Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawdy nie można pogrzebać na zawsze!
Szesnastoletnia Odżibwejka Perry Firekeeper-Birch zawsze wiedziała, kim jest: bliźniaczką o buntowniczej naturze, niespokojnym duchem i najlepszą wędkarką na Sugar Island.
Gdy w okolicy znika coraz więcej rdzennych kobiet, ciotka Perry zostaje uwikłana w morderstwo, a cmentarni złodzieje zarabiają na tym, co należy do plemienia Odżibwejów, w dziewczynie rodzi się potrzeba działania. Perry postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i odzyskać dziedzictwo własnego ludu. Może liczyć jedynie na przyjaciół, a także na nadambitną siostrę bliźniaczkę oraz czarującego chłopaka wyznającego surowe zasady moralne. Rywalizacja, siostrzane sekrety i liczne niebezpieczeństwa nie powstrzymają jej przed próbą rozwikłania zagadki, nim zaginione kobiety i przodkowie zostaną utraceni na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Stu ośmiu tysiącom trzystu dwudziestu ośmiu przodkom wciąż przetrzymywanym w muzeach i tym, którzy walczą o ich powrót do domu
TYDZIEŃ PIERWSZY
Na pytanie antropologa, jak Indianie nazywali Amerykę przed przybyciem białego człowieka, jeden z nich odrzekł po prostu: „Nasza”.
Vine Deloria Jr.,Custer Died for Your Sins: An Indian Manifesto
ROZDZIAŁ 1
PONIEDZIAŁEK, 9 CZERWCA
Pędzę przez Sugar Island dżipem, który należy do mnie i siostry. Wschodzące słońce wychyla się zza linii drzew po mojej lewej stronie. Poprawiam osłonę przeciwsłoneczną, bo jasność mnie oślepia. To rola dobrego kierowcy: dbać o to, żeby nic go nie rozpraszało.
Skupiam się na drodze i wypatruję oznaczenia obozu kulturowego. Siedząca obok Pauline wyciąga znacząco szyję, żeby spojrzeć na prędkościomierz, a potem z westchnieniem kręci głową. Podejmuję rzucone wyzwanie i gładko wrzucam piątkę, wchodząc w zakręt. Słychać pisk opon.
– Pamiętaj, co mówiła ciocia Daunis – ostrzega moja siostra.
– Na temat naszego prezentu urodzinowego z kazaniem w bonusie? – odpowiadam.
– „Wszystkiego najlepszego z okazji szesnastych urodzin, dziewczęta”. – Pauline naśladuje nieco niższy głos ciotki. – „Niech ta bryka dobrze wam służy, ale...”
Przerywam jej niemal ze złością:
– „Ale lepiej wbijcie sobie do głów to, co teraz powiem. Jeśli się dowiem, że robicie głupstwa, odbiorę prezent i skopię wam tyłki”.
Zgodnie wybuchamy śmiechem.
Nie wspominam o dalszych słowach ciotki, skierowanych już tylko do mnie: „A do głupstw zalicza się też jazda z nadmierną prędkością”.
– Dlaczego się tak spieszysz? – pyta Pauline. – Przecież to nie ty masz coś w planach.
Siostra wkurza mnie jak mało kto. Piorunuję ją wzrokiem.
– Moment. Dalej jesteś zła za zeszły tydzień? Serio? Tydzień zwiedzania uniwersytetów wymęczył biedną Perry? Przecież to miała być dla ciebie inspiracja. – Przeciąga słowo „inspi-raaa-cja”.
– Straciłam tydzień wędkowania!
Pauline prycha.
– Żałuję, że pojechałaś. Gdybyś tego nie zrobiła, nikt nie musiałby się męczyć z atomowym pierdzeniem Elvisa Juniora.
Zrobiłam śmiercionośną broń z naszego psa śmierdziela, któremu po zwykłym ludzkim jedzeniu doskwierają potworne gazy. Uśmiecham się pod nosem i zerkam na wyblakły znak informujący, że obóz kulturowy plemienia Odżibwejów z Sugar Island znajduje się pół kilometra stąd.
– O Boże – rzuca Pauline, wciąż wyczuwając moją irytację. Przekręca ostatnią sylabę tak, że brzmi to jak „o boszsz”. – To tylko kilka uczelni.
– Dziewięć uniwersytetów. – Powtarzam liczbę po odżibwejsku. – Zhaangaswi!
Siostra wzdryga się na mój ostry ton. Nawet bez odwracania głowy czuję na sobie jej wzrok. Odzywam się łagodniej, a jednocześnie zwalniam przed zakrętem:
– Pauline, to było dziewięć uniwerków, na które i tak bym się nie dostała, nawet gdybym chciała. A nie chcę. – Naciskam pedał hamulca i wrzucam lewy kierunkowskaz, bo nigdy nie wiadomo, kto nas obserwuje i donosi o wszystkim ciotce. – Nie chcę wyjeżdżać z Sugar Island.
– Nie chcesz stąd nigdy wyjeżdżać? – pyta siostra tym samym zaskoczonym, krytycznym tonem co zawsze. – Przenigdy?
– Przenigdy to całkiem niezły pomysł – odpowiadam i skręcam.
– Są inne uczelnie, które mogłyby ci się spodobać. Moim kołem ratunkowym jest College Stanowy Mackinac. Mogłabyś złożyć tam papiery.
– Nie, w Mackinac mają tylko pomniki jakichś starych Zhaaganaash. Alochtonów. Kolonizatorów. Naprawdę chcesz studiować w miejscu, w którym kobiety i ludzie kolorowi są niewidoczni?
Ignorując mnie, Pauline sprawdza, czy z jej ciasno upiętego kruczoczarnego koka nie wysunął się żaden kosmyk. Zatrzymuje dłoń przy uchu i wygładza włosy.
– Dobrze wyglądasz, Komóreczko – zapewniam.
Przewraca oczami na to używane wyłącznie między nami określenie, ale pozwala sobie na bladziutki uśmiech.
Wąska droga gruntowa stanowi istny tor przeszkód złożony z łuków, dziur i wybojów ciągnących się przez nieco ponad pół kilometra. Kończy się pętlą przed zniszczonym budynkiem z bali – nasze plemię organizowało tu kiedyś obozy, podczas których uczyliśmy się takich rzeczy jak wędzenie ryb czy wyrabianie syropu klonowego.
– Dlaczego spotkanie organizacyjne dla wakacyjnych stażystów jest tutaj, a nie w odpicowanym nowym obozie w mieście? Czy to miejsce nie jest przeklęte? – pytam, podjeżdżając przed wejście.
Moja siostra jak zwykle ma odpowiedź na wszystko.
– Brak wi-fi. Nie ma przyzwoitego zasięgu. – Zerkając w lusterko na osłonie przeciwsłonecznej, maluje usta koralowym błyszczykiem, który odcina się od jej nieskazitelnej ciemnej skóry. – W ten sposób nic nie będzie nas rozpraszać i w pełni zanurzymy się w plemiennej kulturze.
– Raczej w komarach. – Wyjmuję ze schowka przy skrzyni biegów sprej na komary.
Podaję go siostrze, która sięga do klamki. Macha do znajomych ubranych w tym samym stylu co ona: w kombinezony z kwiatowym nadrukiem i trampki na koturnie. Witają się tak, jakby od ich ostatniego spotkania minął rok, a nie tydzień.
Pauline proponuje wszystkim repelent i otrzymuje pochwały za przezorność. Wyciąga długą, szczupłą brązową nogę posmarowaną błyszczącym mleczkiem do ciała, żeby ktoś ją popsikał.
Moją uwagę przykuwa głośny łomot.
Przed dżipem stoi Lucas Chippeway. Unosi dłoń nad ciemnozieloną maską samochodu, a zaraz potem rozlega się kolejne krótkie uderzenie. Nie pozwalam mu wkręcić się w perkusyjną solówkę, tylko naciskam klakson i opuszczam szybę.
– Z drogi, Lucasie-Dupasie – mówię.
Chłopak uśmiecha się półgębkiem, co zdaniem wszystkich poza mną i Pauline zmienia go w najprawdziwsze ciacho.
– Obudziłem cię – stwierdza. – Hej, sorki, że nie dałem rady podwieźć dzisiaj Pauline. Musiałem zostać wczoraj u babci i wydawało mi się, że nie zdążę wrócić na czas na wyspę.
Kiwa na powitanie głową trzem dziewczynom, które robią sobie selfie, choć będą mogły je opublikować dopiero później. Chichoczą i odwracają się do niego plecami. Lucas niby nie zauważa, że trzymają telefony tak, aby ująć w kadrze jego szelmowski uśmiech i nabite, umięśnione ciało.
– Żałujesz, że nie dostałaś się na staż? – Podchodzi do mojego okna. – Cztery stówki tygodniowo przez dwa i pół miesiąca. Poważna kasa.
– Czy żałuję, że olałam rozmowę kwalifikacyjną po to, żeby iść na ryby? – Śmieję się z własnego żartu, a potem przybieram śmiertelnie poważną minę, choć tylko udaję. – Wiesz co? Pauline dostała się na staż w Radzie Plemienia. Jedyna uczennica szkoły średniej w historii, która kiedykolwiek zakwalifikowała się do letniego stażu Kinomaage.
Uwielbiam nabijać się z siostry, ale nigdy nie pozwoliłabym sobie na to w obecności nikogo innego poza Lucasem.
– Obiło mi się o uszy. Powinienem ją tak czy siak o to spytać? – Nieuważnie odgania komara, który ośmielił się usiąść na jego brązowej skórze.
– Nie krępuj się. Powiedz jej, że podobno wybierano stażystów na podstawie stopni. Taką wersję przedstawiłam rodzicom, żeby przestali mi suszyć głowę.
Pauline woła Lucasa i wskazuje na wejście do budynku.
– Muszę lecieć, Misiu Pysiu. Wielka szkoda, że nie możesz być mną. – Lucas posyła mi swój charakterystyczny szeroki uśmiech.
– Ogromna, niepowetowana, będę łowić ryby od samego rana – rapuję na melodię Bad Girls M.I.A.
Wyjeżdżam na drogę i wciskam gaz do dechy. Tak po prostu. To najlepszy możliwy powód. Mam dżipa na wyłączność, bo Pauline spędzi cały dzień na spotkaniu organizacyjnym dla stażystów. Już czuję smak ryb, które złowię i wieczorem usmażę. Przetrwałam w zeszłym tygodniu objazdówkę po college’ach, na którą zmarnowałam kilka pierwszych, cennych dni wakacji.
Wydaję z siebie ostry, przenikliwy trel, żeby rozpocząć Wakacyjny Luz 2014 Perry Firekeeper-Birch. Rozpuszczone włosy chłoszczą mi twarz jak tornado. Podkręcam muzykę i śpiewam razem z M.I.A.:
– „Żyj szybko, umieraj młodo. Złe dziewczyny gładko w to wchodzą”.
Nieco dalej ktoś przechodzi przez drogę. Rozpoznaję tego ubranego na czarno chudego, długonogiego faceta. Stormy Nodin był kiedyś najlepszym kumplem mojego wujka Leviego. Hamuję auto i ściszam muzykę.
– Aaniin – witam się.
Unosi brodę w geście pozdrowienia.
– Ando-babaamibizodaa – proponuję, choć dotychczas nigdy się nie zdarzyło, żeby się zgodził na podwózkę.
Odmawia krótkim ruchem dłoni.
Wychodzę z kolejną propozycją, tym razem zapraszając go na dzisiejszą kolację.
– Onaagoshi wiisinidaa. Giigoonh gi-ga-miijimin.
Od razu wyraża zgodę skinieniem głowy. Lepiej, żeby moja ulubiona wędkarska miejscówka się sprawdziła, bo mimo swej wyjątkowej chudości Stormy Nodin jest wielkim żarłokiem.
– Baamaapii – rzucam na pożegnanie i macham.
Rozpryskując przydrożny żwir, ruszam prędko do domu.
Na drogę wychodzi znikąd gruby czarny pies. To nie pies, tylko młody niedźwiadek. Czmycha przez jezdnię.
Moim ciałem wstrząsa nagły strach. Zanim stopa ląduje na hamulcu, już wypełniam wielokrotnie powtarzane instrukcje rodziców.
Wciskam pedał. „Zwolnij”.
Wciskam pedał. „Nie skręcaj gwałtownie”.
Misiek znika w rowie.
Wciskam pedał. „Tam, gdzie jest jeden, zjawi się i drugi”, rozbrzmiewają zgodne głosy mamy i taty.
Mrugam i widzę niedźwiedzicę, która biegnie za młodym.
Serce przestaje mi na chwilę bić, bo samica zatrzymuje się na środku drogi. Skręcam gwałtownie. Rodzice nie mają nawet czasu się powtórzyć. Dżip śmiga przez żwirowany podjazd. Celuję w krzak bzu, ale zamiast tego znosi mnie na metalową bramę.
Zamykam oczy. Metal zgrzyta o metal i coś uderza mnie prosto w twarz.
Wystrzelona poduszka powietrzna przesłania mi widok. Moje serce wali trzy razy szybciej niż zwykle. Pas bezpieczeństwa ściska klatkę piersiową – wygodnie nie jest, ale nie czuję bólu. Mogę poruszać rękami i nogami.
Nic mi nie jest.
„Weź telefon, zacznij nagrywać i jak najszybciej wysiądź z samochodu”, instruuje mnie głos taty. „Uniwersalnym narzędziem przyczepionym do klamki przetnij pas bezpieczeństwa. Nie zapomnij zabrać ze schowka telefonu do wykonywania połączeń alarmowych. Stań w bezpiecznej odległości. Cały czas nagrywaj swoje otoczenie i samochód”.
Kieruję kamerę w komórce na parę wydobywającą się z maski i jednocześnie się odsuwam.
„Wciśnij przycisk alarmowy, żebyśmy otrzymali powiadomienie telefoniczne i esemesa z twoją lokalizacją – ja, mama, ciocia Daunis i twoja siostra”.
Zatrzymuję palec nad przyciskiem alarmowym. Serce bije mi już normalnie. Chłodnica jest uszkodzona, ale chyba nic poza tym. To była raczej stłuczka, a nie poważny wypadek.
Tata jest w drodze do innego miasta po odbiór czegoś, co kupił na Craigslist. Pauline bierze udział w spotkaniu organizacyjnym dla stażystów. Mama siedzi w pracy. A ciocia? Nie ma mowy. Znów słyszę jej ostrzeżenie, żeby nie robić głupstw.
Tyle że to przecież nie jest wina mojej lekkomyślności. To wina niedźwiedzia. Wszystko wydarzyło się tak szybko.
Mogłabym cofnąć się na piechotę do Stormy’ego Nodina, lecz tradycyjny uzdrowiciel niespecjalnie coś tu wskóra, chyba że da się naprawić chłodnicę modlitwą po odżibwejsku.
Muszę przetransportować dżipa z Sugar Island do warsztatu. Mimo że tata potrafi zreperować wszystko, ciocia chciała, żebyśmy ponosiły z Pauline koszty eksploatacji i napraw. Stać mnie na wezwanie pomocy drogowej. Mogę zapłacić z pieniędzy zaoszczędzonych z urodzin i opiekowania się dziećmi.
Serwis holowniczy Jacka reklamuje się w radiu. Głęboki męski głos powtarza numer telefonu ze słowami: „Zawsze po ciebie przyjadę, wystarczy, że zadzwonisz”. Kiedyś reklama leciała akurat wtedy, gdy jechałam gdzieś z ciocią i babcią June. Ciocia odgrażała się, że wniesie skargę. Babcia krzyknęła: „Ani się waż! Stać mnie wyłącznie na drobne przyjemności”.
Korzystając z komórki do połączeń alarmowych, wybieram numer, który pamiętam z reklamy radiowej. W oczekiwaniu na przyjazd Jacka cały czas nagrywam. Ponieważ wielgachny telefon alarmowy nie jest mi do niczego więcej potrzebny, wsuwam go z tyłu za pasek dżinsów. Trzymanie aparatu między pośladkami wcale nie jest takie zabawne, jak by się mogło wydawać. Tacie zależy, żebyśmy każdą sytuację traktowały poważnie. Ciemnoskórzy mężczyźni, Anishinaabe i czarni – albo mieszańcy jak tata – nie podchodzą lekko do bezpieczeństwa swoich dzieci.
Z nudów próbuję wyobrazić sobie scenariusz, w którym ciocia nie dostaje szału na wieść o wypadku. Pół godziny później, kiedy na szosie pojawia się pomoc drogowa, jeszcze niczego nie wymyśliłam. Gdy Jack podjeżdża bliżej, dostrzegam za lawetą radiowóz policji plemiennej.
Jack zatrzymuje się przy prywatnym podjeździe. Radiowóz staje kilka metrów za miejscem wypadku. Rozpoznaję gliniarza wysiadającego z samochodu i wyłączam nagrywanie.
Posterunkowy Sam Hill jest nieszkodliwy. Wszyscy mówią na niego Ki-Czort, jak w powiedzeniu „Po kiego czorta?”. Nie rozumiem dlaczego, ale zdaję sobie sprawę, że ksywki bywają dziwaczne. Sam pełnił kiedyś dyżury w plemiennej podstawówce. Teraz zbliża się do mnie.
– Miigwech, Jack. – Przechodzę do rzeczy i podaję Jackowi kartę debetową. – Mógłbyś zabrać samochód do warsztatu swojego brata? – Jeśli Jack i Zack są bliźniakami, to poproszę o zniżkę dla bliźniąt.
– Wie, że auto ma przyjechać? – Głos Jacka nie jest aż tak głęboki, jak w reklamie radiowej.
– Zadzwonię do niego po drodze.
Ki-Czort wtrąca się do rozmowy.
– Perry, jak do tego doszło?
– Niedźwiedź. – Uśmiecham się szeroko.
Nie ma powodu, żeby podawać cokolwiek w wątpliwość. Nie ja zawiniłam. Nie trzeba wystawiać mandatu. Nie trzeba mnie przeszukiwać. I nie trzeba o niczym informować komendanta policji plemiennej.
Jack bierze dżipa na hol. Posterunkowy Ki-Czort macha na pożegnanie i odjeżdża. Nadal się uśmiechając, wsiadam do auta Jacka, który ma mnie zawieźć do warsztatu samochodowego Zacka. W uszach dzwonią mi znajome pretensje Pauline: „To miło nie mieć w życiu żadnych zmartwień”.
Zawsze ją wkurzam swoją odpowiedzią.
„A żebyś wiedziała”.
Jedno spojrzenie na ciocię Daunis wystarczy, żeby zepsuć mi ucztę złożoną ze smażonego okonia. Ciotka podchodzi gwałtownie do ogniska, jej wielkie ciemne oczy ciskają gromy. Niechlujny ciemny kok dokłada jej kilka dobrych centymetrów do już słusznego wzrostu. A dzięki masywnym obcasom sięgających kostek czarnych botków ciotka plasuje się gdzieś pomiędzy metrem osiemdziesiąt a dwoma metrami. Mogłaby być bliźniaczką szamana, ma na sobie czarne dżinsy i czarną koszulkę z długimi rękawami. Umalowane czerwoną szminką usta są zaciśnięte w pełen dezaprobaty grymas.
Przeklinam w milczeniu donosiciela. Jacka. Zacka. Posterunkowego Ki-Czorta. Dowolnego pasażera z promu na stały ląd. Wszystkich z wyjątkiem Stormy’ego Nodina, który odzywa się tylko wtedy, kiedy się modli.
Na szczęście mama i tata idą akurat do środka po dokładkę sałatki ziemniaczanej. Pauline milczy, tak samo Stormy, który opycha się okoniem, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu. Nawet Elvis Junior siedzi cicho.
Przymykam powieki, szykując się na cios.
– Przekroczyłaś prędkość?
– To była niedźwiedzica z młodym...
– Czy przekroczyłaś prędkość? – powtarza ciotka.
– Trochę.
– Czy z moim dzieckiem też jeździsz tak szybko?
– Nie.
– Zack wycenił naprawę na trzy tysiące dwieście – stwierdza.
Pauline ma taką minę, jak gdyby miała zaraz wybuchnąć płaczem. Chrzanić to. Ja się nie boję.
– Jakoś to z nim załatwię – odpowiadam spokojnie.
Jedna z brwi ciotki wędruje do góry. Teraz zaczynam się bać.
– Już mu zapłaciłam. To mnie musisz spłacić – oznajmia ciotka.
O cholera. Zack dałby mi lepsze warunki. Obiecał, że przyjmie skrypt dłużny z dwuletnim okresem odsetkowym i zaczeka, aż skończę osiemnaście lat i zacznę otrzymywać dywidendę – część zysków, które członkowie plemienia dostają z kasyna Superior Shores.
Mam ochotę wypomnieć ciotce, że zderzak już dawno temu został przymocowany do karoserii taśmą. Spotkanie z metalową bramą nie było jego pierwszą potyczką. Ta bryka sporo już przeszła.
Moja siostra to geniusz, ale ja też nie jestem w ciemię bita. Czekam na wyrok ciotki.
– Na stażu Kinomaage zostało jeszcze jedno wolne miejsce. Zaczynasz jutro o dziewiątej. Każdy czek będzie trafiał do mnie, dopóki nie spłacisz całego długu. Do tego czasu nie siądziesz za kółkiem. Masz się stawić pod muzeum plemiennym. Twoim przełożonym jest Cooper Turtle.
Pauline wzdycha głośno, a ja czuję, że moje płuca też gwałtownie nabierają powietrza.
Zatem mój Wakacyjny Luz idzie z dymem. Tak po prostu.