Jak pokonałam raka - Monika Godlewska - ebook

Jak pokonałam raka ebook

Monika Godlewska

3,4

Opis

Monika Godlewska kilka lat temu usłyszała diagnozę: rak. Od tamtej pory, poddając się kuracji onkologicznej, poszukiwała jednocześnie różnorodnych metod terapeutycznych. Ostatecznie pozwoliły jej one zatriumfować nad nowotworem, dzięki czemu dziś może cieszyć się doskonałym zdrowiem duszy i ciała. Co więcej, dzięki chorobie odkryła prawdziwą wartość życia.
Od ustawień Berta Hellingera po masaż Shiatsu. Od prozdrowotnych głodówek po dietę makrobiotyczną. Od filozofii Wschodu po muzykoterapię. Od jogi po ćwiczenia zatrzymujące w organizmie energię. Od ciała po umysł. Oto zbiór leczniczych technik, które mogą uzdrowić zarówno Twoją sferę mentalną, jak i fizyczną. Rak objawia się w Twoim ciele, lecz jego podłoże najczęściej tkwi głęboko w umyśle.
Sprawdzone przez Autorkę terapie duszy i ciała ułatwią wyleczenie się z dowolnej choroby, nie tylko z raka. Poza poprawą zdrowia otrzymujesz świetne samopoczucie na co dzień i witalność większą niż kiedykolwiek przedtem.
Nie daj się chorobie – postaw na sprawdzone metody!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (5 ocen)
3
0
0
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bobolin

Nie polecam

Niebezpieczne bzdury! Pod żadnym pozorem nie kierować się zaleceniami autorki. Hamerowi twórcy nowej germańskiej medycyny odebrano prawo wykonywania zawodu i odbył kary pozbawienia wolności. Szacuje się około 500 śmiertelnych ofiar, które idą na jego konto.
00
JolantaMK

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka. Rady w niej zawarte przydatne są dla wszystkich, również dla zdrowych. Przeczytałam ją z przyjemnością i będę do niej wracać.🙂
00

Popularność




Re­dak­cja: Ma­riusz War­da

Skład kom­pu­te­ro­wy: Piotr Pi­siak

Pro­jekt okładki: To­masz Piłasie­wicz

Ko­rek­ta: Ewa Skarżyńska

Wy­da­nie I

Białystok 2014

ISBN 978-83-7377-639-5

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Stu­dio Astrop­sy­cho­lo­gii, Białystok, 2011.All ri­ghts re­se­rved, in­c­lu­ding the ri­ght of re­pro­duc­tion in who­le or in part in any form.

Wszel­kie pra­wa za­strzeżone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być po­wie­la­naani roz­po­wszech­nia­na za po­mocą urządzeń elek­tro­nicz­nych,ame­cha­nicz­nych, ko­piujących, na­gry­wających i in­ny­chabez pi­sem­nej zgo­dy po­sia­da­czy praw au­tor­skich.

15-762 Białystok

ul. An­to­niuk Fabr. 55/24

85 662 92 67 – re­dak­cja

85 654 78 06 – se­kre­ta­riat

85 653 13 03 – dział han­dlo­wy – hurt

85 654 78 35 – www.ta­li­zman.pl – de­tal

sklep fir­mo­wy: Białystok,aul. An­to­niuk Fabr. 55/20

Więcej in­for­ma­cji znaj­dziesz na por­ta­lu www.psy­cho­tro­ni­ka.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pomóż mi za­pa­miętać, Pa­nie,

że nie zda­rzy się nic ta­kie­go,

z czym Ty i ja

nie mo­gli­byśmy ra­zem so­bie po­ra­dzić.

(źródło nie­zna­ne)

Wstęp

Obec­nie je­stem po ko­lej­nej to­mo­gra­fii, która po­twier­dziła, iż guz, który w li­sto­pa­dzie 2005 roku wy­ma­gał na­tych­mia­sto­wej ope­ra­cji, zupełnie zniknął. Pamiętam, że kie­dyś za­sta­na­wiałam się, czy war­to ku­po­wać so­bie nowe pan­to­fle na lato, bo prze­cież mogę niedługo umrzeć i będzie to zbędny wy­da­tek. Dzi­siaj je­stem pew­na, że będę żyć. Co więcej, czuję w so­bie ogromną siłę, ja­kiej nie miałam nig­dy wcześniej.

Będę żyć, po­mi­mo iż wy­kry­ty u mnie guz nosi nazwę chon­dro­sar­co­ma i jest jedną z naj­bar­dziej złośli­wych od­mian, nie po­zo­sta­wiając prak­tycz­nie żad­nych szans na przeżycie. Pamiętam, że kie­dy po­wie­działam tę nazwę jed­ne­mu z le­ka­rzy, stwier­dził, iż mu­siałam się po­my­lić, bo nie zna przy­padków, aby ktoś z tego ro­dza­ju no­wo­two­rem żył tak długo jak ja.

To nic, że mój pier­wot­ny no­wotwór miał naj­bar­dziej doj­rzałą formę i z punk­tu wi­dze­nia me­dy­cy­ny kon­wen­cjo­nal­nej zro­bił dwa prze­rzu­ty. Będę żyć, po­mi­mo że mój oj­ciec zmarł na białaczkę, a mama jest już po kil­ku ope­ra­cjach on­ko­lo­gicz­nych.

Je­stem przykładem oso­by, wo­bec której me­dy­cy­na kon­wen­cjo­nal­na oka­zała się za­wod­na, lecz mimo to nie pod­dałam się. Stwier­dziłam, że wypróbuję wszyst­ko, co tyl­ko możliwe, aby po­ko­nać raka. Sięgnęłam więc po wszel­kie dostępne mi te­ra­pie na­tu­ral­ne.

Obec­nie nadal bar­dzo in­ten­syw­nie pra­cuję nad swo­im oczysz­cze­niem psy­chicz­nym, co wiąże się również z roz­wo­jem du­cho­wym, dzięki cze­mu mam wy­so­ki po­ziom ener­gii. W 2008 roku ukończyłam Stu­dium Psy­cho­lo­gii Psy­cho­tro­nicz­nej w Białym­sto­ku, na kie­run­ku Te­ra­pie Na­tu­ral­ne, gdzie mogłam po­znać wie­lu uzdro­wi­cie­li i na­uczy­cie­li du­cho­wych. Cały czas sta­ram się uczest­ni­czyć w warsz­ta­tach roz­wo­ju oso­bi­ste­go oraz w se­sjach psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych.

Co­dzien­nie sta­ram się ćwi­czyć jogę i me­dy­to­wać. Je­stem na die­cie ma­kro­bio­tycz­nej, cho­ciaż przy­znam, iż te­raz cza­sem po­zwa­lam so­bie na małe odstępstwa od niej. Sto­suję również często głodówki w celu oczysz­cze­nia ciała. Wierzę, iż dzięki temu, co obec­nie robię, za­cho­wam swo­je życie. Wie­le zna­jo­mych mi osób nie zda­wało so­bie spra­wy, jak wiel­ki po­ten­cjał tkwi w nas sa­mych i dla­te­go prze­grało walkę z ra­kiem. Z bra­ku sił po­sta­no­wi­li odpuścić walkę. Ja jed­nak stwier­dziłam, że nie pod­dam się.

Je­stem prze­ko­na­na, iż rak to cho­ro­ba du­szy, która do­pie­ro w następnym eta­pie sta­je się cho­robą fi­zyczną. Wiem, iż sama w pe­wien sposób do­pro­wa­dziłam do po­ja­wie­nia się no­wo­two­ru w 1998 roku, jak też ko­lej­nych guzów w moim cie­le. Dla­te­go też miałam wpływ na to, że wy­zdro­wiałam. Na­tu­ral­nie nic nie zda­rzyłoby się bez udziału cu­dow­nych uzdro­wi­cie­li, których spo­tkałam na swej dro­dze, oraz Boga.

Dzi­siaj mogę już po­wie­dzieć, że w moim przy­pad­ku cho­ro­ba no­wo­two­ro­wa była błogosławieństwem. Mimo że cier­pie­nia fi­zycz­ne, ja­kie przeszłam, są nie­wy­obrażalne dla prze­ciętne­go człowie­ka, wszyst­ko to miało swój sens. Nic w na­szym życiu nie dzie­je się bez przy­czy­ny. Prze­ko­nałam się, iż życie, które wiodłam przed cho­robą, w ciągłym pośpie­chu i stre­sie, było po­zba­wio­ne ja­kiegokolwiek sen­su. Dzięki cho­robie bar­dzo się wy­ci­szyłam, zwol­niłam tem­po życia, prze­stałam się bać. Do­ko­nałam to­tal­ne­go prze­war­tościo­wa­nia życia. Do­strzegłam to, cze­go wcześniej nie wi­działam. Sta­ram się nie stre­so­wać błahy­mi spra­wa­mi. Cho­ro­bie za­wdzięczam również to, iż zbliżyłam się do Boga. Tyl­ko Bóg po­tra­fił pomóc mi w tych naj­trud­niej­szych mo­men­tach, kie­dy nikt z lu­dzi nie był już w sta­nie mi pomóc.

Moje przeżycia związane z cho­robą na­uczyły mnie po­strze­gać świat z in­nej per­spek­ty­wy. Próbuję do­ce­niać wszyst­ko to, co zo­sta­je mi dane, cie­szyć się każdym no­wym dniem, każdą chwilą tu i te­raz. Sta­ram się ufać swo­jej in­tu­icji i być spo­koj­na o przyszłość zarówno w sen­sie zdro­wot­nym, jak i ma­te­rial­nym. Je­stem pew­na, iż Bóg i cały wszechświat czu­wa nad nami, dla­te­go też nie war­to mar­twić się o to, co złego może stać się później. Pew­ność i spokój to cu­dow­ne do­zna­nia, ja­kie były mi zupełnie obce przed cho­robą. Kie­dyś tro­ski dnia co­dzien­ne­go oraz lęk o przyszłość prak­tycz­nie wypełniały wszyst­kie moje myśli. Nie po­zo­sta­wało w nich więc miej­sca na radość i uśmiech.

Te­raz jest zupełnie in­a­czej. Na­wet sza­re, smut­ne, desz­czo­we dni prze­stały być strasz­ne. Po pro­stu są, bo deszcz również jest po­trzeb­ny. Wiem, że nasz nastrój zależy wyłącznie od nas sa­mych. Jeśli będzie­my sta­le na­rze­kać na ota­czającą nas rze­czy­wi­stość, będzie­my dokład­nie taką ją mie­li, szarą, bez­na­dziejną, a cza­sem na­wet okrutną. Jeśli będzie­my po­tra­fi­li do­strzec piękno świa­ta, świat sta­nie się dla nas również wspa­niałym. Aby to zro­zu­mieć, mu­siałam jed­nak bar­dzo wie­le doświad­czyć. Mam na myśli nie tyl­ko cier­pie­nie fi­zycz­ne, ale również psy­chicz­ne, kie­dy przy­cho­dziły chwi­le zwątpie­nia w to, iż będę żyć.

Mam na­dzieję, że książka ta będzie in­spi­racją dla osób cho­rych, aby wal­czyły o swo­je zdro­wie i tym sa­mym życie. Być może dla wie­lu czy­tel­ników okaże się kon­tro­wer­syj­na. Zdaję so­bie sprawę, że mój obec­ny świa­to­pogląd jest zde­cy­do­wa­nie różny od po­wszech­nie przyjętych. Sama naj­praw­do­po­dob­niej również, będąc osobą zdrową, miałabym poważne trud­ności ze zro­zu­mie­niem tego, o czym piszę, nie mówiąc już o uwie­rze­niu w to. Swą książką chcę jed­nak po­ka­zać, że war­to być otwar­tym na­wet na to, co trud­no jest ra­cjo­nal­nie wytłuma­czyć. Nig­dy nie jest za późno na nową wiedzę, zmianę prze­ko­nań i na uzdro­wienie. Wie­lo­krot­nie spo­tkałam się ze stwier­dze­niem, iż każda cho­ro­ba jest ule­czal­na, pro­blem w tym, iż lu­dzie mogą nie być ule­czal­ni.

Ide­al­nie byłoby, aby moje przeżycia stały się prze­strogą przed popełnia­niem błędów, które były moim udziałem. Bo tak na­prawdę brak umiejętności wy­ba­cza­nia i kon­tro­lo­wa­nia własnych myśli to główne po­wo­dy po­wsta­nia no­wo­tworów w moim or­ga­ni­zmie.

Bar­dzo chciałabym, aby książka ta do­tarła do służb me­dycz­nych, zwłasz­cza dy­plo­mo­wa­nych le­ka­rzy, którzy z iro­nią pod­chodzą do wszel­kich me­tod na­tu­ral­nych. Pragnę, by po­tra­fi­li do­strzec w pa­cjen­cie nie tyl­ko ciało, ale i duszę, która cho­ru­je. Moim ma­rze­niem jest, aby w Pol­sce, po­dob­nie jak ma to miej­sce w wie­lu placówkach me­dycz­nych Eu­ro­py Za­chod­niej, te­ra­peu­ci leczący me­todami na­tu­ral­ny­mi mo­gli ofi­cjal­nie świad­czyć swe usługi w szpi­ta­lach i przy­chod­niach służby zdro­wia.

Nie chcę w żaden sposób kry­ty­ko­wać le­ka­rzy on­ko­logów, którzy za główną broń w wal­ce z cho­robą no­wo­two­rową uważają ope­ra­cje chi­rur­gicz­ne, che­mio- i ra­dio­te­ra­pię. Po pro­stu nie znają in­nych me­tod. Są również przy­pad­ki, gdzie cho­roba jest na tyle roz­wi­nięta, iż na­wet naj­lep­si te­ra­peu­ci nie są w sta­nie już pomóc. Wówczas może oka­zać się, że je­dy­nie ra­dy­kal­ne usu­nięcie komórek no­wo­two­rowych może przedłużyć człowie­ko­wi życie. Jeśli pa­cjent wy­ko­rzy­sta to i grun­tow­nie zmie­ni swo­je na­wy­ki, jest szan­sa, że wy­zdro­wie­je. Kie­dy jed­nak nie zdobędzie­my się na to­tal­ne zmia­ny, życie doświad­czy nas jesz­cze moc­niej. Tak właśnie było w moim przy­pad­ku, gdzie do­pie­ro trze­ci guz uzmysłowił mi, że podążam w niewłaści­wym kie­run­ku. Wbrew swej du­szy i temu, co na­prawdę było i jest w życiu dla mnie ważne.

Wierzę, że wszyst­ko, co dzie­je się wokół nas, ma swój powód. Mu­siałam doświad­czyć cho­ro­by no­wo­two­ro­wej, aby do­ko­nać trans­for­ma­cji w swo­im życiu. Ktoś stwier­dził, iż nie ma cze­goś ta­kie­go, jak porażka czy klęska. Są tyl­ko re­zul­ta­ty i skut­ki. Jeśli nie będzie­my uzy­ski­wa­li założone­go re­zul­ta­tu, to mu­si­my zmie­nić na­sze postępo­wa­nie, aby osiągnąć założony cel. Mu­si­my po­go­dzić się z tym, że na­sze po­zna­nie, jak i cały rozwój, do­ko­ny­wać się będzie me­todą prób i błędów. Po­win­niśmy więc czer­pać jak naj­więcej z tego, cze­go na­uczyły nas zwłasz­cza te naj­trud­niej­sze lek­cje w życiu. Być może właśnie one okażą się dla nas naj­bar­dziej war­tościo­we.

Za­nim przejdę do głównej części książki poświęco­nej tech­ni­kom uzdra­wia­nia, chcę przed­sta­wić dra­mat tego, co przeżyłam w związku z po­ja­wie­niem się guzów i z ope­ra­cja­mi. Bez tych trau­ma­tycz­nych doświad­czeń i cier­pień fi­zycz­nych nie po­tra­fiłabym do­ce­niać tego, co po­sia­dam te­raz. Kie­dy rano budzę się i czuję się do­brze, jest już wy­star­czającym po­wo­dem, aby być za to wdzięczną.

IHi­sto­ria cho­ro­by

Po kil­ku mie­siącach in­ten­syw­ne­go po­szu­ki­wa­nia lep­sze­go pra­co­daw­cy, 1 grud­nia 1998 miałam roz­począć pracę w no­wej fir­mie. Byłam z tego po­wo­du bar­dzo szczęśliwa. Nie­ste­ty, moja radość nie trwała długo. Pod­czas badań wstępnych, a dokład­niej pod­czas stan­dar­do­we­go ba­da­nia rent­ge­now­skie­go płuc, wy­kry­to pewną nie­pra­widłowość. Ba­da­nie powtórzo­no, ale następnym ra­zem również było coś nie­po­kojącego na zdjęciu. Nie po­sta­wio­no wówczas jesz­cze dia­gno­zy, ale po­le­co­no mi zro­bie­nie do­dat­ko­we­go prześwie­tle­nia żeber. W tym celu udałam się do in­ter­ni­sty, który miał mi wy­sta­wić od­po­wied­nie skie­ro­wa­nie. Na szczęście, tra­fiłam do bar­dzo do­bre­go le­ka­rza, który już pod­czas ba­da­nia wy­czuł pod moją prawą pier­sią guz wiel­kości ku­rze­go jaja. Oprócz skie­ro­wa­nia na prześwie­tle­nie, otrzy­małam również skie­ro­wa­nie do przy­chod­ni on­ko­lo­gicz­nej na ulicę Staw­ki w War­sza­wie.

Po po­wro­cie do domu jesz­cze raz spraw­dziłam miej­sce guza. Był twar­dy i przy moc­niej­szym do­tknięciu od­czu­wałam ból. Czułam pe­wien nie­pokój, ale prze­cież wie­lu lu­dzi ma różnego ro­dza­ju zgru­bie­nia na cie­le, które są gu­za­mi łagod­ny­mi i nie pod­le­gają ope­ra­cjom. Naj­bliższym dla mnie przykładem jest moja mama, której ciało, zwłasz­cza ręce i nogi, po­kry­te jest „tłuszcza­ka­mi”. Miałam na­dzieję, iż wi­zy­ta w spe­cja­li­stycz­nej przy­chod­ni będzie po­twier­dze­niem, iż tak na­prawdę nic mi nie jest. Nie­ste­ty, wkrótce oka­zało się, jak bar­dzo się myliłam.

Cze­kając w ko­lej­ce do ga­bi­ne­tu on­ko­lo­gicz­ne­go i ob­ser­wując szyb­ko wy­chodzące z ga­bi­ne­tu pa­cjent­ki, pomyślałam, iż wi­docz­nie tra­fiłam na le­ka­rza, który nie­zbyt dokład­nie bada swo­ich pa­cjentów. Ale gdy ja weszłam do ga­bi­ne­tu, moja wi­zy­ta była bar­dzo długa. Kie­dy po­ka­załam wy­ni­ki badań rent­ge­now­skich i miej­sce usy­tu­owa­nia guza, usłyszałam dia­gnozę, a właści­wie in­for­mację, iż muszę pod­dać się ope­ra­cji, i to jak naj­szyb­ciej. Po­nie­waż czas ocze­ki­wa­nia na łóżko szpi­tal­ne wy­no­si około czte­rech ty­go­dni, pocztą miałam otrzy­mać za­wia­do­mie­nie z ter­mi­nem sta­wie­nia się do szpi­ta­la. On­ko­log po­in­for­mo­wała mnie, iż czas po­by­tu w szpi­ta­lu po ope­ra­cji wy­no­si około 7 dni, a po trzech ty­go­dniach będę mogła wrócić do pra­cy za­wo­do­wej. Do­pie­ro wówczas zdałam so­bie sprawę z po­wa­gi sy­tu­acji. Lu­dzie mają różnego ro­dza­ju za­bie­gi, ale wiążą się one z jed­no­dnio­wym po­by­tem w szpi­ta­lu.

Dla­cze­go za­cho­ro­wałam?

Py­ta­nia, ja­kie so­bie ciągle za­da­wałam, brzmiały: „Dla­cze­go ja?”, „Co jest przy­czyną mo­jej cho­ro­by?”, „Ja­kie są spo­so­by wal­ki z ra­kiem?”. In­tu­icyj­nie czułam, że jeśli znajdę na nie od­po­wiedź, mam szansę wy­zdro­wieć. Miałam 28 lat, pięcio­let­nie­go syn­ka i uważałam, że je­stem zde­cy­do­wa­nie za młoda, aby umrzeć. Do ope­ra­cji po­zo­stał mi nie­spełna mie­siąc, dla­te­go po­sta­no­wiłam mak­sy­mal­nie wy­ko­rzy­stać ten czas. Udałam się więc do bi­blio­te­ki pu­blicz­nej. Nie­ste­ty, nie było w niej zbyt wie­le książek o te­ma­ty­ce on­ko­lo­gicz­nej. Naj­większe wrażenie zro­biła na mnie książka Ela­ine Nuss­baum „Po­ko­nałam raka”. Książka ta po­zwo­liła mi uwie­rzyć, iż nie­za­leżnie od sta­dium no­wo­two­ru możliwe jest cof­nięcie się komórek ra­ko­wych. Au­tor­ka, mimo prze­rzutów no­wo­two­ru na kości i płuca, dzięki ogrom­nej sile woli, wy­zdro­wiała. Sto­sując ma­kro­bio­tykę i pod­dając się masażowi shiat­su, udało jej się do­pro­wa­dzić do całko­wi­te­go za­ni­ku komórek ra­ko­wych.

Słowo „ma­kro­bio­ty­ka” było dla mnie zupełnie abs­trak­cyj­nym pojęciem. Na szczęście, udało mi się wypożyczyć również „Wielką Księgę Ma­kro­bio­ty­ki” Mi­chio Ku­shie­go. Były w niej za­war­te in­for­ma­cje, co należy jeść, a co trze­ba całko­wi­cie wy­eli­mi­no­wać. 50-60% pożywie­nia mają sta­no­wić ziar­na, ta­kie jak brązowy ryż, psze­ni­ca, pro­so, żyto. Za­le­ca­ne było spożywa­nie kasz, zwłasz­cza ja­gla­nej, jęczmien­nej. Ko­lej­ne 25% pożywie­nia to wa­rzy­wa, ta­kie jak ka­pu­sta, mar­chew, pie­trusz­ka, se­ler. 10% za­re­zer­wo­wa­ne miało być dla glonów mor­skich i fa­so­lek, na­to­miast 5% sta­no­wić miały zupy. Były jed­nak pew­ne za­ka­za­ne wa­rzy­wa, tj. ziem­nia­ki, po­mi­do­ry, bakłażany.

Całko­wi­cie za­bro­nio­ne było nie tyl­ko mięso, ale również wszyst­kie ar­ty­kuły po­cho­dze­nia zwierzęcego, ta­kie jak mle­ko, sery, jo­gur­ty, jaj­ka. Z die­ty trze­ba było wy­klu­czyć również cu­kier, kawę, czarną her­batę, wszyst­kie prze­two­ry kon­ser­wo­we. Nie­do­pusz­czal­ne było je­dze­nie owoców cy­tru­so­wych oraz po­chodzących z ob­szarów poza miej­scem swo­je­go za­miesz­ka­nia. Za­le­ca­ne było spożywa­nie możli­wie naj­większej ilości pro­duktów so­jo­wych, ta­kich jak miso (fer­men­to­wa­na soja z do­dat­kiem ryżu, jęczmie­nia i soli mor­skiej), tofu (se­rek so­jo­wy) oraz glonów mor­skich o właściwościach oczysz­czających.

Nie mając wie­le do stra­ce­nia, szyb­ko zro­biłam za­ku­py w skle­pie ze zdrową żywnością i roz­poczęłam eks­pe­ry­men­to­wa­nie z ma­kro­bio­tyką. Zaczęłam od ugo­to­wa­nia ka­szy pęczak z mar­chewką i pie­truszką. Dodałam do tego kostkę so­jową, a na ko­niec łyżeczkę miso (pa­sty z fer­men­to­wa­nej soi), które miało oczyścić krew. Nig­dy nie przy­wiązywałam większej wagi do je­dze­nia i ra­czej sta­rałam się jeść wszyst­ko. To jed­nak, co ugo­to­wałam, było wyjątko­wo nie­do­bre. Może to zbyt sub­tel­ne słowo, przy­go­to­wa­ne prze­ze mnie je­dze­nie było wstrętne. Zjadłam kil­ka łyżek i mimo głodu od­sta­wiłam ta­lerz na bok. Po chwi­li na­mysłu po­sta­no­wiłam jed­nak, iż dam radę jeść to świństwo, żeby tyl­ko wy­zdro­wieć. Kie­dy pa­trzyłam na mo­je­go małego syn­ka, wie­działam, iż muszę żyć, a tego ro­dza­ju poświęce­nie było ni­czym.

Ko­lej­ne książki, ja­kie udało mi się wypożyczyć, do­ty­czyły pro­gramów zdro­wie­nia. Jed­nym z nich był pro­gram ame­ry­kańskie­go on­ko­lo­ga Si­mon­to­na. Jego przesłaniem jest, iż wy­zdro­wie­nie zależy od kon­dy­cji psy­chicz­nej cho­rej oso­by. Należy sku­pić się na po­pra­wie jakości życia oraz zmie­nić swo­je prze­ko­na­nia na te­mat cho­ro­by i pro­ce­su zdro­wie­nia. Po­zy­tyw­ne myśle­nie oraz radość życia mają ogrom­ny wpływ na po­prawę sta­nu zdro­wia.

Następne książki, do których udało mi się do­trzeć, do­ty­czyły wi­zu­ali­za­cji. Mimo iż wte­dy wy­da­wały mi się abs­trakcją, roz­poczęłam pracę ze swoją podświa­do­mością. Wy­obrażałam so­bie własne ciało oraz wewnętrzną walkę komórek zdro­wych z cho­ry­mi, gdzie za­wsze wy­gry­wały komórki zdro­we. Po każdej wi­zu­ali­za­cji czułam się bar­dzo zmęczo­na, tak, jak­bym fak­tycz­nie uczest­ni­czyła w wal­ce, mimo że działa się ona tyl­ko w moim umyśle. Ko­lej­ny­mi wi­zu­ali­za­cja­mi, ja­kie sto­so­wałam, były wy­obrażenia mo­ich żeber i całego ciała jako zupełnie zdro­wych.

W jaki sposób tworzą się no­wo­two­ry?

Dzięki prze­czy­ta­nym książkom wie­działam już, co mam zro­bić, aby wy­zdro­wieć. Nadal jed­nak in­try­go­wało mnie py­ta­nie, co jest przy­czyną po­wsta­nia raka w moim or­ga­ni­zmie. W końcu do­tarłam do pu­bli­ka­cji mówiących, iż bez­pośred­nią przy­czyną raka jest po­czu­cie krzyw­dy. Może ono do­ty­czyć zarówno sy­tu­acji, kie­dy to my czu­je­my się win­ni z po­wo­du krzyw­dy, jaką komuś wyrządzi­liśmy, lub też sy­tu­acji, kie­dy to my zo­sta­liśmy skrzyw­dze­ni. Po­czu­cie krzyw­dy i związane z tym myśli są do tego stop­nia tok­sycz­ne, że po­wsta­je rak. Dokład­nie tak było w moim przy­pad­ku.

Myślę, iż nie ma na świe­cie człowie­ka, który nie doświad­czył po­czu­cia krzyw­dy czy winy. Ota­czający nas lu­dzie (po­dob­nie jak my sami) nie są ide­al­ni i często wyrządzają nam wie­le zła, nie zdając so­bie na­wet z tego spra­wy. Dla­cze­go więc nie wszy­scy od razu za­pa­dają na no­wotwór? Wrzo­dy żołądka czy gwałtow­ne si­wie­nie włosów (często w bar­dzo młodym wie­ku) są in­ny­mi re­ak­cja­mi na­sze­go fi­zycz­ne­go ciała na to, co spo­ty­ka nas złego w życiu. Nie­ste­ty, tyl­ko rak jest cho­robą śmier­telną. Dzi­siaj wiem, iż na no­wotwory za­pa­dają lu­dzie, którzy nie po­tra­fią wy­ba­czyć in­nym lub też nie po­tra­fią wy­ba­czyć so­bie. Pielęgno­wa­na ura­za zżera ciało od środ­ka, aż po­wsta­je guz. U mnie do­ty­czyła ona uczuć, ja­kie prze­ja­wiałam do mo­jej przełożonej w miej­scu pra­cy. Mimo że bar­dzo się sta­rałam, oso­ba ta wie­lo­krot­nie wyrażała swoją dez­apro­batę wo­bec mo­jej pra­cy. Było to dla mnie bar­dzo przy­kre. Nie mogłam po­go­dzić się z tą sy­tu­acją. Dzi­siaj określa się to mia­nem mob­bin­gu. Wte­dy czułam się bez­bronną ofiarą, która oprócz złożenia wy­po­wie­dze­nia nie jest w sta­nie zro­bić nic więcej.

Pierw­szy po­byt w szpi­ta­lu

Nikt nie lubi szpi­ta­li, zarówno w za­kre­sie od­wie­dzin, a tym bar­dziej po­zo­sta­wa­nia w nich sa­me­mu. Ale zwykłe szpi­ta­le wo­bec szpi­ta­li on­ko­lo­gicz­nych są ni­czym. Wi­dok lu­dzi w chu­s­tecz­kach czy zupełnie łysych ni­ko­go tu­taj nie dzi­wi. Jest to spo­wo­do­wa­ne przyj­mo­wa­niem che­mii, która, niszcząc komórki no­wo­two­ro­we, do­pro­wa­dza do wy­pa­da­nia włosów. Na szczęście, w ciągu kil­ku mie­sięcy po od­sta­wie­niu che­mii, włosy za­czy­nają od­ra­stać na nowo.

Naj­gor­szy dla mnie był jed­nak wi­dok dzie­ci. Nikt nie może być obojętny, kie­dy wi­dzi małe, wy­chu­dzo­ne dziec­ko, bez włosów na głowie. Nig­dy nie za­pomnę sce­ny, kie­dy kil­ku­let­nie dziec­ko błagało swoją matkę, aby nie wcho­dzić do po­ko­ju za­bie­go­we­go, mając za­pew­ne w pamięci ból, ja­kie­go do­znało po­przed­nim ra­zem. Pamiętam również re­akcję mat­ki dziec­ka, która ze łzami w oczach próbowała wytłuma­czyć mu, że jed­nak muszą tam wejść.

Na od­dział szpi­tal­ny przy uli­cy Wa­wel­skiej w War­sza­wie tra­fiłam 4 stycz­nia 1999 roku. Następne­go dnia on­ko­log miała mi zro­bić biopsję, po­le­gającą na po­bra­niu wy­cin­ka guza do ba­da­nia hi­sto­pa­to­lo­gicz­ne­go. Miało to na celu określe­nie, jak duży frag­ment komórek ma zo­stać wycięty. Nig­dy nie miałam biop­sji i nie przy­pusz­czałam, jak bar­dzo bo­le­sna może oka­zać się ona w moim przy­pad­ku.

Nie­ste­ty, guz oka­zał się bar­dzo opor­ny na igłę, która miała zo­stać w nie­go wbi­ta. On­ko­log zmie­niła igłę na grubszą, aby po­brać próbkę. Ból, jaki temu to­wa­rzy­szył, był nie do znie­sie­nia. Początko­wo zaczęłam płakać, później nie­malże zawyłam z bólu. Na szczęście, po wyjęciu igły ból szyb­ko minął. Pozo­stało mi cze­kać na wy­nik.

Biop­sja wy­ka­zała, iż no­wotwór ma ten­dencję do roz­ro­stu i należy wyciąć do­dat­ko­wo większy mar­gi­nes, aby komórki ra­ko­we nie roz­prze­strze­niły się da­lej. Po­in­for­mo­wa­no mnie, iż pod­czas ope­ra­cji będę miała wycięte trzy żebra, a nie, jak zakłada­no po­przed­nio, tyl­ko jed­no. Nie za­sta­na­wiałam się, w jaki sposób zo­staną mi one usu­nięte i jak będę mogła funk­cjo­no­wać bez nich. Do­pie­ro po ope­ra­cji do­wie­działam się, iż są one od­ci­na­ne piłą po­dobną do tej, jaką tnie się drze­wo. Z per­spek­ty­wy cza­su myślę, że do­brze się dzie­je, iż pa­cjent nie jest o wszyst­kim in­for­mo­wa­ny. Jest i tak wy­star­czająco prze­rażony swoją cho­robą. Pod­czas pierw­szej ope­ra­cji naj­bar­dziej bałam się usu­nięcia pier­si. Mar­twiłam się, że już nig­dy nie będę mogła ro­ze­brać się do ko­stiu­mu, zarówno na plaży, jak i na ba­se­nie. Pamiętam, iż w przed­dzień ope­ra­cji udałam się do ope­rującej mnie on­ko­log i spy­tałam o to bez­pośred­nio. Kie­dy otrzy­małam od­mowną in­for­mację, bar­dzo się ucie­szyłam.

Ope­ra­cja

W przed­dzień ope­ra­cji, wie­czo­rem, otrzy­małam ta­bletkę na sen. Była ona tak sil­na, że rano nie byłam w sta­nie sama wstać z łóżka. Na salę ope­ra­cyjną za­pro­wa­dziły mnie dwie pielęgniar­ki, które pod­trzy­my­wały moje ręce i tułów, abym nie upadła. One po­mogły mi również wejść na dość wy­so­kie łóżko ope­ra­cyjne, a następnie zdjęły ze mnie pidżamę. Mimo że na sali ope­ra­cyjnej byli również mężczyźni, ta­bletka zażyta po­przed­nie­go dnia spra­wiła, iż wszyst­ko, co działo się wokoło, było mi zupełnie obojętne. Po kil­ku mi­nu­tach pogrążyłam się w błogim śnie.

Obu­dziłam się na sali in­ten­syw­nej te­ra­pii z ogrom­nym bólem w pra­wym boku. Pamiętam również, iż bar­dzo chciało mi się pić. Naj­gor­sze było to, że nie mogłam nic po­wie­dzieć. Nie wi­działam żad­nej pielęgniar­ki, która mogłaby mi przy­najm­niej zwilżyć usta. W końcu po­ja­wił się ktoś z per­so­ne­lu me­dycz­ne­go, w celu zro­bie­nia mi za­strzy­ku. Jak się później oka­zało, była to mor­fi­na, którą apli­ko­wa­no mi co kil­ka go­dzin.

Do­dat­ko­wo, co jakiś czas, otrzy­my­wałam za­strzy­ki w brzuch, które w prze­ci­wieństwie do mor­fi­ny nie były bo­le­sne. Do le­wej ręki miałam podłączoną kroplówkę. Z mo­je­go pra­we­go boku wy­sta­wały dwa dre­ny. Na sali in­ten­syw­nej te­ra­pii spędziłam sie­dem dni. Pod­czas tego okre­su nie mogłam zmie­nić po­zy­cji ciała. Każdy mój ruch wiązał się z ogrom­nym bólem. Miałam pro­ble­my z od­dy­cha­niem, często nie mogłam na­brać od­po­wied­niej ilości po­wie­trza. Naj­gor­sze z tego wszyst­kie­go było to, iż miałam wrażenie, że mogę się udu­sić.

Przez kil­ka pierw­szych dni miałam nadal pro­ble­my z mówie­niem, dla­te­go, aby przy­wołać do sie­bie pielęgniarkę, ude­rzałam łyżeczką od her­ba­ty w rant łóżka. Każdy ko­lej­ny dzień niósł jed­nak ogólną po­prawę mo­je­go sa­mo­po­czu­cia. Nie­ste­ty, bóle pra­we­go boku utrzy­my­wały się nadal. Mimo że nikt nie in­for­mo­wał mnie, iż wstrzy­kują mi mor­finę, łatwo mogłam się zo­rien­to­wać, kie­dy do­staję śro­dek odu­rzający, a kie­dy zwykły za­strzyk. Po mor­finie, przez pierw­szych kil­ka go­dzin, od­czu­wałam brak bólu i eu­fo­rię. Po pew­nym cza­sie do­le­gli­wości fi­zycz­ne zaczęły na­ra­stać i mój or­ga­nizm do­po­mi­nał się o nową „działkę”. Na szczęście, po ty­go­dniu od­sta­wiłam zupełnie mor­finę, jak też i inne leki prze­ciwbólowe.

Re­kon­wa­le­scen­cja po szpi­ta­lu i ba­da­nia kon­tro­l­ne

Do pra­cy za­wo­do­wej wróciłam po mie­siącu od dnia ope­ra­cji. Mój le­karz stwier­dził, iż jest to zde­cy­do­wa­nie za wcześnie, ale dla mnie było to i tak zbyt późno. Kończył mi się właśnie okres próbny w no­wej fir­mie, którego większą część spędziłam na zwol­nie­niu le­kar­skim. Po­nie­waż chciałam po­zo­stać w fir­mie, nie mogłam so­bie po­zwo­lić na dłuższą re­kon­wa­le­scencję w domu. Bałam się bo­wiem, iż jeśli wy­ko­rzy­stam do końca zwol­nie­nie le­kar­skie, nie zo­sta­nie mi przedłużona umo­wa o pracę.

Moja przełożona oka­zała się osobą bar­dzo wy­ro­zu­miałą wo­bec mo­jej cho­ro­by. Być może spo­wo­do­wa­ne było to fak­tem, iż jej mat­ka dwa mie­siące wcześniej zmarła z po­wo­du raka. Po okre­sie próbnym, ku mo­je­mu zdzi­wie­niu, przedłużono mi na­wet umowę na czas nie­określony. Prawdę mówiąc, nie spo­dzie­wałam się, iż może spo­tkać mnie coś ta­kie­go, dla­te­go swo­im za­an­gażowa­niem i lo­jal­nością próbowałam od­wdzięczyć się za do­bro, które spo­tkało mnie w tej fir­mie.

Po­zor­ny suk­ces

Moje za­an­gażowa­nie w wy­ko­ny­waną pracę do­strze­ga­li również przełożeni, awan­sując mnie dość szyb­ko na sta­no­wi­sko kie­row­ni­cze. Po­nie­waż moim no­wym za­da­niem była sprze­daż usług, zaczęłam od­no­sić spek­ta­ku­lar­ne suk­ce­sy w po­zy­ski­wa­niu no­wych klientów dla fir­my. Wiązało się to z poświęca­niem do­dat­ko­we­go cza­su na zdo­by­wa­nie no­wej wie­dzy, zwłasz­cza z tech­nik sprze­daży. W 2001 roku otrzy­małam tytuł pra­cow­ni­ka roku, w 2002 roku jako naj­lep­szy sprze­dawca w fir­mie otrzy­małam na­grodę w po­sta­ci wy­jaz­du do Mek­sy­ku z całą ro­dziną.

Nie zwra­całam uwa­gi, iż od­by­wa się to kosz­tem mo­je­go życia pry­wat­ne­go. Zarówno dla syna, jak i dla męża, miałam co­raz mniej cza­su. Z lap­to­pem na ko­la­nach pra­co­wałam do późna w nocy, za­nie­dbując obo­wiązki do­mo­we i ro­dzi­ciel­skie. Suk­ce­sy w życiu za­wo­do­wym oka­zały się porażką w wy­cho­wy­wa­niu mo­je­go syna, który zaczął spra­wiać pro­ble­my w szko­le. Było to spo­wo­do­wa­ne sy­tu­acją, iż najczęściej jako pierw­sze dziec­ko przy­cho­dził do szkoły (już o 7.30) i jako ostat­nie, bo często na­wet po go­dzi­nie 18, opusz­czał ją. Kie­dy zmęczo­ny wra­cał do domu, nie miał siły na od­ra­bia­nie lek­cji, ja na­to­miast nie miałam również wy­star­czająco cier­pli­wości, aby poświęcić mu swój czas. Co więcej, żyłam w ogrom­nym napięciu spo­wo­do­wa­nym dużą ilością pra­cy zarówno w fir­mie, jak i w domu, wsku­tek cze­go at­mos­fe­ra w domu również po­zo­sta­wiała wie­le do życze­nia. Prak­tycz­nie nie miałam cza­su na nic, żyłam w ciągłym pośpie­chu i stre­sie, ale suk­ce­sy w pra­cy re­kom­pen­so­wały mi wszyst­ko.

De­pre­sja

Kie­dy je­steśmy do­ce­nia­ni za to, co ro­bi­my, pra­ca sta­je się na­szym hob­by i jesz­cze bar­dziej wy­ka­zu­je­my się, aby udo­wod­nić, że fak­tycz­nie je­steśmy naj­lep­si. Udało mi się pod­pi­sać kon­trak­ty z naj­większy­mi na ryn­ku fir­ma­mi. Po pew­nym cza­sie stwier­dziłam, iż nie ma równo­wa­gi między tym, co dawałam mo­jej fir­mie, a tym, co otrzy­my­wałam. Kie­dy ja­sno wy­ra­ziłam swo­je ocze­ki­wa­nia do­tyczące sa­mo­cho­du służbo­we­go oraz znacz­nej pod­wyżki, oka­zało się, iż moi przełożeni mają od­mien­ne zda­nie na ten te­mat.

Dało mi to do zro­zu­mie­nia, iż mimo spek­ta­ku­lar­nych suk­cesów tak na­prawdę nie­wie­le znaczę. Moje po­czu­cie war­tości spadło pra­wie do zera, nie­malże z dnia na dzień. Na­wet nie zda­wałam so­bie spra­wy, jak bar­dzo uza­leżniłam ocenę sie­bie, od opi­nii in­nych lu­dzi, na swój te­mat. Myślę, iż w pułapkę tę wpa­da mnóstwo osób. Kie­dy nas chwalą, czu­je­my się tak sil­ni, iż możemy prze­no­sić góry, kie­dy na­to­miast komuś nie spodo­ba się nasz sposób postępo­wa­nia, au­to­ma­tycz­nie tra­ci­my pew­ność sie­bie. Mój stan me­lan­cho­lii trwał bar­dzo długo. W ni­czym, co robiłam, nie wi­działam sen­su. Do­pie­ro po półtora roku zo­rien­to­wałam się, iż cier­pię na de­presję. Wkrótce ru­ty­no­we prześwie­tle­nie klat­ki pier­sio­wej wy­ka­zało nie­po­kojące za­cie­nie­nie ob­ra­zu. Miało to miej­sce we wrześniu 2004 roku.

Błędne dia­gno­zy le­ka­rzy

On­ko­log po­sta­wił dia­gnozę, iż praw­do­po­dob­nie może być to prze­rzut. Po­twier­dzić przy­pusz­cze­nia miała jed­nak do­pie­ro to­mo­gra­fia kom­pu­te­ro­wa. Czas ocze­ki­wa­nia na to­mo­gra­fię wy­no­si trzy mie­siące. W ob­li­czu za­grożenia życia każdy dzień nie­pew­ności jest ka­torgą dla cho­re­go. Z tego po­wo­du zde­cy­do­wałam się zro­bić ba­da­nie w przy­chod­ni pry­wat­nej. Nie­ste­ty, tu również na ba­da­nie mu­siałam po­cze­kać kil­ka dni.

Week­end po­prze­dzający to­mo­gra­fię, mającą miej­sce w po­nie­działek, był dla mnie tra­gicz­ny. Bar­dzo bałam się, czy z mo­imi płuca­mi jest wszyst­ko w porządku. Od przeszło dwóch lat miałam ka­szel, który le­ka­rze uzna­li za ob­jaw ast­my. Kie­dy wresz­cie ode­brałam wy­ni­ki to­mo­gra­fii, moja radość nie miała końca. W płucach miałam pewną nie­pra­widłowość, ale wy­klu­czo­no, że jest to prze­rzut. Po­in­for­mo­wa­no mnie, iż za­cie­nie­nie to nic in­ne­go, jak prze­to­ka tętni­czo-żylna, która przy­brała dość spe­cy­ficzną formę. Z wy­ni­ka­mi udałam się do pro­wadzącej mniej on­ko­log przy uli­cy Wa­wel­skiej. Tam otrzy­małam in­for­mację, iż za trzy mie­siące mam zgłosić się na kon­tro­l­ne ba­da­nie rent­ge­now­skie, na­to­miast nie­pra­widłowe na­czy­nia krwio­nośne na płucach nie pod­le­gają le­cze­niu.

Aby mieć całko­witą pew­ność, udałam się jesz­cze do pry­wat­nej kli­ni­ki do in­ne­go on­ko­lo­ga oraz do­dat­ko­wo do pul­mo­no­lo­ga w celu kon­sul­ta­cji wy­ników. Pul­mo­no­lo­gia jest działem me­dy­cy­ny zaj­mującym się le­cze­niem chorób układu od­de­cho­we­go, w tym między in­ny­mi raka płuc. Dwóch le­ka­rzy zgod­nie po­twier­dziło, iż mój przy­pa­dek nie pod­le­ga le­cze­niu. Trzy mie­siące minęły mi w spo­ko­ju i ufności, iż z moim zdro­wiem jest wszyst­ko w porządku.

Ko­lej­ny rent­gen płuc po­twier­dził jed­nak, iż za­cie­nie­nie powiększa się. Pro­wadząca mnie on­ko­log, opie­rając się na po­przed­niej to­mo­gra­fii, stwier­dziła, iż nie ma się czym mar­twić i mam zgłosić się na ko­lej­ne ba­da­nie rent­genowskie za następne trzy mie­siące. Po­nie­waż nie­po­koił mnie nie­ustający ka­szel, za­py­tałam, czy może war­to byłoby udać się z tymi wy­ni­ka­mi do spe­cja­li­sty od chorób płuc. On­ko­log stwier­dziła, że jeśli chcę, to mogę ewen­tu­al­nie udać się do to­ra­ko­chi­rur­ga, czy­li spe­cja­li­sty od otwie­ra­nia klat­ki pier­sio­wej, w celu dia­gno­zo­wa­nia i ope­ra­cyj­ne­go le­cze­nia płuc.

Nie było to jed­nak żadne kon­kret­ne za­le­ce­nie, bo według niej, mój stan zdro­wia, nie wy­ma­gał do­dat­ko­wej kon­sul­ta­cji. Po­nie­waż po raz pierw­szy słyszałam określe­nie ta­kiej spe­cja­li­za­cji, za­py­tałam o kon­kret­ne na­mia­ry, gdzie przyj­mują tego ro­dza­ju spe­cja­liści. Otrzy­małam in­for­mację, iż mam udać się do Pol­skiej Fun­da­cji Szkoły On­ko­lo­gii.

Gdy wresz­cie udało mi się do­stać do to­ra­ko­chi­rur­ga, usłyszałam tra­giczną wia­do­mość. Po­nie­waż mam tzw. przeszłość on­ko­lo­giczną, po­win­nam nie­za­leżnie od wy­ników to­mo­gra­fii kom­pu­te­ro­wej, pod­dać się ope­ra­cji. Do­pie­ro bo­wiem pod­czas za­bie­gu można po­brać wy­ci­nek do ba­da­nia hi­sto­pa­to­lo­gicz­ne­go i po­sta­wić dia­gnozę. Le­karz po­in­for­mo­wał mnie, iż ope­ra­cja będzie prze­pro­wa­dzo­na przez nie­go, w In­sty­tu­cie On­ko­lo­gii na Ur­sy­no­wie. Stan­dar­do­wo cze­ka się na łóżko szpi­tal­ne około 4 ty­go­dni.

Bar­dzo bałam się ope­ra­cji. Cały czas od­czu­wałam brak żeber i związane z tym nie­do­god­ności fi­zycz­ne, a cze­kał mnie ko­lej­ny za­bieg.

Le­karz po­in­for­mo­wał mnie, iż mogę nie wy­ra­zić zgo­dy na ope­rację, ale będąc na moim miej­scu, nie podjąłby ta­kie­go ry­zy­ka. Co by to nie było, za­wsze le­piej jest zdia­gno­zo­wać w możli­wie naj­wcześniej­szym mo­men­cie. Tyle że to nie był już naj­wcześniej­szy mo­ment. Od pierw­sze­go nie­pra­widłowe­go wy­ni­ku ba­da­nia rent­ge­now­skie­go minęło osiem mie­sięcy. Po­nie­waż jed­nak sta­ram się obec­nie ni­ko­go nie oce­niać, nie chcę również kry­ty­ko­wać le­ka­rzy. Wi­docz­nie tak miało być.

Kie­dy wy­cho­dziłam z bu­dyn­ku przy­chod­ni, za­no­siłam się od łez. Bałam się wsiąść do sa­mo­cho­du, aby nie spo­wo­do­wać wy­pad­ku. W mo­jej głowie po­ja­wiło się mnóstwo pytań oraz wątpli­wości. Czy to jest prze­rzut? Jeśli tak, to czy jest on je­dy­ny, czy też komórki no­wo­two­ro­we mogły roz­prze­strze­nić się już w różnych or­ga­nach, tyle że o tym nie wiem?

Przez pierw­sze dni myślałam, iż usłysza­na dia­gno­za jest tyl­ko złym snem. Nie­ste­ty, w miarę upływu ko­lej­nych dni praw­da ta sta­wała się okrutną rze­czy­wi­stością. Naj­gor­sze były wie­czo­ry, które mogę porównać do kosz­ma­ru. Każdy naj­mniej­szy ból w moim cie­le utożsa­miałam z możliwością ko­lej­ne­go prze­rzu­tu. Ru­ty­no­wo zro­biłam więc USG narządów rod­nych i pier­si. Na szczęście, ob­raz ich był pra­widłowy.

Dru­gi po­byt w szpi­ta­lu i ope­ra­cja

O ile szpi­tal on­ko­lo­gicz­ny na uli­cy Wa­wel­skiej w War­sza­wie jest re­la­tyw­nie mały, to In­sty­tut On­ko­lo­gicz­ny na Ur­sy­no­wie wy­da­je się być gi­gan­tem. Mnóstwo lu­dzi z podłączo­ny­mi kroplówka­mi, na­wet w przyszpi­talnym ba­rze czy ka­pli­cy. Naj­większe wrażenia robią tłumy pa­cjentów w przy­chod­ni przyszpi­talnej. Każdy cho­ry najczęściej przy­by­wa tu w to­wa­rzy­stwie kogoś z ro­dzi­ny czy też zna­jo­mych. Myślę, iż ce­lo­wo jest to pe­wien sposób ase­ku­ra­cji przed nie­ko­rzystną dia­gnozą. Ja jed­nak nie chciałam narażać mo­ich naj­bliższych na nie­pożądane emo­cje. Na­wet sta­wiając się do szpi­tala, przy­je­chałam sama z wa­lizką, aby za­oszczędzić mo­jej ro­dzi­nie nie­potrzebnych wrażeń. W pełni zda­wałam so­bie sprawę, iż mój po­byt w szpi­talu i tak przy­spo­rzy mo­je­mu mężowi do­dat­ko­wej pra­cy związa­nej z opieką nad na­szym sy­nem i zwierzętami w domu (ko­tem i psem).

Pamiętam również dość przykrą roz­mowę, jaką prze­pro­wa­dziłam z wy­cho­waw­czy­nią mo­je­go syna, tuż przed swo­im pójściem do szpi­ta­la. Zo­stałam po­uczo­na, iż nie przykłada się on do lek­cji ma­te­ma­ty­ki, ma spo­ro za­ległości, cze­go ona dłużej to­le­ro­wać nie będzie. Kie­dy po­wie­działam jej, że idę właśnie na ope­rację on­ko­lo­giczną i nie mogę jej obie­cać, iż sy­tu­acja zmie­ni się na lep­sze, nie wy­ra­ziła żad­ne­go współczu­cia, aby ze swej stro­ny zro­bić co­kol­wiek, by w jakiś sposób za­an­gażować się w po­moc mo­je­mu sy­no­wi.

Pamiętam swo­je łzy w oczach i jej bez­względność w pre­ten­sjach, iż dziec­ko nie jest od­po­wied­nio do­pil­no­wa­ne. Było to dla mnie bar­dzo przy­kre, gdyż z jed­nej stro­ny do­sko­na­le zda­wałam so­bie sprawę, iż nie poświęcam sy­no­wi zbyt wie­le cza­su, z dru­giej stro­ny w ob­li­czu mo­jej wal­ki z cho­robą na­uka mo­je­go syna, wydała mi się rzeczą dru­gorzędną. Jeśli do­dam do tego, że była to szkoła pry­wat­na, której cze­sne prze­kra­czało 1000 PLN mie­sięcznie, taka sy­tu­acja może wydać się ab­sur­dem, lecz jed­nak miała miej­sce.

Upo­ko­rzo­na opuściłam szkołę. Po raz ko­lej­ny za­brakło mi pew­ności sie­bie, aby wy­ra­zić to, co czułam. Myślę, że człowie­ko­wi, który nie zna­lazł się w po­dob­nej sy­tu­acji jak ja, w ob­li­czu za­grożenia życia, bar­dzo ciężko jest zro­zu­mieć pew­ne sy­tu­acje. Często wy­da­je się nam, iż to, czym zaj­mu­je­my się w da­nym mo­men­cie, jest ab­so­lut­nie naj­ważniej­sze i bra­ku­je nam zro­zu­mienia dla pro­blemów in­nych lu­dzi. Ja również do­pie­ro dzięki cho­ro­bie stałam się zde­cy­do­wa­nie bar­dziej to­le­ran­cyj­na i em­pa­tycz­na wo­bec in­nych.

Każda wi­zy­ta w szpi­ta­lu on­ko­lo­gicz­nym nie­sie ze sobą nowe przeżycia. Nie za­pomnę sy­tu­acji, kie­dy jed­na z pielęgnia­rek niosła bla­sza­ny kon­te­ner z na­pi­sem „mięsaki”. Po­nie­waż mój no­wotwór za­li­cza się właśnie do tej gru­py, wy­obra­ziłam so­bie, że on również zo­stał zde­po­no­wa­ny w po­dob­nym po­jem­ni­ku. Czy­li części ludz­kich ciał, które zo­stały wycięte pod­czas ope­ra­cji, prze­no­szo­ne są tą samą drogą, którą po­ru­szają się inni pa­cjen­ci?

Naj­bar­dziej bo­le­sne dla mnie oka­zały się roz­mo­wy z or­dy­na­to­rem szpi­ta­la pod­czas ob­cho­du. Kil­ka­krot­nie stwier­dzo­no, iż moja ope­ra­cja będzie miała prze­bieg trau­ma­tycz­ny z po­wo­du zrostów po­wstałych po po­przed­niej ope­ra­cji. Szko­da, że le­ka­rze nie zdają so­bie spra­wy z tego, jak wie­le szko­dy mogą wyrządzić swo­im pa­cjen­tom. Na­wet bez do­dat­ko­wych ostrzeżeń byłam wy­star­czająco prze­rażona, a tu jesz­cze kil­ka­krot­nie przy­po­mi­na­no mi o czymś, na co prze­cież nie miałam żad­ne­go wpływu.

W dzień ope­ra­cji otrzy­małam ta­bletkę leku na­sen­ne­go, który po­pu­lar­nie pa­cjen­ci na­zy­wają „głupim ja­siem”. Niedługo po jego zażyciu czułam się bar­dzo sen­na i prak­tycz­nie było mi wszyst­ko jed­no, co dzie­je się ze mną. Pamiętam tyl­ko, iż ra­zem z łóżkiem prze­wie­zio­no mnie na blok ope­ra­cyj­ny. Tam ane­ste­zjo­log prze­pro­wa­dził ze mną krótką roz­mowę, po czym pogrążyłam się we śnie. Jak się później oka­zało, moja ope­ra­cja trwała od go­dzi­ny 8 rano do 15.

Kie­dy obu­dziłam się po ope­ra­cji, czułam je­dy­nie ból. Miałam na so­bie ma­seczkę z tle­nem ułatwiającą od­dy­cha­nie. Pamiętam, iż w mo­men­cie, kie­dy ktoś próbował mnie jej po­zba­wić, za­pro­te­sto­wałam gry­ma­sem. Bez ma­seczki zaczęłam się bo­wiem dusić. Bar­dzo chciało mi się pić, jed­nak per­so­nel me­dycz­ny ze­zwo­lił mi je­dy­nie na zwilżenie ust. Na szczęście, od­dział no­wo­tworów płuc ma własną salę ope­ra­cyjną, gdzie całą noc czu­wają nad cho­ry­mi, dwie pielęgniar­ki. Nie wiem, w jaki sposób po­ro­zu­mie­wałam się z nimi, nie mogłam bo­wiem w ogóle mówić, ale co jakiś czas do­sta­wałam łyżeczkę wody. Z później­szej roz­mo­wy z moim mężem do­wie­działam się, iż pierw­szy­mi i je­dy­ny­mi słowa­mi, ja­kie wy­po­wie­działam w tym dniu, były: „Módlcie się za mnie”. Co cie­ka­we, ja zupełnie nie przy­po­mi­nałam ich so­bie, za­tem mu­siały być to słowa po­chodzące z mo­jej podświa­do­mości.

Kie­dy następne­go dnia prze­bu­dziłam się, od­zy­skałam w pełni świa­do­mość. Nie mogłam się po­ru­szać, gdyż ru­chy mo­je­go ciała były ogra­ni­czo­ne przez licz­ne prze­wo­dy, opla­tające mnie. Było ich aż dzie­więć. Do le­wej ręki miałam podłączoną kroplówkę, a na twa­rzy ma­seczkę tle­nową, kciuk trzy­mał spi­nacz, który po­ka­zy­wał ob­raz EKG. Po pra­wej stro­nie stała strzy­kaw­ka z mor­finą, podłączo­na do od­po­wied­nie­go miej­sca na ple­cach. Naj­gor­szy był cew­nik oraz dwa dre­ny ze szklaną bu­telką przy­po­mi­nającą sy­fon. Ciągle miałam wrażenie, że przy naj­mniej­szym moim ru­chu dre­ny zo­staną wy­rwa­ne z mo­je­go boku. To, co mogłam zro­bić, to prze­mieścić się na łóżku kil­ka mi­li­metrów w prawą lub lewą stronę.

Pla­no­wałam, iż po mie­siącu od daty ope­ra­cji wrócę do pra­cy. Nie­ste­ty, oka­zało się, iż je­stem zbyt słaba. Na­wet po trzech ty­go­dniach od ope­ra­cji miałam trud­ności z cho­dze­niem. Kie­dy próbowałam szyb­ciej po­ru­szać się, po­ja­wiał się sil­ny ból w pra­wym boku. Po po­przed­niej ope­ra­cji, udało mi się w ciągu mie­siąca powrócić do nor­mal­ne­go try­bu życia. Po ostat­niej oka­zało się to zupełnie nie­możliwe. Bar­dzo źle się z tym czułam. Bałam się jeździć sa­mo­cho­dem, co w sy­tu­acji, kie­dy miesz­kam w małej pod­war­szaw­skiej miej­sco­wości, unie­możli­wiało mi prak­tycz­nie kon­takt ze świa­tem. Nie mogłam również dźwigać ni­cze­go, co ważyło więcej niż je­den ki­lo­gram. Gdy pod­niosłam coś cięższe­go, czułam par­cie na szwy i ból pra­wej stro­ny ciała.

Mimo to z każdym dniem czułam się zdrow­sza. Je­dy­ny­mi fi­zycz­ny­mi wy­znacz­ni­ka­mi cho­ro­by, były dwie bli­zny po ope­ra­cji. Pierw­sza, która po­zo­stała po pierw­szej ope­ra­cji usu­nięcia żeber, jest pra­wie nie­wi­docz­na pod prawą pier­sią, dru­ga jest szramą na ple­cach, po ope­ra­cji płuc.

Ko­lej­ny guz na płucach

Kie­dy wszyst­ko zda­wało się wra­cać do nor­my, miał miej­sce kon­flikt z jed­nym z członków mo­jej ro­dzi­ny. Tak na­prawdę nie cho­dziło o nic wiel­kie­go, nie­ste­ty, w moim umyśle prze­two­rzyłam to w ogromną krzywdę, która mnie spo­tkała. No i na re­zul­ta­ty nie trze­ba było długo cze­kać. Naj­bliższa to­mo­gra­fia, której wy­nik po­znałam 19 paździer­ni­ka 2005 roku, wy­ka­zała po­ja­wie­nie się ko­lej­ne­go guza na płucu. Był to już trze­ci guz w moim cie­le, z punk­tu wi­dze­nia me­dy­cy­ny dru­gi prze­rzut pier­wot­ne­go guza.

Dla mnie ozna­czał on wy­rok śmier­ci. Wy­da­wało mi się, iż po nim nastąpią ko­lej­ne prze­rzu­ty, które do­pro­wadzą do to­tal­ne­go wy­nisz­cze­nia or­ga­ni­zmu.

Przy­po­mniały mi się tu słowa pro­wadzącego mnie to­ra­ko­chi­rur­ga, prze­ka­za­ne mo­jej ma­mie kil­ka mie­sięcy wcześniej, iż należy się spo­dzie­wać ko­lej­nych guzów na mo­ich obydwóch płatach płuc. O ile można będzie je wy­ci­nać, będą to robić. Nie­ste­ty, płuca mają określoną objętość i bez płuc nie można żyć. Tak więc przyj­dzie mo­ment, kie­dy już nie będzie możliwa żadna ope­ra­cja i będzie to już ozna­czało ko­niec. W tym mo­men­cie sięgnęłam pamięcią do warsz­tatów Si­mon­to­na, gdzie jed­na z uczest­ni­czek żaliła się, iż le­ka­rze odmówili jej ko­lej­nej ope­ra­cji z po­wo­du licz­nych guzków w płucach. Pro­si­li tyl­ko, aby się zgłosiła, kie­dy za­cznie wy­mio­to­wać krwią, co prak­tycz­nie ozna­cza, iż pa­cjent umrze w naj­bliższym cza­sie.

Jak nig­dy wcześniej, od­czułam bli­skość śmier­ci. Roz­pacz to zbyt małe słowo, aby móc wy­ra­zić mój stan emo­cjo­nal­ny, w tam­tym cza­sie. Do­dam, iż mój syn miał 11 lat i per­spek­ty­wa osie­ro­ce­nia go była dla mnie nie do znie­sie­nia. W moim umyśle po­ja­wiły się ob­ra­zy, jak leżę na łóżku, nie mając re­ak­cji czu­cio­wych i mój mąż musi się mną opie­ko­wać. Było to strasz­ne.

To­ra­ko­chi­rurg stwier­dził, iż mam przy­go­to­wać się na ko­lejną ope­rację w naj­bliższym cza­sie, on na­to­miast skon­sul­tu­je się jesz­cze w mo­jej spra­wie z in­ny­mi on­ko­lo­ga­mi. Dla własne­go do­bra po­win­nam się jej pod­dać jak naj­szyb­ciej. Czas działać będzie na moją nie­ko­rzyść.

Stwier­dziłam, iż w tej sy­tu­acji tyl­ko cud może mnie ura­to­wać. Wie­działam, iż zda­rzają się nie­wia­ry­god­ne rze­czy i dla­cze­go ma on nie przy­tra­fić się właśnie mnie. Myślę, że bar­dzo ade­kwat­ne stają się słowa Woj­cie­cha Eichel­ber­ge­ra: