Dama Pik - Monika Godlewska - ebook + audiobook + książka

Dama Pik ebook i audiobook

Monika Godlewska

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Małżeństwo z rozsądku potrafi przynieść więcej szkody niż pożytku…

Londyn, początek XX wieku. Lady Eleanor, od niedawna hrabina Moubray, powraca na salony u boku nowego męża. Będzie musiała zmierzyć się z nieprzychylnością socjety, plotkami i intrygami. Stawiając im czoła, zawalczy o swoją przyszłość i wolność. Musi jednak pamiętać, że na szali kładzie teraz nie tylko własne życie, ale i życie nienarodzonego jeszcze dziecka. Czy uda jej się uwolnić od  przeszłości i wciąż dręczącego ją testamentu poprzedniego męża, lorda Hardinge’a? Czy spotkanie z madameRomanoff, światowej sławy medium, pomoże znaleźć rozwiązanie zagadek z przeszłości? Jakie decyzje podejmie Cillian Shaw, którego los został na zawsze połączony z losem Nory, postawiony przed wyborem między miłością a dobrem swojego kraju?

Sieć intryg coraz ciaśniej oplata tych dwoje, prowadząc nieuchronnie do dramatycznych rozstrzygnięć. Wkrótce okaże się, kim Eleonor pozostanie w tym życiowym rozdaniu i czy odnajdzie bezpieczne wyjście z zasadzki zastawionej przez ludzi z jej najbliższego otoczenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 475

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 38 min

Lektor: Monika Godlewska
Oceny
3,6 (14 ocen)
3
6
3
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczka60

Nie polecam

cała ta trylogia jest beznadziejna a trzeci tom przeczytałam tylko dlatego żeby dowiedzieć się rzeczy które były xaczęte w tomach wcześniejszych, nie polecam
10
Maddie00

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna!
00
gowowo8

Nie oderwiesz się od lektury

Brawurowe zakończenie trylogii, w którym bohaterowie ostatecznie muszą podjąć wybory, które mogą zmienić całkowicie ich życie. Gorąco polecam!
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Monika Godlewska, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Joanna Grodzka

Korekta: Magdalena Białek

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Serg Zastavkin/AdobeStock

Zdjęcie autorki: © archiwum prywatne

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67388-13-9 (EPUB); 978-83-67388-14-6 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ I

– Powiedz zatem, drogi przyjacielu – zagadnął markiz Torfaine, kiedy cisza w pomieszczeniu stała się nie do zniesienia – jak znajdujesz małżeńskie pożycie z naszą drogą Norą?

George Moubray, dziewiąty hrabia Harthram, oderwał wzrok od lakierowanego na czarno drewnianego blatu, który to zapewne miał imitować lakę, i spojrzał na niego z uwagą. Alastair Thurlowe wygiął usta w uśmiechu. Słowa arystokraty wciąż wibrowały w powietrzu jednej z kameralnych sali restauracji Devoy, mieszając się ze słodkim aromatem potpourri. Hrabia uniósł brwi.

– Jak najlepiej.

Ta lakoniczna odpowiedź na będące prowokacją pytanie, idealnie oddawała charakter więzi łączącej obydwu mężczyzn.

Na pierwszy rzut oka różniło ich praktycznie wszystko, nie tylko wygląd. Markiz, który jak zawsze nic sobie nie robił z konwenansów, osunął się nisko na swym krześle i wyciągnął nogi przed siebie. W przeciwieństwie do niego hrabia siedział wyprostowany, a jego plecy ledwo dotykały oparcia; płowe brwi się zmarszczyły, kiedy dostrzegł, że rękojeść laseczki jego przyjaciela wyobraża bezwstydną nagą kobietę. Thurlowe chciwie zaciskał palce na jej ponętnych kształtach, kciukiem nieznacznie gładząc... krzywizny. Markiza od zawsze trzymały się podobne fanaberie, hrabia Harthram zwykł już niemal nie komentować ich ani słowem. Gałka jego laski zrobiona była z kości słoniowej i przedstawiała baranią głowę. Moubray emanował wewnętrzną siłą, a to wrażenie jedynie potęgowały należycie dobrane dodatki. Hrabia sięgnął po kieszonkowy zegarek o misternym grawerze na wieczku.

– Już późno – zauważył z westchnieniem niezadowolenia.

Markiz niedbale wzruszył ramionami. Sięgnął po stojący na blacie kieliszek z trunkiem i umoczył usta.

– Zdradź mi coś więcej o Norze, jeśli łaska. Wiesz, że nigdy jej nie uwiodę, ale uwielbiam być dręczony, zatem chętnie posłucham o pikantnych szczegółach.

W oczach Moubraya pojawiło się zniecierpliwienie. Eleanor była jego małżonką zaledwie od tygodnia, ale na dobre zdążyła rozgościć się w Harthram House, jego londyńskiej rezydencji, i wprowadzić tam swoje zasady co do prowadzenia domu. Nie żeby mu to przeszkadzało, jednak Nora bywała uciążliwa, a jej osoba nader się narzucająca. Poza tym, pewne szczegóły lepiej było pozostawić między małżonkami.

– O czym konkretnie? – warknął i nawet Thurlowe się zdumiał, że przyjaciel okazał tak silną emocję jak złość. – O jej synu, który od teraz nosi moje nazwisko? O jej powinowactwie z człowiekiem, który przed laty niemal doprowadził mnie do ruiny? – W głosie hrabiego na nowo pojawiła się obojętność, ale w głębi duszy czuł zadowolenie; tymi dwoma sprytnymi ruchami, jakimi były ślub z tą kobietą i usynowienie jej dziecka, zagwarantował sobie dostęp do całkiem niezłego majątku po jej ojcu i po Hardinge’ach. George Moubray miał wiele powodów do zadowolenia i teraz mógł liczyć je ilością diamentów w indyjskich kopalniach oraz workami cukru z plantacji. – A może o... – urwał nagle i odetchnął głęboko. Nie, nie miał zamiaru pozwolić, by ktokolwiek się dowiedział, że obecna hrabina Harthram jest przy nadziei, lecz pod sercem nosi nie potomka swego zacnego męża, a owoc plugawego romansu z tym przeklętym irlandzkim kundlem, który... tu hrabia znowu prawie się uśmiechnął... od kilku dni siedział w garści Moubraya, a ten nie miał zamiaru szybko go stamtąd wypuszczać. Nie po to zorganizował mu ucieczkę z aresztu i oficjalną śmierć. – A może wolisz posłuchać o jej garderobie?

Thurlowe, skandalista i plotkarz, przewrócił oczami.

– O tak, uwielbiam słuchać o kobiecych fatałaszkach – nachylił się ponad stolikiem – o warstwach, które można zdejmować jedną po drugiej, wolno, dokładnie, napawając się...

– Wystarczy. – Moubray postanowił ukrócić tę na wskroś bezczelną wypowiedź kilkoma ostrymi słowami.

Drzwi do sali otworzyły się szeroko i dwaj kelnerzy z uroczystymi minami wnieśli zamówienia. Thurlowe z miejsca zapomniał o kobietach i rzucił się na swoje danie; hrabia był o wiele bardziej powściągliwy. Przede wszystkim poczekał, aż obsługa opuści salę. Później zaś, nim sięgnął po widelec, spojrzał na przyjaciela i rzekł:

– Jak znajdujesz swoją znajomość z Penelope Hardinge? Pracujesz nad nią tyle czasu, że wypadałoby, byś podzielił się wynikami.

Markiz uśmiechnął się znad swej jagnięciny.

– Ona tylko wygląda na głupiutką, ale wcale taka nie jest. Uległa też nie jest. Broni się, jak może, nie naciskam więc. Zresztą... nie potrzebuję jej ciała. – Wzruszył ramionami, choć hrabia dostrzegł na jego twarzy zawód. – Na razie zdobywam jej zaufanie, a do tego potrzeba odrobiny cierpliwości.

Może i była to prawda. Moubray myślał o Penelope Hardinge z uwagą, z jaką oceniał w Izbie Lordów swych politycznych przeciwników; dla odmiany, Thurlowe myślał o niej z rozbawieniem zmieszanym z pewnego rodzaju dumą, jaką właściciel może czuć, obserwując mądre posunięcie swojego pupila.

– Lubi błyskotki, ale dziewczęta z rynsztoka mają to do siebie. Czy przypadkiem nie brak twej pani jakichś kolczyków w szkatule...? Wydaje mi się, że na uszach Penelope dostrzegłem ostatnio podobne. W każdym razie, moja atencja jej schlebia. Nie wydaje się, by zdradziła męża, ale chce być uwielbiana.

Hrabia słuchał jego słów w milczeniu, jedząc. Wydawać by się mogło, że nie jest zainteresowany, ale nie było to prawdą. Zapamiętywał wszystko, każdy szczegół.

– Zdradziła już coś ciekawego?

– Oprócz niechęci do Williama... niezbyt. – Thurlowe skończył jeść. Otarł usta serwetką i znowu rozparł się na krześle.

– To będzie długa i żmudna robota – stwierdził Moubray, ale myślami błądził nie tylko przy Hardinge’ach, lecz także przy irlandzkich buntownikach.

Markiz jedynie uśmiechnął się w odpowiedzi.

Nagrobek poprzedniej hrabiny Harthram utrzymany był w czystości, w przeciwieństwie do wielu innych pomników, zmurszałych i nadgryzionych zębem czasu. Eleanor siedziała na kamiennej ławeczce i bezmyślnie wpatrywała się w wyryte w kamieniu epitafium, jednak sens tych słów nie docierał do niej wcale. Zaciskała ręce na kolanach. Delikatny, wiosenny wiatr owiał jej twarz osłoniętą przed słońcem rozłożystym rondem kapelusza.

Hrabina Helen Bulwer nadeszła powoli od strony południowej bramy. Falbany jej spódnicy furkotały na wietrze niczym purpurowe owadzie skrzydła. Nora jednak nie spostrzegła przyjaciółki, nim ta nie położyła dłoni na jej ramieniu, lecz nawet wtedy nie zareagowała.

Hrabina Bulwer z przyjemnością zauważyła, że Eleanor zabrała ze sobą do Harthram House jedną zaufaną pokojówkę, rudowłosą Francuzkę, najwyraźniej całkiem rozsądnie stwierdzając, że służba Moubraya będzie ją szpiegować.

Cmentarz nigdy nie był zbyt chętnie uczęszczanym miejscem. Helen szczerze nie znosiła tej złowrogiej ciszy, jaka panowała w nekropolii, nie mogła pojąć, jakim cudem Nora przesiadywała tutaj w samotności, nie lękając się ani żywych, ani zmarłych.

Nora, w rzeczy samej, się nie bała. Zanim nawiedziła cmentarz, kupiła nieduży bukiet kwiatów. Czerwonych, jakby chciała zademonstrować swojej poprzedniczce, że są od niej we własnej osobie, od nikogo innego – nie od męża, nie od córki. Od niej. Od Eleanor Moubray. Od nowej hrabiny Harthram. Kwiaty leżały więc na płycie nagrobnej i wyglądały jak krew, a Norze przypadło do gustu to dramatyczne porównanie.

– Dziwny wybór miejsca na spacer – rzekła hrabina, otrzepując swoją połowę ławeczki z niewidocznego kurzu, i usiadła obok lady Moubray.

– Kto ci powiedział? – zapytała Nora posępnym głosem.

– Ta twoja pokojówka... Jeanette?

– Mariette. Ach tak, ona. Ufam jej. Myślisz, że źle robię?

– Myślę, że dobrze robisz, nie ufając służącym swojego męża – odparła Helen zwięźle. Dostrzegła kwiaty i przyjrzała się Norze z uwagą. – Ciekawe... Moubray kazał ci to zrobić?

– Nie, on o niczym nie wie.

– Więc dlaczego? Dlaczego tutaj przyszłaś? I dlaczego te kwiaty?

Zapadło milczenie. Nora złożyła dłonie odziane w mitenki na swych kolanach. Jej włosy skryte były pod strojnym nakryciem głowy, a rąbek sukni gniótł się na trawie. Helen przyglądała się całej jej postaci, pozornie spokojnej, lecz Eleanor wyraźnie coś gryzło. Nie chciała powiedzieć czy raczej... nie mogła? Helen tym bardziej wiele by dała, by wyciągnąć z niej tajemnicę.

– Cholerna suka – wycedziła nagle Nora przez zęby.

– Kto taki? – spytała Helen, marszcząc brwi.

Pani Moubray wskazała brodą na grób.

– Nienawidzę jej, a ona nienawidzi mnie.

– Noro, ona nie żyje – zauważyła przytomnie hrabina, lecz Nora zdawała się tego nie słyszeć.

– Nie żyje. Oczywiście, że tak! Jakże wygodnie! – ciągnęła pełnym wściekłości głosem. – Ona nie żyje, może sobie na to pozwolić, bo dlaczego nie? Bo teraz ja jestem, tak? To mnie przyszło robić wszystko to, co ona powinna. To ja dbam o jej dom, to ja muszę przygotować tę jej przeklętą, rozpuszczoną córeczkę do debiutu i to ja muszę żyć z jej przeklętym mężem!

– No cóż, teraz to jest twój mąż, nie jej. – Helen nie rezygnowała z logicznego myślenia. Położyła dłoń na dłoni przyjaciółki i uścisnęła ją.

Nora zwróciła ku niej twarz.

– Ach, właśnie... skoro już mówimy o małżeństwach – rzekła. – Zapomniałam pogratulować ci dobrej partii dla Thomasa. Jak mogłam o tym zapomnieć. A nie, czekaj. Ja o tym nie zapomniałam. Ja o tym zupełnie nic nie wiedziałam! – Uśmiechnęła się brzydko. – Cóż za przedziwny zbieg okoliczności... Niedługo staniemy się rodziną, czyż to nie cudowne? Ja wyszłam za mąż za George’a Moubraya, a jedyny syn mojej przyjaciółki został zaręczony z jedyną córką George’a! Niesłychane! – udała radość, lecz po chwili jej twarz wykrzywił grymas urazy. – Jak mogłaś? To jest... to jest zupełny brak lojalności, Helen. Na moich plecach zawiązałaś intratną umowę z moim mężem. Nie wierzę, że jesteś tak dwulicowa. Przyznaj się, że od samego początku zależało ci na skoligaceniu z Moubrayem. Przyznaj się. Miej odwagę powiedzieć mi to prosto w oczy.

Helen nie odzywała się, pozwalając jej mówić. Dzielnie zniosła pełne złości spojrzenie Nory, która na koniec swojej przemowy wyszarpnęła dłoń z uścisku hrabiny i zacisnęła ją w pięść.

– Obrażasz osobę, której zawdzięczasz swoje wyniesienie – odpowiedziała Helen spokojnym tonem, nawet się nie krzywiąc. – Popełniasz ogromny błąd.

Jej spokój rozdrażnił Eleanor, lecz sprawił też, że uspokoiła się nieco.

– W ogóle nie zamierzałaś mi o tym powiedzieć? – zapytała.

– O tak, kiedyś na pewno – odparła Helen z kamienną twarzą. – To nie twoja sprawa, Noro.

– Moja, skoro ta dziewczyna jest moją pasierbicą.

– Nie, to nie jest twoje zmartwienie. To interesy, nic więcej. Thomas musi mieć świetną partię, by zdobyć to, co dla niego przewiduję, a twój mąż... no cóż – wzruszyła ramionami. – Jedyne, czego pragnie, to pozbyć się Charlotte. Ona mnie nie interesuje, Thomasa także nie. Natomiast interesuje nas wpływowy teść. Mam mówić dalej?

Nora pokręciła głową.

– Nie, nie musisz.

– Co z tobą, Noro? – Głos Helen na nowo przybrał troskliwe tony. – Czy coś się stało?

– To ma związek ze wszystkim – wyszeptała Eleanor, spuszczając głowę. – Ze wszystkim. Ale głównie ze mną. Nie mogę znieść siebie, wiesz? Mierzi mnie każde słowo, które wypowiadam, by uchodzić za zgodną, przymilną żonę. Jestem wstrętna. Nie wytrzymam tego dłużej!

Przymknęła oczy i pokręciła głową, zaciskając mocno usta. Wyglądała tak, jakby ze wszystkich sił starała się zapanować nad emocjami, nie wybuchnąć płaczem.

– Chodzi o niego, tak? – zapytała hrabina, obniżając głos, jakby ktoś prócz hrabiny Harthram mógł słyszeć tę rozmowę. – Chodzi o to, że doktor Wright zniknął, zostawił cię samą?

Nora nic nie odpowiedziała, nie musiała. Jej przyjaciółka doskonale wyczytała wszystko z jej postawy, przyspieszonego oddechu, przygryzionych warg, zaczerwienionych od płaczu oczu.

Hrabina Bulwer nie czuła wyrzutów sumienia w związku ze swoją znaczną rolą, jaką odegrała w pozbyciu się ze swego domu irlandzkiego szpiega, który w tak chytry sposób wdarł się w łaski jej małżonka. Lady Bulwer w głębi duszy czuła, że hrabia miał do Charlesa Wrighta – czy raczej Cilliana Shawa – swą nienaturalną słabość, ale w żaden sposób nie dała poznać, że wie. Tak, to ona zdemaskowała Shawa z drobną pomocą Moubraya. Postawiła wszystko na jedną kartę, zaryzykowała i wygrała, bo jeśli wierzyć wczorajszym gazetom, irlandzki buntownik zginął podczas próby ucieczki z aresztu. Cóż, takie rzeczy się zdarzają. Hrabina nie zamierzała zaprzątać sobie dłużej głowy osobą Shawa, szczególnie martwą.

– Ależ oczywiście, że chodzi o niego, Helen! – żachnęła się Nora i zerwała się z ławeczki. Jej spódnica opadła na udeptaną trawę. – Co mam ci jeszcze powiedzieć? Co chcesz wiedzieć? Że usycham z żalu? Tak, usycham! Że nie mogę spać w nocy, bo nieustannie o nim myślę? Tak, tak właśnie jest! I wyobraź sobie, że nigdy, nigdy sobie tego nie wybaczę, bo to jest moja wina... to przeze mnie odszedł ze Scarlett Rose i... tylko przeze mnie! Nigdy sobie tego nie daruję! – wykrzyknęła, osłaniając twarz dłońmi, a jej ramiona zatrzęsły się od szlochu.

Hrabina zamrugała, wyraźnie zaskoczona wybuchem tak nieokiełznanych emocji. Wpatrywała się w Norę, jakby widziała ją po raz pierwszy, w duchu przekonywała siebie, że wszystko to ma związek z nie tak dawną zmianą stanu cywilnego przyjaciółki. Nora zawsze była osobą skłonną do podobnych, nierozsądnych zachowań, mając siebie za romantyczna heroinę z jakiegoś kiepskiego romansu. Helen nie mogła pozwolić, by to usposobienie przyjaciółki doprowadziło do katastrofy misternego planu, który hrabina samodzielnie uknuła. Niedoczekanie. Jednak w przypadku Nory kłótnie czy groźby nie zdawały egzaminu. Ta głupia dziewczyna była skłonna nie posłuchać jej rad tylko po to, by zademonstrować, że potrafi zrobić na złość innym. O tym, że przy okazji sama siebie zniszczy, oczywiście nie myślała. Za to Helen szczyciła się umiejętnością przezornego myślenia o wszystkim. Oraz powściągania emocji, kiedy było to konieczne.

Powstała więc z ławeczki i ujęła Norę pod rękę.

– Jesteś po prostu zmęczona, ma chère – rzekła, postanawiając w duchu, że nie wspomni ani razu o tym mężczyźnie, który zawrócił w głowie jej przyjaciółce. – Ślubem, zmianą miejsca zamieszkania. Teraz doszły ci nowe obowiązki, musisz zadbać o dwa domy. I o syna. Właśnie, opowiedz mi o Williamie, moja droga... Czy już zdołałaś go do siebie przywiązać?

Nora otarła oczy. Nie wyglądała zbyt ładnie z opuchniętymi powiekami, lecz hrabina zdecydowała nie wytykać jej tego. Teraz najważniejsze było, by lady Moubray powróciła do Harthram House spokojna i pogodna, bez ani jednej myśli o tym Irlandczyku. Helen poprowadziła Norę wzdłuż alejki, pomiędzy grobami pokrytymi plamami porostów. Słuchała jej słów z pełnym uprzejmości uśmiechem, co rusz zadając pytanie. Przy cmentarzu oczekiwały obydwa powozy – ten, którym przybyła Nora, i ten należący do Helen. Hrabina odesłała więc swój do rezydencji, postanawiając, że odwiezie Eleanor do jej nowego domu oraz posiedzi z nią tyle, ile to będzie konieczne, by wybić Norze z głowy wszelkie romantyczne bzdury.

Czynszówka zalatywała wilgocią tak samo jak znakomita większość budynków stojących w Shadwell. Shaw się zastanawiał, od kiedy zaczął zwracać uwagę na takie rzeczy. Nie powinien, nie on, nie irlandzki wyrzutek z Whitechapel, ale musiał to przyznać – miesiące spędzone w Scarlett Rose, w otoczeniu kwiatów, bibelotów i tłoczonych tapet zdołały go zmienić, a przynajmniej wydelikacić jego zmysł powonienia. Cillian próbował więc zabić smród klitki, w której został pogrzebany za życia, za pomocą dziesiątek tanich papierosów, ale zyskał jedynie to, że obydwie wonie wymieszały się z sobą, stając się nie do zniesienia. Bolała go od tego głowa.

To jednak było najmniejsze ze wszystkich zmartwień, z którymi przyszło mu się zmagać w ostatnim czasie.

W mieszkaniu panowały półmrok, chłód i cisza. Cillian zapalił lampę naftową, po czym porwał z szafki bułkę suchą jak wiór. Postawił lampę na stole, wydłużając cienie na ścianach.

Od wielu dni nie opuszczał tego mieszkania, co doprowadzało go do szaleństwa. Tkwił w nim jak w grobie, do którego jednym eleganckim gestem wepchnął go hrabia Moubray, a Bulwerowa zasypała ziemią. Tak, to była bardzo dobra metafora, zważywszy na fakt, że przecież oficjalnie nie żył. Jego towarzyszka niedoli, Maeve O’Sullivan, codziennie przynosiła mu gazetę i jakieś jedzenie, z prasy więc dowiedział się, że został zabity przy próbie ucieczki z aresztu. Im dłużej siedział w tym zaśmierdłym lokum, tym bardziej czuł się martwy.

Maeve nie mieszkała z nim na stałe. Może to i dobrze, bo Cillian nie mógł się pogodzić, odkąd poznał prawdę, że zdradziła Irlandzkie Bractwo Republikańskie i pracuje dla Moubraya. W pierwszym odruchu chciał ją skrzywdzić, teraz zdołał schować wściekłość głęboko i traktować dziewczynę tak, jak czynił to wcześniej. Bądź co bądź była jego jedynym kontaktem ze światem.

Shaw usiadł ciężko na krześle i głęboko się zamyślił. Wzrok wbił w jakiś bliżej nieokreślony punkt, jakby starał się przeniknąć przez ściany. Inni nie lubili, gdy tak patrzył, bo jego oczy przyjmowały wówczas szczególny wyraz.

Splótł dłonie na karku, zakołysał się po swojemu na tylnych nogach krzesła. Powiódł wzrokiem po łuszczącej się farbie, po byle jak skleconych półkach. Spojrzał na nieszczelne okno, zakurzoną podłogę, wyblakłą szmatę w miejscu zasłony.

Nagle usłyszał cichutkie chrobotanie dobiegające od strony łóżka. Zamrugał, jak świeżo wyrwany ze snu. Nim cokolwiek wydającego odgłos wystawiło swój pyszczek z cienia, Shaw pokruszył na dłoń trochę pieczywa, resztę położył na blacie.

Wkrótce pojawił się szczur.

W zasadzie pojawił się tutaj każdego dnia i chyba zawsze ten sam, bo z kolejną wizytą coraz śmielej sobie poczynał. Shaw doskonale wiedział, że oswajanie gryzonia w tej dzielnicy jest sanitarnym samobójstwem, ale przestało go interesować, czy ktoś z okolicy nie zachoruje na dżumę, tyfus albo gorączkę, i mimo to dalej go karmił. Szczur, jego jedyny gość, zjawiał się raczej rzadko, widocznie miał legowisko piętro niżej albo w podpiwniczeniu.

– Co tam, kolego? – mruknął Cillian. – Już myślałem, że dzisiaj nie przyjdziesz.

Delikatnie położył na podłodze oderwane cząstki bułki i patrzył, jak zwierzak zbliża się po nie. Zwierzę było wielkie i tłuste, a w jego sierści z pewnością zalęgły się pchły. Przy każdym ruchu pazurkami drapał o deski. Nosem nieustannie węszył, a w drobnych oczkach odbijał się płomyk z lampy. Szczur podszedł i prędko porwał jedzenie. Ciągnął za sobą imponujący ogon przypominający dżdżownicę.

Cillian zamarł, nasłuchując, lecz niczego nie usłyszał. Tym lepiej. Gdyby Maeve przyszła i ujrzała nieproszonego gościa, podniosłaby raban na cały dom i to nie z powodu strachu. Panna O’Sullivan niczego się nie bała. Nie był pewien, czy na widok szczura w pierwszej kolejności zabiłaby gryzonia, czy raczej jego samego.

– Trzymasz się jakoś, co? – Shaw rozparł się na krześle. – Musisz już uciekać, stary. Dostałeś swoje i zmykaj. Tylko nie daj się zabić, dobrze? – dodał zaskakująco łagodnie.

Machnął na niego ręką, jednak zwierzę wcale się tym nie przejęło, wręcz przeciwnie – spojrzało na niego, poruszało łebkiem i dopiero wtedy czmychnęło, zabierając ze sobą okruchy.

Maeve zjawiła się jak zwykle pod wieczór. Shaw wciąż nie mógł przyzwyczaić się do jej wyglądu – twarzy bez krztyny makijażu, ciasno splecionych włosów, ascetycznej sukienki. Gdyby wsunęła na nos binokle, mogłaby z powodzeniem uchodzić za jedną z tych nawiedzonych purytanek z Towarzystwa Ocalenia Kobiet, które kręciły się po dzielnicach biedoty, próbując nawracać ulicznice.

O’Sullivan wzięła się pod boki, wbijając wzrok w Cilliana.

– Zbieraj się, Shaw – rzuciła cierpkim głosem. – No, dalej. Przyrosłeś do tego krzesła, czy co? Idziemy w odwiedziny do starego znajomego. – Uśmiechnęła się krzywo na widok niepewnej miny Cilliana. – Do Mahoneya – dorzuciła na jego użytek i przez krótką chwilę rozkoszowała się wyrazem szoku, jaki odmalował się na twarzy Shawa. Pokiwała głową. – Tak, tak, skarbie. Aby nasza misja miała szansę, musisz wkupić się w jego łaski.

– O czym ty mówisz? – zapytał. Sięgnął po marynarkę i znowu wyglądał jak pomocnik grabarza, od stóp do głów spowity w czerń. Włosy też miał ciemne. Maeve pomogła mu je przyciemnić płukanką z orzechów i teraz obydwoje mieli dłonie w plamach, ale przynajmniej zmalało ryzyko, że ktokolwiek go rozpozna na londyńskich ulicach.

Zaśmiała się krótko i pokręciła głową.

– Chodź już.

Droga nie zajęła im dużo czasu. Maeve ujęła go pod ramię i Shaw nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wyglądają niczym purytańskie małżeństwo. Przejechali kilka przystanków metrem i znaleźli się niedaleko londyńskich doków. Cillian nie spuszczał wzroku z dziewczyny. Jak echo wróciły do niego słowa, które Moubray wypowiedział w powozie: „Podejrzewam, że panna O’Sullivan skrycie kocha się w panu”. Cillian nie był tego taki pewien. Dziewczyna znała się na grze, od zawsze przyuczana do udawania. Fakt, że działała na dwa fronty, jedynie potęgował wrażenie, że Maeve dba wyłącznie o siebie i nie zamierza nikomu ani niczemu ulegać. Nie żeby Cillianowi to przeszkadzało. On miał inne problemy. Jak choćby Norę noszącą pod sercem jego dziecko. Norę, obecnie nową żonę George’a Moubraya. Shaw potrząsnął ze złością głową, gdy tylko sobie o tym przypomniał. Nie mógł się rozpraszać.

– Powiedziałam mu, że zwiałeś. – O’Sullivan przytrzymała Cilliana przed wejściem do jakiegoś opuszczonego magazynu. Whitechapel o tej porze ciągle tętniło życiem, tu zaś słychać było odgłosy pracy oraz nawoływania robotników. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na tę parkę. – Ale nie pytał o szczegóły, więc sama nie wiem... – Zęby Maeve skubnęły jej wargę. – Myślę, że będziesz musiał...

– Coś wymyślę – odparł sucho Shaw.

Weszli więc do środka.

Czyjeś ręce pochwyciły go za ramiona, nim Cillian zdołał zrobić trzy kroki. Dwóch rosłych Irlandczyków, kojarzył ich z widzenia w czasach, kiedy jeszcze mógł chodzić po Whitechapel Road bez strachu, że ktoś go zdemaskuje. W dobrych czasach, tych przed Norą.

Poprowadzili go przez opustoszałą halę i niczym to się nie różniło od traktowania, jakiego zaznał w areszcie. Maeve szła za nimi. Sala kończyła się drzwiami, które wychodziły na ukryty dziedziniec. Przecięli go wszerz, kierując swe kroki ku budynkowi wyglądającemu na opuszczony skład. Pod ścianą przebiegł ciemny kot; nim zniknął za węgłem, obrócił się i spojrzał na Cilliana, a jego oczy błysnęły w ciemności. Jeden z Irlandczyków pogonił go głośnym syknięciem, po czym pchnął Shawa w plecy, każąc iść szybciej.

Quinn Mahoney oczekiwał w środku i miał towarzystwo. Rozmawiał z dwójką swoich ludzi, ale urwał w pół słowa, kiedy Cillian stanął tuż przed nim. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniem. Wargi Mahoneya zadrżały, jakby powstrzymywał uśmiech.

– Doktor Wright – rzekł ze wzgardą, co brzmiało tym gorzej, że mówił po irlandzku. – Słyszałem, żeś pan umarł.

– Wybacz, że cię zawiodłem – odparł Shaw.

– Dlaczego tu jesteś? – Quinn uniósł brwi. – Dlaczego jesteś tutaj, zamiast siedzieć w areszcie, tak jak twój tatulek, Byrne?

Cillian nie poczuł wściekłości; był zmęczony. Westchnął ciężko i przymknął oczy, by choć na chwilę odciąć się od otoczenia, by nie widzieć twarzy Mahoneya, kpiny i wyzwania w jego spojrzeniu ani otaczających go mężczyzn. Ani Maeve.

Przemknęło mu przez myśl, żeby ją zdradzić, odpłacić pięknym za nadobne, by wyśpiewać Quinnowi, dla kogo tak naprawdę pracuje. Mahoney był jak wściekły pies, takie oskarżenie tylko by go zanęciło, szczególnie że nie pałał zbytnią miłością do Maeve. Cillian chciał ją zdemaskować z czystej złośliwości, by poczuć, że pozostały mu jeszcze jakieś resztki władzy nad drugim człowiekiem, skoro utracił władzę nad własnym losem.

Ale później przed oczami stanęła mu Nora. Tak łatwo było sobie wyobrazić ją w ciąży – w stanie błogosławionym wyglądała jeszcze piękniej. Za nią, w cieniu, czaił się Moubray. To wystarczyło, by Shaw stracił chęć ujawnienia gry O’Sullivan. Przełknął ślinę.

– Zwiałem – odrzekł po prostu, kiedy rozchylił powieki, a Mahoney nadal przed nim sterczał.

– Jak? – Quinn zdołał się uśmiechnąć, lecz na krótko.

– Jak Edmund Dantes z Chateau d’If. – Ta odpowiedź, nieco drwiąca, gładko wytoczyła się z ust Cilliana. Nawet nie mrugnął, w przeciwieństwie do stojącego przed nim mężczyzny.

Mahoney przez chwilę się wahał, po czym odsunął na kilka kroków. Pokiwał głową.

– Po co wróciłeś?

– Lojalność – powiedział Shaw, a Quinn prychnął. – Nigdy nie zdradziłem Bractwa. Nie wydałem was na przesłuchaniach. Chcę wrócić. Przydam się wam, tym bardziej, że Angole sądzą, że nie żyję.

Zapadła cisza. Gdzieś za plecami Shawa stała Maeve, ale się nie wtrącała, podobnie jak towarzysze Quinna. Ta partia mogła zostać rozegrana tylko między nimi dwoma.

Mahoney z kamienną twarzą sięgnął pod marynarkę i wyciągnął rewolwer. Niemal leniwym gestem wyjął na dłoń pięć nabojów, schował je do kieszeni, zostawiając jeden w bębnie, a później skierował giwerę w stronę Shawa. Cillian zerknął na broń i uczynił taki gest, jakby chciał go ponaglić do strzału. Quinn zaśmiał się i pokręcił głową.

– Nie tak szybko, doktorze – mruknął, wprawiając bęben w ruch. Cillian nie mógł od niego oderwać oczu. Przeniósł wzrok na Mahoneya, którego twarz nie wyrażała żadnych emocji. – Znasz zabawę carskich oficerów? – Shaw zacisnął szczęki. Musiała minąć chwila, nim przytaknął. Quinn podał mu broń. – Świetnie. Zatem wiesz, co masz teraz zrobić, doktorze.

– Dlaczego? – To było jedyne słowo, jakie przyszło Cillianowi do głowy, kiedy zacisnął palce na chwycie.

– Lojalność – przypomniał mu Mahoney, odsuwając się o krok.

Shaw miał wrażenie, że oddech więźnie mu w krtani. Co zaskakujące w głowie miał pustkę. Kciukiem odbezpieczył kurek, a później jego ręka jakby sama podniosła colta do głowy. Drżała, a to przecież nigdy mu się nie zdarzyło. Poczuł na skroni chłodny dotyk wylotu lufy. Spojrzał przed siebie: Quinn wpatrywał się w niego beznamiętnie.

Nacisnął spust, a w jego uszach głuche kliknięcie broni rozniosło się po opustoszałej hali głośno niczym grzmot. Nic się nie wydarzyło. Cillian wypuścił powietrze, które trzymał w płucach, nogi miał niczym z waty, a mdłości dusiły go w gardle. Gdyby miał co zwrócić, zrobiłby to. Oddychał głośno, kiedy wcisnął rewolwer w wyciągniętą dłoń Quinna. Irlandczyk wyglądał na zadowolonego.

– Teraz ty – warknął Shaw ostrzej, niż zamierzał. Po jego skroni popłynęła kropla potu. Mahoney uniósł brwi. – No dalej. Przecież oddałbyś życie za Zieloną Wyspę.

Quinn wykrzywił wargi. Jego dwóch towarzyszy wymieniło szeptem jakieś uwagi, ale uciszył ich pełnym złości warknięciem. Zakręcił bębenkiem, a gdy ten stanął, Mahoney przytknął sobie broń do głowy.

– Nawet nie masz pojęcia – odparł i patrząc Cillianowi w oczy, nacisnął spust. Rozległ się cichy trzask, nic groźnego. Mahoney opuścił broń.

Shaw nie odpowiedział, nie musiał. Towarzysze Quinna z uznaniem kiwali głowami, Maeve natomiast zrobiła się blada jak ściana i nawet nie próbowała ukryć przerażenia.

– Ślepe? – Shaw niemal uśmiechnął się ze wzgardą.

Quinn nie podzielił jego wesołości ani nie zniżył się do wyjaśnień. Po prostu podszedł do Cilliana i położył dłoń na jego ramieniu.

– Przechodzisz do mnie, Shaw. Gdzie się ukrywasz?

– Shadwell. Ona – Cillian wskazał brodą na Maeve – zna adres.

– Przechodzisz do mnie – powtórzył Quinn, ignorując obecność dziewczyny. – Koniec z podleganiem pod dziwki i nieudaczników. Koniec z lordami. Teraz zacznie się prawdziwa robota.

Shaw rzucił pannie O’Sullivan uważne spojrzenie, a później przeniósł wzrok na Quinna. Mahoney uśmiechnął się do niego, po raz pierwszy bez cynizmu. Cillian kiwnął głową, ale odwzajemnił uśmiech.

Hrabina Bulwer nie zabawiła długo w Harthram House i Nora była bardzo rada z tego powodu. Wizyta trwała może pół godziny, ale Eleanor w myślach zaklinała przyjaciółkę, by ta wreszcie sobie poszła.

Kiedy przeczytała w gazecie o śmierci Cilliana, zemdlała. Spożywała wtedy śniadanie w towarzystwie męża oraz pasierbicy – Moubray czytał artykuły polityczne, ona kronikę towarzyską, ale wytłuszczony nagłówek rzucił się w oczy im obydwojgu. Mąż obserwował z uwagą, jak Nora przebiega oczami po kolejnych linijkach tekstu, jak robi się bledsza i bledsza, jak drży jej podbródek, a oczy wypełniają się łzami. Panna Charlotte również spoglądała na macochę, która była od niej starsza zaledwie o kilka lat. Wreszcie Nora poczuła, jak świat wiruje jej przed oczami i osunęła się bezwładnie na dywan. Nie udawała. Hrabia, rzecz jasna, złożył to na karb jej stanu, zdając sobie sprawę z prawdziwego powodu jej zachowania.

Od tamtej pory rozpacz jej nie opuszczała.

Została w swym saloniku nawet po tym, jak hrabina już wyszła. Wiosna trwała w rozkwicie, zatem dni były coraz dłuższe, jednak pokój tonął w dziwnym mroku, podobnie jak większość pomieszczeń w tej posiadłości. Nora znienawidziła Harthram House od pierwszej chwili, ale była to rodowa siedziba Moubrayów, a mąż nie wyobrażał sobie przeprowadzki do Scarlett Rose. Tam został William pod opieką pani Valancy Potter oraz zastępu hinduskiej służby. Cioteczka Rosemary po ślubie bratanicy wyjechała na pewien czas do wód, dla polepszenia zdrowia, ale Nora miała graniczące z pewnością przeczucie, że za tym wyjazdem stał hrabia. Razem z Eleanor do Harthram House przeszła jej osobista pokojówka, Mariette Vigneron. Reszta personelu służyła Moubrayowi od lat.

Nora drgnęła nagle i się rozejrzała. Wnętrze rezydencji spowijała cisza, wręcz nienaturalna, jakby grobowa. Nie był to kojący nerwy spokój, jakiego lady Moubray obecnie potrzebowała. W ciszy jedynie wzmagał się jej niepokój, który nie opuszczał jej od chwili, gdy została zamknięta w Bedlam. Ten lęk tkwił w niej głęboko, wcześniej ulgę przynosiła jej tylko obecność Cilliana...

Eleanor przygryzła wargi i podciągnąwszy kolana pod brodę, skuliła się w fotelu. Wplotła palce we włosy, osłaniając twarz. W ciszy posiadłości miała wrażenie, że to otoczenie wstrzymuje oddech. To było niczym cisza przed burzą. Zwiastun, że do pokoju zaraz wpadną obcy mężczyźni, by ją siłą zabrać z powrotem do szpitala, gdzie znowu zostanie zamknięta w celi pokazywana na wykładach, a upiorny lekarz będzie drążyć w jej umyśle i wspomnieniach. Zadrżała, a z jej ust wyrwał się krótki, stłumiony szloch. Przymknęła oczy, a po policzkach z wolna pociekły dwie łzy.

ROZDZIAŁ II

Klub przy Dover Street był jednym z nielicznych londyńskich lokali, którego pielesze przyjmowały również i damy, jednak hrabia Moubray nie przybył tu, by dotrzymywać czasu niewiastom. Te zresztą i tak miały oddzielne wejście; on skorzystał z głównego. Bywał tu dawniej, kiedy jeszcze zajmował się klasyczną szermierką. To były czasy młodości, dawne dzieje, ale wspominał je z uśmiechem. Pomyślał sobie, że za rok czy dwa William będzie wystarczająco duży, by zapisać go na lekcje fechtunku. To nic, że pojedynki były zakazane – Moubray był zdania, że umiejętność posługiwania się bronią białą przystoi dżentelmenowi, a jego dziedzic miał być dżentelmenem w każdym calu.

Minął łaźnie, ze szpary pod drzwiami sączyła się para. Dwóch pracowników ustąpiło mu miejsca i pozdrowiło głębokimi ukłonami, na które nie odpowiedział.

Wedle słów sekretarza hrabiego, pana Bucka, Roderick Hardinge interesował się ostatnio orientalnymi sztukami walki, a treningi miewał właśnie w tym klubie. Moubray pofatygował się więc osobiście, by zmierzyć się z Hardinge’em w cztery oczy. Nie uważał go za dżentelmena, ale ten bezczelny młodzieniec był zbyt nieobliczalny, by hrabia mógł komukolwiek zaufać, by poprowadził z nim pertraktacje.

W rozległej sali ćwiczyło właśnie kilku mężczyzn, lecz żaden z nich nie był Hardinge’em. Moubray zacisnął palce na gałce laski i to było tyle, jeśli chodziło o jego wyrażenie niezadowolenia. Przez chwilę spoglądał, jak ćwiczą pod okiem japońskich trenerów. Poczuł tęsknotę za młodością, kiedy obserwował ich pełne energii ciała. On sam czuł się na to za stary. Nagle ktoś poklepał go po ramieniu.

– Moubray, od kiedy to interesuje cię jujitsu? – Wicehrabia Northwood, którego George nigdy nie miał za przyjaciela, posłał mu niemal przyjacielski uśmiech. Za jego plecami stał lokaj, a w ręku trzymał rakietki do squasha. Moubray uniósł brwi.

– To dobra nauka – odparł, uścisnąwszy mu dłoń. – Podobno to nie siła zaważa o zwycięstwie, tylko odkrycie słabych punktów przeciwnika.

– Ty nie musisz się tego uczyć. – Northwood gestem wskazał mu drogę. – Od lat stosujesz tę taktykę w Izbie Lordów.

Hrabia poczuł zadowolenie, ale nic nie odpowiedział. Wicehrabia zaprowadził go do palarni, gdzie prócz nich siedziało jeszcze dwóch innych mężczyzn. Zajęli miejsca w fotelach oddalonych nieco od wejścia. Northwood polecił służącemu poczęstować ich papierosami. Miał na sobie nie elegancki garnitur, a strój sportowy, co gryzło się z dystyngowanym otoczeniem. Moubray niezbyt przepadał za paleniem, jednak skoro Northwood sam go zaczepił, hrabia postanowił wykorzystać okazję i wypytać go dyskretnie o działania jego małej kliki. Odkąd lord Bulwer zmienił sympatie i niemal spowinowacił się z Moubrayem, Northwood stracił cennego członka swego kółeczka. I raczej nie było mu to w smak.

Hrabia zaciągnął się dymem i skrzywił.

– Obrzydliwe, nieprawdaż? – Northwood obserwował go z uśmieszkiem. – Mamy teraz problem z tytoniem. To wszystko przez szczury oraz przez tego irlandzkiego łajdaka, Clarne’a. Odkąd wziął się za handel, zamiast politykować, cena tytoniu poszła do góry, a jakość w dół. Podobno na statkach barona przybyła niezła chmara szkodników... i nie, nie mówię o Irolach. – Arystokrata zaśmiał się pod nosem. – Skryły się w kanałach. Słyszałeś o tej pladze?

– Nie – odparł hrabia, którego nigdy nie interesował handel ani szczury i zdusił papierosa w popielniczce z rżniętego szkła. – Często tu bywasz, monsieur?

– Dwa razy w tygodniu.

– Szukam Rodericka Hardinge’a.

Usta Northwooda powoli wygięły się w uśmiechu. Nachylił się w fotelu w stronę rozmówcy i z wolna wypuścił dym w jego kierunku. Moubray uniósł brwi.

– Musisz spytać o to jego senseia. – Northwood lubił być złośliwy i lubił też plotkować. – Albo schować się w szatni. A skoro nie wierzę, że zniżysz się do jednego albo drugiego, to... spytaj o to swojego przyjaciela, Thurlowe’a.

– To nie jest mój przyjaciel – odparł szybko Moubray, gdyż zgodnie z ustaloną wersją, markiz był teraz przyjacielem Rodericka, a z hrabią łączyły go wrogie stosunki. Northwood nie wyglądał na przekonanego do tej wersji.

– Niech będzie, że ci wierzę – rzekł. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, a obrzydliwy smak tytoniu chyba mu nie przeszkadzał. – Słyszałem, że Thurlowe ciągnie Hardinge’a ze sobą wszędzie, od palarni opium po domy rozkoszy. Doprowadzi go do zguby. Gdybym cię nie znał, uznałbym to jedynie za utratę zdrowego rozsądku po latach trzymania pod kloszem w Indiach, ale ja cię znam. Hardinge jest jak psiak, biega za przysmakami, które mu rozrzucasz. Znam też Thurlowe’a i jego dwulicowość. Słyszałem pogłoski, że ma romans z żoną Hardinge’a, to prawda?

– To nieistotne. Posłuchaj, Northwood... – Moubray zgrabnie zmienił temat, wyprowadzając niniejszym rozmowę na politykę.

To jedna z pokojówek przyniosła Norze wieści.

Eleanor ciągle nie zdołała spamiętać imion wszystkich posługujących jej osób i nawet nie zamierzała się tym kłopotać. Przebywała akurat w swych pokojach, w zachodnim skrzydle rezydencji – apartament zajmowany przez jej poprzedniczkę, lady Isabel, oraz przez każdą wcześniejszą hrabinę Harthram, mieścił się w skrzydle wschodnim, ale Nora rozmyślnie wybrała pomieszczenia usytuowane możliwie jak najdalej. Raz tylko gościła w tamtej sypialni i od samego progu czuła się tak, jakby lady Isabel czaiła się gdzieś i z ukrycia obserwowała każdy jej ruch. Pokoje były wygodne, przestronne i jasne, ale panował w nich dziwny chłód, od którego Nora czuła dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. W zachodnim skrzydle, ciepłym i nasłonecznionym, miała się o wiele lepiej.

– Jaśnie pani – wymamrotała dziewczyna, opadając w niskim dygnięciu; Nora nie potrafiła przyzwyczaić się do posiadania tytułu i sądziła, że nigdy się nie przyzwyczai. – Przyszły wieści z Dulwich.

Służba Harthram miała brzydki zwyczaj nienazywania posiadłości Nory jej nazwą.

Eleanor potrząsnęła głową i spojrzała na pokojówkę nieprzytomnie.

– Tak? Jakie wieści? – zapytała takim głosem, jak człowiek wyrwany ze snu.

– Chodzi o panicza Williama. Podobno niedomaga.

Nora z wolna podniosła się z fotela.

– Niedomaga? – powtórzyła. – Cóż to ma znaczyć?

Pokojówka mruknęła coś w odpowiedzi; Eleanor westchnęła z niecierpliwością i odsunęła ją od siebie. Jej serce drgnęło z niepokoju. Ogarnęło ją przeczucie, że coś złego wisi w powietrzu, a szczególnie, że chodziło o jej synka. Przyłożyła obydwie dłonie do brzucha, jakby chcąc ochronić również to rozwijające się w niej życie.

– Każ przygotować powóz – zarządziła cichym głosem, nie odwracając się do dziewczyny. Pokojówka czym prędzej wybiegła z salonu. Nora zacisnęła powieki, a jej suche usta się poruszyły, kiedy szeptała, zaklinając Opatrzność i los, by te wieści nie oznaczały nic złego.

Scarlett Rose zdawało się nie być przygotowane na wizytę jaśnie pani hrabiny. Gdy tylko Nora stanęła w holu, pojawiła się służąca, zasapana i niechlujnie ubrana. Z salonu wysunęła się ubrana na ciemno postać pani Valancy. Jej blada cera silnie kontrastowała z kolorem stroju. Zbliżyła się do Nory i pochwyciła ją za ręce.

– Wczoraj miał gorączkę, a dzisiaj wymiotuje – rzekła bez powitania starsza dama. Poprowadziła Eleanor na górę. – Nie mamy pojęcia, co się stało.

Nora wpadła do pokoju Willa. Chłopiec leżał w łóżku, spocony i blady, a cienie pod oczami mocno odcinały się od niezdrowej barwy jego skóry. Na ten widok serce Eleanor drgnęło ze strachu. Przypadła do syna i poczęła gładzić jego włosy, szeptać czułe słówka. Valancy wycofała się chyłkiem z pokoju, ale Nora przywołała ją z powrotem, każąc wezwać domowego lekarza hrabiego.

Nie znała go za dobrze. Nie był to ów starszawy dżentelmen, który leczył Bulwerów przed Cillianem, lecz młody człowiek, pełen werwy i zaangażowany. Zaskoczył jaśnie panią hrabinę spokojem, z którym podszedł do całej sytuacji. Pani Potter pozostała za drzwiami, na korytarzu, Nora zaś musiała samotnie zmierzyć się z trudem znoszenia tej wizyty. Will wyglądał nieco lepiej niż wcześniej, tak jej się przynajmniej wydawało, ale wystarczyło kilkanaście minut, aby i lekarz potwierdził to spostrzeżenie.

– Niech się pani nie martwi, pani hrabino – rzekł, posyłając jej miły uśmiech. – Wygląda na to, że to zwykła kilkudniowa przypadłość, bardzo typowa dla dzieci w tym wieku. Panicz wyjdzie z tego.

Jego ton, swobodny i pełen pewności, trochę ją uspokoił. I podniósł na duchu, o tak. Jakby potrzebowała zapewnienia od kogoś innego, że wszystko będzie dobrze. Nie miała jednak powodów, aby mu nie wierzyć. Pokiwała więc głową i odpowiedziała niemrawym uśmiechem, a mężczyzna podzielił się spostrzeżeniami na temat czystości otoczenia, które jego zdaniem miało znaczący wpływ na zdrowienie. Z tego, co zrozumiała, William, jako dziedzic, lokator schludnego Scarlett Rose, miał o wiele większe szanse by pokonać chorobę niż gdyby był mieszkańcem wschodnich dzielnic. Nora kiwała zgodnie głową, ale na samo wspomnienie East Endu spojrzała na lekarza z ledwie skrywaną pogardą. Co ty wiesz o East Endzie, pomyślała, lecz zaraz się powstrzymała, bo jej myśli z marszu kierowały się w stronę Shawa, a o nim przecież miała więcej nie rozmyślać.

Lekarz podał jej też recepturę na jakiś specyfik, ale nie miała do tego głowy i kazała mu powtórzyć wszystko Valancy. Sama zaś wróciła do Willa i pozostała przy jego łóżku. Miała zamiar powiedzieć o wszystkim mężowi, to prawda, jednak nie dramatyzować, skoro nie było ku temu żadnego powodu.

Charlotte Moubray, jedynaczka hrabiego Harthrama, była wyjątkowo urodziwą młodą damą, która za tym powabnym licem kryła ostry intelekt i duszę diabełka. Nora przekonała się o tym osobiście, wszakże od dnia ślubu musiała matkować dziewczynie jedynie dziewięć lat młodszej od siebie. I to nie tylko matkować – musiała przygotować ją do towarzyskiego debiutu i jako hrabina Harthram przedstawić parze królewskiej.

Ani Nora nie czuła się odpowiednią personą do tej roli, ani Charlotte nie rwała się do dorosłości. Jasnowłosą główkę panienki Moubray zaprzątały nie suknie i kawalerowie, a pokaźne tomiszcza, które przemycała z rodowej biblioteki pod suknią, ku zgrozie jej guwernantki. Do macochy była jednak bardzo miła, nazywała Norę z francuska swoją maman, do Williama zaś odnosiła się z sympatią. Eleanor powierzyła zaszczytną misję uszycia kreacji debiutantki własnej couturiere, pannie Lemaire. Było to zadanie o tyle niewdzięczne, iż suknia musiała być biała i w miarę prosta, by podkreślać wdzięk i skromność panienki. Jasnowłosa Charlotte Moubray, o drobnym kośćcu, jasnej karnacji i wielkich, błękitnych oczach, wyglądała więc jak anioł, który zstąpił na ziemię i zgubił się na londyńskich ulicach, szukając drogi powrotnej do nieba.

Może było to zanadto poetyckie porównanie, ale kiedy hrabina Harthram i jej pasierbica oczekiwały w tłumie pozostałych debiutantek na wzywającego je królewskiego herolda, Eleanor porównywała do Charlotte pozostałe dziewczęta. Musiała przyznać, że na ich tle mademoiselle Moubray prezentowała się nader korzystnie.

Nora nigdy nie prezentowała żadnej panny, zresztą była zdania, że jest na to o wiele za młoda. Nosiła jednak odpowiednie nazwisko i, co ważniejsze, odpowiedni tytuł, a z jakichś niejasnych powodów jej mąż pragnął widzieć ją u boku córki, nie zaś hrabinę Bulwer, którą proponowała. Wystrojona w rodową parurę rodu Harthram, na którą składał się garnitur biżuterii: rodowy diadem, kolia, kolczyki oraz pokaźnych rozmiarów brosza, w nowej sukni, wciąż w jeszcze niewidocznej ciąży, Eleanor zaprezentowała królowi i królowej Charlotte, a dziewczyna postarała się wyglądać tak uroczo i skromnie, jak to tylko było możliwe w jej przypadku. Ani Moubray, ani tym bardziej para królewska nie mieli powodów do uwag. Teraz wystarczyło tylko zapozować do zdjęcia i udać się na poczęstunek w towarzystwie pozostałych panien. Charlotte była dziwnie milcząca, być może oszołomiona tłumem i okazałością pałacu, dotychczas przebywała bowiem albo w Harthram House, albo na pensji nieopodal Yorku. Eleanor nie odstępowała jej na krok, popatrując na inne dziewczęta. Czuła na sobie wzrok ich matek i opiekunek. Kobiety oceniały debiutantki niczym klacze, zastanawiając się, która z nich będzie najgorszą rywalką w wyścigu po majętnego kawalera. Pannie Moubray na szczęście zaoszczędzono tego, o czym nie wiedziały ani damy, ani ona sama. Jej ojciec oraz hrabina Bulwer dobrze się postarali, układając małżeństwo między swymi dziećmi jeszcze przed debiutem dziewczyny. Nora skrzywiła się na tę myśl. Wolała nie wiedzieć, jakiego jeszcze targu dobiła Helen, bo coś jej mówiło, że dobra partia dla syna nie była jedynym przedmiotem rozmowy z Moubrayem. Nie pytała o to ani męża, ani przyjaciółki, bo pewnych rzeczy lepiej było nie wiedzieć.

Poczuła niespodziewane mdłości, aż musiała przystanąć i parokrotnie odetchnąć głęboko. Nie czuła się za dobrze, ciąża dawała się jej we znaki. Do tego dochodził niepokój o wszystko, począwszy od synka poprzez małżeńskie pożycie, a skończywszy właśnie na dziecku, które nosiła pod sercem. Może gdyby nie miała świadomości, że mąż zmusi ją do oddania niemowlęcia... Nora czuła bezsilną rozpacz na samą myśl o tej chwili i chciało jej się płakać. Nie miała jednak siły na bunt. Hrabia traktował ją dobrze, nie mówił ani słowa o rządach, jakie w jego posiadłości wprowadziła nowa żona, ale równocześnie zdusił w Norze wszelki opór. Pieniędzy także jej nie żałował, z czego skwapliwie korzystała.

Jak choćby dzisiaj, prezentując przed innymi damami najnowszą toaletę. Couturiere Eleanor pozostała mademoiselle Lemaire, kochanka markiza Torfaine, gdyż jej geniusz krawiecki przyćmiewał pozostałe londyńskie pracownie. Suknia miała kolor kości słoniowej, ale gors jej przepasany był szarfą szeroką na trzy dłonie, barwy szkarłatnej. Olbrzymia kokarda kołysała się u lewego łokcia Nory przy każdym jej ruchu. Na odsłoniętym, bladym dekolcie spoczywał ciężki naszyjnik, w którym rubiny przetykane były perłami ułożonymi w dwa rzędy, wchodzący w skład zestawu biżuterii, razem z tiarą hrabiowską, kolczykami i szeroką bransoletą. Podobne perły zdobiły wysoką fryzurę Eleanor, a kołyszące się u jej uszu kolczyki skupiały w sobie światło z kandelabru ponad głowami gości.

Nora zatrzymała się, kiedy poczuła, jak ktoś przydeptał ciągnącą się za nią końcówkę szarfy. Obróciła się z żachnięciem i aż skrzywiła, dostrzegając uśmiechnięte oblicze Kathryn Morton, obecnie lady Kathryn Grange, u której boku stała jakaś przystojna, młoda blondynka w stroju suto ozdobionym koronką.

– Noro, ma chère! – wykrzyknęła Kathryn i spojrzała na szarfę pod swym pantofelkiem. – Ojej, tak mi przykro! – Postąpiła krok, puszczając materiał. – Wybaczysz mi, madame la comtesse? Nie miałam zamiaru deptać twojej sukni!

Eleanor zmusiła się do uśmiechu. Wymamrotała kilka nieważnych słów o tym, że się nie gniewa i niemal udało jej się wyminąć Kathryn, by wraz z Charlotte dołączyć do księżnej Tennant, jednak młoda pani Grange zacisnęła palce na nadgarstku Nory i powstrzymała ją przed odejściem.

– Pozwól, proszę, że przedstawię ci moją przyjaciółkę. – Kathryn wskazała głową na swą towarzyszkę, która dygnęła. – To lady Una Clancy, córka barona Clarne. Przybyła z Dublina na swój debiut. Moja mamusia jest jej patronką.

– Bardzo mi przyjemnie. – Nora mruknęła swoje nazwisko i tytuł, ledwo zaszczyciwszy córkę barona spojrzeniem. Kathryn wciąż nie pozwalała jej odejść.

– Słyszałam, że ty przedstawiałaś na dworze swoją pasierbicę, lady Charlotte. C’est vrai? – lady Grange zwróciła się z uśmiechem do Charlotte, której policzki pokrył nagle pąs.

– Mam nadzieję, madame la comtesse, że da się pani zaprosić do nas? Moja maman będzie bardzo rada, mogąc poznać tak znamienitą damę. – Panna Una wygięła usta w miłym uśmiechu. – Wiele o pani słyszałyśmy, tak jak i o panu hrabim.

– Oczywiście, mademoiselle – odrzekła Nora, która ostatnie, na co miała ochotę, to goszczenie na herbatce u jakiejś prowincjonalnej arystokrateczki z Irlandii. – Czekam zatem na wizytówkę pani. A teraz, jeśli panie wybaczą... – Wyszarpnęła dłoń z uścisku Kathryn.

– Tutaj jesteście!

Zza pleców Eleanor wyszły dwie kobiety. Jedna, doskonale Norze znana, matka Kathryn, baronowa Morton, która spoglądała na hrabinę Moubray z wyraźną niechęcią. Druga zaś musiała być matką Uny, wyglądała bowiem dokładnie tak samo jak ona, była po prostu dwadzieścia lat starsza. Nosiła suknię z kremowej satyny i mało biżuterii, jedynie złoty naszyjnik. W jasne włosy miała wpięty sztuczny kwiat. W przeciwieństwie do baronowej Morton, jak i samej Nory wyglądała niemożliwie skromnie.

– Madame la comtesse. – Kiwnęła głową Eleanor, a ta odpowiedziała tym samym. – To zaszczyt cię poznać.

– Dziękuję, madame...?

– Cressida Clancy.

Panie przez chwilę wymieniały uprzejmości. Irlandzka baronowa zarzuciła Charlotte wieloma komplementami, przez co panna Moubray spłoniła się jeszcze mocniej. Nora obserwowała kobietę z uwagą. Być może pochlebstwa były czymś nowym i przyjemnym dla nieobytej w towarzystwie panienki, ale nie dla niej. Za długo przebywała wśród socjety, by wierzyć w szczere intencje lady Clancy. Nic jednak nie powiedziała.

– Na nas już pora – oświadczyła wreszcie, kiedy lady Morton zabawiała panie plotką o stadach szczurów wędrujących po londyńskich kanałach. Nora wierzyła, że jest cała masa lepszych tematów do rozmów na salonach aniżeli szczury, w dodatku na samą myśl o ściekach znowu poczuła mdłości.

Lady Cressida zatrzymała ją na chwilę.

– Pozwól, madame la comtesse, iż zaproszę cię wraz z mężem i córką – obdarzyła Charlotte czarującym uśmiechem – na bal, który będę niebawem wydawać. Zatrzymaliśmy się na Harley Street i chcemy przywitać londyński mond rautem. Czy mogę liczyć na obecność hrabiostwa?

– Muszę porozmawiać z mężem – odparła Nora i pociągnęła za sobą Charlotte w stronę księżnej Tennant.

– Och, zgódź się, maman, proszę! – wypaliła niespodziewanie panna Moubray. – Nigdy nie byłam na żadnym balu!

– Zobaczymy, co powie na to twój ojciec. – Eleanor chciała dodać coś więcej, jednak mdłości przybrały na sile, pozostawiła więc pasierbicę pod czujnym okiem starszej arystokratki, sama zaś udała się do sąsiedniego pomieszczenia, by przy asyście milczącej pokojówki ulżyć żołądkowi i nikogo tym faktem nie zgorszyć.

ROZDZIAŁ III

– Plan jest prosty – zaczął Mahoney z takim przekonaniem, że nie było powodu, by mu nie wierzyć. – Wiemy, gdzie przetrzymują Byrne’a. Wiemy też, że chcą przenieść go do więziennego szpitala, wezwali lekarza. To dobry moment, żeby go odbić.

Cillian oparł się o ścianę. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Quinnowi wystarczyła jedynie ta drobna prezentacja, by mu zaufać; coś mu mówiło, że mężczyzna go sprawdza. Niemniej jednak Shaw został bez szemrania przyjęty do grupy Mahoneya, a ten wzywał go do siebie niemal codziennie od ponad tygodnia. Ich rozmowy znacznie różniły się od niemal przyjacielskich pogawędek z Owenem Byrne’em, podobnie też różniły się od nieprzyjemnych spotkań w Golden Elephant z matką Maeve. W gruncie rzeczy Shaw doceniał rzeczowość Quinna.

To on podsunął Mahoneyowi pomysł odbicia Byrne’a z aresztu. Nie zrobił tego z dobroci serca; kilka dni wcześniej spotkał się z Williamem Buckiem, wyniosłym sekretarzem hrabiego Moubraya, a ten beznamiętnie kazał mu dowieść, że nowy zwierzchnik ufa Cillianowi. Shaw nie miał ochoty wkręcać się w żadną wielką akcję. Jeszcze nie teraz, bo zdawał sobie sprawę, że to i tak go nie ominie. Chodziło po prostu o dowód. O dziwo, Quinn po chwili namysłu uznał, że ucieczka buntownika spod nosa Angoli to świetny pomysł. Jemu także nie chodziło o Owena. Chciał jedynie im odpłacić. Pozostali z grupy nie mieli za dużo do gadania.

– Nikt inny nas nie obchodzi – ciągnął Mahoney, kiedy spotkali się tego wieczora w ciasnym mieszkanku w Wapping. Nie był to dobry adres, wśród mieszkańców okolicy od dłuższego czasu krążyły bowiem pogłoski, że po zaułkach szwenda się niejaki „Rekin z Wapping”, owiany złą sławą doliniarz, którego niedobrze było spotkać na swojej drodze. Shaw był niemal pewien, że taki człowiek nie istnieje, że wszystko to tylko bujdy wymyślone po to, by po okolicy nie pałętał się nikt niepotrzebny. Niemniej wolał przyjść na miejsce w towarzystwie. Dlatego wziął ze sobą Maeve. – To ma być szybka, krótka akcja. Żadnej fuszerki.

Cillian ledwo zdołał ukryć kpiący uśmiech; na obliczu O’Sullivan dostrzegł to samo. Obydwoje doskonale pamiętali poprzednią akcję nadzorowaną przez Mahoneya: włamanie do posiadłości arystokraty i nakrycie na gorącym uczynku. Ta fuszerka kosztowała życie jednego bojownika, wolność dwóch, sam Quinn musiał zaś ratować się ucieczką, wyskakując przez okno.

– Kto idzie? – zapytał jeden z grupy.

Mahoney kiwnął w stronę osiłka z ciemnymi włosami.

– O’Brien i ja – odparł, a wśród mężczyzn rozniósł się pomruk zawodu. – Finnegan i Shaw, wy stoicie na świecy.

– Ja? – Własne nazwisko wyrwało Cilliana z zadumy. Wszystkie oczy zwróciły się nagle w jego stronę. Quinn skrzywił się drwiąco.

– Chyba nie sądziłeś, Shaw, że pozbawię cię przyjemności uratowania twego prawie tatka, hm? Nic z tego, doktorze. Idziesz z nami.

Maeve przesunęła się kilka kroków i zajęła miejsce za plecami Cilliana. Po chwili poczuł na ramieniu dotyk jej delikatnych palców. Strącił je.

– Niech będzie – mruknął, jakby wcale mu nie zależało.

Wśród Bractwa krążyły plotki o jego arogancji, co Cillianowi nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, mógł usprawiedliwiać tym każde swoje zachowanie. W rzeczywistości jedynym, czego pragnął, było zdobycie zaufania Quinna. Mahoney stanowił klucz do wszystkiego, na czym zależało Moubrayowi; O’Sullivan także zdawała sobie z tego sprawę. Shaw bał się wyłącznie o dobro Eleanor.

Umówiony dzień był zaskakująco ciepły jak na wiosnę i temperatura nie spadła, pomimo wieczora. Quinn nie był w nastroju udowadniania niczego Brytyjczykom – i całe szczęście, tym razem nie miał ze sobą żadnych koszmarnych niespodzianek. Finnegan załatwił skądś powóz, który odmalował tak, że teraz przypominał szpitalną karetkę. Shaw zaproponował, że może odgrywać rolę lekarza; śmierć dawała mu tę przyjemną ochronę, iż oficjalnie nikt go nie szukał. Kosmetyczne sztuczki Maeve tylko tego dopełniły. Mahoney jednak kazał mu trzymać się z dala. Wraz z tym drugim przebrali się za sanitariuszy.

To miała być szybka akcja, zwłaszcza że Quinn zarzekał się, że odmówił wizytę prawdziwego lekarza, ale z drugiej strony, Cillian nie dowierzał, że odbijanie więźnia sprzed nosa policji nie przyniesie problemów. Mahoney zawsze zachowywał się tak, jakby brał swoje szczęście za pewnik; Shawa bynajmniej to nie uspokajało.

Powóz czekał w jednej z wąskich uliczek, nieopodal mieścił się szpital więzienny, gdzie leczono osoby przebywające w areszcie. Sam fakt, że Owen przebywał tutaj, a nie za kratkami, nie wróżył niczego dobrego. Cillian sięgnął po papierosa i udawał, że nie widzi własnych rąk, trzęsących się jak w febrze. Dobiegło go chrząknięcie – to Finnegan w ten sposób prosił go o ogień. Shaw rzucił mu pudełko zapałek, lecz nie dosięgło dłoni Irlandczyka i potoczyło się po podłodze. Obydwaj stali przy powozie w ciszy. Okolica nie należała do zbyt często uczęszczanych, nie mieściły się tutaj żadne wielkie zakłady pracy ani tanie szynki, by ktokolwiek z mieszkańców miał tu zbijać bąki. I bardzo dobrze, bo też od tego zależało powodzenie akcji. Wedle zapewnień Mahoneya Bractwo miało w środku dogadanego człowieka, który miał zapewnić im swobodne wejście, a także odebranie więźnia, rzekomo do szpitala. Łatwa, szybka akcja. Shaw zaciągnął się papierosem, a kiedy srebrzysty dym uleciał w powietrze, Cillian wyjął kieszonkowy zegarek. Na jego oko Quinn i ten drugi siedzieli w środku już dobrze ponad pół godziny i nic nie wskazywało na to, że zaraz wyjdą zza winkla. Nie przejąłby się, gdyby nie chodziło o Byrne’a. Ta obsuwa także nie wróżyła niczego dobrego.

Na ulicę, przy której znajdował się szpital, z wolna wtoczyła się dorożka. Cillian od niechcenia zerknął przez ramię, ale gdy dostrzegł, że z powozu wysiada mężczyzna z lekarską torbą, aż zaklął w głos. Ręka Finnegana zamarła tuż nad leżącą paczką papierosów. Podążył on za wzrokiem Shawa i zaraz zawtórował mu z przekleństwem. Shaw ze złością cisnął niedopalonego papierosa na chodnik. Znał tego mężczyznę, widział już gdzieś jego twarz. Finnegan zostawił papierosy, prostując się, sięgnął dłonią za pazuchę. Cillian dał mu znak, by się wstrzymał. Ostatnie, czego potrzebowali, to robić burdę pod więziennym ambulatorium. Poza tym nie było pewności, czy ten lekarz na pewno zmierza do budynku.

Podbiegł do niego.

– Pan wybaczy... – Położył dłoń na ramieniu mężczyzny, zatrzymując go w miejscu. Lekarz się odwrócił. Najpierw zmierzył intruza wyniosłym spojrzeniem, a później ostentacyjnie spojrzał na tę jawną bezczelność, jaką było dotykanie go. Shaw zabrał więc rękę, jednak nie zamierzał odpuszczać. Zmuszony był wymyślać na poczekaniu. Mężczyzna wpatrywał się w niego intensywnie, a Cillian nagle przypomniał sobie, skąd go zna. – Doktor Lacey, nieprawdaż? – zapytał z entuzjazmem, kiedy przed oczami stanął mu psychiatra, którego poznał w Bedlam, kiedy ratował stamtąd Norę. Starszy lekarz był dobrym znajomym zwierzchnika Cilliana, Edwarda Humphreya, lecz niestety, Shaw nie mógł teraz powołać się na koneksję z pryncypałem. Jak przez mgłę wróciły do niego strzępy rozmów, które usłyszał w szpitalu. – Od razu pana rozpoznałem! – ciągnął, a w miarę upływu chwili podejrzliwość w oczach psychiatry topniała. – Być może pamięta mnie pan, doktorze. Widzieliśmy się w zeszłym roku na sympozjum w Paryżu. Joseph Babiński przedstawiał swoje badania dotyczące neurosyfilisu...

To było niczym odzew na zadane hasło – Lacey od razu się rozpromienił, choć Cillian z łatwością dostrzegł cień przebiegający przez jego twarz, gdy mężczyzna próbował dopasować jego twarz do jakiegokolwiek nazwiska. Bezskutecznie. Nie pomagały w tym ledwo zagojone ślady wyniesione z więzienia. Cillian nigdy nie mógł stawać w szranki z przystojnymi dżentelmenami z wyższych sfer, jednakże obecnie byle chłystek z Whitechapel przewyższał go urodą. Psychiatra zmierzył go spojrzeniem, mrużąc oczy.

– Pan wybaczy, doktorze, ale nie mogę sobie przypomnieć pańskiej godności – wymamrotał Lacey niemal przepraszającym tonem. – Sam pan rozumie, tylu ludzi się spotyka...

– Ależ to zrozumiałe! Zachary Lloyd – rzucił pierwsze nazwisko, jakie wpadło mu do głowy. – Proszę wybaczyć śmiałość, doktorze, ale tak się cieszę, żeśmy się spotkali! Już dawno chciałem zwrócić się do pana... – Cillian popłynął w tłumaczeniach o pracy naukowej, o własnych ambicjach i badaniach, jakie rzekomo prowadził na pacjentach z marginesu. W jego uszach brzmiało to absurdalnie. Lacey, o dziwo, słuchał go z uwagą. – Miałem nadzieję natrafić tam – wskazał brodą ambulatorium – na przydatny przypadek do mojej pracy, ale niestety, zamknięto mi drzwi przed nosem!

Za jego plecami Finnegan obserwował ich wymianę zdań, cały czas trzymając palec na cynglu. Wystarczył jeden nierozważny ruch, a opanowanie mężczyzny mogło pójść w drzazgi. Shaw gorąco liczył na to, że Lacey złapie haczyk.

– Och, bardzo mi przykro, doktorze. – Psychiatra wyglądał na autentycznie zasmuconego. – Długie ramię sprawiedliwości nie powinno stawać okoniem, kiedy idzie o rozwój medycyny, doprawdy! Może wejdzie pan ze mną? – zaproponował z uśmiechem. – Zostałem wezwany, by ocenić stan jednego z więźniów. Wychodzi na to, że uniknie stryczka, jeśli spędzi resztę żywota pod naszym czujnym okiem w Bethlem Royal Hospital.

– Z przyjemnością. Jeśli pan doktor pozwoli, pójdę tylko po moją torbę...

Shaw kiwnął głową w stronę uliczki, gdzie stał ich powóz, a Lacey ufnie poszedł za nim. Drugi Irlandczyk tylko na to czekał. Cillian bez słowa pozwolił, aby Finnegan zajął się psychiatrą po swojemu. Sam pospiesznie przejrzał jego torbę. Od czasu aresztowania najbardziej doskwierał mu brak narzędzi chirurgicznych odziedziczonych po wuju. Już dawno powziął postanowienie, że jeśli los dopuści go znowu w progi Blackbridge Manor, odbierze je – na pewno wciąż tam były. W torbie psychiatry nie znalazł nic użytecznego – we własnym mniemaniu – prócz niezłej sumki pieniędzy oraz chloroformu, z którego czym prędzej skorzystał, na dobre usypiając lekarza. Kazał Finneganowi pilnować mężczyzny oraz mieć na oku otoczenie, a sam skierował się w stronę ambulatorium.

W środku było chłodno, ciemno i cicho, niepokojąco cicho. Strażnik wpuścił go bez szemrania, kiedy tylko podał nazwisko Laceya i placówkę, w której pracował. Shaw ruszył za nim, w duchu zadając sobie pytanie, co on, do diabła, najlepszego wyprawia. W tym samym budynku, nie wiadomo gdzie, przebywali Byrne, Mahoney i jeszcze jeden Irlandczyk, a on bez pozwolenia pchał się w paszczę lwa.

Strażnik zaprowadził go do jakiegoś rzucającego się niespokojnie dryblasa, którego jedynie skórzane pasy zdołały utrzymywać w łóżku. Być może kiedyś Shaw pożałowałby mężczyzny, teraz jednak, po wszystkim, co widział i czego sam doświadczył, łatwiej było mu wyłączyć empatię. Przez chwilę symulował badanie psychiatryczne, strażnik nawet na niego nie patrzył, wyraźnie znudzony.

– No dobrze – rzekł w końcu Shaw, odsuwając się od niespokojnego więźnia – wygląda na to, że nie obejdzie się bez pobytu u nas. Przekażę moje spostrzeżenia doktorowi Tierneyowi – oświadczył, przypominając sobie nazwisko ordynatora w Bedlam.

Strażnik przytaknął bezwiednie i w milczeniu kiwnął ręką, by poprowadzić lekarza do wyjścia. Nim jednak z powrotem znaleźli się na pustej i chłodnej klatce schodowej, Cillian zrównał z nim krok i się zatrzymał.

– Jeszcze jedna sprawa, drogi panie – rzekł konspiracyjnym szeptem, rozglądając się ukradkowo. Wcale nie musiał udawać zdenerwowania. – Sprawa jest... co tu dużo mówić, delikatnej natury. Chodzi o jednego z więźniów. Mój ordynator, to jest... doktor Tierney... słyszał, że jego także mamy powitać na naszym oddziale.

– O którym więźniu mowa? – strażnik od razu się spiął. – O niczym takim nie słyszałem.

Cillian odetchnął. Musiał wynieść się na wyżyny dyplomacji, kiedy próbował udawać dystyngowanego doktorka, usiłującego przekonać funkcjonariusza, by ten pozwolił mu zobaczyć więźnia. Strażnik był jednak nieugięty, zatem Cillian poszperał w torbie Laceya i wysupłał zwitek banknotów. Nawet nie wiedział, ile dokładnie tam jest. Wcisnął wszystko w dłoń mężczyzny. To rozwiało moralne wątpliwości strażnika – poprosił lekarza jedynie o nazwisko osadzonego, po czym w milczeniu kiwnął głową i poprowadził Cilliana w głąb korytarza. Budynek nie miał skomplikowanego układu pomieszczeń, lecz Shaw i tak nie mógł się skupić, by zapamiętać jak najwięcej szczegółów koniecznych w szybkim pokonaniu drogi powrotnej. Serce waliło mu jak szalone. Rozglądał się dokoła, ledwo ośmielając się oddychać, i wyczekiwał, aż za plecami rozlegnie się krzyk, by go zatrzymać. Wyglądał także Quinna, ale obydwaj jego pobratymcy jakby zapadli się pod ziemię. Strażnik wreszcie doszedł do pokoju, w którym trzymany był Owen Byrne.

Cillian sam nie wiedział, czego się spodziewać. Nie znał przyczyny, przez którą jego niedawny zwierzchnik trafił z aresztu do szpitala. Nie miał pojęcia, czy Quinnowi udało się już dostać do Byrne’a, a może zdołał go uwolnić, kiedy Shaw zajmował uwagę strażnika psychiatrycznym pacjentem. Jednak to, co zastał, zdziwiło go.

Byrne zajmował nieduży pokoik, bardzo ciemny i ciasny, lecz akurat na to Shaw nie zwrócił uwagi. Starszy mężczyzna leżał na łóżku. Uniósł głowę, kiedy strażnik niezbyt delikatnie zamknął drzwi. Na widok młodszego przyjaciela Owen aż zamarł. Shaw nieznacznie pokręcił głową.

– Co mu jest? – zapytał Cillian, siląc się na spokojny ton. Strażnik wzruszył ramionami.

– Trafił tu jakieś dwa czy trzy dni temu, bo źle się czuł. W areszcie stracił przytomność, ale gadał normalnie, kiedy tu trafił i teraz znowu leży przytomny. Nie wiem, co mu jest. Pewnie którego razu za bardzo go przesłuchiwali... sam pan wiesz, czasami te kundle nie chcą gadać.

Shaw mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Klnąc pod nosem, zbliżył się do przyjaciela. Nie zdążył jednak nic zrobić, w tej samej bowiem chwili drzwi celi otworzyły się bezgłośnie i wewnątrz stanęło dwóch mężczyzn. Shaw rozpoznał ich mimo półmroku. Był to Mahoney oraz drugi z Bractwa przebrani w stroje sanitariuszy.

Cała piątka mierzyła się wzrokiem, lecz trwało to może uderzenie serca. Cillian zdołał jedynie dostrzec, jak Quinn sięga po giwerę, w tym samym czasie strażnik już otwierał usta, by cokolwiek powiedzieć. Byrne, pomimo swego wieku, całkiem sprawnie zerwał się z łóżka.

Shaw zareagował instynktownie. W kieszeni wciąż miał buteleczkę z chloroformem i chustkę. Upuścił torbę na podłogę, strażnik odruchowo spojrzał w bok, a Cillian przytknął mu do twarzy materiał nasączony środkiem znieczulającym. Mężczyzna zwalił się ciężko na posadzkę. Quinn zamknął za sobą drzwi i zapadła cisza. Stali w półmroku, oddychając ciężko.

– Gdzie żeście byli, do cholery? – wycedził Cillian, wycierając ręce o marynarkę.

– Co ty tutaj robisz? – Mahoney ledwo opanował złość. – Zabroniłem ci się wtrącać. – Shaw otworzył usta, ale wszelkie dyskusje wydały mu się zbędne. Quinn wykrzywił usta i przeniósł wzrok na Byrne’a i kiwnął głową. – Idziemy.

On i jego towarzysz chwycili Owena pod ramiona. Cillian bez słowa obserwował tę groteskową scenę.

– Znacie drogę powrotną? – spytał. Mahoney uśmiechnął się i pospieszył go gestem.

Na korytarzu czekał inny strażnik. Jeśli nie był zadowolony z tego, co spotkało jego kolegę, nie okazał żadnych emocji.

– Zmieniamy plan – warknął do Quinna, a ten przytaknął.

Strażnik zabronił im się odzywać, po czym poprowadził przed siebie, jednakże nie tą trasą, którą Cillian pokonał zaledwie kilka minut wcześniej. Ta była krótsza, szybko dotarli do celu – schodów prowadzących do piwnicy. Quinn puścił Byrne’a, a strażnik wcisnął mu w ręce skotłowane ubrania. Wspomnienie własnej ucieczki stanęło przed oczami Cilliana tak realnie, jakby od nowa brał w niej udział. Gdy byli gotowi, zeszli na dół. Otoczyła ich ciemność. Strażnik zapalił niewielką latarenkę i wręczył ją Mahoneyowi.

– Tam – wskazał palcem na spowity mrokiem korytarz – na samym końcu są drzwi do kostnicy. W środku jest zejście do kanałów. Zasłonięte kratą, ale poluzowałem ją. Kanałem kierujcie się na prawo i prosto.

– Jak daleko? – spytał Quinn.

– Przechodziłem drogę wczoraj, będzie z kwadrans, póki nie dojdziecie do wyjścia. Wychodzi przy dokach. O tej porze nikt nie zwróci na was uwagi.

– To się okaże – odparł Mahoney. W marnym świetle latarni cienie na jego twarzy pogłębiły się, a oczy zdawały się być jeszcze ciemniejsze niż zwykle. Popatrzył po swoich towarzyszach. Cillian nie za bardzo palił się do chodzenia po kanałach, lecz kłótnia nie wchodziła w rachubę. Byrne próbował nieustannie podchwycić jego spojrzenie, czego Shaw uparcie unikał. Nie był gotowy na konfrontację. Nie był gotowy na nic.

Piwniczny korytarzyk, choć ciemny i zimny, okazał się bezpieczniejszy od tych, które mieli nad głowami. Grube ceglane ściany nasuwały skojarzenia dawnych lochów i kto wie, czy to miejsce nie pełniło przed wiekami takiej funkcji. Quinn zatrzymał się nagle tuż przed drzwiami wskazanymi przez strażnika. Nikt jako pierwszy nie chciał przekroczyć progu pomieszczenia.

Starali się poruszać bezgłośnie, ale wewnątrz kostnicy cisza zdawała się niemal namacalna. Pomieszczenie było rozległe i puste. Pośrodku ustawiono kilka stołów. Mahoney rozejrzał w poszukiwaniu zejścia. Nagle zaklął zduszonym głosem, rozległ się pisk i pomiędzy ich nogami przebiegł szczur. Shaw odsunął się aż do ściany; gdy uniósł wzrok, Mahoney przyglądał mu się ze wzgardą. Kazał swemu człowiekowi odsunąć kratkę. Zejście do kanałów ziało chłodem, a panujący w nim mrok zdawał się nieprzenikniony. Wpatrywali się w niego przez chwilę i żaden nie kwapił się, by ruszyć przodem. Wreszcie Mahoney zakołysał światłem.

– No, pan pierwszy, panie doktorze. – Kiwnął głową w stronę Cilliana.

Shaw wolałby raczej pozostać w kostnicy, niż schodzić w mrok, z drugiej strony jednak nie mieli czasu. Rzucił ponure spojrzenie Quinnowi i bez słowa spuścił się przez otwór w ścianie.

Upadek niemal pozbawił go oddechu. Cillian upadł na kolana, aż jęknął, lecz czym prędzej zerwał się na równe nogi, kiedy tylko poczuł wilgoć na skórze. W kanale panowała cisza, przerywana jednak stukotami i cichutkim szumem płynącej wody. Odsunął się pod ścianę; pod palcami czuł zawilgocone cegły. Następny na dole był Byrne, za nim człowiek Mahoneya, a Quinn na końcu.

Z prawej strony dało się wyczuć delikatny ruch powietrza, tam więc skierowali się w milczeniu. Przez następne minuty słychać było jedynie odgłosy kroków. Powiew się wzmagał, aż w końcu chybotliwy płomyk latarni zamigotał i zgasł.

– Niech to szlag. – Z ciemności dobiegł ich głos Mahoneya.

Cillian po omacku przesunął się do przodu. Nim zdołał zbliżyć się do niego, by zapalić knot, z mroku przed nimi doszedł dziwny szelest, narastający i przybliżający się. Naraz szelest przeszedł w popiskiwanie, a wysokie tony rozbrzmiały w uszach. Shaw wyciągnął zapałki, podpalił. Mrok na chwilę się rozwiał.

Zamarli.

Pod ich nogami przebiegł olbrzymi szczur, wielkości kota. Cillian aż wzdrygnął się na jego widok, Quinn zaklął w głos, lecz naraz zyskał rezon i w niewybrednych słowach kazał im się pospieszyć. Szczur zatrzymał się kilka stóp od nich, węsząc. Oni też stanęli. Zwierzę się odwróciło, zasyczało i czmychnęło w ciemność. Za plecami mężczyzn rozległy się kolejne popiskiwania.

– Ruchy, kurwa, nie mam zamiaru być kolacją. – Mahoney pchnął Shawa i swego człowieka mocno w plecy.

Cillian nie miał pojęcia, jak długo posuwali się naprzód, ale wreszcie natrafili na metalową drabinkę i klapę w sklepieniu. Czwarty Irlandczyk pospiesznie sprawdził wyjście, a gdy okazało się zamknięte, dobył z kieszeni sprężynowy nóż i zaczął gmerać przy zamku. Szczęk rozbrzmiał donośnie, odbijając się między ścianami. Skrzypnęły zawiasy i klapa opadła. Mężczyzna wszedł na górę. Po chwili jego twarz pojawiła się w wyjściu.

– Czysto – rzekł do Mahoneya. Ogień ich lampy chwiał się, niemal liżąc ścianki latarenki.

– Właź – warknął Mahoney do Shawa, wskazując głową na górę.

Cillianowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Trzęsąc się, zdołał pokonać drabinkę, a na górze wyjrzał przez właz i wyciągnął rękę w stronę Byrne’a. Owen chwycił za metalowy szczebel, a później za dłoń przyjaciela, by się podciągnąć. Shaw się odsunął. Byrne był całkiem prędki jak na swój wiek. Zdołał wspiąć się niemal do końca, kiedy niespodziewanie jego but ześlizgnął się z drabinki. Mężczyzna spadł, nim którykolwiek zdążył zareagować. Uderzył o twardą posadzkę całym ciałem, a jego głowa odbiła się od podłoża. Quinn zaklął dokładnie w tej samej chwili co Cillian. Shaw, niewiele myśląc, niemal zeskoczył na dół i dopadł do przyjaciela. Mahoney szarpnął go za ramię.

– Co ty wyprawiasz, do cholery?!

Stan Byrne’a był ważniejszy. Szmery w mroku przybierały na sile. Cillian potrząsnął Owenem, a ten po dłuższej chwili rozwarł powieki i pokręcił głową. Pomogli mu wstać, po czym niemal zmusili do wspięcia się po drabince. Tym razem czwarty z nich trzymał go mocno.

Dopiero teraz mogli się rozejrzeć. Trafili do opustoszałego magazynu, Bóg raczy wiedzieć, w której dzielnicy, jednak zapach mułu unoszący się w powietrzu jasno wskazywał na sąsiedztwo Tamizy. Mahoney ruszył przodem, niemal bezgłośnie. Zapadał zmierzch, a dobiegające z zewnątrz odgłosy miasta powoli wymazywały upiorne wspomnienie szczurów. Drzwi magazynu były otwarte. Przekradli się aż do ulicy, a tam, po kilkunastu minutach błądzenia, zdołali odnaleźć drogę na Wapping, do mieszkania Mahoneya.

– Trzeba ściągnąć tutaj Finnegana – przykazał Quinn swojemu człowiekowi.

Cillian nie słuchał ich rozmowy, zamiast tego zajmował się Byrne’em. Owen z bladym uśmiechem zapewniał go, że wszystko jest w porządku, ale Shaw obserwował go z uwagą.

Zostali we trójkę. Mahoney wyciągnął skądś butelkę do połowy wypełnioną ginem, pociągnął wprost z niej potężny łyk, po czym głośno odstawił na stół. Zapadła cisza. Żaden nie miał zamiaru zaczynać rozmowy. Shaw zajął się papierosem. Trwaliby tak w milczeniu wiele czasu, gdyby nie Byrne, który niespodziewanie zachwiał się na krześle, osunął się na stół, uderzając głucho o blat, a później zsunął na podłogę. Shaw zerwał się na równe nogi. Delikatnie nim potrząsnął, lecz mężczyzna nawet nie zareagował. Oddychał jednak. Cillian podpalił zapałkę i sprawdził obydwie źrenice przyjaciela. Jedna z nich była szersza od drugiej i nie reagowała; Shaw zaklął pod nosem, a migotliwy płomyk zapałki zakołysał się miarowo.

– Co jest?

Quinn był czujny i nie spuszczał oka z Cilliana, ale nie ruszył się z miejsca. Jego natarczywy szept rozniósł się po celi.

Shaw kiwnął głową w stronę Byrne’a.

– Musimy go zabrać do szpitala. Do Humphreya – rzekł.

– Wykluczone. Jeśli potrzebuje twojej pomocy, rób swoje tutaj.

– Teraz. – W podniesionym głosie Cilliana, po raz pierwszy od bardzo dawna, pojawiła się tak zdecydowana nuta.

Quinn zacisnął szczęki. Jeśli się wahał, to tylko przez chwilę. Zerknął na Shawa, na Owena, znowu na Shawa po czym kiwnął oszczędnie głową.

– Zaraz przyjedzie Finnegan – mruknął. – Zabierze nas tam, gdzie wskażesz. Jeśli nas złapią – dodał beznamiętnie – odstrzelę ci łeb.

Finnegan jechał na złamanie karku, z podobną zręcznością wymijając inne powozy niczym szpitalna karetka, co Shaw mógłby docenić, gdyby nie skupiał się tak bardzo na obserwowaniu stanu Byrne’a. To było teraz najważniejsze.

Do szpitala doktora Humphreya wpadli niczym burza. W środku było pusto i w miarę spokojnie, jedna tylko pielęgniarka, starszawa niewiasta, rzeczowa i konkretna, z którą Cillian niegdyś wyjątkowo lubił współpracować, obruszyła się na ich nagłe pojawienie się. Wystarczyło jednak, że ujrzała Shawa, a jej głos uwiązł w gardle. Cillian spytał o Cuthberta; pokiwała głową i mruknąwszy, że zaraz go zawoła, zniknęła w korytarzu. Shaw wskazał kierunek na salę operacyjną. Do Quinna zaraz podszedł sanitariusz, jeśli Shaw dobrze pamiętał był to jedyny sanitariusz, jaki pracował w tym miejscu.

– No, no. – Za plecami Cilliana rozległ się głos Johna Cuthberta. – Widzę, że poszedłeś w ślady Łazarza.

Uścisnęli sobie dłonie, krótko i mocno, a Shaw zaraz kiwnął głową w stronę, gdzie za drzwiami zniknęli mężczyźni.

– Mamy problem – rzekł.

– Na pewno, w przeciwnym wypadku raczej byś nie zmartwychwstał. – John uśmiechnął się krótko. – Co jest?

– Haematoma epidurale.

Ruszyli korytarzem w stronę śluzy, a Cillian pokrótce opowiedział mu, co się stało.

– Nie chciałem robić tego w mieszkaniu i nie mam do tego narzędzi – rzekł Shaw martwym głosem, choć po drodze do szpitala był na tyle zdesperowany, że zastanawiał się nad wykorzystaniem korkociągu. – Poza tym wolę, żeby on został u was przez jakiś czas. Wiem... wiem, jak to wygląda, ale wierz mi, nie narażałbym was bez powodu...

– Narażał nas? Stary, sprzątnęliście więźnia z aresztu i przywieźliście go do nas. Humphrey urwie ci za to łeb – oświadczył Cuthbert, kiedy obydwaj opłukiwali ręce. – Ale to już nie mój problem, nie? Zobaczymy, jak będzie, najpierw trzeba się nim zająć.

Sam zabieg nie nastręczył im zbyt wielu trudności, bo ani dla jednego, ani dla drugiego nie była to pierwsza trepanacja do wykonania. Mahoney odesłał swoich ludzi precz, ale sam usiadł na widowni sali operacyjnej i nie ruszył się z miejsca aż do końca zabiegu. Kiedy tylko Cillian ukradkiem zerkał w prawo, dostrzegał jego ciemne oczy obserwujące go z pozornym spokojem. W głowie Shawa pojawiła się natrętna myśl, czy gdyby Byrne nie przeżył, Quinn złożyłby to na karby niedouczenia chirurga, czy raczej na rozmyślne działania mające na celu pozbawienie Bractwa jednego z członków. Cillian spojrzał na swoje dłonie uwalane krwią Owena. Popadał w paranoję, czuł to.

Cuthbert został, by zszyć ranę.

– Co z nim będzie? – zapytał cichym głosem Quinn, kiedy Cillian zbliżył się do niego.

Shaw rozłożył ręce.

– Trudno powiedzieć – przyznał. – Musi tu zostać przez jakiś czas, póki nie wydobrzeje.

– Chyba żartujesz. – Mahoney uśmiechnął się cynicznie. – Przeniesiemy go w bezpieczne miejsce.

– Nie, dopóki jego stan nie będzie mnie zadowalał.