Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy Lili zamyka oczy do snu, w koszmarach widzi swoje poprzednie inkarnacje i ponownie przeżywa straszliwe śmierci. Jest pewna, że wampiry, wilkołaki i inne bestie, których nawet nie potrafi nazwać, nie są tylko wymysłem ludzkiej wyobraźni, a anioły stróże wbrew wszelkim wyobrażeniom nie zawsze dbają o bezpieczeństwo swoich podopiecznych. To anioł Li jest tak naprawdę tym, który z niewiadomych przyczyn raz za razem wpycha ją pod katowski topór, ilekroć ich drogi się przetną.
Dziewczyna zaczyna wątpić, że tym razem wreszcie uda jej się dożyć pełnoletności. Na domiar złego cały jej – już i tak zwariowany – świat zostaje wywrócony do góry nogami, gdy pewnego dnia na jej drodze staje… Diabeł we własnej osobie. W dodatku wie on o niej więcej niż sama bohaterka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Córka Upadłych
Tom I
Uśpiona, bo zakazana baśń
Prawa autorskie © Karolina Bidzińska 2022.
Wszystkie prawa zastrzeżone
Korekta i redakcja
Monika Mielcarek, red-kor
Projekt okładki
Joanna Widomska
Skład i łamanie
Kamil Potęga
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
ISBN 978-83-937102-6-3
Nie każdy lecący z naprzeciwka pocisk,
jest wycelowany w ciebie,
czy to, nad czym trzymasz pieczę.
Stąd też,
obrona poprzedzająca atak,
bywa jedynym powodem bezsensownej wojny…
– Asztel, do nogi! Wracaj natychmiast! – zawołała Lili, ponaglająco klaskając, kiedy niesforny pies wskoczył w pobliskie krzaki w pogoni za uciekającą wiewiórką. – Daj spokój temu maleństwu – skarciła pupila, gdy stanąwszy na dwóch łapach, oparł się o pień sosny i ujadał, wesoło merdając ogonem. – Wystarczy już tych figli na dzisiaj. Uciekła ci, jeden zero dla tubylców. Przyjmij porażkę jak dama i chodź tu do mnie.
Dziewczyna stała w lekkim rozkroku obok pozostałości starej studni, z rękoma na biodrach, kręcąc przy tym głową całkowicie białych włosów tak, że jej długi kucyk kołysał się rytmicznie na boki. Na pełnych ustach igrał pobłażliwy uśmieszek, a w niewiarygodnie zielonych oczach odbijały się ostatnie promienie słońca.
Było już dość późno i las zaczynał powoli ciemnieć, co przy wybujałej wyobraźni mogłoby skutkować pojawieniem się przerażających wizji. Zwłaszcza jeśli ktoś, tak jak Li w tym momencie, znajdował się w okolicach ruin dawno wymarłej wsi, przez wiele lat pozostającej pod opieką fanatycznego księdza, który swoje marne życie poświęcił polowaniom na czarownice w lokalnej społeczności, a żywot rzekomych wiedźm zakończył na zadzierzgniętych na rosnącym nieopodal drzewie sznurach i wielkich stosach. Gdyby nie wyjątkowo paskudna sława tego miejsca, najpewniej zostałoby uznane przez historyków za istotny relikt przeszłości i objęte odpowiednią ochroną. Może nawet zyskałoby miano skansenu, który mogliby odwiedzać turyści. Tymczasem ludzie celowo unikali tematu wymarłej osady i udawali, że nigdy nie istniała.
Nastolatka lubiła jednak to cokolwiek urokliwe miejsce, jego smętny cmentarz, tonący w wysokiej trawie i kwieciu, a także wyszczerbione resztki kamiennych budynków i wyjątkowo upiorny kościółek. Nie dlatego, że była zagorzałą katoliczką. Po prostu potrafiła docenić subtelne piękno nieistniejącej już wsi. Od zawsze też uważała, że powolny rozkład i konanie budynków to prawdziwy spektakl, który w pewien groteskowy sposób cieszy oko. Żywiła znacznie więcej podziwu dla nadgryzionych zębem czasu dworów, zamków czy zwyczajnych drewnianych chat niż dla nowoczesnych, wymuskanych i odpychająco doskonałych „szkieletorów” królujących w miastach. Pozornie martwe budynki miały dusze, zaś współczesne dzieci architektury mogły zaoferować wyłącznie chłodną surowość.
Podejrzewała, że tylko ona jedna właśnie tak postrzega tę nierówną walkę rzeczy martwych, wzniesionych ręką człowieka (właściwie bezbronnych w obliczu potęgi natury) z nieuchronną koniecznością przemijania. Była również pełna podziwu dla kunsztu wykonania najrozmaitszych detali w budowlach z dawnych czasów. Trudno było bowiem uwierzyć, z jaką precyzją i dokładnością, niemal z pietyzmem, stawiano kiedyś domy; abstrahując od realnych możliwości i rozwoju.
Tak czy inaczej, w niczym nie przeszkadzały jej dziesiątki zniszczonych, porośniętych trawą i bluszczem anonimowych grobów. Powalone domy, w których zamiast ludzi od wielu lat mieszkały drzewa i leśne stworzenia. Nie odstraszało jej nawet wzgórze z groźnie wyglądającą, olbrzymią, owianą złą sławą wierzbą płaczącą, na której gałęziach od niepamiętnych czasów wisiały strzępy sznurów samobójców. Teraz bawił się nimi już tylko nieustraszony wiatr.
Pomimo całego unoszącego się nad ziemią niby mgła smutku, tragedii i legend mrożących krew w żyłach dziewczyna często odwiedzała tę nie tyle zapomnianą, ile omijaną szerokim łukiem skarbnicę wiedzy, mistycyzmu oraz najrozmaitszych wspomnień. Wszystko to, co lata świetności miało już dawno za sobą, niezmiennie służyło jej za źródło inspiracji, oazę ciszy i spokoju w tym szalonym, hałaśliwym świecie, do którego pasowała jak koloratka do alfonsa. Nawet jeśli także za dnia miejsce przypominało dom duchów, upiorów i innych groźnych stworzeń, Lili czuła się tu całkiem komfortowo i swobodnie. Kochała las i przyrodę, lubiła też spacery w towarzystwie swojego owczarka szwajcarskiego. Nie bała się przeszłości, do której należała wymarła wieś i jej niegdysiejsi mieszkańcy.
W końcu to nie zmarli zadali jej najwięcej cierpienia. To nie zjawy prześladowały ją nocami. Nie… Coś zupełnie innego nękało jej młody umysł.
– Hej, rozrabiako! – spróbowała raz jeszcze, klaskając w dłonie i usiłując tym samym przywołać zaaferowanego psa.
Biały kształt krążył uparcie dookoła pnia, z nosem przyklejonym do ziemi. Asztel wciąż miała ochotę na zabawę, a pościg za leśnym zwierzątkiem wydawał się wprost idealną formą rozrywki. Tym bardziej że nie zmęczył jej ani dwugodzinny spacer, zakończone fiaskiem polowanie na zające czy zdemolowanie lisiej nory, ani nawet wcześniejsze wyścigi z jej panią. Zwierzak miał tylko dwa lata, wciąż rozpierała go więc energia i pchała do przodu ciekawość świata. Każda dziura była ekscytującym znaleziskiem, każdy patyk wymarzoną zabawką.
– Bliźniaczki strasznie cię rozpuściły – stwierdziła Lili z rezygnacją, wyprostowała się i ruszyła w kierunku psa ze smyczą w ręce.
Nagle owczarek postawił uszy i rozejrzał się nerwowo wokoło. Węszył, popiskując, jakby nie potrafił rozpoznać zapachu wychwyconego przez czuły nos. A może niepokoił go dźwięk, którego jego właścicielka nie miała prawa słyszeć?
– Co się dzieje? – spytała białowłosa. – Jeszcze jeden zając? Wybij to sobie z głowy!
Zrobiła kolejny krok i w tej samej chwili poczuła, jak grunt usuwa jej się spod nóg. Błyskawicznie skoczyła do przodu w nadziei, że to zapobiegnie upadkowi. Niestety gwałtowny ruch oraz niewielki ciężar dziewczyny i tak okazały się druzgocące dla podniszczonej kamiennej płyty nagrobnej, którą najwyraźniej od dawna trawił czas albo która została wcześniej uszkodzona.
Nastolatka nie mogła jej widzieć, a nawet podejrzewać jej istnienia, gdyż grób znajdował się w sporym oddaleniu od cmentarza, niemal poza granicami wsi. Dodatkowo w całości porastały go wysokie rośliny. Nie było też krzyża ani nawet skromnej tabliczki z datą śmierci i nazwiskiem pochowanego tu człowieka. Właściwie odnosiło się wrażenie, że ktoś zadał sobie sporo trudu, by jak najdokładniej zamaskować miejsce pochówku. Kamienne płyty były rzadkością i prawdziwym luksusem, na który bez wątpienia nie byłoby stać mieszkańca tak biednej wioski jak ta. Nawet gdyby był najbogatszym z osadników.
Kamień zgrzytnął złowrogo i wraz z dziewczyną runął niemal trzy metry w dół. Podobnie potargany dywanik trawy, gałęzie, a także inne łąkowe rozmaitości.
Zaskoczona Lili nie zdążyła choćby krzyknąć, kiedy świat zawirował jej przed oczami. Uderzyła się w głowę i rozcięła wnętrze dłoni, zahaczając nią o jakąś ostrą krawędź. Teraz cała brudna i obolała leżała na stercie połamanych desek i fragmentów zakurzonej płyty, wśród zwałów ziemi i drobnych patyczków oraz liści, które spadły wraz z nią.
– Au! – jęknęła, usiłując się podnieść lub przynajmniej usiąść, by złapać równowagę i zorientować się w sytuacji.
Gdy już jej się to udało, zdrową ręką odgarnęła rozwichrzone włosy z czoła i zamrugała powoli, jednocześnie wypluwając wszystko to, co podczas niespodziewanego upadku niefortunnie znalazło się w jej ustach.
– Nic mi nie jest. Spokojnie – powiedziała do psa, który szczekał nad jej głową. – Trzeba było mnie ostrzec wcześniej albo przyjść, kiedy cię wołałam – dodała pod nosem.
Kiedy już doszła do siebie, rozejrzała się uważnie. Stwierdziła, że grób był wyjątkowo duży. I pusty…
„O ile to grób” – pomyślała, obiegając wzrokiem proste ściany, z których wystawały mniejsze i większe korzenie oraz białe, wapienne kamienie. Niewątpliwie była to wielka dziura, którą ktoś celowo nakrył deskami i kamienną płytą.
Nie widziała jednak trumny, toteż uznała, że mogła to być po prostu zapomniana skrytka. Chyba że trumnę zakopano jeszcze głębiej. A może zarówno ją, jak i jej zawartość już dawno strawił czas? A może też tkwiła kompletnie zmiażdżona pod gruzowiskiem?
– Dziwne – szepnęła, wstając i cofając się bezwiednie. – Żadnych skarbów nie widzę.
Na dworze robiło się coraz ciemniej, więc także w dole widoki nie były zbyt wyraźne ani tym bardziej obiecujące.
– Asztel! – krzyknęła nieco ostrzej, gdyż owczarek nie chciał się uspokoić. Szczekał i warczał, jakby wyczuwał niebezpieczeństwo. – Już! Już idę – sapnęła Lili, chwytając kraniec smyczy, która przy upadku zaczepiła o coś na górze. – Tego mi tylko brakowało na koniec dnia – mruknęła niezadowolona.
Bolała ją głowa, piekła rana na skaleczonej dłoni, a o pobrudzonych ubraniach nawet nie chciała myśleć. Podobnie jak o kazaniu, którego najpewniej nie uniknie. Jej mama nie pochwalała szwendania się po starych, niebezpiecznych ruinach. W sumie nikt tego nie pochwalał. Teraz zaczynała rozumieć dlaczego.
– Zachciało mi się być panną niezależną i wyrażać własne zdanie – burknęła, otrzepując bluzkę.
Nagle zamarła. Wstrzymała oddech, jakby w ten sposób mogła zagłuszyć nie tylko własny rozszalały puls i bolesne tąpnięcia w głowie, ale także wściekłe ujadanie psa. Zdrowa ręka zatrzymała się na smyczy niezdecydowana.
Lili mimowolnie spojrzała w stronę sterty gruzu i desek, które połamała własnym ciałem w trakcie upadku. Po chwili coś zgrzytnęło sugestywnie pod spodem.
Serce nastolatki zerwało się galopem, a dziwny strach owinął się wokół jej krtani. Nie mogła przełknąć śliny, ruszyć się z miejsca, a nawet zamrugać. Co gorsza, Asztel również zamilkła. Wpatrywała się teraz w dziurę, która przyciągała także spojrzenie jej potłuczonej właścicielki.
Kolejny upiorny trzask, a zaraz po nim dźwięk przywodzący na myśl kamień trący o inny kamień bądź o drewno.
Pies pisnął, a dziewczyna, oprzytomniawszy wreszcie, mocniej złapała zwisający z góry pasek. Natychmiast zapomniała o bólu i ogarniającej ją do tej pory złości. Kiedy dodatkowo usłyszała jeżący włosy na karku pomruk i uderzyła w nią fala niezidentyfikowanych emocji, biedaczka o mało nie wyskoczyła ze skóry. Chciała krzyknąć, lecz język zawiązał jej się w supeł. Zamiast tracić cenny czas, postanowiła więc jak najszybciej oddalić się nie tylko od grobu, ale nawet od całej wsi, która w tej jednej chwili straciła cały swój dotychczasowy urok.
Im dalej, tym lepiej! Szkoda tylko, że od cywilizacji dzielił ją dystans niemal trzech kilometrów, wiodących przez ciemny, gęsty las bądź na przełaj – przez pobliskie łąki, tak zryte przez gryzonie, że można było skręcić kark, co rusz wpadając w dziurę.
Zdesperowana spróbowała podciągnąć się na smyczy, ale ta wpadła do środka, najwyraźniej zaczepiwszy o coś zbyt małego, by mogło utrzymać ciężar człowieka.
– O nie – pisnęła przerażona dziewczyna, oglądając się za siebie.
W odezwie deski poruszyły się raz jeszcze, kamienie zaczęły spadać na ziemię, a ciszę rozdarło histeryczne ujadanie psa.
Do uszu nastolatki dobiegł kolejny, znacznie głośniejszy, a tym samym groźniejszy pomruk. I z całą pewnością nie należał do rozwścieczonego kreta czy nawet borsuka, któremu ktoś zniszczył legowisko. Trudno było jednak uwierzyć, że mógłby należeć do człowieka. A tym bardziej do martwego człowieka.
W panice Lili przylgnęła plecami do ściany, rękoma szukając czegoś, co pomogłoby jej się wydostać z potrzasku.
– Myśl! – rozkazała samej sobie.
Zaraz potem nieopodal jej stopy otworzyła się kolejna dziura, w której pojawił się najpierw niewyraźny zarys twarzy, a po chwili otwarte, lecz ślepe oko kogoś, kto najwyraźniej wcale nie był martwy. Chociaż od wieków powinien być.
– Myśl szybciej!
Dziewczyna gwałtownie wciągnęła powietrze, mało się nim nie zadławiwszy, i popędziła przed siebie, wprost na przeciwległą ścianę. Wskoczyła na złamany fragment płyty, a następnie odbiwszy się od niego, wystrzeliła w górę, jednocześnie rękoma chwytając brzeg grobu i rwąc garści trawy.
Tylko na sekundę zawisła z nogami w dole. Zaraz po tym wyciągnęła się i nie patrząc w tył, pognała przed siebie jak szalona. Asztel również nie zamierzała czekać, aż zbudzony lokator mogiły wyjdzie i oznajmi im swoje niezadowolenie bądź zaprosi gości na małe co nieco.
Lili biegła co sił w nogach, ani na moment nie gubiąc przerażenia i paniki, które przylgnęły do jej śnieżnobiałej skóry wraz z brudem. Owczarek gnał obok, lecz nawet zawrotna prędkość nie zdołała przygładzić sierści zjeżonej na jego grzbiecie.
– Szybciej! – wydyszała nastolatka, powoli tracąc oddech.
Miała nieodparte wrażenie, że niewidomy umrzyk, idąc za jej przykładem, także postanowi rozprostować kości. I choć sytuacja była więcej niż nieprawdopodobna, wręcz absurdalna, niestety miała miejsce. To nie był kolejny sen. Przed chwilą z grobu wyszedł umrzyk.
Lili widywała przerażające rzeczy i stworzenia, których oko współczesnego człowieka nie było w stanie ujrzeć, ale nigdy dotąd nie gonił jej trup. Tego rodzaju strachu więc nie znała, przez co był on o wiele bardziej dokuczliwy niż wszystkie poprzednie razem wzięte.
Tymczasem zbudzony nieboszczyk wreszcie zdołał się oswobodzić i wygrzebać z miejsca pozornie wiecznego spoczynku, które przed momentem spadło mu na głowę. Stanąwszy prosto, niedbale otrzepał czarny zamszowy płaszcz oraz zniszczoną przez czas i ubrudzoną ziemią koszulę. Pochyliwszy się, to samo zrobił ze spodniami i brązowymi skórzanymi butami. W powietrze wzbił się tuman kurzu. Mężczyzna skrzywił się nieznacznie, spostrzegłszy, w jakim stanie jest jego przyodziewek, kiedyś tak drogi i elegancki. Mimo to nie zamierzał się tym teraz przejmować. Miał znacznie ważniejsze sprawy na głowie. Poza tym upiorne wrażenie już zrobił, lepiej zatem być nie mogło. Teraz wołał go cudowny dźwięk rozszalałego serca i wabił zapach krwi, która wciąż ciekła ze zranionej dłoni jego wybawicielki. Dopingowały go głód i natura drapieżnika.
– Czuję cię, kwiatuszku – wyszeptały niemo spierzchnięte, spragnione wargi i uniosły się w leniwym, złowróżbnym uśmieszku, odsłaniając piękne białe zęby.
Istota, którą zbudziła Lili, wyprostowała się dumnie na wysokość prawie dwóch metrów, przeczesała białą jak płótno ręką potargane rude włosy układające się w delikatne fale i po chwili ugiąwszy kolana, wyskoczyła z grobu. Następnie, nie poświęcając mu ani jednej myśli, pognała śladem młodej ofiary.
– Jestem niemożliwie głupia! – wycharczała nastolatka, uzmysłowiwszy sobie, jak długa droga dzieli ją od bezpiecznego domu i jak mało ma czasu na to, by do niego dotrzeć.
„Bezpiecznego? – pomyślała szybko. – Jakie miejsce będzie dość bezpieczne, gdy goni cię nieumarły?”
– Żadne – pisnęła.
„Ale czy rzeczywiście mnie goni? – zastanawiała się, zerkając co rusz przez ramię. – I czy nie powinnam zadbać o to, by jednak pozostał tam, gdzie jego miejsce?”
Nieodpowiedzialnie jest budzić zmarłych i pozwalać im swobodnie hasać pośród żywych. Mogą wszak zapragnąć towarzystwa. Co jednak miała zrobić? Spróbować zabić kogoś, kto przecież już nie żył? Jak miałaby tego dokonać? Nie wiedziała nawet, czy to wampir, czy zombie? A może jeszcze coś innego… Poza tym nie była superbohaterką i nie miała pewności, że ożywieniec ma faktycznie złe zamiary.
„Czy wszystkie żywe trupy muszą być krwiożerczymi bestiami?” – przeszło jej przez myśl.
Mimo nieubłaganych rozważań, które w tym momencie natrętnie cisnęły jej się do głowy, gnała wciąż, uparcie wgapiając się w sylwetkę psa, biegnącego dosłownie kilka metrów przed nią.
Po kilku niemiłosiernie długich i wyczerpujących minutach szaleńczej gonitwy Lili poczuła na skórze dziwny podmuch, który dotarł do niej z przeciwnego do obranego przez nią kierunku. Zupełnie jakby biegła pod wiatr, w dodatku tyłem, albo zwyczajnie coś znacznie szybszego właśnie ją wyprzedziło. Zatrzymała się raptownie i obejrzała za siebie. Asztel również przystanęła i ziajała teraz z wywieszonym jęzorem.
Dziewczyna oddychała głośno, z wysiłkiem, w piersi czując bolesne ukłucia i żywy ogień, w skroniach zaś nieustanne pulsowanie. Jej dotychczas leniwe serce dosłownie chciało wyskoczyć z piersi i biec dalej. Zmordowana pragnęła upaść na ziemię lub chociaż przykucnąć i odpocząć, a jednocześnie nie marzyła o niczym innym niż kontynuowanie ucieczki. Mimo iż zamroczony i wystraszony umysł podpowiadał, że to bezcelowe, a wręcz dziecinnie naiwne.
– Bardzo głupio postępujesz, kwiatuszku. Przewidywalnie – usłyszała nagle głęboki, przyprawiający o gęsią skórkę szept, lecz chociaż obróciła głowę niemal o sto osiemdziesiąt stopni, nie zdołała zlokalizować źródła dźwięku.
Dreptała w miejscu niespokojnie, drżąc na całym ciele, w duchu przeklinając nadchodzący mrok, własną lekkomyślność, a nawet zamiłowanie do „zabytków” i kontaktu z naturą.
„To jest chyba ten moment, kiedy ateista zaczyna wierzyć i się modlić” – pomyślała sarkastycznie między jednym skurczem serca a drugim.
– Prowadzisz drapieżnika do innych, równie bezbronnych istot, najpewniej bliskich twemu sercu – kontynuował nieznajomy cichym, wskazującym na samozadowolenie, tonem.
Głos niezaprzeczalnie należał do mężczyzny. Z jego brzmienia Lili wywnioskowała, że musiał być młody. Bez względu na to, jak długo gnił pod ziemią.
– Założę się, że biegłaś do domu – powiedział po chwili. Tym razem głośniej, jakby był bliżej. – Do rodziny. Do ludzi, którymi mógłbym się zabawić, kiedy skończę z tobą. To pierwsza myśl, jaka rodzi się w ludzkim umyśle, kiedy pojawia się zagrożenie. Uciec do domu. Do pozornie bezpiecznego miejsca, gdzie nie powinno cię spotkać nic złego.
– Kim jesteś? – spytała, próbując pokonać własny lęk i pragnąc w ten sposób zmusić rozum do racjonalnego myślenia. Odwlekała tym samym to, co najpewniej było już tylko formalnością.
Jednak czy w tak nierzeczywistej sytuacji można myśleć logicznie, sensownie, a nawet poprawnie? Czy jakieś rozwiązanie będzie dość dobre lub przynajmniej nie całkiem złe? Nie można się poddać tak po prostu, to oczywiste. Ale jak walczyć? Jak się bronić? I czym? Przecież nie ciętą ripostą… Mogłaby schwycić jakąś gałąź, lecz instynkt podpowiadał jej, że takim zachowaniem wzbudziłaby jedynie wesołość prześladowcy. W przypadku żywego trupa chyba tylko dekapitacja wchodziła w grę, a Li niestety nie nosiła przy sobie miecza.
W tej chwili dosłownie umierała ze strachu, ale spowodowanego raczej energią owej istoty niż jej nadprzyrodzonym charakterem. Niemal namacalnie czuła płynące w jej kierunku czyste zło, pragnienie, głód – dominującą potrzebę mordu. Tak zwyczajną i oczywistą jak potrzeba snu po ciężkim, wyczerpującym dniu. To coś, czymkolwiek było, wyszło z grobu z jednym zamiarem – złapać i zabić głupca, który ośmielił się je zbudzić.
– Podejrzewam, że domyślasz się, jak będzie brzmieć odpowiedź na to, cokolwiek zbędne, pytanie – odparł mężczyzna, wreszcie pokazując swą twarz. – Jestem złoczyńcą.
Był wysoki i proporcjonalnie zbudowany, smukły niczym trzcina. Miał chorobliwie bladą skórę, podłużną twarz o kanciastych, a mimo to przystojnych rysach. Nos był prosty, arystokratyczny, usta ładnie wykrojone z pełniejszą dolną wargą, a brwi wygięte w eleganckie łuki. Miedziane, nieco zmatowiałe od brudu włosy sięgały mu do ramion, oczy zaś były ślepe, przerażające.
Dziarskim, sprężystym krokiem, jak gdyby nigdy nic, wyszedł zza drzew i teraz zmierzał wprost ku Lili, u boku której natychmiast pojawiła się bojowo nastawiona Asztel. Pies warczał ostrzegawczo, co rusz odsłaniając dziąsła i ostre zęby, jeżąc sierść na grzbiecie i stając na szeroko rozstawionych łapach.
– Asztel – wymamrotała jej pani, w duchu prosząc, by owczarek pod żadnym pozorem nie próbował jej bronić przed ożywieńcem.
Przez moment żałowała, że zgubiła smycz. Teraz mogłaby przytrzymać pupila, który najwyraźniej miał zamiar rzucić się na obcego. Sama jednak również potrzebowała obu rąk, by nie dać się zabić w pierwszej sekundzie starcia.
– Ładny zwierz – odezwał się upiór, przystanąwszy około trzydziestu metrów od drżącej kobiecej sylwetki. – Rozwścieczone smakują o wiele lepiej – wyznał i uśmiechnął się zadziornie, po czym, przykucnąwszy, warknął, prowokując psa do ataku.
– Asztel, nie! – krzyknęła Lili, wyciągając dłoń przed siebie, lecz owczarek już pędził wprost na przerażającą figurę.
– Na rozgrzewkę – wymruczał nieznajomy i odwinąwszy się, wierzchem dłoni uderzył zwierzę w chwili, gdy skoczyło mu do gardła.
W kudłatym ciele coś chrupnęło, zaraz potem bezwładne padło na ziemię z głuchym jękiem.
– Nie!
Dziewczyna, zapominając o własnym bezpieczeństwie, podbiegła i uklękła obok pupila. Dotykała psiej sierści, nie mając pojęcia, jak pomóc zwierzęciu. Obcy zaś uniósł ręce, jakby się poddawał i obróciwszy na pięcie, odszedł kawałek. Widać było, że świetnie się bawi.
– Zabiłeś ją – wyszeptała łamiącym się głosem, jednocześnie nie mogąc jednak uwierzyć, że Asztel naprawdę nie żyje. Wciąż była ciepła.
Zraniona dłoń gładziła miękką sierść na pysku martwego przyjaciela, a z oczu nastolatki ciekły łzy, zamazując obraz.
– Martw się raczej o siebie, kwiatuszku – syknął tamten, w ułamku sekundy znalazłszy się przy Lili i chwyciwszy ją za szczękę.
Przez kilka chwil uważnie przyglądał się dziewczynie, łagodnie obracając jej twarz, niby sprawdzając, jak wygląda pod różnym kątem. Ona tymczasem trwała w bezruchu niczym sparaliżowana.
– Nie spotkałem dotąd kobiety o włosach białych jak twoje, jeśliby nie była staruszką. Ani o tak gładkiej, mlecznobiałej skórze – stwierdził autentycznie zafascynowany. – A jednak oprawa twoich oczu jest ciemna, a oczy zielone. Ciekawa kombinacja. A może po prostu jesteś blada jak płótno ze strachu? – Zaśmiał się ze swojego żartu, ale szybko spoważniał i mocniej wbił cienkie palce w delikatne ciało.
Ofiara jęknęła z bólu, co najwyraźniej spodobało się oprawcy.
– Jej śmierć to błahostka przy tym, czego zaraz sama doświadczysz – obiecał.
– Może wkrótce, ale jeszcze nie dzisiaj i z całą pewnością nie ty o tym zadecydujesz – wtrącił ktoś niespodziewanie, po czym jednym sprawnym szarpnięciem odciągnął upiora od nastolatki.
Lili zemdlała, miękko upadając na leśne poszycie.
– Karabiańskie ścierwo! – mruknął nowy nieznajomy zdecydowanym i wyraźnie zniesmaczonym głosem, jednocześnie z niewyobrażalną wprost siłą ciskając rudowłosą postacią o pobliskie drzewo.
Mężczyzna był większy, silniejszy, zapewne również znacznie starszy od podsuszonego młodzieńca. O przewadze gatunkowej nie wspominając.
– Patrzcie, patrzcie. A któż to nas zaszczycił swą obecnością? – drwił niedoszły zabójca po tym, jak z trzaskiem odbił się od pnia i upadł kawałek dalej.
Teraz, niby od niechcenia, próbował przywrócić swojemu lewemu łokciowi właściwe działanie po tym, jak staw złożył się w drugą stronę.
– Taka persona wita mnie z wrodzoną sobie subtelnością po niespodziewanie przerwanej drzemce. Czuję się autentycznie zaszczycony.
Chociaż był słaby, poturbowany, głodny i niewątpliwie bez większych szans w razie starcia, nie wyglądał na szczególnie przejętego swoją nieciekawą sytuacją. Z jego ponurej twarzy nie znikał diaboliczny uśmiech.
– Zapomniałeś już, do czego mnie stworzono? – spytał, poważniejąc nagle i mrużąc ślepe oczy. – I kto? – dodał znacząco, unosząc w górę palec wskazujący.
– Plagę, którą byliście wieki temu, pamiętają nawet ci nieżyjący za czasów waszego złudnego panowania – odparł nieznajomy. – A ja pamiętam wszystko! – podkreślił.
Przybysz był wysoki i barczysty, znacznie lepiej zbudowany niż jego przeciwnik. Miał miodowozłoty kolor skóry, surowy wyraz twarzy, pełne wargi i gniewne niebieskie oczy w kształcie migdałów. Długie, proste, idealnie białe włosy miał splecione ciasno na głowie. Jego strój przypominał umundurowanie wojownika: spodnie były czarne, najprawdopodobniej skórzane, a buty ciężkie z kwadratowymi przodami, do tego biała koszula i długa tunika z kapturem – zrobiona z brązowej skóry, nabijana ćwiekami i poprzeplatana rzemykami. Przedramiona okalały masywne karwasze. Na plecach znajdowała się pochwa z mieczem, na szyi z kolei widniał srebrny malunek przypominający obrożę, jakby mężczyzna był czyjąś własnością. Wokół niego zaś, w górę i w dół szyi aż do piersi, biegły wielkie blizny. Stał w lekkim rozkroku, swobodnie, wiedząc doskonale, że w tym towarzystwie jest najsilniejszy.
– Dlaczego więc się wtrącasz? – spytał umrzyk. – Działamy w tej samej sprawie. Wykonuję tylko swoje obowiązki, aczkolwiek nie bez przyjemności – przekonywał mizerny młodzieniec, niezdarnie gramoląc się z ziemi. – Owszem, najwyraźniej miałem krótką przerwę i co nieco mnie ominęło, ale jestem gotów wszystko nadrobić, choćby zaraz. Dlatego bądź tak uprzejmy, zabieraj swoje lśniące białe skrzydła, swe szlachetne pochodzenie i znikaj. Idź dręczyć kogoś innego. Dziwię się, że w ogóle tu jesteś. Podobno masz tyle na głowie…
Wreszcie stanął prosto i dumnie zadarł podbródek. Z nadzieją zerknął na nieprzytomną dziewczynę leżącą za plecami intruza, który zepsuł mu całą zabawę.
– Trzeba będzie poczekać, aż się ocknie – wymamrotał z niezadowoleniem.
– Minęło więcej czasu, niż ci się wydaje – odezwał się niebieskooki, również podążając wzrokiem w kierunku Lili. – Sporo się zmieniło. Teraz mam znacznie mniej obowiązków, więc czasami mogę sobie pozwolić na odrobinę rozrywki. Mam tu oczywiście na myśli twoją rychłą egzekucję.
Eleganckim krokiem zbliżył się do przeciwnika, który w przypływie niepokoju cofnął się o krok, wpadając plecami na pień drzewa i potykając się.
– Zaraz… – wybełkotał, wyciągając chude ręce przed siebie, dłońmi na zewnątrz. – Przecież do tego właśnie mnie stworzono. On kazał nam zabijać ludzi… – Nerwowym gestem raz jeszcze uniósł w górę palec wskazujący i spytał: – Kwestionujesz Jego wolę?
– Jak już wspomniałem, minęły setki lat. Ostatecznie, nawet Karabianie wyszli z użycia. Powiem więcej, twoja obecność w tym świecie, w tym wieku, jest wielce niepożądana. Dziw, że Nidriel cię nie dopadł, kiedy na czystki Ojca odpowiadał własnymi. Musiałeś stchórzyć i dobrze się ukryć – skonkludował spokojnie, nie przestając się zbliżać do rudzielca. W międzyczasie sięgnął do rękojeści miecza.
– Erielu, zaczekaj… – prosił młodzieniec.
Z jego twarzy zniknął uśmiech, również dotychczasowa pewność siebie prysła niczym bańka mydlana. Bez względu na własną siłę w starciu z tym przeciwnikiem był równie bezbronny jak nieprzytomna nastolatka.
– Skłamałbym, mówiąc, iż nie mam czasu na pogawędki. Tak naprawdę nie mam ochoty na wysłuchiwanie skamlenia czegoś twojego pokroju. – Wyraźnie gardził upiorem, nie uważał nawet, że zasługuje na miano osoby. Nie liczyło się też to, iż z praktycznego punktu widzenia obaj byli dziećmi tego samego ojca i mieli podobne cele.
– Na litość boską, czekaj! – krzyknął raz jeszcze młodzieniec, zasłaniając się wychudzonymi rękoma, które jednak nie zdołały go ocalić przed niemal dwumetrowym ostrzem.
Odcięta głowa karabiańskiego zabójcy potoczyła się kilka metrów po leśnym poszyciu, lecz zanim znieruchomiała, najpierw błysnęła mdławym, szarawym światłem; ostatecznie rozpadła się niby kupka popiołów i uleciała z wiatrem. Podobnie reszta ciała, nie zdążywszy nawet osunąć się na ziemię.
– Jedno ze wznioślejszych dzieł… – parsknął Eriel z pogardą, schował miecz, po czym pomaszerował w stronę dziewczyny.
Ukląkł przy niej i odwróciwszy twarzą do siebie, na moment zapatrzył się w jej piękne oblicze. Znał je tak dobrze. Od pierwszego razu przez każde następne.
– Dzisiaj jeszcze zostaniesz z nami, Lili – powiedział, odgarnąwszy jasne kosmyki z czoła. W jego geście jednakże, czy choćby słowach, nie było ani czułości, ani troski.
Ocalił ją, ale nie dlatego, że miał kompleks bohatera. Nie dlatego, że czuł taką potrzebę lub że jej współczuł. Nie uważał też, że to właściwe czy słuszne. Po prostu takie dostał zadanie. Tym razem – dla odmiany – miał ją ocalić.
– Nigdy mniej urodziwa od poprzedniej. Nigdy do niej niepodobna – wyszeptał, powracając pamięcią do wszystkich znanych mu oblicz.
Od wieków prześladowały go piękne, niewinne oczy, skóra gładka jak aksamit, usta kuszące, lecz delikatne. Raz za razem patrzył, jak umierała, i czasami współczuł im obojgu, gdyż byli ze sobą nierozerwalnie związani.
Wreszcie westchnął przeciągle, z wyraźnym udręczeniem. Rozejrzał się dookoła i dotknąwszy głowy Lili, wymazał jej wspomnienia dotyczące dzisiejszej przygody. Nie powinna bowiem pamiętać tak dramatycznych zajść, zwłaszcza jeżeli miała żyć w spokoju przez jeszcze kilka tygodni. W ogóle nie powinna mieć pojęcia o istnieniu upiorów. Dzisiejszy świat miał ich w końcu nie mniej niż dawno minione wieki.
– Jakkolwiek niepoważnie to zabrzmi – zaczął, nie licząc na żadną reakcję czy odpowiedź – w gruncie rzeczy masz szczęście. Sam chciałbym zapomnieć więcej niż tylko jeden eksces z mojego wiecznego żywota. Sam chciałbym też wiedzieć, kiedy i czy wreszcie umrę. Ty to masz szczęście…
Zacisnął mocno powieki, potem uniósł je z wysiłkiem, a na jego twarzy na krótki moment pojawił się cień smutku. Szybko jednak otrząsnął się, przegnał atakujące go słabość oraz zwątpienie, a następnie naprawił uszkodzoną dłoń ocalonej, zostawiając jednak ledwo widoczną bliznę.
– Zaczyna mnie to nużyć – wymruczał.
Ułożył nieprzytomną z powrotem na ziemi i pstryknąwszy palcami, oczyścił nie tylko ubranie dziewczyny. W okamgnieniu zniknęły kurz, brud i resztki zaschniętej krwi. We włosach nie było już liści i drobnych gałązek. Niebieskie dżinsy nie miały już dziury na kolanie, sznurówki w trampkach były starannie zawiązane, a czarny T-shirt z kotkiem pasował jak ulał.
Po tych zabiegach Eriel zbliżył się do ciała Asztel i z jawnym ociąganiem, a nawet niezadowoleniem sięgnął poprzez ciało do jej martwego serca. Zmarszczył brwi, najwyraźniej schwyciwszy właściwy organ, ponownie zamknął oczy i nabrał w płuca powietrza, podczas gdy jego ręka niemal po łokieć tkwiła wewnątrz psa, mimo to nie uszkadzając go.
– Mam szczerą nadzieję, że niżej już nie upadnę – odezwał się, w duchu uważając, że konieczność wskrzeszania zwierzęcia jest niemal największą formą upokorzenia, jakiej mógłby doświadczyć ktoś z jego kwalifikacjami.
Mocniej zacisnął palce i niemal w tym samym momencie wyszarpnął dłoń. Owczarek pisnął przeraźliwie, ale szybko zerwał się na równe nogi. Widząc nieznajomego, najpierw warknął zdezorientowany, po czym położywszy uszy po sobie, nieśmiało zamachał ogonem.
– Nie wygłupiaj się – drwił Eriel. – Nie będziemy przyjaciółmi.
Po tych słowach rozpłynął się w mroku. Lili zaś otworzyła oczy, czując na policzku ciepły język Asztel.
– Co się stało? – spytała, ścisnąwszy smycz w dłoni.
– Wiedźmę trzeba schwytać i czym prędzej zaprowadzić na stos! – krzyknął rozgorączkowany mężczyzna i mocniej ścisnął widły trzymane w brudnej, spoconej dłoni. W drugiej równie pewnie dzierżył płonącą pochodnię, zupełnie jakby miał zamiar usypać piarg pośrodku ciemniejącego lasu i go podpalić.
O ile oczywiście uda im się pochwycić sekutnicę. O ile nie zmieni się w jakieś ptaszysko czy nietoperza i nie odleci, drwiąc sobie z porządnych, bogobojnych ludzi, dla których samo jej istnienie było obrazą.
– Dobrze gada! – zawtórował mu ktoś inny.
– Trza schwytać przeklętą i przykładnie ją ukarać. Tego życzyłby sobie Bóg! To nasz święty obowiązek.
Tłum rozentuzjazmowanych wieśniaków był gotów ruszyć w pościg choćby zaraz. Każdy trzymał w ręku naostrzoną kosę, widły, miotłę lub grabie. Cokolwiek, co nadawało się do ataku na dziwkę Szatana, jak mawiano o czarownicach. Kilka osób kurczowo ściskało łańcuchy, na których szarpały się podniecone wizją polowania psy.
W całej tej kotłowaninie to jednak nie zwierzęta warczały najgłośniej. To nie ich kły były najgroźniejsze. To nie one miały sądzić i karać. Nie one cieszyłyby się widokiem krwi, bólu, cierpienia. To nie one liczyły na wspaniałą zabawę, fałszywie zwaną sprawiedliwością czy też powinnością prawdziwych chrześcijan.
– Za nią! – rozległo się wołanie i tłum brudnych, rozchełstanych mężczyzn i zdeterminowanych kobiet ruszył w las z dzikim wrzaskiem na ustach oraz szaleństwem w oczach.
Zaczynało zmierzchać.
Przerażona rudowłosa dziewczyna biegła co sił w nogach, z uporem przedzierając się przez leśne zarośla. Słońce odwróciło się od niej, zabierając resztki nadziei i zostawiając ją zupełnie samą. Zresztą nawet gdyby blask świecił jej prosto w twarz, biedaczka i tak nie zdołałaby niczego dojrzeć. Od nieustannego wysiłku i strachu co rusz ciemniało jej w oczach. Biegła już dobre dwadzieścia minut, odkąd zdołała wymknąć się z wioski. Potykała się na gałęziach, upadała, kiedy poły potarganej spódnicy okręcały się wokół jej bosych stóp. Twarz miała całą podrapaną i posiniaczoną, także od razów, które spadły na nią, nim zdołała się oswobodzić z lepkich, obrzydliwych rąk.
Na samo wspomnienie kilku nie tak odległych chwil w żołądku wzbierały jej mdłości.
„Nie zasłużyłam na to – załkała w duchu. – A może jednak?” – myślała gorączkowo.
Matka zawsze powtarzała jej, że kara spotyka człowieka tylko wówczas, kiedy sprzeciwi się Bogu. Kiedy wystąpi przeciwko Niemu. Kiedy nie podporządkuje się Jego woli, która – jak wiadomo – jest nieomylna. Czy zatem z woli Bożej stary, obleśny kowal miał zamiar pohańbić ją tego wieczoru? Czy taki właśnie był zamysł Najwyższego? Czy była to próba? A może kara?
Dziewczyna nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Jej życie nigdy nie było łatwe, nie zaznała zbyt wiele dobroci czy życzliwości, choć sama odnosiła się do ludzi z wyrozumiałością i szacunkiem. Choć starała się za otrzymane zło odpłacać tym, co najlepsze. Nadstawiała drugi policzek, kiedy było trzeba. Ale teraz miarka się przebrała. Teraz nie o policzek chodziło.
– Przecież nie zrobiłam nikomu krzywdy! – zaszlochała, przystanąwszy na moment.
Właściwie dosłownie wpadła na potężne drzewo i zawisła na nim, dysząc ciężko. Gdy jednak przestała biec, nogi się pod nią ugięły, a płuca skurczyły boleśnie, jakby były kępką mchu, z której ktoś wycisnął wodę. Zaczęła się krztusić i kaszleć, a z oczu popłynęły jej wielkie, gorzkie łzy. Czuła nieprzyjemne pieczenie pod powiekami, bolesne otarcia na twarzy, zadane rękoma samej natury. W stopach miała tak wiele drzazg, że mimo zarządzonego za nią pościgu bezwiednie rozwodziła się w głowie nad tym, jak się ich wszystkich pozbędzie. Wolała nie dopuszczać do świadomości, że najpewniej nie będzie mieć ku temu okazji. Jednak myślenie w tak prosty sposób, o dość trywialnych problemach sprawiało, że nadzieja tliła się jeszcze słabo w jej rozszalałym sercu.
– To już bez znaczenia… – Za jej plecami padły niespodziewane, przesycone rezygnacją i obojętnością słowa, najwyraźniej w odpowiedzi na rzucone w rozpaczy stwierdzenie.
Nieszczęsna od razu zapomniała, że umiera ze zmęczenia. Zerwała się na równe nogi i odwróciła gwałtownie, jednocześnie wytężając wzrok aż do bólu. Choć przed oczami miała gęstniejącą mgłę, usiłowała przejrzeć nieubłagany mrok, aby zlokalizować źródło dźwięków i osobę, od której pochodziły.
Na próżno. Ciemność przesłoniła wszystko, a światło księżyca nie miało dość uporu, by przebić się przez rozłożyste korony drzew.
„Czyżby dotarli aż tutaj? – pomyślała z przestrachem, o mało nie tracąc zmysłów. – Czy już mnie dopadli? Czy to koniec?”
– Jest bliski – wyszeptał melodyjny, przygnębiony głos bez twarzy. Należał do raczej młodego mężczyzny, którego nie było nigdzie widać. – Uciekaj jednak, jeśli chcesz pożyć kilka chwil dłużej – radził. – Jeśli wciąż jeszcze masz siły, by biec.
Rudowłosa nie zamierzała czekać, aż polecenie zabrzmi znowu. Na powrót schwyciła brudną, postrzępioną spódnicę, uniosła ją wysoko i pognała przed siebie. Po kilkunastu metrach jej bosa noga utknęła pomiędzy dwoma gałęziami i nieszczęsna runęła twarzą w brzozowe liście i igły sosnowe. Z jej gardła wyrwał się urywany jęk, a kostkę przeszył dotkliwy ból.
– Tylko nie to – wychlipała, oczami wyobraźni widząc samą siebie, jak biegnie, kulejąc. Jak dystans między nią a tłumem drastycznie się zmniejsza. – Boże, błagam, pomóż mi! Ten jeden raz. Przysięgam, że już nigdy więcej o nic nie poproszę. Nigdy nie będę się uskarżała na własny los. Tylko mnie ocal! – Skrzywiła się, próbując wyszarpnąć nogę.
– Czasami nawet żarliwe modlitwy zawodzą. – Tajemniczy głos znowu był tuż obok. Tym razem jeszcze bliżej. – Któż miałby czas wysłuchiwać ich wszystkich?
– Kim jesteś?! – zakrzyknęła, czując, że bardziej niż rozszalałej gawiedzi powinna obawiać się właśnie nieznajomego, który nagle pojawił się u jej boku i dotrzymuje jej kroku bez większego wysiłku. – Czego ode mnie chcesz?
Wreszcie zdołała oswobodzić poranioną kończynę. Stanęła chwiejnie, rozejrzawszy się po raz kolejny. Poza zmęczeniem i bólem szarpał nią paraliżujący strach.
– Och, dziewczyno – jęknął niemal z rozpaczą. – Zbyt często oboje przeżywamy déjà vu, bym i tym razem chciał ci to wszystko wyjaśniać. Nieważne, kim jestem. – Zamyślił się na moment. – A to, czego chcę, jest jeszcze mniej istotne.
– Więc co tu robisz? Jeśli nie jesteś z nimi, pomóż mi – poprosiła, kręcąc się w kółko niespokojnie.
Jego obecność sprawiała, że dziewczynie jeżyły się na głowie wszystkie rozwichrzone włosy, jednak w jego głosie nie czaiła się nienawiść. Najwyraźniej wcale nie chciał tu być, ale z jakichś przyczyn musiał.
– Pomogę ci – powiedział powoli, niemal szeptem – ale pożegnać się z życiem. Niczego więcej zrobić nie mogę. – Westchnął. – A teraz biegnij! – rozkazał tuż przy jej uchu.
Pisnęła z przestrachem, a nogi same ją poniosły. Nawet nie próbowała analizować słów obcego. W mig też porzuciła nic nieznaczącą złość i pretensje. Biegła przed siebie, dysząc, łkając, krzycząc co kilka kroków, kiedy krwawiące stopy, teraz już zdarte do żywego mięsa, natrafiały na kolejne ostre przeszkody.
Jeszcze do niedawna nie zdawała sobie z tego sprawy, ale z oddali docierały już do niej krzyki osadników i ujadanie psów. Teraz zaczynała słyszeć je wyraźniej. Niemal rozpoznawała poszczególne głosy.
„Nie dam rady” – przemknęło jej przez myśl. Zaraz potem jak bumerang powróciły złowróżbne słowa tajemniczego obserwatora, który prawdopodobnie znał przyszłość.
– To na nic! – burknął jakiś znudzony mężczyzna, kiedy jego zapał zaczął słabnąć.
Jak większość sądził, że schwytanie młodej czarownicy nie będzie go kosztowało tyle wysiłku i czasu. Liczył po prostu na dobrą zabawę.
– On ma rację – zgodziła się jakaś kobieta, ze świstem chwytając oddech.
– Być może wiedźma zdążyła uciec – zasugerował inny zawiedziony głos.
– Odleciała na miotle – padła kolejna genialna myśl.
– Nie bądź głupi. Wiedzielibyśmy, gdyby tak było! – Słysząc niedorzeczne teorie, przywódca pościgu tylko pokręcił głową, powstrzymując przekleństwo cisnące się na usta.
Gdyby wszyscy w wiosce odznaczali się takim polotem intelektualnym, czarownice z całego świata zlatywałyby się w te okolice, by móc sobie poużywać. Może nawet sam Zły skusiłby się na wizytę.
– No cóż – zaczął prowodyr, nie kryjąc rozczarowania – skoro sami nie możemy jej dogonić, damy szansę im. – Skinął w kierunku kilku kręcących się niespokojnie kundli. – Spuśćcie psy! – rozkazał. – Jeśli jeszcze tu jest, one ją wytropią.
Odezwą na jego trafne stwierdzenie były krzyki aprobaty i znów narastającego podekscytowania. W końcu lepsza rozszarpana przez zwierzęta czarownica niż żadna.
Wieśniacy pośpiesznie zdjęli obroże z karków swoich pupili.
– Bierzcie ją!
Psy nie potrzebowały lepszej zachęty. W mgnieniu oka wskoczyły w mrok, zostawiając za sobą światło pochodni i pomruki tłumu. Silny zapach zwierzyny unosił się w gęstym, dusznym powietrzu lata. Pot, krew, strach… Nawet na ślepo zdołałyby ją wytropić.
Zajęło im to zaledwie dwie minuty.
– Żegnaj – powiedział męski głos, a w chwili kiedy jego usta zamilkły, zgraja rozwścieczonych bestii dopadła do przerażonej, skrajnie wycieńczonej dziewczyny. – Do następnego razu… – Odwrócił wzrok, by nie oglądać rzezi.
– W końcu! – Lili zerwała się z posłania, odrzucając duszącą ją kołdrę na bok. – Okropny jak zawsze – wyszeptała w mrok, drżąc na całym ciele. Dłonią otarła pot z czoła i odgarnęła kilka lepkich kosmyków.
Ostatnie, co zobaczyła, to wielka, rozlewająca się plama krwi, a chwilę potem oślepiający błysk światła, któremu niezmiennie towarzyszył urywany kobiecy krzyk. Po brzegi wypełniony bólem i strachem, który odczuwała jak własny.
„Spokojnie, mała – pomyślała, niezdarnie wychodząc z łóżka i chwiejąc się na nogach, w których dopiero co odzyskała władzę. – To tylko sen. Kolejny koszmar. Miewałaś gorsze – pocieszała się, równocześnie odzyskując resztki zamroczonej wizją świadomości. Tak naprawdę w tej chwili miała jedynie ochotę zacząć wyć i tupać ze złości oraz rezygnacji. – Słowo daję, jeszcze kilka takich i z powodzeniem będę mogła wydać sagę pod tytułem Moje koszmarne reinkarnacje albo Jak efektownie umrzeć na tysiąc jeden sposobów. W najgorszym razie oszaleję”.
– A jesteś pewna, że ten rodzaj atrakcji wciąż jeszcze masz przed sobą? – spytała samą siebie, nawet nie zauważywszy, iż słowa szturmujące jej mózg znalazły wyjście przez pobielałe wargi.
W chwilach takich jak ta zdarzało jej się mówić do siebie. Jakby w ten sposób próbowała odzyskać równowagę psychiczną. Jakby desperacko potrzebowała kontaktu z drugim człowiekiem. Dźwięki czyjegoś głosu działały kojąco, nawet jeśli to ona je wydawała.
Westchnęła głęboko, na moment mocniej zaciskając powieki, jak gdyby ciemność mogła przysłonić upiorne obrazy. Jakby nie pochodziły właśnie z ciemności. Tak czy inaczej, strach powoli mijał, choć jego wspomnienie zostanie z nią na długo, niczym pusta powłoka po wyssanym przez pająka robaku na ozdobionej rosą pajęczynie.
Na myśl o tym porównaniu Lili mimowolnie westchnęła raz jeszcze i podszedłszy do starego skórzanego fotela, usiadła w nim ciężko. Wytarta skóra siedziska jęknęła żałośnie, lecz dziewczyna nie obawiała się, że kogoś obudzi. O tej porze dobry sen szczelnie otulał umysły reszty domowników. Byli bezpieczni zarówno w swoich łóżkach, jak i w świecie poza nimi. W krainach fantazji, spełnianych marzeń i przelotnych kaprysów. Tylko ona jedna borykała się z czymś, czego na dobrą sprawę nie dało się pokonać ani poskromić.
We wcześniejszych latach koszmary nawiedzały ją góra raz w miesiącu. Ale odkąd stuknęła jej siedemnastka, pojawiały się nawet trzy razy w tygodniu. I choć zawsze różniły się od siebie bohaterami, epoką, formą śmierci i paroma innymi detalami, niezmiennie łączyło je jedno. Mianowicie drastyczne sceny zawsze, ale to zawsze dotyczyły młodych dziewcząt, a nawet dzieci.
– Żadna z nich nie mogła być starsza ode mnie – stwierdziła, sadowiąc się wygodniej.
Zerknęła na podświetlany zegarek stojący na nocnym stoliku tuż obok łóżka. Jarząca się jaskrawo tarcza wskazywała trzecią w nocy.
– Pięknie – sapnęła niezadowolona. Wiedziała, że nie zmruży już oka.
Kiedy po raz pierwszy przydarzyło jej się „to”, jak nazywała nocne horrory, które jednak nie były zwykłymi marami sennymi, miała zaledwie dziesięć lat. Dla tak młodej osoby podobne przeżycie było prawdziwym szokiem. Tym bardziej że zanim pojawiła się postać, która na koniec zawsze musiała zginąć w jakiś upiorny sposób, Lili ogarniały najpierw zimne dreszcze, a chwilę po nich jej ciało ulegało paraliżowi. Dziewczyna budziła się, mimo iż jej oczy pozostawały zamknięte, by naraz poczuć nieprzyjemne skurcze w każdej komórce swojego ciała. Wpadała wówczas w panikę i zaczynała się szarpać, chociaż tak naprawdę nie drgała jej nawet powieka. Tak czy inaczej, miała nieodparte wrażenie, że jej ciało zaczyna się kurczyć. Dosłownie czuła, jak skóra zaciska się na niej. A im mocniej usiłowała się oswobodzić, tym gorszy był efekt.
Początkowo nie potrafiła tego nazwać i nawet nie próbowała, lecz po kilku kolejnych razach stwierdziła, że uczucie przywodzi jej na myśl mysz przeciskającą się przez lejek, począwszy od tej szerszej strony. Z każdym kolejnym krokiem tunel stawał się bowiem coraz węższy i ciaśniejszy. A może to był balon, w którym ktoś zamknął skrzata, i powoli spuszczał powietrze, chcąc go zgnieść?
Dzisiaj Lili miała nową, dojrzalszą, a jednocześnie o wiele mniej optymistyczną teorię.
„Jakby moja dusza utknęła w ciele, które jest martwe, ale nie rozkłada się, tylko zaczyna kurczyć, wysychać. Jakbym z pełną świadomością własnego stanu doświadczała mumifikacji – pomyślała setny już raz. – Nieśmiertelność. Innymi słowy wieczna śmierć”.
Jej oczy, próbując przyzwyczaić się do ciemności, od niechcenia błądziły po poddaszu, na którym znajdował się jej pokój. Był przestronny i obszerny, z jasnym sufitem, dwoma oknami dachowymi po wschodniej i zachodniej stronie, w które w czasie deszczu uderzały krople, i kolejnym oknem na północnej ścianie, wychodzącym na ulicę. Przy nim zbudowano szeroki parapet, na którym leżało kilka poduszek i zamknięta książka. Li lubiła bowiem przysiąść w oknie i korzystając ze światła słonecznego, do późna czytać wciągające historie.
Ściany pokoju były w kolorach ciemnego grafitu, granatu i kawy z mlekiem, podczas gdy podłogę wyłożono panelami przypominającymi bardzo stare drewno. Obok północnego okna znajdowało się biurko, na którym stała drukarka, a także leżał laptop i sterty papierów. Nieopodal, po prawej stronie, stała szafa z mnóstwem przyborów malarskich i potrzebnymi materiałami. Dalej rysownica, a pod zachodnim oknem komoda z ubraniami. Kawałek dalej stało duże drewniane dwuosobowe łóżko oraz niewielka toaletka z lampką nocną, dziennikiem i zegarkiem. Na przeciwnej ścianie znajdowały się kolejne meble, w tym niewielka kanapa z pasującym do niej stolikiem, i wreszcie drzwi: jedne do niewielkiej łazienki, a drugie na zewnątrz.
Pokój był przytulny, ciepły, za dnia dawał poczucie bezpieczeństwa oraz komfortu, nocą zaś przerażał i przytłaczał. Chociaż tak naprawdę jego lokatorka już zdążyła przywyknąć do strachu. Poznała go przecież z tak wielu stron. Każdy sen był naszpikowany lękiem, poczuciem wyobcowania, zdrady, niesprawiedliwości i odrzucenia.
– Dzień dobry, L – powiedziała do siebie z przekąsem, po czym wzruszywszy bezradnie ramionami, wstała z fotela i poczłapawszy do łóżka, sięgnęła po „pamiętnik umrzyka”, jak mawiała o prowadzonych przez siebie zapiskach.
Usiadła na powrót w pościeli, zapaliła lampkę nocną i postukawszy piórem w skroń, zabrała się do pisania.
Właściwie nie musiała prowadzić kroniki własnych zgonów, bo wszystko, co ujrzała, co przeżyła, pamiętała z niesłabnącą intensywnością, tak pierwszy raz, jak i ten ostatni. Ale jakoś musiała dotrwać do rana.
W chwili gdy stalówka zostawiła na papierze pierwszy znak, przed oczami Lili zamajaczyły twarze ludzi, którzy ścigali ją we śnie. Którzy usiłowali ją skrzywdzić, a którym finalnie się to udało. Którzy zadawali jej cierpienie w najróżniejszy sposób, w zróżnicowanej skali i natężeniu, którzy później dodatkowo karali ją śmiercią.
Wiedziała, że się dręczy, że tylko umacnia wspomnienia, ale jednocześnie nie potrafiła tego nie robić. Zdawała sobie bowiem sprawę, że im bardziej próbujemy o czymś nie myśleć, tym trudniej przestać. Oczywiście dziewczyna mogłaby naiwnie uznać, iż są to jedynie obrazy wybujałej wyobraźni, lecz w duchu żywiła przekonanie, że to coś znacznie więcej. Że koszmary były niczym innym jak tylko jej osobistymi wspomnieniami. Myśli tego typu zdawały się kompletnym absurdem i nastolatka wielokrotnie wcześniej usiłowała się od nich odciąć, ale przypominało to walkę z wiatrakami. Zaprzeczanie własnym uczuciom, przekonaniom, a nawet domysłom nie miało większego sensu. Wszystkie wizje były bowiem zbyt rzeczywiste, zbyt jasne, nasycone realizmem. Ludzie – zbyt ludzcy. Miejsca i czasy – zbyt prawdopodobne, by móc im zaprzeczyć. Kostiumy, przedmioty, wszystko. Nawet głos, który towarzyszył jej wiernie w ostatnich minutach życia. I ból. Nade wszystko ból. Szarpiący całym ciałem, kiedy płonęła na stosie oskarżona o czary. Rozrywający każdy centymetr jej skóry, gdy poddawano ją wymyślnym torturom. Ból, kiedy traciła niewinność, i ten, kiedy dzikie zwierzęta rozszarpywały ją na strzępy. Ból, kiedy konała z głodu, zamknięta w ciasnej klatce lub zimnej, zatęchłej piwnicy. Lub gdy doprowadzona do ostateczności sama przecinała nić własnego życia. A oprócz tego wszystkiego niewyobrażalny strach. Uczucie nieopisanej wrogości, nienawiści całego świata.
Lili po prostu odgrywała swoją rolę w częstych krwawych spektaklach. Motyw przewodni cyklu, a wręcz serialu trącącego myszką, zupełnie jak Moda na sukces lub Klan, pozostawał niezmiennie taki sam. Młoda dziewczyna, sponiewierana, zhańbiona, wyklęta, napiętnowana, w efekcie martwa. Tylko charakteryzacja i sceneria ulegały zmianom. Tylko aktorzy przybierali inne kostiumy, wzbogacali dialogi, czesali się inaczej – przenosili się w czasie i miejscu. Wraz z nimi siedemnastolatka zwiedziła już okolice dwunastowiecznej Skandynawii, przedmieścia Paryża z piętnastego wieku, podejrzane dzielnice osiemnastowiecznego Londynu i wiele innych miejsc, choć tak naprawdę nigdy nie opuściła Polski. Była nawet niemal w stu procentach pewna, że zdołałaby bezbłędnie przejść labirynty piramid egipskich oraz lasy tropikalne. A wiedza ta napawała ją raczej przerażeniem niż dumą.
– Szósta – powiedziała z lekkim westchnieniem ulgi, kończąc dokumentację ostatniego koszmaru.
„Kolejny zeszyt, który już więcej nie przyjmie – pomyślała niepocieszona. – Trzeci”.
Nie chcąc jednak popadać w odrętwienie, postanowiła pomyśleć o czymś przyjemniejszym – o normalności, prostocie dnia codziennego. Uśmiechnęła się więc blado, żegnając noc i zarazem witając nadejście dnia – czasu, kiedy kąpielą przegoni odrętwienie z mięśni, kiedy kłótnią z bliźniaczkami pożegna wspomnienia, zaś wizytą w szkole mocniej zakotwiczy się w teraźniejszości. Na koniec dzięki spotkaniu z przyjaciółmi naładuje akumulatory na kolejną parszywą noc. Podejrzewała bowiem, że koszmarów nie ubędzie, wręcz przeciwnie. Być może przy odrobinie dobrej woli z ich pomocą całkiem oduczy się spać. Przemieni w wampira czy innego upiora, który nie będzie potrzebował odpoczynku, a tym samym nie będzie narażony na senne paraliże i towarzyszące im odcinki serialu zrealizowanego na faktach.
Podobna wizja nie wydawała się najgorszą ewentualnością. Pod warunkiem oczywiście, że w zamian za to nie wyssie życia z całego osiedla, włącznie z własnym psem.
„Mam jeszcze czas na małą notatkę” – zauważyła, przypominając sobie o prowadzonym blogu.
Wiedziała już dokładnie, o czym napisze tym razem, więc zbliżywszy się do biurka, włączyła laptopa. Następnie wstukała adres strony, a gdy blog się otworzył, po zalogowaniu zaczęła pisać to, co akurat przyszło jej do głowy. Najpierw, jak zawsze, pojawił się tytuł wiersza i pierwsze jego linijki.
„Jakie nad ile?”
Ich setki są.
Tysiące, co wydał świat,
a obok mnie tyś jeden,
jeden jedyny, jak nierozwinięty jeszcze kwiat.
Nas dwoje.
Nas tak niewielu przeciw wszystkim,
sądzisz że oddalając się od nich,
nie spłyniemy po szczęściu śliskim?
Sądzisz, że nie odejdzie razem z nimi?
Chcesz mieć u stóp cały świat?
Och spójrz tylko.
Oni jak legion,
my jak obłędni rycerze,
oni zagłuszają rykiem burzę,
my anioła nie wzruszym żarliwym pacierzem.
Naprawdę aż wszystkiego ci trzeba?
Ciągle nie rozumiesz?
Oni jak deszcz strzał,
co zasnuwają błękitne niebo,
my zaś jak narażone na ataki,
wątłe, samotne i delikatne wiśni drzewo.
Nie jesteś dość szczęśliwy, by to spostrzec?
Ich słowa kruszą skały,
spojrzenie skuwa serce lodem,
oni mogą budować i niszczyć,
idąc nawet nie zwartym szeregiem, a zwykłym pochodem.
My tylko patrzymy smutnymi oczyma,
pytam więc jak myślisz,
ile jeszcze sam wytrzymasz?
Skruszę się, kiedy ty upadniesz.
Jakże tęsknię do wspólnoty.
Jakże pragnę jedności.
Jakże chciałbym w swych progach,
witać wciąż nowych to gości.
A widzę tylko ciebie…
Czy gardzisz mą radą?
Ależ nie…
Czy gardzisz mym ramieniem?
Skądże…
A mimo to wciąż nie wiesz,
gdzie tkwią równowaga i zrozumienie.
Po niespełna dziesięciu minutach utwór był gotowy. Teraz pozostało już tylko wyjaśnić, o czym opowiada.
– Do boju! – odezwała się Lili i wyłamawszy palce, powtórnie zabrała się do pisania.
Choć nie przespała nocy, choć koszmarny sen nastraszył ją jak diabli, jej młody umysł pracował wyjątkowo szybko i sprawnie. W głowie układały się zdania, które palce musiały tylko wystukać na klawiaturze. Pisała więc szybko, nie chcąc się spóźnić najpierw na śniadanie, a później na autobus do szkoły.
W żałosnej partnerskiej postawie przeciwko chaotycznej masie. W symbiozie i kompatybilności z drugą duszą przeciwko strumieniowi iskrzących, odpychających się wzajemnie cząsteczek, które nigdy się nie połączą, nie staną się stabilną materią. Płynnym metalem, z którego czas, los, siła ciała i ducha nigdy nie zdołają wykuć ostrza. Które nigdy nie będą przypominały kolosa o tysiącach oczu patrzących w jedno miejsce i widzących to samo. Nie będą potokiem, co płynie w jednym kierunku.
Wbrew pozorom, wbrew własnym błędnym wyobrażeniom nie potrzebujemy akceptacji i poklasku całego świata, wszystkich ludzi. Nie potrzebujemy tych wszystkich rąk, uśmiechów. Tajemnica naszej siły nie tkwi w liczbie mieczy, które posiadamy w zbrojowni, ale w ich trwałości, staranności wykonania oraz naszej biegłości w posługiwaniu się orężem.
Dlatego też nie ma znaczenia, że wokół nas jest setka wrogów. Że są tysiące obojętnych twarzy. Bo oni niczego nie wiedzą, nie widzą, nie słyszą. Nie mogą zaatakować, nawet mając pewność, że cios będzie celny, że nas zrani. Nie znają naszej siły, ale nie znają też słabości. Chyba że sami je przed nimi obnażymy. Lecz i to nie oznacza klęski zupełnej. Jeśli tylko u naszego boku stoi wierny druh – ktoś, kto nas zna i wie o nas wiele. Ktoś, kto nas rozumie, uważa nas za niezwykle ważnych i wartościowych. Ktoś, kto jest gotów wygrażać w naszej obronie całemu światu, czyni go niczym. Setki zdezorientowanych i ogłupionych pszczółek będą bezradne w starciu z jednym rozwścieczonym, śmiertelnie niebezpiecznym szerszeniem.
Dlaczego więc ludzie patrzą tęsknie za odwracającym się od nich tłumem, kiedy u boku mają najdzielniejszego z wojów? Dlaczego chcą widzieć uznanie w setkach twarzy, których i tak nie zapamiętają? Zamiast cieszyć się uwielbieniem, szacunkiem, sympatią i oddaniem jednej tylko osoby, którą sami dobrze znają? Dlaczego głos bezimiennego tłumu ma być donośniejszy niźli nazwany, określony szept?
To tak, jak gdyby jeden mężczyzna pragnął i miał możliwość rozkochania w sobie wszystkich kobiet świata. W fantazjach i sennych wizjach podobna sytuacja mogłaby się wydawać niezwykle atrakcyjna i kusząca. Lecz w życiu realnym wszystkie te powabne niewiasty najpewniej szybko ogryzłyby nieszczęśnika do gołych kości.
Dlatego szczęśliwsi są ci, których łączy gruba i silna nić porozumienia z przyjacielem, choćby był tylko jeden, niż ci, którzy ledwo co znają całe masy. Dlatego szybciej goi się rana zadana tysiącem włóczni niż ta, którą mógłby zadać jeden bliski nam człowiek. Dlatego szybciej wyschnie potok łez uwolnionych przez legiony niż jedna słona kropla, którą mógłby z naszych oczu wycisnąć przyjaciel. Pod warunkiem jednak, że człowiek ma dość rozumu. Pod warunkiem, że potrafi go używać.
Jeśli jednak Was to nie przekonuje, zadajcie sobie pytanie: co sprawi, że Wasze serce mocniej zabije? „Kocham cię” wypowiadane przez kogoś, za kim tęskni nie tylko Wasze ciało, ale i dusza? Czy może „Lubię cię” powtarzane przez każdą mijaną osobę, której nigdy więcej nie zobaczycie?
W istocie chodzi o prawdziwą przyjaźń. O to, by docenić ją, nie jak górę pięknych paciorków o identycznych kształtach, kolorach, wadze i wartości, ale jako surowy diament o kształcie, którego nie powieli nawet matka natura.
Rozejrzyjcie się wokół siebie. Sprawdźcie, czy w sakiewce brzęczą dziesiątki jednakowych kapsli od piwa, które na nic się Wam nie zdadzą, czy raczej głęboko, na samym dnie, bezpiecznie spoczywa kamień będący po prostu bezcennym kryształem.
Uciekam, zostawiając Was z tą myślą.
Miłego dnia!
Zakończyła, krytycznym okiem obiegła tekst, wprowadziła drobne poprawki, po czym zamieściła notkę na stronie. Następnie wyłączyła przeglądarkę i laptopa.
Z niewyjaśnionych powodów rozwodzenie się nad cokolwiek poważnymi tematami przychodziło jej z łatwością. Mimo iż nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad danym zagadnieniem poważnie, w chwili kiedy zaczynała pisać, wnioski pojawiały się automatycznie. Zupełnie jak gdyby Lili wiedziała to wszystko kiedyś, ale zapomniała. Fakt ten tylko potwierdzał niedorzeczną teorię o reinkarnacjach, której dziewczyna bezskutecznie usiłowała zaprzeczyć. Bo przecież by poznać życie tak dobrze, by wiedzieć o ludziach aż tyle, musiałaby żyć wielokrotnie. Musiałaby poznać naturę człowieka, strukturę świata. A w chwili obecnej, abstrahując od tego, jak komfortowo jej się żyło, zwyczajnie nie mogła wiedzieć tego wszystkiego.
Po szybkiej kąpieli Lili stanęła przed lustrem i spojrzała na swą twarz, szukając na niej oznak zmęczenia, chociażby w postaci cieni pod oczami. Jednakże pomimo niewielkiej ilości snu, zupełnie białej skóry, która powinna uwydatniać wszystkie mankamenty, i pomimo koszmarów wyglądała rześko jak zawsze. Cerę miała gładką, oczy zielone jak mech, usta pełne, a nos mały i prosty – twarz zwyczajnie piękną niczym posąg. Do tego włosy proste, również całkowicie białe, zaś brwi i rzęsy w kolorze kasztanowym.
– Nawet mój albinizm jest jakiś taki oszukany – stwierdziła, wiedząc, że powinna mieć niebieskie oczy i jasną ich oprawę.
Westchnęła, związała ciężkie włosy ciasno gumką, po czym wyszła z łazienki i sięgnęła do klamki drzwi od swojego pokoju. Następnie schodami zeszła na dół.
Asztel już czekała na swoją panią, wesoło merdając ogonem.
– Witaj, śliczna! – powiedziała nastolatka i pieszczotliwie podrapała za uchem psa, który od tej chwili podążał za nią krok w krok.
Idąc korytarzem, minęła pokój bliźniaczek, łazienkę na parterze, sypialnię rodziców po przeciwnej stronie, by wreszcie dotrzeć do przestronnej kuchni połączonej z salonem, gdzie mama właśnie przygotowywała śniadanie swoim córkom.
– Cześć, poziomki, cześć, mamo! – Lili uśmiechnęła się promiennie zarówno do sióstr, jak i mamy krzątającej się w kapciach w kształcie dwóch identycznych głów Kubusia Puchatka i lawendowym szlafroku. Uroku dodawały jej również rozwichrzone, półdługie blond włosy i opaska z kwiatkiem, ledwo utrzymująca skołtunioną fryzurę we względnym bezruchu.
Pani Małgorzata była ładną kobietą średniego wzrostu, o wesołych brązowych oczach i zawsze śmiejących się ustach. Na lekko zadartym nosie miała kilka piegów, które niezmiennie fascynowały jej męża Roberta, który akurat był w trasie, gdzieś daleko w świecie.
– Mamo! – krzyknęły jednocześnie oburzone bliźniaczki.
– Żądam, abyś wreszcie zajęła stosowne stanowisko i podjęła niezbędne działania – zażądała Róża, trzynastoletnia blondynka o niebieskich, zagniewanych oczach, zupełnie niepodobna do starszej siostry, za to wykapana córeczka tatusia. – Ona nam ubliża. Dzień w dzień to samo, a ty nie reagujesz.
– Może po prostu jest aż tak nieogarnięta intelektualnie, że nie potrafi zapamiętać naszych imion? – zasugerowała Jagoda, druga z dziewcząt.
– Perełki wy moje… Jest piętnaście po siódmej, miejcie litość – odparła rodzicielka, ziewając. – Już i tak nieprzyzwoicie wiele wysiłku kosztuje mnie odróżnienie ketchupu, którym smaruję wasze kanapki, od dżemu truskawkowego, którym smaruje własne. Następnie położenie szynki, a dopiero na niej żółtego sera, a nie na odwrót. Czego bez wątpienia byście mi nie wybaczyły. Jestem tylko matką, a nie superbohaterką. Poza tym rodzeństwo zawsze się kłóci, co jest naturalnym stanem rzeczy; podejrzewam, że pewnie nawet zdrowym. Ja z waszą ciotką tarzałyśmy się po ziemi, targając za włosy, i proszę, teraz się uwielbiamy.
– Nam to nie grozi – mruknęła bladolica nastolatka. – Poza tym nie jestem nieogarnięta, tylko zwyczajnie nie wolno mi się przemęczać – wyjaśniła, siadając po przeciwnej stronie stołu i sięgając po płatki kukurydziane. Asztel posłusznie ułożyła się obok jej stołka. – Pan doktor wyraźnie powiedział, że mam ograniczać wysiłek fizyczny do minimum. A zmęczenie będzie o pięćdziesiąt procent mniejsze, jeśli przywitam się z wami obydwoma naraz, zamiast z każdą z osobna. – Uśmiechnęła się słodko, dolewając mleka do płatków. – Nawet wy powinnyście to pojąć.
– Mamo! – jęknęła Róża. – Ona zasłania się tymi głupimi zaleceniami, kiedy robi nam na złość, a ty się na to godzisz. Jesteśmy młodsze! To nas powinnaś faworyzować, jeśli nie obie naraz, to przynajmniej na zmianę. Nią się już nacieszyłaś. Zresztą niebawem wyfrunie z gniazda i zgadnij kto z tobą zostanie?
– Właśnie. Zamiast strofować nas, powinnaś kazać jej nosić nasze tornistry, odrabiać zadania domowe, zmywać naczynia i w ogóle. Niech się na coś przyda, póki tu jest – dorzuciła jej kserokopia.
– Właśnie! – podchwyciła Lili. – Co z ciebie za matka? – Bawiły ją poranne sprzeczki, choć siostry zawsze czuły się nimi poważnie dotknięte. Matka natura chyba zapomniała wyposażyć je w choć odrobinę poczucia humoru.
– Obawiam się, że minęła mi już pierwsza fascynacja i euforia z posiadania potomstwa. Teraz to już rutyna. Zwłaszcza że dostałyście mi się obie jednocześnie. Przyznaję jednak, macie rację – zgodziła się pani Małgosia, zakręcając słoik z dżemem i oblizując palec – jestem beznadziejna. Po tych niemalże osiemnastu latach z pełną świadomością stwierdzam, że zupełnie nie dorosłam do roli matki. Do dziś nie potrafię pojąć, jak mając jedną córkę i widząc, że moje wysiłki rodzicielskie spełzły na niczym, zdecydowałam się na kolejne.
– Zaczyna się od zera, mamo – podsunęła Jagoda rezolutnie. – Trening zaś czyni mistrza.
– Bzdura – oponowała Lili, pakując łyżkę do ust. – Wasze niefortunne pojawienie się było zwyczajną wpadką. Mama za żadne skarby ani nawet pod groźbą śmierci tego nie przyzna, ale pomyliły jej się dni w kalendarzyku, którego prowadzenie propagują księża, albo zwyczajnie kupiła prezerwatywy z tego jednego nieszczęsnego procenta, który nie gwarantuje stuprocentowego zabezpieczenia.
– Mamo!
– Mamo!
To jedno znaczące i wzniosłe, wyjątkowe słowo było ulubionym w słowniku bliźniaczek. Nadawało się na każdą okazję – działało w każdej sytuacji, miejscu i czasie. Jak szumnie przekazywały reklamy, wyrażało więcej niż tysiąc innych.
– Przeszłość nie ma wielkiego znaczenia. Liczy się przede wszystkim przyszłość. Dlatego któraś z was już dawno powinna była zadzwonić do opieki społecznej – oświadczyła kobieta, ignorując wcześniejsze wywody swoich pociech. – Jest szansa, że traficie do dobrej rodziny zastępczej. Jesteście dość młode i ładne, a wasze charaktery, mam nadzieję, jeszcze się polepszą.
– Racja. Ja już nie miałabym szans – zgodziła się Lili. – A wy może dostaniecie wreszcie swoją willę z basenem i lokaja. Nawet jeśli byłby jeden na spółkę, i tak miałybyście szczęście.
– No jasne. Zwyczajnie nam zazdrościsz. Jesteś złą osobą – wypluła z siebie Jagoda.
– Zagrażasz sobie i społeczeństwu – poparła ją bliźniaczka, celując w starszą siostrę widelcem, którym jadła jajecznicę. – Jeszcze trochę i twoja degeneracja intelektualna osiągnie poziom krytyczny i nastąpi globalne skażenie. Od lat was ostrzegam.
– Mhy – przytaknęła mama, opierając się o blat kuchenny i jedząc swoją kanapkę. – Katastrofa na miarę Czarnobyla. – Siorbnęła kawę zbożową, uśmiechając się z satysfakcją.
– To może uśpijmy ją, póki jeszcze nie jest za późno, i zutylizujmy zwłoki? – Róża znalazła idealne wyjście z sytuacji. – Tuż za progiem mamy las, do którego tylko ona chodzi. Jest też przeklęta wieś. Nikt nie byłby szczególnie zdziwiony, gdyby biednej Liliannie przydarzył się nieszczęśliwy wypadek podczas spaceru.
Asztel postawiła uszy na baczność i warknęła zdjęta grozą. Zerknęła na dziewczynę, a potem na bliźniaczki, zupełnie jakby rozumiała treść rozmowy i obawiała się o bezpieczeństwo swojej podopiecznej. Była przywiązana do wszystkich członków rodziny, ale to Lili była jej panią, odkąd dostała szczenię na swoje szesnaste urodziny.
– Naturalnie, kochanie. Przedyskutuję to z ojcem, kiedy tylko wróci – dodała rodzicielka z przekonaniem i uśmiechnęła się. – A teraz idźcie umyć zęby.
Dziewczynki posłusznie wstały od stołu, jednocześnie pokazując siostrze języki, by dobitnie zamanifestować niechęć do jej osoby.
– Wtedy może być już za późno. – Jagoda zwęziła oczy w szparki i łypnęła złowrogo w kierunku Duszycy, jak czasami nazywała starszą siostrę przez wzgląd na jej chorobę. – Poza tym, nie wiedzieć czemu, tata ma do niej słabość – wtrąciła jeszcze.
– Zapamiętaj więc, że cała odpowiedzialność spadnie na ciebie! – Lustrzane odbicie bliźniaczki wycelowało oskarżycielsko palcem wskazującym w niewzruszoną matkę.
– Udźwignę ten ciężar. Marsz do łazienki!
Jej młodsze pociechy oddaliły się ze strefy rażenia.
– Słowo daję… – odezwała się najstarsza z córek, wkładając miseczkę do zlewu i sięgając po sok pomarańczowy.
Ze szklanką w dłoni oparła się o blat kuchenny do złudzenia przypominający bar w jakiejś knajpie. Kuchnia była duża i przestronna, otwarta, z wyjściem na salon i korytarz. Szafki miały jasnobrązowy kolor, pasujący do paneli podłogowych. Ściany zaś przywodziły na myśl waniliowy jogurt.
– Jeśli one nie nabiorą wreszcie dystansu do siebie, to albo przed trzydziestką zaczną przypominać staruszki od ciągłego marszczenia nosa, albo wykończą wszystkich dookoła.
– Są jeszcze niedojrzałe – stwierdziła mama, chowając ostatnie produkty do lodówki. – Ale mają czas. Poza tym są bliźniaczkami. Bez względu na to, jak śliczne wyrosną, zawsze patrząc jedna na drugą, będą widziały własne odbicie. Bardzo chciałyby być niepowtarzalne i chyba troszkę ci zazdroszczą, nawet jeśli twierdzą inaczej.
– Przecież to nie o wygląd chodzi – oponowała Lili. – Często się przecież mówi: „O, jaka jesteś podobna do matki” albo: „O, wykapany ojciec” i nikt nie ma z tym problemu. Ludzie mają podobne nosy, włosy, rozmiar stanika i nie robią z tego powodu opery mydlanej. Chodzi o osobowość. To jest przecież niepowtarzalne, tak?
– Tak, wysoki sądzie! – Kobieta jak zwykle miała dobry humor.
– Chociaż one obie na siłę próbują być równie złośliwe i próżne. Myślę, że od zmiany nastawienia powinny zacząć. Zawsze też mogą wybierać się do różnych sklepów i fryzjerów, skoro to wygląd jest taki ważny.
– Skarbie, pamiętaj, że one nie miały tajemniczej przyjaciółki jak ty – przypomniała jej mama. – Chociaż z ojcem trochę się niepokoiliśmy, to ta cała Kalia miała na ciebie dobry wpływ. Tak mi się wydaje.
– Och, kobieto, bądźże poważna! – poprosiła nastolatka, unosząc oczy ku górze.
– Jestem, kochanie. Śmiertelnie poważna.
Wypowiedziane słowa przypomniały Lili o dziwnym głosie czasami przemawiającym do niej jako dziewczynki. O istocie, którą uważała za swoją przyjaciółkę i o której opowiedziała rodzicom, gdy miała osiem lat. Wówczas Małgorzata i Robert uznali, że ich córeczka zwyczajnie wymyśliła sobie kogoś, z kim mogłaby się bawić, dorastać. Dzisiaj stanowiło to coś w rodzaju anegdoty, rodzinnego żartu. Niemniej jednak Li, choć było to niewiarygodne, skłonna była przysiąc, że pamięta, jak ktoś nucił jej do snu melodię z pozytywki. I nie miała tu na myśli własnej matki. Więc owszem, miała dość nietypowe wsparcie, i to już od małego.
– Taa… – wymamrotała w zamyśleniu.
– Ty niczego nie wiesz! – Jagoda wynurzyła się z łazienki i z pretensją na ustach wyrwała siostrę z zadumy. Podsłuchiwała, toteż nie mogła sobie odmówić komentarza.
– Więc nie zgrywaj takiej mądrali – dokończyła Róża. – Mamo, czemu nie dałaś jej przynajmniej głupszego imienia?
– No właśnie! – podchwyciła zielonooka. – Jak choćby Jagoda albo jeszcze lepiej Rołzi. Byłabym taka przeciętna, jak każdy inny człowiek…
Szybko obiegła stół dookoła i popędziła schodami do swojego pokoju, kiedy obrażone bliźniaczki rzuciły się w jej kierunku z pięściami. Owczarek pognał za Lili, merdając ogonem i szczekając przyjaźnie.
– Dziewczęta, co to za zachowanie?! – mama podniosła głos.
Przekomarzanie i drobne uszczypliwości była skłonna tolerować bez większych przeszkód, ale przemocy absolutnie nie.
– Poczekaj no, Lilijo! – wrzasnęła Róża, bardziej wojownicza z bliźniaczek. – Jak już ci zamontują ten cały rozrusznik, to skończy ci się taryfa ulgowa!
– Właśnie! – przytaknęła Jagoda. – I wcale nie byłabyś przeciętna. Rozdwojenie jaźni nie jest zbyt powszechne – dodała zgryźliwie. – To się leczy!
– No, miałam nadzieję, że do tego czasu wszystkie już będziecie miały dobrze poukładane w głowach. A okazje do spotkań będą stanowić święta Bożego Narodzenia, na które ściągniecie również moje wnuki – jęknęła rodzicielka, pozornie załamana. – Rozruszniki powinno się montować staruszkom.
Tak naprawdę nie wyobrażała sobie życia bez ukochanych, aczkolwiek niesfornych córek u swojego boku.
– Życie to ciągłe pasmo rozczarowań, mamo – rzuciła rezolutnie jedna z młodszych sióstr.
– Lepiej zacznij się przyzwyczajać – dodała druga.
– A jak nie, to przyjdź do nas na korepetycje.
– Przez wzgląd na koligacje nie weźmiemy dużo.
– Gdzie się podziała bezinteresowność? – jęknęła kobieta.
– To martwa idea, o najdroższa z matek.
– W takim razie może ja zacznę pobierać opłaty za wasze utrzymanie i zachcianki? Zwłaszcza za te trywialne. Dziesiąta z rzędu para błękitnych balerinek nie jest w końcu towarem pierwszej potrzeby.
– Nic z tego. – Róża pokręciła głową, robiąc przy tym minę, jakby naprawdę było jej przykro. – To się nie sprawdzi.
– A to dlaczego? – zdziwiła się mama.
– Bycie matką to twój zawód – oświadczyła Jagoda. – Więc niejako to dzięki nam masz pracę. Pozwalamy ci się spełniać na tym polu. Uszczęśliwiamy cię własną egzystencją. – Szeroki, łobuzerski uśmiech rozjaśnił jej małą twarzyczkę.
– Ach, rozumiem. Gdybym zatem podróżowała z ojcem, zwiedzając świat, smakując życie, robiąc wszystko to, na co miałabym ochotę, byłabym totalnie nieszczęśliwa i zdołowana? Dobrze rozumiem?
– Dokładnie tak.
– Znaj naszą dobroć – rzuciła Róża i schwyciwszy bliźniaczkę za rękę, pociągnęła ją do ich pokoju.
– I doceń to nieludzkie poświęcenie! – zawołała Lili z góry.
– Wygrałam los na loterii – wymruczała pani Małgorzata pod nosem.