Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy siostry, trzy losy – jedna śmierć, która na nie czeka.
Rachela, Judyta i Anna urodziły się w czasie, gdy kobieta nie ma wpływu na swój los. Musi słuchać ojca, potem męża. Musi być grzeczna, pokorna i wzorowa. Nie może chcieć więcej.
Żadna z sióstr nie pasuje do tego świata. Rachela jest przenikliwa – widzi i rozumie to, czego nie potrafią inni ludzie. Musi jednak dusić się w pozbawionym miłości małżeństwie i udawać kogoś, kim nie jest. Judyta nie umie tak dobrze grać – ma zbyt wielkie serce, by ścisnąć je w małej formie. Chciałaby nie kochać innej kobiety tak żarliwie. Wreszcie Anna, która ponad wszystko pragnie wolności. To ona wymyka się z Osady do Puszczy, nieświadoma jak bardzo ryzykuje życiem swoim i bliskich.
We krwi sióstr drzemie jednak magia. Kiedy zacznie się budzić, czy zaprowadzi je do wyzwolenia? Czy może przyniesie tylko cierpienie całej osadzie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Córki puszczy, siostry ognia
Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe. Szanuj prawa autorskie: kupując, wspierasz twórców. Ściągając „za darmo”, sprawiasz, że przestają pisać.
Redaktorzy prowadzący: Tomasz Węcki, Angela Węcka
Redakcja fabularna: Tomasz Węcki
Redakcja językowa: Magdalena Świerczek-Gryboś
Skład: D.B. Foryś | www.dbforys.pl
Ilustracje w środku: Monika Godlewska
Mapka w środku: Justyna Chojnacka
Realizacja okładki:Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik
Wydawnictwo Spisek Pisarzy
Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.
www.spisekpisarzy.pl
E-book dostępny w abonamencie na Legimi.
Copyright © by Monika Godlewska, 2024
Irządze, 2024
ISBN: 978-83-970354-2-3
Kiedy przychodzi mi myśleć o domu, nie myślę o osadzie; myślę o Puszczy. O zieleni liści, o wietrze między konarami drzew, o zwierzętach w wysokiej trawie. O tropach w ściółce, które nauczyłam się odnajdywać. To jest mój prawdziwy dom. Dom, w którym czuję się wolna. Dźwięki, zapachy, chropawość kory pod moimi palcami i gałązki wplątujące się we włosy. To jest moje miejsce.
Marta kiedyś powiedziała, że stąpam twardo po ziemi, jak Rachela, ale inaczej. Marta ma rację. Rachela jest niczym głaz – mocny i niewzruszony. Ona doskonale wie, czym jest oraz czym nie jest. Nie zmienia się od lat. Ja za to jestem jak trawa – ugnę się pod naporem, ale nic mnie nie złamie. Judyta z kolei mogłaby być mgłą, miękko otulającą zarówno głazy, jak i roślinność. Albo wiatrem, który przemyka między gałęziami. Marta już nie pamięta swoich słów, ja pamiętam. Powtarzam je sobie zawsze, gdy muszę ulegać. Kiedy każą mi pochylić głowę i być pokorną, schylam ją, lecz zaciskam zęby. Myślę: „ugnę się, ale się nie złamię”. Powtarzam te słowa jak modlitwę. Bo tym jest. To moje wyznanie wiary.
Dla Puszczy nie jestem intruzem. Jestem jej częścią.
Kroki stawiam powoli. Wiem, jak poruszać się bezszelestnie, aby nie spłoszyć zwierzyny. Jestem Łowczynią. Nie mam prawa nazywać siebie w ten sposób, ale właśnie, że nią jestem. W historii osady nie zdarzyło się, by kobieta została przyjęta w szeregi Łowców. Podobno przynosi to pecha. Pozostają mi kłamstwa i łamanie zasad. Ubranie skradzione bratu, potajemne wycieczki do Puszczy, broń skrywana pod łóżkiem.
Nie powinno tak być.
Zaciskam zęby. Nie mogę się rozpraszać. Dzisiaj moim celem są dzikie króliki, może gęś. Jedną ręką odgarniam kolczaste zarośla i powoli wchodzę na niewielką polanę otoczoną drzewami. Nagie pnie sosen przypominają kolumny. Wysoka trawa sięga mi aż po kolana. Drugą dłoń zaciskam na łuku. Otaczającą mnie ciszę przerywa szelest. Za nim drugi.
Zamieram. Przymykam powieki, nasłuchując. Puszcza przemawia do mnie własnymi słowami. Język, w którym nie mówię, ale który doskonale rozumiem. Sięgam do przytwierdzonej do paska sakwy na strzały i naciągam jedną z nich na cięciwę.
Spomiędzy gałęzi na polanę przedzierają się promienie słońca. Mrużę oczy.
Dziki królik przystaje, węsząc dokoła. Dzieli nas pewna odległość, lecz dostrzegam ruch jego nosa. Nie usłyszy mnie, zaklinam. Nie zobaczy. Nawet nic nie poczuje.
Celuję. Moje dłonie nie drżą. Jestem pewna każdego ruchu.
Królik raptownie pada, przeszyty strzałą.
Nie moją.
Opuszczam łuk. Wzdycham i zaciskam mocno usta, żeby nie przekląć w głos. Nachylam się nisko i cofam, skrywając się za krzakami jeżyn. Nikt nie może mnie tu zobaczyć, a dobrze wiem, kogo się spodziewać.
Czwórka młodych mężczyzn wychodzi na polanę. Z mojej kryjówki rozpoznaję każdego z nich.
Jasnowłosy Solomon Pike, pasierb Racheli. Nataniel Cardwell o pyszałkowatym uśmiechu. Eliasz Crane, który nie tak dawno prosił mojego ojca o poślubienie mnie.
I wreszcie czwarty. Podchodzi do królika. Jego ciemne dłonie są zgrabne, prędkie; wyszarpuje strzałę jednym ruchem. Kiedy się prostuje, pada na niego promień słońca. Mój kuzyn, Józef Denning. Wysoki po ojcu, smukły i czarnowłosy po matce, piękny po obojgu rodzicach.
Nataniel Cardwell odchodzi od przyjaciół. Rozgląda się dokoła, zielonymi oczami próbując przeniknąć zarośla. Chce mnie wytropić. Cardwell wie, że mogę gdzieś się ukrywać i nasłuchuje. Teraz to ja odgrywam zwierzynę, a on łowcę.
Jego towarzysze przekomarzają się cichymi głosami, jak to młodzieńcy. Józef jest poważny. Zostawia królika, którego szybko chwyta Nataniel. Mamroczę przekleństwo; to miała być moja zdobycz.
– Ładny strzał. – Solomon klepie Józefa po ramieniu i uśmiecha się krzywo. Jego radość nie może być szczera.
Mój kuzyn wyciera zakrwawiony grot o rękaw koszuli, zostawiając na niej smugę. Podchodzi do Nataniela, który wciąż nie spuszcza wzroku z zarośli.
– Ona gdzieś tu jest – mówi Cardwell na tyle głośno, że to słyszę. – Wytropmy ją.
Crane rzuca coś ze śmiechem. Młodzieńcy rozpraszają się po polanie, kiedy ja odchodzę chyłkiem z mojej kryjówki. Zasłaniam usta dłonią. Po dziesięciu krokach obracam się i puszczam biegiem przed siebie, rozgarniając gałęzie. Ich szelest wabi Nataniela, słyszę jego głos. Nie mam ani chwili do stracenia.
– Anno…! – woła za mną przeciągle. Nawołują mnie tak, jak nawołuje się zwierzę. – Anno, gdzie jesteś…?
– Nie ukryjesz się!
– I tak cię znajdziemy! Nie uciekaj!
Ich śmiech ściga mnie między drzewami. Biegnę przed siebie, nie zważając na nic. Gałęzie chlastają mnie po twarzy, szarpią za włosy. Gwałtownie wpadam na drzewo. Ocieram skórę dłoni o korę. Podrywam głowę. Pomiędzy drzewami dostrzegam południowe pastwiska oraz położone dalej domy, przycupnięte między pagórkami. Wybrałam zły kierunek. Nie mogę opuścić kniei, nie tutaj. Na pastwisku byłabym zbyt widoczna. Odpycham się od pnia. Głosy młodzieńców cichną, ale słyszę szelest gałęzi. Skręcam tak ostro, że wpadam na krzaki. Nad moją głową ptak zrywa się do lotu, krzycząc w głos.
– Tam jest!
Zagryzam usta. Zmuszam się do szybszego biegu, choć płuca mnie palą. Ślizgam się na ściółce. Na chwilę tracę równowagę, lecz zaraz zrywam się na nogi. Nie mogę pozwolić, aby mnie złapali. Wcale mnie nie widzieli. Jeśli mnie oskarżą, wszystkiemu zaprzeczę. Nikt się nie dowie.
Ich głosy urywają się nagle. Staję. Rozglądam się, a w uszach słyszę jedynie szum własnej krwi. Nie mogę uspokoić oddechu. Wiem, co znaczy ta złowróżbna cisza.
Opadam na ziemię i wycofuję się pomiędzy splątane gałęzie. Gęstwina daje mi niezłą kryjówkę. Po chwili tuż obok mnie ktoś przebiega, widzę tylko stopy. Chowam głowę w ramionach. Ledwo daję radę oddychać.
Będę musiała przeleżeć tu jeszcze jakiś czas, aż znudzi im się ta bieganina. Podciągam kolana pod brodę, przykrywam się listowiem. Te krzaki są gęste, więc mnie ukryją, zaklinam w myślach. Liście jeszcze nie opadły.
Wychodzę z gęstwiny z drugiej strony i niemal od razu na czworakach pełznę za powalony pień. Dochodzi mnie dziwny zapach, nieco metaliczny i ostry. Zapach zgnilizny. Pewnie jakieś zwierzę zostało uwięzione pod pniem. Za nim i za krzakami jeżyn wychodzę na małą polankę, otoczoną zewsząd zaroślami. Prostuję się powoli, rozglądam. Trupia woń dochodzi do mnie z większą siłą.
Powietrze więźnie mi w gardle.
Przy moich nogach, na ziemi, leży rozbebeszone truchło, obdarte ze skóry. Obok niego drugie i trzecie. Mój wzrok sunie po polanie. Ciałka zwierząt porozrzucane są gęsto w trawie. Dochodzi mnie bzyczenie much. Pod moją stopą kolejne truchło, to chyba mały lis. Wylewają się z niego posoka oraz wnętrzności. Kości wystają spomiędzy włókien mięśni.
Żołądek podchodzi mi pod gardło, żółć sięga w górę, coraz wyżej i wyżej, wypełnia usta. Zginam się wpół i wymiotuję, krztusząc się na koniec.
Józef wchodzi na polanę, tą samą drogą, co i ja. Spoglądam na niego, ocierając wargi. Staje tak blisko, że niemal słyszę jego serce.
– To… – zaczyna. On też nie wie, co powiedzieć. Na widok rozrzuconych zwierzęcych trupów stracił ochotę na żarty. Wzdycha. – To pewnie zwierzę. Może wilk.
– Może – mówię cicho. Józef rozgląda się, wreszcie wskazuje na drzewa. Na najniższe gałęzie nadziane są trzewia.
– Myślisz, że wilk by to zrobił? – Józef wcale nie czeka na odpowiedź. Sprawnie wymijając truchła, chodzi po polanie. – To pewnie stało się wczoraj, góra dwa dni temu. Matka musi się o tym dowiedzieć.
– Twoja matka? – Ruth Denning? Co ona ma z tym wspólnego? – Niby dlaczego?
– Ojciec, oczywiście – poprawia się szybko Józef. – Mój ojciec musi się o tym dowiedzieć.
Czyli Noah Crowthorne, dowódca konstabli, a zarazem najbardziej zaufany doradca Przywódcy. Tu nie ma wątpliwości. Powinien wiedzieć, co znaleźliśmy.
– Chodź. – Józef wyciąga ku mnie dłoń. – Wracamy.
– Nie ma mowy – zaperzam się. – Nie odwołałeś swoich koleżków. Doniesiecie mojemu ojcu, że polowałam w Puszczy. Nigdzie z tobą nie idę.
Józef rzuca mi kpiący uśmiech i wzrusza ramionami.
– Jak chcesz. Ale nie kręć się tu. – Ostatni raz wodzi wzrokiem po polanie. – Tutaj nie jest bezpiecznie. Widzimy się na kolacji.
Kiwa mi głową i znika w zaroślach. Ja po chwili robię to samo. Gramolę się z gęstwiny, rozgarniając liście. Mogłabym wrócić na polanę, może znajdę jeszcze jednego królika. Albo chociaż jakieś dzikie ptactwo. Marta ucieszy się, jeśli dam jej gotową wieczerzę, może nawet nie będzie zanadto złościć się, że złamałam zasady.
Na skraju pastwiska, w cieniu drzew, dostrzegam dwie postacie. W jednej rozpoznaję Judytę. Jej czerwoną pelerynę widać z daleka. Moja siostra siedzi w wysokiej trawie, opiera głowę na ramieniu drugiej osoby. To Estera Hale, jedna z jej przyjaciółek. A raczej ktoś więcej. Sukienki rozlały się dokoła nich jak kałuże. Szepczą coś i posyłają sobie uśmiechy. Podchodzę bliżej. Rozmyślnie następuję na gałązkę, by trzask wyrwał obydwie z odrętwienia. Judyta zrywa się na równe nogi, niemal odtrącając Esterę.
– Ania…? – Moja siostra mówi przez zaciśnięte zęby, ale widzę, jak na jej twarz wkrada się ulga.
Estera niezgrabnie powstaje. Obydwie patrzą na mnie w milczeniu. Ich dłonie drżą, palce splatają się ze sobą.
– Ja tylko… – Nie wiem, co powiedzieć, choć Judyta nie przeklnie mnie za to, co właśnie robiłam. Spoglądamy na siebie z uwagą.
Siostra omiata wzrokiem moje ubranie i broń, którą trzymam. Jej usta wykrzywia grymas, gorzki uśmiech, który tylko na jej twarzy potrafi nie szpecić. Uważana za najpiękniejszą dziewczynę w całej osadzie, ma zalotników na pęczki, choć od kilku tygodni jest zaręczona. Gdy podano tę wieść publicznie, wielki płacz powstał wśród naszych młodzieńców. Tak przynajmniej stwierdziła Rachela, jak zawsze celnie.
– Lepiej idź do domu – rzuca Judyta i mruga do mnie, po czym szepcze coś Esterze na ucho. Zbierają spódnice w garści i znowu siadają na ziemi.
Oddalam się od nich, pozostawiając dziewczęce chichoty i szepty za sobą. Ja nigdy tak nie potrafiłam. Nie miewam przyjaciółek. I choć nigdy nie było to dla mnie problemem, czasami, właśnie w takich chwilach, odczuwam tęsknotę za czymś, co nie było moim udziałem. I zazdrość. Chciałabym być taka jak ona, myślę, odwracając się ukradkowo. Złociste włosy Judyty widać nawet spomiędzy ździebeł. Chciałabym być taka jak ona, piękna, dobra i uwielbiana przez wszystkich, pełna słodyczy, stawiana za wzór.
Skrajem Puszczy dochodzę do zachodnich pastwisk. Stąd cała osada jest dobrze widoczna – domy z ciemnego drewna, o spiczastych dachach i kilku szczytach. Dziewięć osiedli, po kilka gospodarstw każde. Osada jest rozległa, rozlewa się wśród pastwisk i pól. Przedzieram się przez chaszcze w stronę sadów przylegających do pastwisk. Nieopodal znajduje się pasieka ojca, lecz szczęściem nie krąży on pomiędzy ulami. Na łące dwóch robotników mojego wuja pilnuje owiec.
Wpadam do sadu. Na drzewach nie ma kwiecia, a owoce są już niemal zdatne do jedzenia. Niskie pnie rosną w równych odstępach. Wszystko w odległości stu kroków to sady Cardwellów, rodzące kwaśne jabłka, w sam raz na przetwory. Znikam pomiędzy jabłonkami, co rusz uwieszając się gałęzi nad głową. Kiedy drzewa kwitną, powietrze wypełnia mdlący zapach i wszędzie rozlega się brzęczenie pszczół. Teraz jednak panuje tu cisza. Z sadu wystarczy jedynie przemknąć się za obejściem Boswellów, przeskoczyć płot i już, jestem w domu.
Nasze domostwo nie należy do największych, położone jest na obrzeżach. Wiem, że niektórzy mieszkańcy sarkali na to, twierdząc, że nie uchodzi, aby Przywódca żył po sąsiedzku z Puszczą, lecz ojcu przeszkadza zgiełk miasteczka. Nie zajął domu swojego poprzednika, choć mógł. Ten budynek jest największy w osadzie, ustępuje wyłącznie przysadzistemu Domowi Zebrań w samym sercu miasta oraz Kaplicy, smukłej niczym drzewo, dla ozdoby zwieńczonej wieżyczką. Tam, gdzie niegdyś żyli Prestonowie, rządzący osadą od dnia jej założenia, obecnie mieszka mój wuj, Noah Crowthorne, zaufany doradca ojca, jego szwagier i dowódca konstabli. Myślę, że tę kolejność można uznać za właściwą. I choć to nie wielkość domu, a posiadane ziemie oraz oddalenie od Puszczy mówią o majętności rodziny, wuj Noah zapewnił sobie wszystko.
Mnie bliskie sąsiedztwo lasu wcale nie przeszkadza.
Drzwi kuchenne jak zwykle są otwarte, a w środku Marta przygotowuje posiłek. Jej mąż, Jethro, rąbie drwa na podwórzu. Mieszkają z nami, pracują dla mojego ojca. Nie pamiętam czasów, aby ich nie było. Marta wychowała nas po śmierci matki, jest dla nas dobra. Sama nie ma dzieci, a traktowała całą naszą czwórkę tak, jakby to ona nas urodziła.
Na mój widok zamiera i zaraz wyrzuca z siebie potok słów, przytaczając Nakazy i Zakazy, polecenia mojego ojca, jego cotygodniowe kazania, w których nawołuje do posłuszeństwa. Obecność Marty jak zawsze mnie uspokaja. Z miejsca zapominam o koszmarnym odkryciu w Puszczy. Uśmiecham się nieznacznie, kiwam głową, obiecuję, że to więcej się nie powtórzy i wychodzę z kuchni, odprowadzana jej gderaniem. Wbiegam po schodach na piętro, zamykam się w sypialni. Opadam na łóżko, siennik jest tak miękki w porównaniu z kuleniem się za powalonym drzewem. Leżę tak przez chwilę. Zza okna dobiegają mnie czyjeś rozmowy. Wzdycham głośno. To tutaj czuję się jak intruz, nie w Puszczy.
Zioła, które kładę przed Martą, to krwawnik i wrotycz. Sama je zebrałam dzisiaj o świcie, dokładnie tam, gdzie wschodnie łąki przechodzą w Puszczę. Uśmiecham się.
– Mogę jej potrzebować – oznajmiam, a Marta kiwa głową i chowa zioła.
Złociste główki wrotyczu, małe słońca. Kwiatki krwawnika, biel śniegu. Błogosławieństwo Puszczy, w którym jestem zaznajomiona. I to Marta mnie tego nauczyła.
– Pamięta panienka, jak stosować nalewkę? – upewnia się.
W kuchni jest ciepło, od paleniska bije żar. Na rożnie kręci się prosię. Ciekawe, czy Marta dorzuci mu do pyska jabłko o kruchej skórce. Szkarłatnej jak krew.
– Najpierw trzykrotnie przez pięć dni. A po krwawieniu jeszcze dwa tygodnie, tyle że dwukrotnie – recytuję. Oczywiście, że pamiętam, jak stosować tę nalewkę. Kilka lat wcześniej to uratowało moją głowę i cześć.
Marta przytakuje.
– Niech panienka wraca do rodziny, nie przystoi panience przychodzić do kuchni.
Dla niej zawsze pozostanę „panienką”, zresztą tak samo jak moje siostry – kiedy wreszcie wyjdą za mąż. O ile w przypadku Judyty nastąpi to niebawem, o tyle co do Anny nie jestem taka pewna.
– Kiedy wychodziłam o świcie na łąkę – mówię, nachylając się nisko nad stołem – widziałam, jak stary Jozjasz Hale przechadzał się przy obejściu ze swoim brytanem. Później pojawił się Zachary Greene. Doszło do kłótni.
Stałam daleko, lecz słyszałam ją, słyszałam urywki – i o tym też mówię Marcie. Marta kroi warzywa. Spogląda na mnie w tej samej chwili, w której nóż przelatuje tuż obok jej palców. Wzdrygam się.
– No i cóż z tego, panienko? – pyta tak samo, jak pytała mnie dawniej, kiedy byłam dziewczynką i słyszałam o różnych rzeczach. Dla Marty moje wieści były problemem. Co innego dla ojca.
– A to, że na dniach usłyszymy o Greenie i o Jozjaszu Hale’u. Masz moje słowo.
– Szanowny Aaron Pike również ma zatarg z Greene’em – przypomina mi Marta tak, jakbym sama nie wiedziała, z kim kłóci się mój mąż.
– Cóż, może o tym też wkrótce usłyszymy.
Kiwam głową i opuszczam kuchnię. Ojciec zapoczątkował rodzinne spotkania przy wieczerzy, kiedy poślubiłam Pike’a, by uczcić sojusz pomiędzy rodami. Nie spotykaliśmy się często, lecz wystarczająco regularnie, za każdym razem, gdy było co świętować. Dzisiejszego wieczoru celebrujemy przyjęcie Józefa do grona Łowców.
Płomień świecy kołysze się miarowo i lękliwie, nękany przez oddechy osób zasiadających przy stole. Unoszę nieznacznie wzrok znad swojego dania. Przyglądam się krewnym. Ich uczucia kłębią się nad naszymi głowami niczym para, a ja potrafię czytać je wszystkie. Z wolna przemykam po twarzach. Jednej brakuje, jak zawsze. Niepodzielnie od lat. Gdybym była szalona albo głupia, może udawałabym, że to Judyta, ale nie jestem. Ani szalona, ani głupia. A Judyta nie jest i nigdy nie będzie naszą matką.
U szczytu stołu zawsze zasiadają mężczyźni, zatem po jednej stronie miejsce zajmuje mój ojciec, Eliasz Lowe, Przywódca osady. Po drugiej stronie jego szwagier, Noah Crowthorne, dowódca konstabli. Dzieli ich wiele, nie tylko długość stołu. Charakter. Poważanie, jakie wzbudzają.
Mój ojciec jest flegmatyczny i powolny, i to wiedzą wszyscy. Doszedł do władzy dzięki szczęściu, ale utrzymuje się na krześle Przywódcy wyłącznie dzięki mojemu wujowi. A takie wzajemności rodzą przysługi. Jedną z nich jest ręka mojej siostry, Judyty. Piękna Judytka, bladolica, złotowłosa piękność, od niedawna zaręczona z naszym kuzynem, Józefem Denningiem – i cóż z tego, że jest on nieślubnym synem wuja Noah i jego kochanki, Ruth Denning? To rodzona siostra naszej Marty, ale w Marcie nie ma nic z Ruth. Judyta jako jedyna z naszej czwórki wdała się w Crowthorne’ów, ze swoimi złotymi jak pszenica włosami, wielkimi oczami i delikatnymi rysami. Anna, Nataniel i ja wzięliśmy wszystko z Lowe’ów, począwszy od ciemnych, matowych włosów, poprzez zielone oczy, aż do mocnej, krępej sylwetki. Gdyby nieznający nas obserwator miał wskazać dzieci Przywódcy, wybrałby właśnie nas troje.
Spoglądam na wuja.
Znam jego myśli. Crowthorne z miłą chęcią ujrzałby swojego syna najpierw w Radzie, a później na miejscu Eliasza Lowe’a. To prawda, jest jeszcze Nataniel, mój młodszy brat, lecz on odziedziczył charakter i powolność naszego ojca. W porównaniu do Józefa, silnego i odważnego, wypada nieznośnie blado.
Jeśli jednak wuj Noah pragnie ziścić swoje ambicje, musi pamiętać o pozostałych pretendentach. I o mnie. Jestem najstarszą córką Eliasza Lowe’a, a to nie byle co. Jestem żoną Aarona Pike’a, kaznodziei i nauczyciela. A przy tym urodziłam mu dwóch synów. Uśmiecham się do siebie. Jeśli Noah Crowthorne chce posadzić Józefa na krześle Przywódcy, będzie musiał przejść po trzech trupach, a klnę się na Najwyższego Pana, nie pozwolę nikomu odebrać dziedzictwa moich synów. Mogłam odziedziczyć wygląd Lowe’ów, ale moje ambicje dorównują ambicjom Crowthorne’ów. Nie lubię nazywać tego pychą.
Uśmiecham się, bo wiem, jak to brzmi. Tak samo wiem, co o mnie mówią. Podobne słowa nie przystoją pokornej niewieście, lecz we mnie nie ma pokory. Powinnam być następczynią mojego ojca, ale nikt nie wyraża zgody. Co innego, gdybym urodziła się mężczyzną. To wszystko wina mojej matki, zresztą nie tylko to.
Moja matka, Sara Lowe, przeklęta, obłąkana, piękna Sara Lowe, największa hańba naszego ojca, jego największy grzech i największe pragnienie. To jego męska słabość doprowadziła do wywyższenia Crowthorne’ów, którzy pokolenie temu byli ledwie skromnymi pasterzami, teraz zaś celują o wiele wyżej, niż powinni. Takie myśli lęgną się w głowach mieszkańców osady.
Po prawej ręce ojca siedzi Nataniel, ale po lewej zasiada Judyta. Gorycz wypełnia moje usta. Nie jestem tak piękna jak ona. Może gdybym była, mój mąż by mnie pragnął. Być może wzbudziłabym w nim miłość równie gorącą co uczucie, jakie Eliasz Lowe niegdyś żywił do swojej żony. We mnie nie ma tego kruchego wdzięku. Mężczyźni nie chcą opiekować się mną ani mnie bronić. Co prawda nigdy tego nie oczekiwałam, ale miło by było choć raz poczuć się kochaną i ważną.
Józef Denning również zasiada przy tym stole, po prawej ręce swojego ojca. Mają te same rysy twarzy, choć krew Denningów daje o sobie znać. Wuj Noah ma jasne włosy, jak jego siostra; jak Judyta. Józef jest czarnowłosy, ciemnooki i śniady. I na pewno nie jest Crowthorne’em. Żona Noah, ciotka Elżbieta, ostentacyjnie ignoruje pasierba, nawet nie spoglądając w jego stronę, choć siedzi on dokładnie naprzeciwko niej. Ciotka zaciska usta w wąską kreskę, nie odzywa się i po prostu je. Przez tyle lat zawodziła mojego wuja, nie dając mu dziedzica, jedynie córkę. Dopiero niecały rok temu na świat przyszedł ich syn, Samuel. Jeśli ciotka łudzi się, że dziecko zdoła wypchnąć Józefa z serca mojego wuja, to jest w błędzie. Nikt nie zastąpi tego młodzieńca.
Rozmowa nad stołem toczy się gładko, biorą w niej udział wyłącznie mężczyźni. Ja staram się słuchać z uwagą, by oddzielić słowa wypowiadane w głos od myśli. Lubię wiedzieć. Gromadzę wieści tak, jak niektórzy sadzonki – a plotki przynoszą równie dobre plony.
Naprzeciwko mnie zasiada mój pasierb, Solomon. Łapie moje spojrzenie i uśmiecha się pod nosem. W tym uśmiechu nie ma słodyczy, nie ma uniżoności, którą powinien mi okazywać jako swojej przyszywanej matce. A ja dobrze wiem, co to oznacza. Solomon zerka na Józefa, zaciska mocno szczęki i zaraz spuszcza wzrok. Przymykam powieki, by usłyszeć jego myśli, lecz to trudne, są bowiem niczym mamrotanie w tłumie.
Mój ojciec i wuj Noah rozprawiają o sprawach osady. Nas, pozostałych, równie dobrze mogłoby nie być. Co jakiś czas mój mąż wtrąca słowo czy dwa.
– Polowałem dzisiaj w Puszczy – odzywa się niespodziewanie Józef, gdy tylko na chwilę zapada cisza. Wszyscy podnoszą wzrok znad swoich talerzy. Jego ojciec kiwnięciem każe mu kontynuować. – Natknęliśmy się na… coś dziwnego.
Siedząca obok mnie Anna zamiera i sztywnieje. Nie mów tego, błagam, słyszę jej rozpaczliwe myśli. Ledwo skrywam uśmieszek. Znowu zakradła się do Puszczy. Anny od zawsze trzymały się skłonności do łamania wszelkich reguł i do dziecinnych mrzonek.
– Na pewnej polanie, w trawie, leżało wiele martwych lisów, obdartych z futra, rozbebeszonych – ciągnie Józef. Zerkam na swój talerz. Danie także wygląda jak ofiara drapieżnika. Przesuwam widelcem kawałek mięsa z jednego krańca talerza na drugi, zostawiając ciemnoczerwony ślad. Ostatni przełknięty kęs cofa mi się do gardła. – Na drzewach były nadziane jelita i smugi krwi.
– Wystarczy. – Mój ojciec marszczy brwi. Zgadzam się z nim, to nie jest dobry temat do rozmowy przy wieczerzy. Odsuwa od siebie talerz z niedojedzonym daniem. Niemy znak, że pora kończyć kolację. W tym również się z nim zgadzam.
– To z pewnością robota jakiegoś dzikiego zwierza – rzuca wuj Noah i się uśmiecha. – Zapewne do Puszczy przypałętał się kolejny wilk. To dobrze. – Zwraca oczy w stronę syna. – Zapoluj. Najwyższa pora, byś złożył naszej Judycie kolejny dowód swojej męskości… zanim ostatecznie udowodnisz jej to w alkowie.
Mój mąż wydaje z siebie uniżony śmiech, ale ojciec zaciska zęby. Jak śmiesz. Takie słowa nie przystoją, na pewno nie w stosunku do córki Przywódcy, jednak Crowthorne zawsze za nic miał autorytety. Ten człowiek nie ma wstydu. Jego arogancja nie zna granic. Spogląda na mojego ojca wyzywająco. Nic mi nie zrobisz, myśli, wszyscy o tym wiedzą.
– To uchybia mojej siostrze. Nie powinna słuchać takich słów – odzywa się Anna, a w tym samym czasie Józef wtrąca:
– Ojcze. – I kręci głową.
Judyta unosi głowę. Sama wydaje się spokojna, ale widzę w jej spojrzeniu wdzięczność. Wuj Noah prycha z kpiną.
– Nie powinna siedzieć przy jednym stole z wszetecznicą – oznajmia głośno, patrząc prosto na Annę. Ta z trzaskiem odkłada nóż na stół. – Młody Cardwell wszystko mi wyśpiewał. Widział cię, jak skradasz się w męskim ubraniu i usiłujesz udawać łowcę. Prawie dorwał.
– Nataniel Cardwell łże. – Głos Anny nieznacznie drży. Odwraca wzrok w stronę ojca i kręci głową. – To nie jest prawda.
– Skoro chłopak mówi, że widział cię w Puszczy, to znaczy, że widział cię w Puszczy, dziewczyno. – Noah Crowthorne porzuca swój beztroski ton, słychać twarde nuty.
– Czy to prawda, córko? – Ojciec sprawia wrażenie zmęczonego. Wiem, że pragnie odejść od stołu, zostawić gości i zaszyć się w swym pokoju na piętrze, nad którąś ze świętych ksiąg, by układać kolejne kazanie.
– Nataniel Cardwell polował razem ze mną, a ja nie widziałem Anny w Puszczy – odzywa się Józef i dzielnie znosi wściekłe spojrzenie swojego ojca. Jego twarz przepełnia tak wielka niewiedza, że niemal dałabym się nabrać na tę niewinność.
– Czy to nie jabłecznik? – pytam głośno, a w drzwiach kuchni pojawia się Marta. – Marto, to chyba już pora…?
Judyta i ciotka Elżbieta przytakują, byle odegnać wiszącą w powietrzu awanturę ciastem. Crowthorne odstępuje więc i z gorzkim uśmiechem przyjmuje talerz. Nie mija chwila, jak rozmowa wraca na poprzednie tory.
Wodzę wzrokiem po pozostałych i dotykam ramienia męża.
– Och, jest już tak późno… Mój panie, chyba zbyt długo nadużywaliśmy gościnności mojego ojca – mówię głośno. – Nie uważasz? Na nas już pora.
Aaron Pike spogląda na mnie, później na mojego ojca, jakby oczekiwał od niego znaku. Zapatrzony w teścia, chłonący każde słowo z jego ust. Pike robi to, co wcześniej powie Lowe – to także wiedzą wszyscy. Ojciec zerka w moją stronę. Nieznacznie kiwam głową.
– Rachela ma rację – zgadza się, więc mój mąż zrywa się na równe nogi i solennie dziękuje za gościnę i wieczerzę. Wstaję i uśmiecham się łagodnie. W tym samym momencie Solomon również podnosi się z miejsca.
Zdaje się, że wszyscy zapomnieli o przewinieniu Anny.
Po wyjściu wsuwam dłoń w zgięcie łokcia Pike’a, ale on otrząsa się i opuszcza ramię. Nie, odejdź. Moja ręka bezwiednie opada. Zaciskam zęby, by nie wybuchnąć. Mąż rozgląda się za swoim synem i zagaduje go cichym głosem, podczas gdy ja snuję się w krok za nimi, mając u boku ciotkę Elżbietę. Noah Crowthorne poszedł razem z Józefem w stronę Puszczy, ciotka odprowadza go wzrokiem, nie mówiąc ani słowa. Zmierzch zapada powoli, niebo nad Puszczą przechodzi z błękitu w granat nocy. Po drugiej stronie widać jeszcze poblask słońca, które skryło się za drzewami dosłownie chwilę wcześniej. Siwy dym z wielu kominów stoi ponad dachami jak mgła. Dom Aarona Pike’a usytuowany jest w centrum miasteczka, z okien widać dach Domu Zebrań. Należymy do osiedla wuja Noah; mojemu mężowi nigdy nie przeszkadzało to, że nie sprawuje żadnych ważnych funkcji. Nie musi władać i nie zależy mu, by zapewnić pozycję Solomonowi. Nigdy o to nie zabiegał i wiem, że nie będzie zabiegał też o posady dla moich synków, więc sama zamierzam działać, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. Aaron Pike nie musi mnie wspierać, byle mi nie przeszkadzał.
To nie jest miły powrót do domu i wiem już, jak zakończy się ten wieczór. W osamotnieniu i ciszy. Zaciskam dłonie w pięści. Nie tak powinno wyglądać moje życie.