Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Osiemnastoletnia Daunis Fontaine – pół Amerykanka, pół Indianka z plemienia Odżibwejów – jest świadkiem zastrzelenia swojej przyjaciółki i trafia w sam środek prowadzonego przez FBI śledztwa w sprawie nowego śmiertelnego narkotyku. Niechętnie zgadza się na rolę tajnej agentki i wykorzystanie indiańskiej medycyny do wykrycia źródła nieznanej substancji. Daunis pragnie być silną Anishinaabe kwe – kobietą odżibwejską, ale ceną może okazać się rezygnacja z marzeń i miłości…
NETFLIX przygotowuje ekranizację powieści we współpracy z wytwórnią Higher Ground MICHELLE i BARACKA OBAMÓW
To jedna z najgłośniejszych powieści młodzieżowych 2021 roku. GOOD MORNING AMERICA Porywająca powieść młodzieżowa, która powinna stać się lekturą obowiązkową dla dorosłych. […] Główna bohaterka jest inteligentna i rozsądna, po prostu świetna.
GLAMOUR
Pochłaniająca i fascynująca lektura! Wprowadza czytelnika w świat plemienny pełen głębokich, duchowych tradycji.
FINANCIAL TIMES
Do głębi poruszająca książka. […] Główna bohaterka to osobowość skomplikowana, ale jakże świeża.
COSMOPOLITAN
Autorka wyraża swoje zdanie wprost i dosadnie, gdy w grę wchodzą takie kwestie, jak przyjęcie nowych osób w poczet członków plemienia, niszcząca obecność narkotyków w rdzennych społecznościach czy dbałość o język. Ta powieść na długo zostanie w sercach czytelników.
PUBLISHERS WEEKLY
"CÓRKA STRAŻNIKA OGNIA"
• Trafiła na listę 100 najlepszych młodzieżowych książek wszech czasów magazynu „Time”
• Najlepsza powieść młodzieżowa platformy Amazon (czerwiec 2021)
• Nominowana do Kids’ Indie Next List (2021)
• Jedna z najbardziej wyczekiwanych powieści roku 2021 „Entertainment Weekly”
• Najlepsza książka młodzieżowa marca 2021 w „PopSugar”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 617
Dla moich rodziców, Donny i Henry’ego Boulleya Sr., wielbicieli wszelkich opowieści
Jestem zastygniętym posągiem dziewczyny w lesie. Ruszają się tylko moje oczy, prześlizgując się pomiędzy rewolwerem a ich zaskoczonym wzrokiem.
Broń. Szok. Broń. Niedowierzanie. Broń. Strach.
BUM-BUM-BUM. BUM-BUM-BUM.
Rewolwer o krótkiej lufie drży nieznacznie trzymany trzęsącą się ręką, mierzącą prosto w moją twarz.
Za chwilę zginę.
W nosie drapie mnie tłusty słodki zapach. Znam go skądś. To wanilia i smar. WD-40. Ktoś użył go do czyszczenia broni. Czuję też inne zapachy: sosna, wilgotny mech, śmierdzący pot, kocie siki.
BUM-BUM-BUM. BUM-BUM-BUM.
Trzęsąca się ręka bierze zamach, jakby trzymała maczetę, a nie rewolwer. Lufa skierowana ku ziemi daje mi nadzieję. Lepszy przypadkowy cel niż ja.
Chwilę później przerażenie ściska mi serce. Broń znów jest wycelowana w moją twarz. Mama nie przeżyje mojej śmierci. Jedna kula zabije nas obie. Odważna dłoń z rozcapierzonymi palcami sięga po rewolwer.
Stanowcza dłoń. Daj. Mi. Rewolwer.
BUM-BUM-BUM...
Myślę o mojej mamie, kiedy rozlega się wystrzał, po którym nic już nie będzie takie, jak było.
CZĘŚĆ I
WAABANONG
(NA WSCHÓD)
Według mądrości plemienia Odżibwejów każda podróż rozpoczyna się w kierunku wschodnim.
ZÉLIE
ROZDZIAŁ 1
Mój dzień zaczyna się przed świtem. Wkładam na siebie strój do biegania i zostawiam pod wschodnią stroną drzewa szczyptę semaa, czyli tabaki, żeby pierwsze promienie słońca dotknęły najpierw jej. Moja poranna modlitwa to ofiara z semaa, a także przekazanie, jak brzmi moje duchowe imię plemienne oraz miejsce, z którego pochodzę. Zawsze dodaję także nazwisko, żeby Stwórca nie miał wątpliwości, kim jestem. Nazwisko to coś, co łączy mnie z ojcem – ponieważ powstałam jako sekret, a następnie przerodziłam się w skandal.
Dziękuję Stwórcy za wszystko, po czym proszę o zoongidewin – co jak co, ale odwaga będzie mi potrzebna po ośmiokilometrowej przebieżce. W końcu zamierzam zrobić coś, co odwlekam od tygodnia.
Niebo jaśnieje, gdy rozciągam się przed domem. Kiedy biegamy razem, mój brat Levi marudzi na przydługawą rozgrzewkę. Tłumaczę mu, że moje dłuższe, większe, a co się z tym wiąże – znacznie lepiej rozwinięte mięśnie wymagają intensywniejszych treningów, jednak prawdziwy powód jest inny, trochę głupi. Chodzi o to, że ćwicząc każdy mięsień, w myślach wypowiadam jego nazwę. I nie tylko nazwy mięśni powierzchownych, ale również głębokich. Gdy jesienią zacznę zajęcia z anatomii człowieka na uczelni, chcę być lepsza od reszty studentów.
W momencie, w którym kończę rozgrzewkę połączoną z powtórką z anatomii, słońce prześwieca już pomiędzy drzewami. Jeden z jego promieni muska moją ofiarę z tabaki. Niishin! Świetnie.
Najtrudniejszy jest zawsze pierwszy kilometr. Mój organizm marzy o powrocie do łóżka w towarzystwie kotki Herri, której mruczenie jest przeciwieństwem dźwięków budzika. Zmuszam się jednak do biegu, mój oddech znajduje swój rytm, w czym pomaga mu świst mojego końskiego ogona z tyłu głowy. Ręce i nogi przestawią się na autopilota, gdy tylko moje myśli zawędrują do miejsca, w którym nadal jestem częścią tego świata, ale jednocześnie znajduję się gdzie indziej. Kilometry uciekają mi wtedy spod stóp.
Nogi prowadzą mnie przez kampus. Najpiękniejszy widok w całym miasteczku Sault Ste. Marie w stanie Michigan znajduje się po drugiej stronie. Mijam najnowszy akademik lokalnego Uniwersytetu Lake State – Fountain Hall, nazwany tak na cześć mojego dziadka ze strony mamy. Jego żona – dla mnie babcia Mary – uparła się, żebym na uroczystość nadania uczelni jego imienia, jaka odbyła się zeszłego lata, włożyła sukienkę. Pozując do przymusowych zdjęć, czułam ogromną pokusę, by zrobić jakiś paskudny grymas, ale wiedziałam, że sprawię tym większą przykrość mamie niż babci.
Przecinam parking po północnej stronie kampusu. Ze wzgórza roztacza się malownicza panorama na rzekę St. Marys, międzynarodowy most prowadzący do Kanady i bliźniaczego miasta Sault Sainte Marie, tyle że mieszczącego się w kanadyjskiej prowincji Ontario. W zakolu rzeki na wschód od miasta znajduje się moje ulubione miejsce na ziemi: wyspa Sugar Island.
Wschodzące słońce chowa się za niską, ciemną chmurą w oddali, za wyspą. Zatrzymuję się nagle, oszołomiona widokiem. Z chmury sączą się promienie światła, co sprawia wrażenie, jakby wychodziły prosto z wyspy Sugar Island. Chłodny wiaterek marszczy mój tiszert i chociaż jest połowa sierpnia, czuję gęsią skórkę.
– Ziisabaaka Minising – szepczę w języku odżibwe, wypowiadając nazwę wyspy, której tata nauczył mnie, gdy byłam mała. Brzmi to jak modlitwa. Rodzina mojego ojca, Firekeeperowie, czyli Strażnicy Ognia, są takim samym elementem okolicy jak miejscowe strumyki czy klony cukrowe.
Gdy chmura odpływa, a słońce zabiera swoje promienie, podmuch wiatru pcha mnie do przodu. Wracam do biegu i tego, co mnie czeka.
Czterdzieści pięć minut później kończę przebieżkę w EverCare, domu opieki znajdującym się kilka ulic od nas. Dzisiaj szło mi wyjątkowo źle, osiągnęłam szczyt moich możliwości na pierwszych dwóch kilometrach, a potem robiło się coraz trudniej. Próbowałam zaliczyć zwyczajową kilometrówkę, ale było to poza moim zasięgiem.
– Witaj, Daunis – mówi pani Bonasera, przełożona pielęgniarek. – Mary dzisiaj dobrze spała. Twoja mama z nią jest.
Zdyszana, macham do niej, jak to mam w zwyczaju.
Korytarz wydaje się wydłużać z każdym moim krokiem. Przygotowuję się psychicznie na reakcje na moje oświadczenie. W potencjalnych scenariuszach, które sobie wyobrażam, zmarszczone czoło świadczy o rozczarowaniu, gniewie i chęci wycofania się ze wcześniejszych słów pochwały.
Może jednak powinnam wstrzymać się z ogłoszeniem decyzji do jutra?
Pani Bonasera nie musiała nawet uprzedzać mnie o obecności mamy, duszący różany zapach w holu dobitnie bowiem o tym świadczy. Gdy wchodzę do prywatnego pokoju babci, mama delikatnie wciera różany balsam w jej chude ramiona. Całości dopełnia świeży bukiet żółtych róż.
Babcia przebywa w EverCare od sześciu tygodni, wcześniej przez miesiąc leżała w szpitalu. Podczas przyjęcia celebrującego moje zakończenie szkoły średniej doznała udaru. Odwiedzanie jej każdego poranka to część tego, co nazywam Nową Normalnością, a co zdarza się wtedy, gdy świat zostaje wstrząśnięty w posadach tak bardzo, iż człowiek ma wrażenie, że nigdy nie wróci to, co było. Ale i tak próbuje.
Wzrok babci spotyka się z moim. Babcia unosi lewą brew, co oznacza, że mnie rozpoznała. Prawa strona jej twarzy nie jest w stanie przekazać niczego.
– Bon matin, babciu. – Całuję ją w oba policzki i odsuwam się, żeby mogła mnie zlustrować.
W czasach Sprzed jej rygorystyczne podejście do moich strojów doprowadzało mnie do szału, a teraz? Teraz jednostronny grymas na widok mojej koszulki oversize budzi we mnie tylko czułość.
– Widzisz? – Unoszę dół tiszertu, żeby pokazać żółte spodenki sportowe. – Nie jestem na wpół naga.
Babcia w ledwie zauważalny sposób zaczyna przewracać oczami, po czym jej wzrok mętnieje, przygasa. Zupełnie jakby miała z tyłu żarówkę, którą ktoś włącza i wyłącza według własnego uznania.
– Daj jej chwilę – mówi mama, nie przestając wcierać balsamu w ramiona babci.
Kiwam głową i rozglądam się po pokoju. Widzę wielkie okno z widokiem na pobliski plac zabaw. Tablicę z napisem „Witam! Jestem Mary Fontaine” i pustym miejscem po słowach „Moja pielęgniarka:”. Wazon z różami, a dookoła niego zdjęcia w ramkach: ślubna fotografia babci i dziadka Lorenza. Mama i wujek David jak rozmodlone aniołki z Pierwszej Komunii. Moja fotka z ostatniej klasy liceum, w srebrnej ramie z wygrawerowanym rocznikiem „2004”.
Gdy spoglądam na zdjęcie przedstawiające naszą czwórkę – mnie, mamę, wujka Davida i babcię – podczas mojego ostatniego meczu hokeja, czuję, jak w gardle rośnie mi wielka gula. Tyle razy zasypiałam, słysząc, jak mama i jej brat śmieją się, grają w karty i rozmawiają w języku, który wymyślili w dzieciństwie, będącym połączeniem francuskiego, włoskiego, skrótów angielskich oraz absolutnie bezsensownych słów, nieistniejących w żadnym znanym języku. To jednak było, zanim wujek umarł w kwietniu i zanim dwa miesiące później pogrążona w rozpaczy babcia doznała udaru krwotocznego.
W Nowej Normalności moja mama już się nie śmieje.
Podnosi teraz głowę, jadeitowozielone oczy ma przekrwione ze zmęczenia. Zeszłą noc spędziła na szalonym sprzątaniu. Przez cały czas rozmawiała z wujkiem, jakby siedział na sofie i towarzyszył jej w odkurzaniu i myciu podłóg. Często tak robi. Budzę się wtedy, dookoła jest ciemno, a moja matka spowiada się nieżyjącemu bratu ze swojej tęsknoty i żalu, nieświadoma, że posługuję się biegle ich tajnym językiem.
Czekając, aż babcia wróci do siebie, wyjmuję szminkę z koszyczka na stoliku nocnym. Babcia uważa, że należy witać dzień idealnie czerwonym uśmiechem. Muskam jej wąskie wargi matowym rubinem i przypominam sobie poranną modlitwę o odwagę. Zoongidewin oznacza mierzenie się ze swoimi lękami z silnym sercem. Ręka mi się trzęsie, złoty aplikator pomadki jest jak drżąca igła sejsmografu.
Mama kończy nakładanie balsamu i całuje babcię w czoło. Tak często bywałam adresatką identycznych pocałunków, że na czole czuję jeszcze ich ciepłe echo. Mam nadzieję, że babcia Mary wyczuwa dobroczynne działanie tego cudownego leku nawet wtedy, gdy jej żarówka jest wyłączona.
W trakcie pobytu babci w szpitalu zapisywałam codziennie, ile razy światełko zapala się i gaśnie w ciągu jednego kwadransa. Mama nie miała nic przeciwko moim notatkom, dopóki nie zauważyła konkretnych danych. Co prawda liczba zmian się nie zmieniała, ale czas przytomności zaczął się kurczyć. Tak się zestresowała danymi, że od tej pory ukrywam mój dziennik i wyjmuję go tylko wtedy, gdy jej tu nie ma.
Teraz żarówka się włącza. Babcia mruga i nagle jej wzrok się wyostrza i znów jest potężną siłą natury stojącą na czele rodu Fontaine’ów.
– Babciu – mówię szybko. – Wycofuję papiery z Uniwersytetu Michigan i zapisuję się do Lake State. Tylko na pierwszy rok. – Wstrzymuję oddech, oczekując jej rozczarowania w związku z modyfikacją Wielkiego Planu, jakim miała być mgr Daunis Lorenza Fontaine.
Początkowo zgodziłam się na ten plan z nadzieją, że dzięki temu będzie ze mnie dumna. Dorastałam pośród ludzi szepczących złośliwie o „okropnym skandalu, który zepsuł idealne życie Mary i Lorenza Fontaine’ów”. Udawałam tak dobrze i przez tak długi czas, że jej plan stał się moim. Naszym. Ale to było w czasach Sprzed.
Babcia wbija we mnie wzrok tak czuły jak pocałunki mamy. Wyczuwam między nami nić porozumienia. Babcia wie, dlaczego musiałam zmienić nasz plan.
W nosie mnie drapie i szczypią mnie oczy – z poczucia ulgi albo smutku. A może i jednego, i drugiego. Być może w języku odżibwe istnieje określenie na sytuację, w której człowiek znajduje solidne oparcie pośród gruzów, jakie zostawiło po sobie tragiczne wydarzenie z jego życia.
Mama obiega łóżko i chwyta mnie w objęcia z takim impetem, że całe powietrze ucieka mi z płuc. Płacze z radości. Wiedziałam, że ją uszczęśliwię, ale nie spodziewałam się, że sama poczuję aż taką ulgę. Mama naciskała, żebym nie wyjeżdżała na studia, nawet zachęcała Leviego, by mi suszył głowę. W styczniu wymogła na mnie, żebym złożyła podanie na miejscowy Lake State w ramach prezentu urodzinowego dla niej. Zgodziłam się, pewna, że nic z tego nie będzie. A jednak było. Jest.
W szybę uderza ptak. Przestraszona mama wypuszcza mnie z objęć. Udaje mi się zrobić trzy kroki w stronę okna, a wtedy ptak podnosi się, macha skrzydłami dla odzyskania równowagi, po czym kontynuuje swój lot w nieznane.
Babcia Pearl, moja odżibwejska nokomis[1] ze strony Firekeeperów, uważała, że ptak wpadający na okno to zły znak. W takiej sytuacji pędziła zawsze na dwór, przykładając brązową dłoń do ust, mamrotała „och, ach, och”, patrząc na skręcony kark zwierzęcia, a potem dzwoniła do swoich sióstr, by ustalić, jaka tragedia czai się tuż za rogiem.
Dla babci Mary taki ptasi wypadek był po prostu nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności: nieprzewidzianą konsekwencją umycia okien. „Przesądy indiańskie to nie fakty, Daunis”, mawiała. Obie moje babcie – Zhaaganaash, czyli amerykańska, oraz Anishinaabe, czyli odżibwejska – były całkowicie różne. Jedna traktowała świat jako powierzchnię, druga dostrzegała powiązania i mądrości sięgające znacznie głębiej niż to, co ukazuje się naszym oczom. Ich próba wywierania wpływu na mnie była jak nieustające przeciąganie liny.
Miałam siedem lat i spędzałam weekend w krytym papą domku babci Pearl na wyspie Sugar Island. Obudziłam się w nocy z płaczem, ponieważ bardzo bolało mnie ucho, niestety najbliższy prom na ląd odpływał dopiero rano. Babcia kazała mi nasikać do kubeczka, położyć sobie głowę na kolanach i wlała mi mocz do ucha. W niedzielę pojechałam na obiad do babci Mary i dziadka Lorenza. Podekscytowana, opowiedziałam historię o pomysłowości mojej drugiej babci. „Babcia Pearl wyleczyła mi siuśkami bolące ucho!” Babcia Mary aż się wzdrygnęła, ułamek sekundy później spojrzała z wściekłością na moją matkę, jakby to była jej wina. Coś we mnie pękło na widok wstydu mojej mamy. Nauczyłam się wtedy, że są sytuacje, w których powinnam być Fontaine’ówną, i takie, kiedy bezpiecznie jest być Firekeeperówną.
Mama wraca do babci, odsuwa kaszmirowy koc, żeby wetrzeć balsam w chudą alabastrową nogę. Wykończy ją ta opieka nad babcią, ale jest przekonana, że babcia wróci do zdrowia. Akceptowanie trudnej prawdy nigdy nie było jej mocną stroną.
Tydzień temu obudziłam się w środku nocy podczas jej szaleństwa porządkowego.
„Tyle straciłam, Davidzie. A teraz jeszcze ona. Kiedy Daunis wyjedzie, j’disparaîtrai”.
Użyła francuskiego słowa oznaczającego „znikać”. A także „zacierać się” oraz „umierać”.
Osiemnaście lat temu moje pojawienie się na tym padole zburzyło życie mojej mamy. To, które przewidzieli dla niej dziadkowie. Tylko ja zostałam jej na tym świecie.
Babcia Pearl zawsze mi powtarzała, że nieszczęścia chodzą nie parami, ale trójkami.
W kwietniu zmarł wujek David.
W czerwcu babcia Mary miała wylew.
Jeśli zostanę w domu, może uda mi się powstrzymać trzecią katastrofę – nawet jeśli będzie to dla mnie oznaczało nieco dłuższą drogę do realizacji Wielkiego Planu.
– Muszę iść. – Całuję je obie na pożegnanie. Wychodzę z budynku i puszczam się biegiem. Zwykle te kilka ulic idę marszowym krokiem, żeby ochłonąć, ale dzisiaj pędzę sprintem aż do samego domu. Ciężko dysząc, opadam pod moim drzewem modlitwy i czekam, aż mój oddech się uspokoi.
Czekam, aż wróci normalna część Nowej Normalności.
ROZDZIAŁ 2
Lily podjeżdża z piskiem opon. Jak zwykle ubrana na czarno, wyskakuje z dżipa, żebym mogła wcisnąć się do tyłu. Jej babcia June siedzi z przodu na fotelu pasażera. Na głowie ma chustę przewiązaną pod brodą, jej ciemnobrązowe oczy zerkają sponad deski rozdzielczej. Przy posturze ich obu zastanawiam się, jakim cudem one w ogóle widzą drogę.
Lily jest moją najlepszą przyjaciółką od szóstej klasy, czyli od momentu, w którym zamieszkała ze swoją babcią. Pod względem fizycznym jesteśmy zupełnym przeciwieństwem i nie tylko ze względu na różnicę wzrostu. Ja jestem taka blada, że dzieciaki z plemienia nazywały mnie Duchem, kiedyś usłyszałam, jak ktoś powiedział o mnie „ta wyblakła siostra Leviego”. Kiedy Lily mieszkała ze swoim amerykańskim ojcem i jego nową żoną, trzymali ją z dala od słońca, żeby jej czerwonobrązowa skóra jeszcze bardziej nie pociemniała. Obie przekonałyśmy się boleśnie o istnieniu „dopuszczalnej gamy odcieni skóry Odżibwejów” – niestety, ci, którzy lądują na jej biegunach, muszą znosić rozmaite wersje tego samego prześladowania.
Podkreślony błyszczącą czarną pomadką uśmiech Lily powiększa się, gdy moja przyjaciółka lustruje wzrokiem mnie i mój strój – dżinsy oraz starą bluzę hokejową mojego taty sięgającą mi do połowy uda.
– Lady Daunis w swojej najlepszej kreacji. Pani pozwoli, że będę dzisiaj pani szoferem. – Lily się kłania.
Śmieję się. Jest tak, jakbym zdjęła z ramion plecak wypełniony po brzegi kamieniami.
– To ja powinnam usiąść z tyłu – odzywa się babcia June, przyglądając się, jak przesuwam do przodu fotel kierowcy i wciskam moje metr osiemdziesiąt na tylne siedzenie. – Jak na ciebie patrzę, to od razu przychodzi mi do głowy niemowlę próbujące wpełznąć z powrotem do macicy – dodaje. Mówi to zawsze, gdy obie jedziemy z Lily.
– Nie ma mowy, babciu June. – Tak się do niej zwracam. – Jesteś najlepszą pilotką.
Nie można pozwolić, żeby przedstawiciel starszyzny ustępował miejsca młodej osobie. Tak się po prostu nie robi.
Jadąc do pracy, często podrzucamy babcię June do Sault Senior Center – w zależności od tego, co serwują danego dnia na obiad. Babcia June analizuje comiesięczne jadłospisy w dwóch miejscowych klubach seniora, szczegółowo je porównując. Jeśli uzna, że Zhaaganaash – Amerykanie – dostają lepszy posiłek, każe się zawieźć Lily do centrum miasta do Sault Senior Center. W pozostałych sytuacjach bus odżibwejski wiezie ją na prom na Sugar Island, gdzie babcia je obiad w klubie Nokomis-Mishomis Elder Center i zostaje tam na popołudniowe zajęcia.
– Zrobiłaś to? – Lily rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie w lusterku.
– Tak.
– Pamiętałaś o zabezpieczeniu? – pyta jej babcia.
Wybuchamy wszystkie śmiechem, a Lily zbyt szybko pokonuje zakręt, nawet opony jej auta piszczą na znak protestu.
– To nie to – odpowiada. – Daunis powiedziała swojej mamie i babci, że nie idzie na Uniwersytet Michigan. To już potwierdzone... Uniwersytet Stanowy Lake Superior, hurra! – Lily wydaje z siebie przeraźliwy pisk i robi to przez otwarte okno, aż kilkoro turystów podskakuje ze strachu na chodniku. Moja przyjaciółka próbowała – bezskutecznie – nauczyć mnie tego dźwięku, za pomocą którego część kobiet z plemienia oznajmia światu jakieś dokonanie. Babcia June odwraca się i widzę na jej twarzy grymas. Czekam tylko, aż każe mi usiąść prosto, tak jak zrobiłaby to babcia Mary.
– Moje dziecko, jedne łodzie wypływają na ocean, inne są przeznaczone do pływania po rzekach – mówi.
Uważam, że ma rację. Po prostu nie wiem, którą z tych łodzi jestem.
Lily zerka na mnie ze współczuciem w tylnym lusterku. Na lekcjach chemii uczą nas, że mieszanina niejednorodna składa się z dwóch lub więcej składników, które się ze sobą nie łączą. Na przykład oliwa i ocet. Lily wie, że tak się właśnie czuję: smutna, ponieważ nie pojadę do Ann Arbor, a z drugiej strony szczęśliwa, że ten pierwszy rok studiów spędzimy razem. To odrębne odczucia, ale oba wirują mi w głowie.
Jedziemy wzdłuż sklepów z pamiątkami usytuowanych po jednej stronie ulicy. Druga strona to brzeg rzeki, na którym tłum turystów obserwuje, jak trzystumetrowy statek przepływa przez śluzy Soo Locks.
Pamiętam, jak zeszłej jesieni pojechaliśmy do Ann Arbor i zwiedziliśmy kampus uniwersytecki. Entuzjazm babci Mary kontrastował z denerwującym wypytywaniem mamy o przestępczość w mieście. Wujek David – który rzadko sprzeciwiał się mamie – uważał, że powinnam studiować z dala od domu. Dla mnie jednak Uniwersytet Michigan to było coś więcej niż tylko edukacja – to była wolność od plotek, które towarzyszyły mi od urodzenia.
Daunis Fontaine? Czy to nie jest córka tego hokeisty, Leviego Firekeepera? Jej ojciec był jednym z nielicznych Indian z Sugar Island, którzy mieli potencjał. Pamiętam, że zrobił dziecko Grace Fontaine, najbielszej i najbogatszej dziewczynie w całym mieście.
A to nie było tak, że narąbał się na imprezie na Sugar Island i miał wypadek razem z tą dziewczyną?
Jaka szkoda, że połamał sobie wtedy nogi! Akurat szykowały się rozgrywki. To był koniec jego kariery sportowej.
Mary i Lorenzo wysłali swoją córkę do krewnych w Montrealu, a kiedy wróciła z trzymiesięcznym niemowlęciem, Levi był już żonaty i miał syna, Leviego juniora.
Podobno ta myszowata Grace sprzeciwiła się rodzicom, kiedy próbowali odseparować dziecko od Leviego i jego indiańskich krewnych.
No a potem ta okropna tragedia...
Mijamy billboard, który zwykle reklamował ośrodek wypoczynkowy i kasyno, ale od zeszłego miesiąca Odżibwejowie z Sugar Island zaczęli za jego pomocą zachęcać zarejestrowanych członków do głosowania w wyborach do Rady Plemienia. Poprzedniego wieczora ktoś zmienił jedną literę w plakacie i teraz można przeczytać: „Głosuj w wyborach! To twoja plemienna eRekcja”.
– Ja bym zagłosowała na coś takiego – oznajmia babcia June, a ja i Lily wybuchamy śmiechem.
Babcia June zaczyna narzekać na to, że nie ma znaczenia, kto zostanie wybrany, ponieważ i tak ten ktoś będzie służyć przede wszystkim sobie, a dopiero na drugim miejscu innym.
– Musicie mi obiecać, że kiedy umrę – dodaje – załatwicie, żeby członkowie Rady Plemienia nieśli trumnę na moim pogrzebie. – Robi dramatyczną przerwę. – Żeby mogli opuścić mnie po raz ostatni.
Śmieję się razem z nią. Moja przyjaciółka – jak zwykle – kręci tylko głową.
– Teddie powinna startować – stwierdza Lily. – Posprzątałaby ten bałagan.
Moja ciotka Teddie to najinteligentniejsza osoba, jaką znamy. Jest zajebista. Zbuntowani członkowie plemienia chcą, żeby wyspa Sugar Island ogłosiła niepodległość od Stanów Zjednoczonych. Jeśli uda im się przeciągnąć moją ciotkę na swoją stronę, ich separatystyczne aspiracje mają szansę się ziścić.
– Ciotka uważa, że więcej zdziała jako dyrektorka plemiennej służby zdrowia – tłumaczę.
– I tak nigdy by nie wygrała – wtrąca babcia June. – Tak samo jak ja. Teddie wali prosto z mostu, a wyborcy zawsze prędzej wybiorą ładne kłamstewka niż brzydką prawdę, no nie?
Lily potakuje, chociaż ani ona, ani ja nie mamy prawa uczestnictwa w wyborach plemiennych, ponieważ nie jesteśmy zarejestrowane.
– Posłuchajcie mnie, dziewczęta – mówi jej babcia. – Mocne kobiety odżibwejskie są jak pływy, przypominają nam o siłach natury, zbyt potężnych, by można je kontrolować. Słabi ludzie boją się takiej mocy, nie zagłosują więc na Nish kwe, przed którą czują strach.
Teraz to ja potakująco kiwam głową.
Gdy dojeżdżamy do Sault Senior Center, Lily wykonuje swój charakterystyczny manewr parkowania równoległego, czyli wjeżdża przodem tak blisko, że dotyka tylnego zderzaka stojącego przed nią samochodu. Wysiadamy obie, by pomóc babci June.
– I ja, i Teddie mamy swoje trupy w szafach – oznajmia, zatrzymując się przed wejściem. – Spałyśmy zbyt często z tamtymi mężczyznami – zdradza, wysuwając buntowniczo podbródek. – To plus nasze wykroczenia.
Patrzymy na siebie z Lily szeroko otwartymi oczami, podczas gdy jej babcia macha ręką i odchodzi.
Wsiadamy z powrotem do dżipa i wybuchamy śmiechem.
– Ja pierniczę – mówi Lily. – Wiedziałam, że babcia ma bogatą przeszłość, ale czy to może być prawda z tymi wykroczeniami? – Wycofuje dżipa w zderzak auta stojącego za nami, po czym włącza się do ruchu.
– Moja ciotka twierdzi, że te wszystkie opowieści o jej „młodzieńczych wybrykach” są gówno warte.
– A skoro o wybrykach mowa, jesteśmy umówione na jutro? – pyta Lily, zmierzając ku rezerwatowi plemienia na lądzie.
– Oczywiście. Musimy to uczcić – odpowiadam, skupiając się na pozytywnym aspekcie swojej decyzji.
– Tak się stresowałaś tym, że musisz powiedzieć babci Mary. Jak zareagowała?
– Eeee.... Dała mi znać, że nie ma nic przeciwko temu. – Znów czuję wzruszenie, przypominając sobie ten moment, kiedy uświadomiłam sobie, że babcia doskonale zrozumiała problem i zaakceptowała moją decyzję.
– Widzisz? Niepotrzebnie się zamartwiasz.
Dojeżdżamy do Chi Mukwa Arena. Dzisiejsze wybory do Rady Plemienia odbywają się w dwóch komisjach: jedna urzęduje tutaj, w ośrodku rekreacji, a druga w Elder Center na wyspie. Samochody stoją po obu stronach Ice Circle Drive, więc Lily musi pokonać krawężnik i zaparkować na trawniku.
Przyłapuje mnie na tym, jak lustruję wzrokiem okolicę w poszukiwaniu wozów policji plemiennej. Jej kreatywne podejście do parkowania zawsze zwraca uwagę glin.
– Spotkałaś się już z TJ-em? Naprawdę musimy zwracać się do niego per „posterunkowy Kewadin”? – Lily aż się wzdryga. – Nie zaprosiłaś go chyba na imprezę, co?
– Nie, nie zaprosiłam policjanta plemiennego na naszą imprę – oznajmiam oburzona. – To nie ja wracam co drugi tydzień do swojego eksa.
Lily patrzy na mnie chłodno. Kąciki jej ust drgają, ale nic nie mówi. Dopiero gdy docieramy do pierwszego rzędu samochodów, klepie mnie w plecy. Mocno.
– Au! Co to miało być? – Odwracam się, ale moja przyjaciółka wygląda absolutnie niewinnie.
– No co? Na łopatce siedziała ci mucha wielkości kolibra – wyjaśnia i uśmiecha się szeroko.
Wybuchamy śmiechem. Radosnym, ponieważ wiemy, że będzie dobrze.
Gdy wyborcy wchodzą do Chi Mukwa, żeby oddać głos, grupka członków plemienia macha w ich stronę banerami z nazwiskami ulubionych kandydatów. Jedna z kobiet ożywia się na nasz widok i podsuwa nam pod nos talerz domowych ciasteczek.
– One nie są zarejestrowane – rzuca chłodno jej pomocnik.
Kobieta odstawia słodkości i życzy nam beznamiętnie miłego dnia.
Jesteśmy potomkiniami – a nie zarejestrowanymi członkiniami plemienia Odżibwejów z Sugar Island. Na moim akcie urodzenia nie widnieje nazwisko mojego ojca, z kolei w żyłach Lily płynie krew o zbyt małej domieszce krwi indiańskiej, żeby się kwalifikowała. Ale obie uważamy plemię za swoje – chociaż przyciskamy twarze do szyby i patrzymy na nie z zewnątrz.
– Jakby nam zależało na tych ich cholernych ciastkach – mamrocze Lily pod nosem. Brzmi zupełnie jak jej babcia.
Nie wspomnę, że obie zaczęłyśmy się ślinić na widok talerza.
W holu panuje ścisk. Wyborcy stoją w kolejce do boiska do siatkówki, na którym urządzono stanowisko do głosowania. Rodzice zostawiają dzieci na półkoloniach – program wakacyjny zapewnia całodzienną opiekę nad dziećmi z zamiarem ich wykończenia, jednakże prędzej wykończy nas, opiekunów, niż dzieciaki.
Zanim rozejdziemy się do swoich grup, Lily trąca mnie łokciem.
– Do widzenia, ślepa Genia.
– Kup se trąbkę do flatulencji – odpowiadam, po czym wykonujemy nasz standardowy gest na pożegnanie: przybijamy wysoko piątkę dla wysokiej dziewczyny, a potem jeszcze jedną nisko dla niskiej, dotykamy się łokciami, podskakujemy, jakbyśmy podbijały szmacianą piłeczkę, i wreszcie podnosimy i stykamy nasze dłonie, splatamy kciuki i machamy palcami jak skrzydełkami.
– Kocham cię, świrusko! – woła za mną Lily, która zawsze musi mieć ostatnie słowo.
PRZYPISY