że Franuś jest jej syneczkiem i biada temu, kto go tknie.

Ciocia Lucynka, zażywna dama o dostojnym obliczu i posągowym podbródku, usłyszawszy to oświadczenie, rzuciła mężowi znaczące spojrzenie i subtelnie odkaszlnęła. Subtelne odkaszlnięcia stanowiły rodzaj kodu, którym państwo Klimkowie porozumiewali się w sytuacjach towarzyskich. Mama doskonale o tym wiedziała. Pani Lucyna Klimkowa, z domu Ptaszkowska, uważała bowiem od początku, że jej brat palnął głupstwo, żeniąc się z tą postrzeloną Marią, i niejeden już raz dawała temu wyraz przy pomocy subtelnych odkaszlnięć. Trochę z ich powodu, a trochę dlatego, że bardzo kochała swoje postrzelone dzieci, Mama wstała i udała się do domu, gdzie wydobyła ze swojej walizki powiewny, długi, połyskliwy szalik w pięknym kolorze fioletowym. Ten to szalik zawiązała następnie na szyi Franusia jednym końcem, drugi wręczając Rzodkiewce.

– Proszę – powiedziała – to jest smycz dla twojego syneczka. Nie może przecież biegać bez opieki, zanim nas wszystkich nie polubi.

– Muszę powiedzieć, droga Marysiu… – zaczęła pani Klimkowa, ale Babcia, jak zwykle taktowna, przerwała jej, mówiąc:

– Wspaniały ten pani tort, pani Lucynko. Zresztą, zawsze, jak pamiętam, piekła pani zupełne arcydzieła.