Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Londyn, początek XX wieku. Młoda arystokratka Eleanor Hardinge zyskuje na salonach miano skandalistki i musi zmierzyć się z towarzyskim wykluczeniem przez londyńską socjetę. Rozdarta pomiędzy walką o własne szczęście a zatargami ze znienawidzonym szwagrem Roderickiem, próbuje budować związek z Cillianem. Ten jednak coraz mocniej angażuje się w działalność niepodległościową na rzecz Irlandii, wikłając się przy tym w niejednoznaczne układy towarzyskie.
Gdy sprowokowana przez szwagra Nora zostaje wplątana w jego niecną intrygę i wpada w kolejne kłopoty, sytuację postanawia wykorzystać lord George Moubray, jej adorator.
Bohaterka, brutalnie wyrwana ze świata arystokracji, musi zmagać się ze swoją bezsilnością, samotnością i kruchością. Nie byłaby jednak lady Eleanor, Damą Kier, znaną z poprzedniej powieści autorki, gdyby nie podjęła i tego wyzwania.
Czy miłość jest wystarczającą siłą do pokonania wszystkich trudności?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 610
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-67084-09-3
Czy chciała, czy nie chciała, Eleanor Hardinge nieustannie była na ustach wszystkich członków socjety. Roderick Hardinge, czy raczej lord Hardinge, jak teraz był tytułowany, dbał o to, by nikt nie zapomniał o skandalicznym zachowaniu Nory w Brighton, a jego matka i żona zmieniały te oczekiwania w czyny, przy okazji dorzucając swoje pomysły. Niebawem cały Londyn nie huczał o niczym innym, jak tylko o ekscesach Eleanor Hardinge, zarówno tych obecnych, jak i przeszłych. Były to pogłoski tak wydumane, że wydawałoby się, że nikt przy zdrowym zmysłach nie dałby im wiary. A jednak w przeciągu dwóch tygodni od tego tragicznego w skutkach bankietu w Brighton wieści o Norze Hardinge przechodziły z ust do ust na proszonych herbatkach, wystawnych śniadaniach na trawie czy w trakcie przechadzek po Hyde Parku.
— Wiecie, że ta skandalistka, Eleanor Hardinge, rzuciła się na lorda Hardinge’a w trakcie balu w Brighton niczym wściekła i go pobiła! To wprost nie do pomyślenia!
— Hrabia Falkley zerwał z nią zaręczyny, nie mogąc znieść jej zachowania! Podobno bezczelnie uwodziła innych dżentelmenów tuż pod jego nosem!
— Ta kobieta przynosi wstyd nazwisku Hardinge! Jest matką, a odesłała swego synka na wieś, by móc swobodniej poczynać sobie w Londynie!
— To niebezpieczna histeryczka… powinno się ją zamknąć w przytułku dla obłąkanych! Te skandaliczne zachowania tylko to potwierdzają!
Nawet w operze to Nora była wiodącym tematem rozmów, nie zaś wdzięki głównej solistki.
Kolejny występ w Covent Garden Theatre podczas tego sezonu, kolejne wydarzenie do przeżycia, by w kronikach towarzyskich mogło pojawić się poprzedzone tytułem nazwisko. Trwał właśnie antrakt i wszyscy wylegli z jasno oświetlonej sali oraz lóż, by znaleźć się we foyer. Ostatnimi czasy wymieniono tu żyrandole, dzięki czemu rozległe pomieszczenie nie dusiło się w przyciemnionym, pomarańczowym wręcz świetle, a cienie gości przestały przewyższać ich wzrostem.
Hrabina Helen Bulwer przeszła pod ścianę i w milczeniu obserwowała wielobarwny korowód wieczorowych toalet dam. Wśród tej kolorowej chmury gdzieniegdzie wychylały się ciemne surduty panów, lecz oni w większości przeszli do palarni, by przy cygarze dobić interesów. Panie skupiły się w dwu- i trzyosobowe grupki, konwersując ze sobą w najlepsze, ich rozmowy zaś z chwili na chwilę podwyższały temperaturę we foyer. Lady Bulwer niedbałym gestem przywołała kelnera i poczęstowała się szampanem. Jej myśli zajmowała Nora, która ominęła tę premierę, ale i tak jakby znajdowała się pośród tłumu, gdyż jej imię padało bez przerwy w trakcie rozmów. Czasami obecność nie jest konieczna, by ludzie mówili; wystarczy kilka zdeterminowanych przeciwniczek z dobrą pamięcią. Penelope Hardinge, od stóp do głów spowita w pastelowy błękit, co rusz wypowiadała imię szwagierki, jako odzew padało zaś: „ach, ta niezrównoważona histeryczka…!”, „chyba słyszała pani, co stało się w Brighton…?”. Lady Josephine trzymała się swoich starszawych przyjaciółek, nie mając zbyt wiele wspólnego z synową, jednak ona także robiła użytek ze znajomości. Stare kwoki nadawały się do plotek lepiej aniżeli podlotki, bo miały mniej obowiązków i w pełni mogły się poświęcić rozsyłaniu złych opinii. Starsza lady Hardinge przodowała w tym zajęciu. Hrabina nie spuszczała z oka obydwu dam, które szeroko uśmiechnięte i rozszczebiotane jak rajskie ptaki przechadzały się od jednej grupki do drugiej. Obserwowała je znad kieliszka szampana, stojąc na uboczu. Chciała oprzeć plecy o ścianę, lecz to nie uchodziło. Poprawiła spoczywającą na dekolcie pokaźną rubinową kolię, później przełożyła szmaragdowy pierścionek z palca środkowego na serdeczny. Jej satynowa suknia barwy turkusu wyraźnie odcinała się od beżowo-złotych ścian. Hrabina Bulwer dobiegała pięćdziesiątki i nigdy nie wyglądała lepiej. Po latach bywania na salonach nauczyła się wywierać odpowiednie wrażenie i teraz roztaczała dokoła swej osoby nimb królewskości, którego nie powstydziłyby się rzymskie cesarzowe. Westchnęła ukradkiem, rozejrzała się wkoło i posłała mijającej ją właśnie baronowej Morton wymuszony uśmiech.
Nudziła się nieco. To, że opera nie była ciekawa, to oczywiste. Nie przyszła tutaj, by napawać się sztuką. Znacznie bardziej interesujące jak zawsze były rozgrywki na towarzyskim firmamencie londyńskiej socjety. To od lat stanowiło jej największe hobby, tuż obok muzyki, rzecz jasna. Uwielbiała młode talenty, lecz jeszcze bardziej uwielbiała prowadzić obserwacje znajomych, dowiadywać się nowości oraz przede wszystkim, gromadzić informacje. Hrabina była wyjątkowo domyślna, zwracała uwagę na pozornie błahe niuanse, zmianę postawy ciała, nagły błysk w oku, wyższy ton głosu, łagodne muśnięcie dłoni o dłoń. Pozory zawsze liczyły się bardziej niż rzeczywistość, a ona potrafiła je dostrzec. Ona kochała je dostrzegać. Wydarzenia kulturalne same z siebie były nudne. Ileż można oglądać pląsające po scenie nastolatki? Nudziła się więc w trakcie aktów, ale nie wówczas, gdy przychodziło do antraktu. Wtedy odbywało się prawdziwe przedstawienie, tyle że bez kurtyny, bez suflera, no i nigdy nie grano na bis. Kto się potknął lub zapomniał kwestii, wypadał z roli bez szansy na poprawę — tak jak teraz Nora Hardinge. Na szczęście mogła liczyć na Helen. Lady Bulwer uwielbiała brylować wśród znajomych.
Zająwszy strategicznie miejsce pod ścianą, po niemal duszkiem wychylonym kieliszku szampana teraz, przypatrując się tłumowi we foyer, powoli raczyła się drugim.
W hallu panował więc zgiełk. Oczom lady Bulwer nie umknęła obecność matki Rodericka. Lord też tu był. Hrabina oderwała wzrok od twarzy lady Josephine i przeniosła go w przeciwległy kąt. Roderick, jasnowłosy, wysoki i przystojny wedle standardów wyższych sfer, rozprawiał o czymś z kilkoma starszymi mężczyznami. Zrobił uprzejmą minę i uśmiechał się, słuchając starego księcia Stanhope’a. Ten tłumaczył mu coś, szeroko gestykulując, a Hardinge kiwał nieustannie głową. Jeśli się nudził, potrafił to doskonale ukryć.
— Jeśli się pani nudzi, madame la comtesse, z przyjemnością dotrzymam jej towarzystwa.
Obserwacje Helen zakłóciło nagłe pojawienie się hrabiego Harthrama u jej boku. Spojrzała na niego oschle, powoli sącząc szampana. Nie zauważyła, kiedy się zbliżył.
„Starzejesz się, dziewczyno”, sarknęła w duchu. „Kiedyś nic nie było w stanie umknąć twojej uwadze. Dzisiaj wystarczy chwila zamyślenia, a nie dostrzegasz, jak zmienia się układ na szachownicy”.
Nie powinna z nim rozmawiać, gdyż należał do frakcji przeciwników jej męża, choć obydwaj byli torysami. Bulwer go nie znosił i robił wszystko, by ukrócić jego polityczne ambicje, które były doprawdy okazałe. Moubray marzył o objęciu stanowiska lorda namiestnika Irlandii, lecz do tego potrzebował aprobaty ministra, Thomasa Bulwera, który nie darzył Harthrama miłością. Przepychanki te trwały od lat, lecz ostatnimi czasy przybrały na sile.
— Jak pan sobie życzy, hrabio — odparła nieco oschle.
George Moubray rozejrzał się dokoła. Jego jasne brwi drgnęły, kiedy wzrok padł na osobę Hardinge’a, ale hrabia był uprzejmy i nie skomentował obecności parweniusza w towarzystwie. W przeciwieństwie do większości zgromadzonych gości nie pił zupełnie nic. Helen pomyślała, że rzadko widywała go raczącego się trunkiem, czy to na prywatnych balach, czy na oficjalnych wydarzeniach. Spodobało jej się to. Zbyt dużo mężczyzn wykazywało nadmierny pociąg do kieliszka. Nie żeby Bulwer pił na umór, skądże znowu. Thomas Bulwer był porządnym człowiekiem, którego szanowała, choć nie kochała.
Moubray skinął nieznacznie głową. Stali obok siebie przy ścianie w milczeniu przez pewien czas, pozwalając innym, by snuli domysły na ich temat. Blade oczy hrabiego wodziły po twarzach, na nikim nie zatrzymując się dłużej. To oczywiste, że nikt nie posądzał tej dwójki o romans — już samo takie przypuszczenie było absurdalne.
— To ciekawe — zagadnęła hrabina jako pierwsza, nie mogąc dłużej znieść milczenia.
— Co takiego, madame?
Ukradkiem wskazała na swojego męża, który stał w pewnym oddaleniu od nich zatopiony w dyskusji z ministrem dyplomacji. Co jakiś czas wybuchał gromkim śmiechem. Przy jego boku stał Tommy — ich jedyny syn, dziedzic i oczko w głowie rodziców. Wysoki dziewiętnastolatek o aroganckim uśmiechu, który od nauki wolał nocne eskapady z grupką swoich koleżków. Od urodzenia nosił grzecznościowy tytuł barona, co wbiło go w pychę, lecz był uroczy i nie dało się długo na niego złościć.
— Nie lubi nas pan — rzekła Helen, przenosząc wzrok z małżonka na hrabiego. — A jednak zauważyłam, że ostatnimi czasy często rozmawiamy.
— Tak się składa, że rozmawiam z wieloma osobami, choć wielu nie lubię — odparł Moubray beznamiętnym tonem.
— Z pewnością większości tutaj zgromadzonych — uściśliła hrabina. — Po co więc pan tu przyszedł, skoro nasze towarzystwo jest hrabiemu tak bardzo niemiłe? Przecież doskonale pan wiedział, że ona nie przyjdzie.
— Nie pojmuję, co madame ma na myśli.
Helen zerknęła na jego wysoką postać o posępnej minie. Prychnęła kpiąco pod nosem.
— Jestem może stara, ale nie głupia. Wy, mężczyźni, nigdy nie potrafiliście docenić kobiet. Ich domyślności. Sprytu. A my mamy tę przydatną zdolność dostrzegania waszych słabości. I potrafimy je wykorzystywać.
Hrabia Harthram uśmiechnął się z pewnym pobłażaniem.
— Bardzo to ciekawa teoria — przyznał, kiwnąwszy głową. Helen zrobiła cierpką minę i znowu spojrzała na swojego męża.
— Zawsze mnie fascynowała jedna wasza słabość. Kochanki. Mienicie się władcami świata, lecz wasze zachcianki są płytkie, a postępowanie rozczarowujące. Ma pan pojęcie, hrabio, jak wiele łączy pana z Bulwerem? Jak się nazywa ta pańska tancereczka? Wyleciało mi z głowy…
— To nieistotne — uciął. — Pani mąż blokuje moją nominację. Chcę wiedzieć dlaczego.
— Chyba nie ode mnie? — Helen zachichotała wdzięcznie i zerknęła na Bulwera, który właśnie podszedł z ministrem do kelnera z tacą. — Zapewniam, panie hrabio, nic o tym nie wiem. Jestem kobietą, a niewiasty nie mają zmysłu politycznego… no, chyba że chodzi o fatałaszki czy biżuterię. Ale tę kwestię także pozostawiam pańskiej ocenie. Lepiej zna się pan na rozdawaniu biżuterii. Czy mogę liczyć na pańskie względy? Moja cena nie jest znowu tak wysoka… — Zatrzepotała rzęsami tak jak czasami czyniła to Nora.
Przerwało jej pełne zniecierpliwienia westchnienie.
— Proszę się nie wysilać, madame — odparł Moubray. — Nie jest pani nawet marną imitacją. Podobne słowa brzmiały przyjemnie tylko w jednych ustach, a w pani osobie nie ma ani krzty uroku czy bezczelności Nory Hardinge.
Helen roześmiała się perliście i poufałym gestem położyła dłoń na jego przedramieniu. Nachyliła się, a obfita koronka, którą obszyto jej dekolt, zgniotła się w kontakcie z frakiem hrabiego. Moubray miał do Nory jakąś dziwną słabość, z którą się nie afiszował, ale też jej nie ukrywał.
— Wiedziałam, że jednak pan hrabia pojął, co miałam na myśli! To widać na pierwszy rzut oka, kto siedzi panu w głowie. Proszę mi wierzyć, na czym, jak na czym, ale na tym to ja się doskonale znam!
Zanim Moubray zdołał ustosunkować się do tego spostrzeżenia, hrabina Bulwer dostrzegła pewnego człowieka lawirującego pomiędzy pozostałymi gośćmi. Człowiek ów, na oko trzydziestoparoletni, pojawił się jakby znikąd — Helen nie widziała, by w trakcie aktu pierwszego zajmował swoją lożę. Wszyscy rozstępowali się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, lecz on nic nie robił sobie z szeptów za plecami. Po chwili w sali huczało jak w ulu, a damy przysłaniały swe lica wachlarzami, by skomentować pojawienie się między nimi tego mężczyzny.
Zatrzymał kelnera, łapiąc go bezceremonialnie za ramię. Rzekł coś i rozciągnął wąskie usta w uśmiechu, po czym zdjął z tacy ostatni pełny kieliszek szampana. Wypił alkohol jednym haustem, wydał z siebie głośne westchnienie i cisnął szkłem o podłogę.
Trzask rozbrzmiał w uszach zgromadzonych niczym pierwszy zwiastun burzy. Teraz już wszystkie oczy spoczęły na intruzie. Niektóre damy zaczerpnęły głośno powietrza, inne odwróciły wzrok i kręciły głowami, nie dowierzając tej impertynencji. Dżentelmeni przyjęli niezdecydowane miny, nie wiedząc, czy się oburzyć, czy roześmiać. Mężczyzna nic sobie nie robił z ich irytacji. Rozłożył szeroko ramiona, niczym prestidigitator po udanym bisie, i zaśmiał się drwiąco.
— Mili państwo, co z wami… rozbijanie szkła jest ostatnio très à la mode! — oświadczył kpiąco, obracając się dookoła, jakby szukał aprobaty.
— No tak… — rozległ się czyjś natarczywy szept. — Ta skandalistka…
Impertynent wskazał palcem w stronę, skąd dochodził głos, i pokiwał głową, a później ruszył dalej, nie zatrzymując się przy nikim na dłużej.
— A ten co tutaj robi…? — syknęła, mrużąc oczy, Helen bardziej do siebie niż hrabiego, lecz Moubray ją usłyszał. Wzruszył ramionami.
— Markiz Torfaine wraca ze swoich kolejnych wojaży. Kto wie czym to może grozić.
— Grozić? Komu? Przecież nie mnie… Panu hrabiemu także nie. Jeśli mnie pamięć nie myli, markizowi Torfaine brak jest jakichkolwiek ambicji politycznych. Jego jedyną ambicją jest zapić się na śmierć w burdelu — mruknęła hrabina z uśmieszkiem.
Ów człowiek dostrzegł Moubraya i skierował swoje kroki w ich stronę. Gdy lord Brackenwell zaszedł mu drogę, chcąc zamienić kilka słów, markiz minął go bezceremonialnie, jakby lord nic nie znaczył. W przelocie porwał kolejny trunek z tacy kelnera i trzymał go z gracją. Kosztowne, ciemne ubranie wisiało na nim, a on nosił je tak, jakby uszyte było z samodziału. Podszedł do nich, a na jego chudej twarzy pojawił się uśmiech. Jak jednak zauważyła Helen, nie sięgał on oczu markiza.
— Moubray, szukałem cię wszędzie — oznajmił zamiast powitania, wbijając świdrujące spojrzenie w twarz arystokraty. — Dobrze cię widzieć.
Moubray skinął nieznacznie głową.
— Lord Thurlowe — rzekł. — Co słychać w Berlinie?
— Tym razem nic ciekawego. Aufseldt i ja tylko piliśmy całymi dniami… Takie czasy, trudno dobrze pochę… — Markiz zrobił naburmuszoną minę jak szesnastolatek rozczarowany pierwszą wizytą w domu uciech.
Goście powrócili do przerwanych dyskusji, nie zajmując się dłużej obecnością intruza, a markiz już zatopił kły w jednej ofierze, jeśli kiedykolwiek przyszło komuś do głowy, by ochrzcić Moubraya w ten sposób. Tych dwóch arystokratów — dumny hrabia o nienagannej reputacji oraz markiz z lubością łamiący wszelkie zasady — stanowili swoje idealne przeciwieństwa i towarzystwo zdawało sobie z tego sprawę. Nie miało jednak pojęcia, że pomimo tak wielu różnic łączy ich szorstka przyjaźń. Markiz miał do hrabiego zaufanie i uważał go za człowieka honoru, w przeciwieństwie do pozostałej zbieraniny, jak zwykł nazywać londyńską socjetę.
— Powściągnij język, Thurlowe. — Moubray zmierzył go spojrzeniem pełnym przygany i wskazał na hrabinę. — Madame la comtesse nie musi słuchać takich określeń.
Thurlowe odwrócił głowę w kierunku Helen. Uniósł ciemne brwi, jakby dopiero spostrzegł, że hrabina stoi obok. Obdarzył ją chłodnym spojrzeniem i wykrzywił wargi w pogardliwym uśmieszku.
— Od kiedy zrobiłeś się taki wrażliwy, Moubray… Nie znałem cię od tej strony. A przecież nic takiego się nie stało. Hrabina lubi, gdy ją sponiewierać.
— Monsieur le marquis… — odezwała się Helen. Chciała poszukać męża, lecz para podstarzałych arystokratek o wysokich fryzurach skutecznie ich od siebie oddzielała.
— W Moskwie mówili mi, że należy cenić doświadczenie ladacznic, ale ja nie gustuję w przechodzonym towarze. Wybacz, madame la comtesse.
W odpowiedzi hrabina wydała z siebie westchnienie; Thurlowe nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Najpierw obrócił się i spojrzał na zgromadzonych za jego plecami przedstawicieli socjety. Ich usta wciąż krzywiły się, gdy mówili, lecz zagadką było, kogo tym razem dotyczą plotki.
— Wolę sięgać po świeże owoce. Moja najnowsza kochanka, panna Lemaire, jest bardzo odświeżająca. I bardzo francuska, bien sûr. Ogromnie się w niej kocham, więc ufundowałem jej niedużą pracownię w domu towarowym. Jej geniusz krawiecki niemal przewyższa jej inne zalety… Ale nie mówmy o tym. Doszły mnie słuchy o jakimś niedawnym skandalu… I o tej histeryczce. Hardinge, tak? Nie znam. Powiesz mi coś o niej, Moubray?
Urwał i wbił w hrabiego Harthrama uważne spojrzenie. Jego dłoń, ta trzymająca szampana, nieustannie kręciła malutkie kółka. Helen również zerknęła w stronę hrabiego; czuła, jak przenika ją chłód.
Moubray nie pozwolił sobie na reakcję. Beznamiętnie omiatał wzrokiem hall, a dłonie zaciskał na lasce. Markiz nie zwrócił uwagi na jego milczenie.
— Uwielbiam histeryczki. Może zerwę ten kwiat — oświadczył Thurlowe i za jednym haustem osuszył kieliszek.
— Jakie gatunki hoduje markiz w swoim ogródku? — zagadnęła Helen, nie odrywając wzroku od hrabiego. — Czyżby tulipany? Słyszałam, że teraz w modzie jest Semper augustus.
Hrabia drgnął nieznacznie, co nie uszło uwadze hrabiny. Spojrzał na nią, dostrzegła zdziwienie w jego oczach. Zrozumiał. Pojął, że Helen wie o bukiecie posłanym Norze. I bardzo dobrze. Pozwoliła sobie na wyzywający uśmiech. Nie zdążył nic powiedzieć, gdyż w tej chwili rozbrzmiał dzwonek wzywający na kolejny akt.
Markiz złapał go za ramię.
— Chodź, Moubray. Zapraszam do mojej loży. Popatrzymy sobie na zespół. Pozwól mi zgadnąć, która baletnica trzyma cię teraz na smyczy. Może też skorzystam… Chociaż słyszałem, że tancerki to chciwe bestyjki.
Obydwaj mężczyźni odeszli bez pożegnania, pozostawiając hrabinę samą.
Bulwer dołączył do żony dopiero na prowadzącej do loży alejce; Tommy przezornie trzymał się z tyłu, mając dla matki jedynie swój uśmiech. Ujęła jedną dłonią suknię, drugą rękę zaś wsunęła pod łokieć męża.
— Udane rozmowy? — zagaiła. — Rozmawiałeś z Lansdowne’em, widziałam.
Hrabia zasępił się na chwilę. Ich loża znajdowała się na pierwszym piętrze, a prowadziła do niej wąska alejka. Ciemnozielone ściany co kilka kroków zdobiły fotografie tancerek z zespołu w dosyć frywolnych pozach, a między nimi wisiały kinkiety o jasnych abażurach.
— Nie mam wystarczającego poparcia — odparł jej mąż. — Nasze plany mogą spełznąć na niczym.
— Nigdy nie potrafiłeś udawać dyplomaty. — Helen pokręciła głową. — Ani zjednywać sobie ludzi.
— To ty jesteś od czarowania, madame, nie ja.
— Mógłbyś nauczyć się paru sztuczek.
Bulwer zmarszczył brwi.
— Dobiegły mnie jakieś plotki dotyczące twojej małej pupilki — rzekł. — Jesteś pewna, pani, że nadal powinnaś się z nią przyjaźnić?
— Mnie nie obchodzi, jakim towarzystwem ty się otaczasz, monsieur — rzuciła z pewnym ostrzeżeniem, przypominając mu, że chroni jego sekret. — Lubię ją, potrafi mnie rozbawić.
— I to o niej rozmawiałaś z Moubrayem? — Hrabia uniósł brew.
Helen uśmiechnęła się krzywo. Kiwnęła przelotem mijającemu ich zaprzyjaźnionemu małżeństwu.
— Niezupełnie. Rozmawialiśmy o tobie, jeśli mam być szczera, monsieur. Chce wiedzieć, dlaczego blokujesz jego nominację.
— Nie mam zamiaru dopuścić do jego panoszenia się w Irlandii.
— Och. Myślę, monsieur, że jednak powinieneś nauczyć się więcej dyplomacji… Moubray może być przydatny.
— Wracając zaś do lady Eleanor… — Bulwer wolał zmienić temat. Jego brwi drgnęły nieco. Doszli już do loży, odsunął się więc, by przepuścić żonę przodem, i otworzył przed nią drzwi.
Hrabina zatrzymała się w progu.
— Nie pojmuję, monsieur, dlaczego nieustannie wiąże się jej osobę z osobą Moubraya. Ciekawe… — mruknęła do siebie, a w jej głowie pojawiła się pewna myśl. Rzuciła mężowi uważne spojrzenie; nie pora, by zastanawiać się nad tym.
Wyciągnęła dłoń do syna wciąż trzymającego się trzy kroki za rodzicami. Ścisnęła palcami jego palce i nachyliła się poufale do ucha.
— Chodź, skarbie. Teraz czas na drugą część przedstawienia.
Było wczesne popołudnie, pora gnuśności i folgowania swoim kaprysom. Po drugiej stronie drzwiczek dorożki, na ulicach Whitechapel kłębili się ludzie — sprzedawcy pokątnych towarów, zmęczone robotnice zmierzające do swoich fabryk, by rozpocząć drugą zmianę, młodociani kieszonkowcy w za dużych kaszkietach. Nora obserwowała ich przez okno, częściowo kryjąc twarz za zasłonką i miała wrażenie, że wkracza do całkowicie odmiennego świata.
Wymknęła się z rezydencji, mając u boku Bharata, tak na wszelki wypadek. Gdyby nie zastała pana doktora albo gdyby on nie miał dla niej czasu; w takim wypadku musiała w jakiś sposób wrócić do domu, a wiedziała, że bezbronna, samotna młoda kobieta na East Endzie stanowi łatwy kąsek dla wszelkiego rodzaju łajdaków. Zbyt łatwy. Dlatego wzięła ze sobą służącego i przykazała poczekać na siebie kilka minut przed kamienicą. Jeśli nie wyjdzie, Bharat mógł spokojnie wracać do Dulwich, udać się do miasta w ramach wychodnego, czy też robić wszystko, na co mu przyjdzie ochota. Nora wiedziała, że jedyny problem, to trafić na pana Shawa, szczególnie jeśli szła bez wiedzy, czy będzie on w domu. Ale gdy już przekroczy jego próg… No cóż. Wtedy nie da się tak łatwo wyprosić, a skoro tak — on będzie musiał odprowadzić Eleanor do rezydencji, jak na dżentelmena przystało. W jej mniemaniu plan był doskonały. Nora wsiadała do zamówionej dorożki, pękając z dumy nad własną pomysłowością.
Woźnica początkowo kręcił nosem na podany adres.
— Thrawl Street? Whitechapel? — powtórzył i zerkał na Scarlett Rose pyszniącą się w słońcu niczym dzieło sztuki. — To nie jest miejsce dla młodych panienek.
— Nie pańska sprawa — odpowiedziała Nora na tyle opryskliwie, na ile pozwalało jej na to dobre wychowanie.
— Panienki pracodawca wie, dokąd się panienka wybiera? — zainteresował się fiakier, na co Bharat najpierw westchnął urywanie, a później próbował maskować śmiech kaszlem. Nora uniosła brwi i wzięła się pod boki jak przekupka na rynku. Wystarczyło jednak pomachać monetą, by uciszyć wścibstwo mężczyzny.
I tak oto zjawiła się w kamienicy pod adresem, który podał jej niegdyś Cillian. Gdy weszła do środka, w jej myślach pojawiła się cała masa pytań o to, czy na pewno to mądre postępowanie. Co ona właściwie mu powie? Co zrobi? Co zrobi on, jak zareaguje? A jeśli nie w smak mu będzie podobne najście? A jeśli uzna Norę za niespełna rozumu? Rozważała w duchu te pytania, kiedy uniosła dłoń i zastukała do pierwszych drzwi mieszczących się na parterze. Zanim jednak zdołała dojść do wniosku, że źle czyni, w progu stanęła skrzywiona staruszka i łypnęła na nią pogardliwie. Pani Hardinge obdarzyła ją uśmiechem, jakby spotkały się na salonach i spytała o Cilliana.
— Ot, przygruchał sobie jakąś latawicę! — rzuciła z niesmakiem kobieta i machnęła ręką w stronę schodów prowadzących na pierwsze piętro, po czym zatrzasnęła drzwi tuż przed samym nosem Nory.
Odgłos poniósł się po klatce schodowej, lecz zaraz znowu zapadła cisza. Jedynie z ulicy dobiegały czyjeś krzyki co rusz przerywane wybuchami gromkiego śmiechu. Raz nawet ktoś zagwizdał. Nora zamrugała, odetchnęła głęboko i rozejrzała się, niepewna, czy kobieta miała na myśli ją. Musiała mieć — nikogo innego nie było.
Eleanor stała samotnie na wypaczonych deskach, wodząc dokoła oczyma. To otoczenie — obskurna klatka schodowa — ją odstręczało, lecz równocześnie obserwowała je z niezdrową fascynacją, gdyż nigdy wcześniej nie gościła w podobnym miejscu. Dotąd nie zwykła oglądać plam grzyba o kształcie, który nasuwał jej na myśl bukiet kwiatów, nie czuła ostrego zapachu wilgoci, osiadającego na jej włosach i ubraniu. Nie sądziła nawet, że z bliska tak to wszystko wygląda. Przez chwilę serce zakołatało jej w piersi, a myśl skaziła wątpliwość, że może jednak przyjazd nie był tak dobrym pomysłem, jak wcześniej uważała.
Na pierwszym piętrze również znajdowało się dwoje drzwi, jednak w mieszkaniu po lewej nikt jej nie otworzył. Z kolei w wejściu do drugiego całkiem szybko stanęła dosyć ładna, młoda kobieta, brunetka, na pierwszy rzut oka równolatka Eleanor. Nora czuła jej uważny wzrok, który omiótł oblicze pani Hardinge, na dłużej zatrzymując się na blednącym sińcu przy prawym oku, pamiątce po uderzeniu przez Falkleya. Nic jednak nie rzekła.
Nos Eleanor drgnął niczym u zwierzątka, które zwietrzyło intruza, jednak przybrała na usta uprzejmy grymas. Zadała to samo pytanie, jakie zadała nieprzyjemnej sąsiadce. W przeciwieństwie do staruszki, twarz dziewczyny pojaśniała na dźwięk nazwiska Cilliana i zaprosiła Norę do środka.
— Pacjentka, tak? — zapytała nieznajoma miłym głosem, kiedy Eleanor przekroczyła próg mieszkania. — Na razie go nie ma, bo teraz pracuje na rano, ale niedługo powinien wrócić. Możesz zaczekać, jeśli chcesz.
Wskazała na krzesło, jedno z tych, które otaczały duży stół. Nora z wyuczoną gracją przyjęła zaproszenie.
Dziewczyna okazała się wyjątkowo energiczną osobą. Zajęła krzesło naprzeciwko, lecz długo nie zagrzała miejsca, bo zaraz powstała, wzięła jakąś koszulę, igłę i nitkę, i mrucząc pod nosem, że musi to zszyć przed wyjściem, przeszła do czynów. Jej drobne, zgrabne palce śmigały w tę i z powrotem, nie przerywając pracy, gdy zaczęła pogawędkę.
Nora w kilka minut dowiedziała się, kim jest ta ładna dziewczyna o melodyjnym głosie, dlaczego tutaj mieszka i z kim, jakie są jej marzenia, ile chciałaby mieć dzieci i jakie wymyśliła dla nich imiona. Pani Margaret Cuthbert, małżonka przyjaciela Cilliana, mówiła, przekłuwając się przez materiał, zawiązując szew. Ścieg, który prowadziła, biegł w równej linii. Patrzyła Norze prosto w oczy, niemal nie zwracając uwagi na to, co czynią ręce, a usta się jej nie zamykały. Przerywała na chwilę tylko po to, by odgryźć nitkę zębami, a zaraz znowu rozprawiała w najlepsze. Jej zdania były krótkie, acz celne, konkretne, słowa proste, pozbawione ozdobników, jakby już dawno pojęła sztukę ukazywania rzeczy takimi, jakie są, i nie potrzebowała ich upiększać.
Eleanor była pod wrażeniem. Nie odzywała się zbyt dużo; miała świadomość, że łatwo może zdradzić ją akcent. Splotła więc przed sobą dłonie niczym guwernantka i przypatrywała się Margaret z zaciekawieniem.
Nigdy dotąd nie obcowała z dziewczyną z nizin społecznych, a z pewnością nie z taką, która zachowywałaby się przy niej tak swobodnie.
Zresztą Nora odnosiła wrażenie, że faktycznie jest brana za guwernantkę albo kogoś w tym rodzaju. Jej ubranie, jakkolwiek skromne, i tak wykonano kiedyś z porządnego materiału. Pożyczyła je od swojej pokojówki. Jeśli właściwie pojęła chaotyczne tłumaczenia Mariette, Francuzka wybierała się w tym stroju na niedzielne msze. Lawendowa bluzka ładnie współgrała z rudością włosów, a ciemna spódnica była wystarczająco długa, by zakryć eleganckie, safianowe trzewiki. Nora wyglądała więc schludniej aniżeli pani Cuthbert w prostej szaroburej sukience i prawie na pewno nie sprawiała wrażenia pierwszej lepszej służącej.
— Nie chcę być wścibska… — zagadnęła Norę Margaret po krótkiej chwili milczenia, podczas której usiłowała nawlec nową nitkę przez ucho igły. Pośliniła ją w ustach i zmrużyła oko, starając się trafić przez malutką dziurkę. Wyszło jej to dopiero za trzecim podejściem.
Eleanor uniosła brwi. „Jeśli pytanie rozpoczyna się takim wstępem, zawsze jest wścibskie”, pomyślała z przekorą. Podparła brodę na dłoni i przyjrzała się dziewczynie.
— Tak?
— Z jakim problemem przychodzisz? — Margaret uśmiechnęła się nieśmiało. — To znaczy… Nie na każdy kłopot chirurg zaradzi. Ja też mogę pomóc. A jeśli nie ja, to mogę cię zabrać do kobiety, co się na tym zna. Chodzi o ciążę? — zapytała wprost Margaret, nie odkładając swojej roboty. Jej głos zabrzmiał rzeczowo.
Nora rozciągnęła usta w uśmiechu.
— Nie — odparła stanowczym głosem, który ją samą wprawił w zaskoczenie. — Nie chodzi o ciążę.
— Ach! — mruknęła rezolutnie Margaret. — To dobrze. Myślałam, że może zdarzył ci się kłopot — wycelowała palcem w stronę śladu po uderzeniu — i boisz się stracić posadę.
— Nic z tych rzeczy.
Zanim Eleanor wymyśliła resztę przekonywującego kłamstwa, w mieszkaniu pojawił się Shaw. Stanął tuż przy drzwiach, wbijając wzrok w Norę, ostatnią osobę, którą spodziewał się ujrzeć w tym miejscu. Jego jasne brwi powędrowały w górę i zmarszczyły się, kiedy dojrzał na jej twarzy ślad po uderzeniu; dostrzegła, że zacisnął pięści. Kiwnęła głową na powitanie, a nawet zmusiła się do pogodnego uśmiechu.
— To pani… — rzekł Cillian. Jego oczy śmignęły w stronę Margaret, która widocznie pojęła aluzję, gdyż podniosła się i mruknęła coś o swoich obowiązkach w szpitalu.
— Przepraszam za najście, pewnie nie spodziewał się mnie pan — wymamrotała Nora; uciszył ją gestem, więc nie mówiła nic więcej. Przeczekała, aż Cillian zdejmie marynarkę, a pani Cuthbert wciśnie na głowę wyblakły kapelusz i zniknie za drzwiami.
Shaw podbiegł do Nory dopiero wtedy, kiedy kroki jego przyjaciółki na schodach ucichły.
Porwał i przyciągnął ją do siebie, wzdychając. Musnął dłońmi jej włosy i odwrócił twarz ku sobie. Czubkiem palca dotknął sińca.
— Kto ci to zrobił? — spytał przez zaciśnięte zęby. Nora zauważyła, że jego rysy stwardniały, kiedy starał się ukryć złość. Pogładziła Cilliana po ramieniu.
— Mój narzeczony. Były narzeczony — podkreśliła i przywarła do niego całym ciałem. Jakby od niechcenia zaczęła rozpinać guziki koszuli. — Nie potrzebujesz się tym martwić. To nic nie znaczy. Zerwałam zaręczyny, choć on twierdzi, że to on je zerwał. To nic nie znaczy — powtórzyła uspokajającym tonem.
— Falkley? — upewnił się Shaw. Jego dłonie zacisnęły się na talii Nory i sprawiał wrażenie, że równocześnie chce i nie chce jej posiąść, jakby bał się, że silniejszy ruch może skruszyć ją niczym porcelanową figurkę. Przycisnął usta do jej skroni i odetchnął, napawając się zapachem włosów. — Falkley… — wypowiedział to nazwisko jak przekleństwo. — Odpowie za to, masz moje słowo. Nie skrzywdził cię bardziej? — w głosie Cilliana słychać było zaniepokojenie, kiedy nagle odsunął Eleanor od siebie na całą długość ramion.
Nora prędko zaprzeczyła.
— Usiłował mnie pohańbić, ale nie zdołał. To ja skrzywdziłam go bardziej. Uderzyłam go w głowę — odparła, a na jej ustach zagościł uśmieszek. — Kałamarzem. Ale nie mówmy o tym, bo nie przyszłam do ciebie, aby rozmawiać o tym człowieku… Przyszłam, żeby… No wiesz…
Westchnęła przeciągle i nie dokończywszy zdania, przyciągnęła Cilliana do siebie, całując go mocno. Palce Nory zacisnęły się na jego karku. Jej całą postać spowijał świeży zapach, a usta smakowały słodko, choć tym razem nie karminem ani nie szampanem. Przestała być „lady”, stała się zwykłą dziewczyną wymykającą z domu na schadzkę z ukochanym. I zamierzała z tej schadzki wyciągnąć dla siebie jak najwięcej.
Shaw, nie przerywając pocałunku, bez trudu posadził Norę na parapecie, jakby nic nie ważyła, i oparł się rękoma o szorstką, drewnianą framugę okna. Eleanor czuła na plecach chłód szyby. Odsunęła nieznacznie głowę i odsłoniła zęby w nieco wyzywającym uśmiechu.
— Naprawdę… chcesz to robić tu…? — ostentacyjnie wskazała wzrokiem na opuszczone o tej porze podwórko kamienicy za swymi plecami.
— Chcę to robić z tobą, wszystko jedno gdzie — odparł Shaw, rozpinając dwa górne guziki jej bluzki. Ku jego zmartwieniu, dziewczyna nosiła pod spodem jedwabną halkę o gęstym splocie.
Nora zacisnęła palce na drewnianym parapecie.
— Przecież ktoś może nas zobaczyć… — wyszeptała, a oczy jej błyszczały. Nie musiała silić się na skromność. Owszem, nie należała do zbyt cnotliwych dam, o czym świadczyła sama jej wizyta w tym miejscu, lecz niekoniecznie życzyła sobie świadków ich zbliżenia.
Cillian nie miał takich rozterek.
— Pieprzyć to — sarknął ze zniecierpliwieniem i opadł przed nią na kolana, obydwiema dłońmi podsuwając spódnicę Nory tak wysoko, jak zdołał.
Uśmiechnął się, kiedy sama rozsunęła nogi, najpierw odrobinę, drażniąc się z nim, a później coraz śmielej i śmielej. Rzeczywiście, w jego głowie nie było miejsca ani na zgorszenie sąsiadów, ani na wstyd, ani na nic innego. Wszystkie myśli zepchnął na bok, bo w tym momencie tylko ona się liczyła. Pragnął jej i był skłonny ją prosić, jednak Nora przyjęła go z chęcią. Przeciągnął dłońmi po jej obleczonych w gładkie pończochy nogach, a uczynił to z wielkim nabożeństwem, od dawna czekając, by móc jej dotknąć. Nora przeczesała palcami włosy Cilliana i na chwilę przymknęła oczy. A później poczuła, jak wiedzie ustami wzdłuż jej nogi, od kolana przez wnętrze uda, by zatrzymać się w miejscu, w którym wielu dżentelmenów chciałoby się znaleźć, ale ona znowu nie wpuszczała tam byle kogo. Uśmiechnęła się w niemym przyzwoleniu, by czynił jej to, na co ma ochotę. To, co czynił, czynił na tyle dobrze, by Nora po chwili głośnego oddychania zacisnęła usta na wierzchu dłoni i zdusiła jęknięcie. Wolała, żeby nikt jej nie słyszał — ani ktokolwiek z sąsiadów, ani pan Shaw. Lecz w końcu nie mogła się powstrzymać. Nie chciała. Wygięła szyję, przymknęła oczy, rozchyliła usta i pozwoliła Cillianowi czerpać przyjemność ze swego głośnego świadectwa, że to, co robił, robił bardzo dobrze. A gdy wreszcie podźwignął się z kolan, oddychając ciężko, na twarzy Eleanor gościł błogi uśmiech.
— Dobrze pan wie, co sprawia radość kobiecie, monsieur — rzekła cicho i przyciągnąwszy go ku sobie, pocałowała mocno. Kiedy odsunął się nieco, wykrzywiła usta w przymilnym uśmiechu, a jej ręce powędrowały ku ramiączkom halki, zsuwając je. Jeden po drugim. Wolno, wolniutko, z pewnym rozmysłem. Nie spuszczała wzroku z Cilliana.
— Zazdroszczę pańskim pacjentom, doktorze — rzekła, gdy jej ręce zaszły poniżej mostka. — Oni zawsze mogą liczyć na pańską uwagę. Szkoda, że pańska kochanka nie może powiedzieć tego samego o sobie.
Prychnął pod nosem, gdy usłyszał te słowa.
— Moja kochanka? A pani nią jest? — spytał drwiąco i chciał powiedzieć coś więcej, lecz nie zdołał, bo pani Hardinge zdążyła zsunąć halkę niżej, zanim słowa opuściły jego usta. Bez niej natomiast wyglądała tak, że Shaw był w stanie jedynie na nią patrzeć i napawać się tym, co widzi. Żadnych więcej myśli, żadnych słów.
Ostatecznie skończyli w łóżku; w bardzo niewygodnym łóżku, którego sprężyny uwierały Norę w plecy, gdy leżała wśród lichej pościeli, rozleniwiona jak kot i równie po kociemu zadowolona. Podźwignęła się na łokciach i rozglądała po pokoju z nieskrywanym zdziwieniem. Był ciasny, zastawiony byle jak skleconymi meblami. Widziała kilka książek o postrzępionych grzbietach, komodę z niedomykającymi się drzwiczkami. Ten pokój był tak odmienny od jej sypialni… Oglądała go najpierw w blasku dnia, ale w końcu cienie zaczęły się wydłużać, a za oknem zapadał zmierzch. W wieczornej szarówce wszystko przybrało posępniejszy wygląd aniżeli w dzień.
Nora nigdy dotąd nie gościła w podobnych warunkach i czuła się teraz niczym uczestnik ekspedycji, badający serce Afryki czy innego, dzikiego kontynentu. Ale to miejsce nie znajdowało się na nieznanym lądzie. To miejsce leżało zaledwie dłuższą chwilę drogi od jej ślicznej rezydencji, a wyglądało jak z całkowicie innego świata.
Potrząsnęła swą rudowłosą główką i uśmiechnęła się powoli do Cilliana, przyglądając mu się w tym słabym blasku pojedynczej świeczki, którą wcześniej skądś wysupłał.
— Myślę, że lubię pana, monsieur — mruknęła, przeciągając palcami po jego nagim ramieniu i torsie.
Dalej było tak samo.
Rozmawiał z nią do późna w noc w swój osobliwie oszczędny sposób, w jaki nie mówi się na salonach. Rozmawiali i przerywali dyskusje w tych momentach, gdy milczenie było im na rękę, ale obydwoje udawali, że to od nagłego przypływu namiętności. Nie szkodzi. Nora i tak była zadowolona, bo dowiedziała się wystarczająco dużo. Sama również dzieliła się informacjami o sobie. Poza tym… ona pragnęła jego, wszystkiego, co było związane z panem Shawem, więc kiedy zamiast odpowiedzieć na jej jedno pytanie dotyczące Paryża, Cillian przyciągnął ją do siebie i pocałował, Nora wcale się nie gniewała. Wręcz przeciwnie. Bo to było miłe. Doskonałe. Z każdym kolejnym słowem, nieważne — jego czy jej, przybliżała się, aż w końcu leżała tuż obok niego, dłonie zaś, na których wsparła brodę, miała oparte w okolicy jego mostka. I przyglądała się Cillianowi z uśmiechem.
Gdy dotknął jej oszpeconej twarzy, uczynił to z delikatnością, której się nie spodziewała. Przymknęła oczy, poddając się pieszczocie. Cillian lekko przeciągnął palcem po siniaku; na jego twarzy malowała się zaduma.
— Pożałuje tego, obiecuję ci — oznajmił cicho, bardziej do siebie niż do Nory, ale coś w jego głosie kazało jej wierzyć, że Shaw potraktuje tę obietnicę serio. Odsunęła od siebie jego rękę i zaśmiała, próbując bagatelizować sytuację.
— Nie musisz się tym denerwować. — Pokręciła głową. — Nie rób niczego, co może ci zaszkodzić.
— Potrafię o siebie zadbać — oświadczył Cillian przekonany o prawdziwości swoich słów.
Nora nie wątpiła w to zapewnienie, jednak nie chciała, by martwił się o nią albo wpadł w kłopoty z powodu napaści na arystokratę. Shaw wydawał jej się rozsądnym człowiekiem, może trochę porywczym, ale mimo wszystko rozsądnym. Cillian nie dał Norze czasu na roztrząsanie tego, co powiedział — nachylił się nad nią i pocałował, najpierw lekko w usta, po czym przeszedł niżej, wzdłuż żuchwy, na szyję, dekolt i piersi, Nora zaś z każdą kolejną chwilą zapominała o zmartwieniach.
Była to pierwsza noc w jej życiu, którą spędziła w łóżku kochanka. Miewała wcześniej romanse, jednak spanie u czyjegoś boku uważała za niepotrzebną poufałość. Nawet z Roderickiem… nie, obiecała sobie przecież, że nie będzie więcej o nim myśleć. U boku Cilliana Nora czuła się bezpiecznie i nie przeszkadzał jej mizerny wystrój pokoju ani niezbyt wygodne posłanie.
Rankiem wyprowadził ją z mieszkania, nim zdołała poznać jego przyjaciela — i zarazem męża miłej Margaret — o którym wiedziała już od Cilliana, że jest nieprzejednanym wrogiem arystokracji. Norze to nie przeszkadzało, a nawet była gotowa na konfrontację, rzecz jasna uprzejmą i elegancką, lecz Cillian wolał nie przedstawiać jej panu Cuthbertowi. Miniona noc wprawiła Eleanor w przyjemny nastrój, uległa więc jego prośbom. Mieszkanie opuścili w takim pośpiechu, że nawet nie zdążyła upiąć włosów. Poranki były już chłodne. Cillian narzucił na ramiona Nory własną marynarkę, a później poprowadził dziewczynę za rękę plątaniną ulic prosto do postoju dorożki.
Tego ranka, jak i kilku poprzednich, Nora zażyczyła sobie śniadania na tarasie. Po kilku dosyć chłodnych dniach słońce znowu przygrzało, lecz ten niespodziewany zryw pogody był łabędzim śpiewem lata na chwilę przed nastaniem zimy. Ogrody Scarlett Rose nigdy nie prezentowały się lepiej — różane krzewy nieopodal werandy obsypane były pękatymi kwiatami o pąsowej barwie, trawniki zaś były równo przycięte. Wielobarwne klombiki, porozrzucane gdzieniegdzie jak cukierki, stanowiły miły kontrast w stosunku do oddalonej od rezydencji części ogrodu w stylu angielskim, która bardziej przypominała dziki las niż elegancki park.
Nora obserwowała roślinność z pomalowanego na biało krzesełka, a przy jej prawej ręce stał stolik ze śniadaniem. Sięgnęła po imbryk i nalała sobie herbaty. Maślane bułeczki, prosto z kuchni, przyciągały swym zapachem owady. Nora wyglądała dobrze, pomimo niedostatków ze strony swego życia towarzyskiego. Przypominała porcelanową lalkę, smukłą i dostojną. Promienie porannego słońca skrzyły się na jej włosach, nadając Eleanor aurę świętości, ale słońce wiedziało, że lady Hardinge daleko jest do uświęconej męczennicy. W prostej fioletowej sukni domowej przypominała cnotliwą damę, lecz myśli Nory krążyły nie wokół infamii. Wszystkie dotyczyły Cilliana.
Minęło kilka dni od ich ostatniego spotkania, a Eleanor zachowywała się jak mała dziewczynka. Czuła się cudownie lekka i przestała myśleć o własnych problemach, które nagle wydawały się całkiem nieistotne. Jedyne, co się liczyło, to te przebłyski uczuć, które dostrzegała wszędzie, gdzie tylko odwróciła wzrok. Znowu zaczęła pisać dziennik, zapełniła krocie stron sztambucha uduchowionymi frazesami, przez które płoniły się jej lica. Siadała przy sekretarzyku, wyciągała papeterię i tworzyła listy miłosne, całe dziesiątki, a wszystkie adresowała do pana Shawa, do jego ubogiego mieszkania na Whitechapel. Nędza była atrakcyjnym dodatkiem do ich romansu, przynajmniej w opinii Nory, która nigdy w życiu nie zetknęła się z prawdziwym ubóstwem. Nie zastanawiała się nad tym; biedne otoczenie Cilliana przyjmowała za scenografię. Liczył się wyłącznie on oraz uczucia, jakie do niego żywiła.
O własnej sytuacji myślała raczej niewiele, w przeciwieństwie do pani Potter i Lennoxa. Valancy zachowywała się jak każda cnotliwa dama i załamywała ręce nad wszystkim, począwszy od zerwanych zaręczyn, a skończywszy na ostracyzmie towarzystwa. Sekretarz z kolei odzywał się niewiele. Spotykał się z prawnikiem, wysyłał listy, przeglądał rachunki oraz myślał, przede wszystkim myślał. Z takim wsparciem Nora czuła się usprawiedliwiona, że nie martwi się tyle, ile powinna. Była zadowolona, zakochana i niemalże szczęśliwa. Nic nie było w stanie popsuć jej doskonałego nastroju.
— Madame. — Mariette wyjrzała na taras, zakłócając Norze kontemplację odgłosów przyrody. — Przyszła madame la comtesse Bulwer i pyta, czy pani przyjmuje.
Eleanor odstawiła filiżankę na stolik i pokiwała głową; prawdę mówiąc, nie miała ochoty na niczyje wizyty, lecz skoro Helen pofatygowała się tak wcześnie, wielkim nietaktem byłaby odmowa.
Pani hrabina zjawiła się na tarasie nieco zasapana, a po drodze zdejmowała swój olbrzymi kapelusz. W dłoni dzierżyła zwiniętą w rulon gazetę. Krocząca w ślad za nią Mariette jedną ręką próbowała utrzymać filiżankę z herbatą na spodeczku, drugą zaś łapać podane niedbałym gestem nakrycie głowy. Pokojówka uczyniła swą powinność, po czym umknęła, zostawiając obydwie damy na miłej i niezobowiązującej pogawędce.
— Widzę uśmiech.
Nora spojrzała na hrabinę i zatrzepotała rzęsami.
— Tak, wiem — odparła beztrosko i dla podkreślenia wzruszyła ramionami. — Uważasz, że nie powinnam?
— A ty uważasz, że masz powody do zadowolenia? — W tonie głosu Helen wybrzmiały ostre tony. Nory to jednak nie zraziło; po raz wtóry wzruszyła ramionami. Odstawiła filiżankę i otuliła się szczelniej szalem, przykładając policzek do jego miękkich splotów.
Hrabina zmrużyła oczy.
— Zadurzyłaś się — oznajmiła, a gdy Nora radośnie pokiwała głową, starsza dama westchnęła i wykrzyknęła: — Och, na miłość boską, Noro! Akurat teraz…? Mon Dieu, mogłaś wybrać sobie lepszy moment na uczucia, doprawdy! Nie wspominając o tym, w kim się zadurzyłaś…
— To nieważne. Jestem szczęśliwa, spokojna, a on… och, Helen, już go poznałaś, sama więc musisz przyznać, że jest fascynujący.
— Doprawdy? — powtórzyła Helen. Na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia, wręcz rozczarowania. — Kochanek w takim momencie…
— W jakim momencie? — przerwała jej Nora, w jednej chwili porzucając słodki ton.
Hrabina uniosła swą cienką brew, przyglądając się młodszej przyjaciółce z uwagą. Może Bulwer miał rację? Cóż takiego ona widzi w tej nieznośnej, rozkapryszonej do granic przyzwoitości dziewczynie, która nie potrafi myśleć logicznie o własnej sytuacji. Czy była to niewinna słabość, czy też przednówek kolejnej katastrofy? Może rozsądniej będzie darować sobie przyjaźń i zostawić nieobliczalną Eleanor jej własnym decyzjom?
Nie. Nie. W rozmiłowanym we wszelkich intrygach mózgu hrabiny lągł się właśnie nowy projekt, a Nora była jej potrzebna. Za bardzo potrzebna, by pozwolić jej na tak głupie postępowanie. Niestety Helen Bulwer zdawała sobie sprawę, że w obecnej sytuacji musi wykazać się pewną giętkością i dyplomacją.
Westchnęła więc i w milczeniu powiodła wzrokiem po ogrodach. Służba Nory dbała o otoczenie sprawniej niż służba w Blackbridge Manor, co hrabina zauważyła z goryczą. Nie myślała o tym długo, od razu wróciły wieści, które krążyły po londyńskich salonach niczym złowrogie kruki: Roderick Hardinge z każdym dniem zyskiwał kolejnych przyjaciół, wystarczająco ustosunkowanych, by zniszczyć swą szwagierkę jednym ruchem dłoni. Helen zrozumiała to wówczas, gdy wczorajszego popołudnia otrzymała od Josephine Hardinge zaproszenie na obiad. Miała zamiar odmówić, to jasne, lecz gest nie pozostawiał złudzeń.
Jeśli Nora chciała pozostać w Londynie, jeśli chciała zatrzymać przy sobie synka, musiała działać i to jak najszybciej. Zirytowana hrabina machnęła gazetą.
— Czytałaś dzisiejszą prasę? — warknęła i zaczęła pospiesznie szukać odpowiedniego artykułu, a Nora się odsunęła.
— Nie obchodzą mnie żadne bzdury.
— Ale mnie obchodzą. Po tym jak Falkley ogłosił koniec waszego narzeczeństwa w gazecie, redakcje prześcigają się, by drukować o tobie różne pogłoski. Wszyscy mają cię za histeryczkę i skandalistkę, która nie zasługuje na opiekę nad Williamem. Co wtedy stanie się z twoim synem?
Nora nie odpowiedziała. Zacisnęła usta w wąską kreskę, co nigdy nie dodawało jej urody. Spojrzała na hrabinę. Helen przybrała miły wyraz twarzy i przełknęła chłodną herbatę.
— Mam na myśli to, że skoro znowu jesteś, cóż… — zaczęła sprawnie lawirować między przeróżnymi określeniami — wolnego stanu, być może znowu trafi ci się matrymonialna propozycja.
Nora spoglądała na nią beznamiętnie, lecz w końcu parsknęła w swoją filiżankę.
— Chyba nie mówisz poważnie.
— Jak najbardziej poważnie, mon ange! Nie możesz się teraz poddawać. Tamte wypadki to tylko pewna… Nazwijmy to, niedogodność.
— Jesteś kochana, doprawdy — odparła Eleanor ironicznie. — Obawiam się jednak, że zbyt łagodnie podchodzisz do mojej osoby. Wątpię, bym obecnie przedstawiała jakąkolwiek wartość w oczach zacnych dżentelmenów. Nie, żeby mnie to obchodziło… Tak po prawdzie, nie dbam o to — przekrzywiła głowę. — Nie chcę żadnego z nich, możesz mi wierzyć.
Helen postanowiła puścić te uwagi mimo uszu.
— Noro, chyba nie wiesz, co mówisz!
— Nie, to ty nie wiesz, co mówisz — odparła dobitnie Eleanor i przez chwilę wcale nie wyglądała na głupią, zauroczoną pannicę. — Powiem ci, co zrobiłam.
Wyprostowała plecy, a jej rysy stwardniały, kiedy zaczęła opowiadać przyjaciółce o swym najnowszym akcie bezmyślności.
Dwa dni wcześniej Nora siedziała w bibliotece, udając, że czyta książkę. W rzeczywistości jednak nie mogła skupić uwagi na zdaniach; pozwoliła więc błądzić myślom, a wszystkie dotyczyły Cilliana. To było przyjemne i wolała, by ten stan trwał. Niestety przerwało je wejście Valancy, która z miną winowajczyni zbliżyła się i położyła na blacie niedużą paczuszkę, po czym bez słowa odeszła. Nora nie zwróciła na nią uwagi, siedząc ze wzrokiem wbitym w książkę; po podarek sięgnęła dopiero, gdy za jej damą do towarzystwa zamknęły się drzwi. Najpierw jednak przeczytała dołączony bilecik, którego treść brzmiała tak:
„Kolejny hołd, który pani składam. Jak mówiłem, ozdoba kojarzy mi się z Madame. Moubray”.
Nora przebiegła wzrokiem po tych niedbale skreślonych linijkach. Odłożyła liścik i na chwilę przymknęła oczy, oddychając powoli i spokojnie. Dopiero wtedy sięgnęła po prezent.
Przysłał jej broszkę. Nie tę, o której mówił jej na molo w Brighton. Inną. Tamta, jak mówił, pojedynczy rubin otoczony perełkami, nie mogła kojarzyć mu się z lady Hardinge, była zbyt skromna. Ta to co innego. Była ogromna, przedstawiała dużego na kilka cali pawia, którego tułów i szyję tworzyły dziesiątki małych rubinów, a rozłożony ogon w miejsce pawich oczu miał wprawione diamenty. Największy był wielkości paznokcia Eleanor. Obróciła broszkę w dłoni, napawając się refleksami, które światło tworzyło na klejnocie. Ta ozdoba, bez wątpienia, była najwspanialszą biżuterią, jaką otrzymała od wielbicieli w ciągu całego swojego życia. Nora przebiegła po broszce palcami, czując wypukłość szlachetnych kamieni. Westchnęła w zachwycie. Trzymała broszkę w dłoniach, dając jej swoje ciepło, a wtedy rubiny nabrały głębi. Książka, którą położyła na kolanach, spadła na podłogę. Nie zauważyła tego…
Helen nachyliła się ponad stolikiem zasłuchana w opowieść. Dwie filiżanki z niedopitą herbatą odgradzały przyjaciółki od siebie, lecz słowa, barwnie oddające wspaniałość prezentu, przepływały ponad nimi. Gdy Nora efektownie zamilkła, w oczach hrabiny rozbłysło zniecierpliwienie.
— No i co zrobiłaś?
Wyglądała niczym zaafektowana uczennica, wyczekująca gorącej ploteczki.
Eleanor wzruszyła ramionami.
— Odesłałam z powrotem.
— Co zrobiłaś?!
— Odesłałam — powtórzyła Nora ze znaczącym uśmiechem. — Z powrotem do hrabiego. Dołączyłam liścik, bien sûr. Odpisałam mu tak: „Jak mówiłam, monsieur le comte, mnie interesują wyłącznie pierścionki. E.H.”.
Zniecierpliwienie w spojrzeniu Helen ustąpiło zgoła innemu uczuciu, lecz Nora sama miała trudność z nazwaniem go po imieniu. Przyjaciółka najpierw zbladła, a później zaczerwieniła się niczym gotowany rak. Eleanor nie mogła nie przyznać, że to jej nie bawi. Przyglądała się jej reakcjom, nawet nie maskując złośliwego uśmieszku. Hrabina pokręciła powoli głową, otwierając usta.
— Nie wierzę, że to zrobiłaś! Jak mogłaś? To przecież podarunek! Z pewnością nie był tani…
— Och, stać go.
— Każda inna…
— Ja nie jestem każda inna, Helen — odrzekła Nora głosem pełnym słodyczy. — Jestem tą histeryczką, Norą Hardinge. I nie zamierzam sprzedać się za byle błyskotkę. Między nami mówiąc, w ogóle nie zamierzam się sprzedać. Już nie.
Hrabina Bulwer wyprostowała się na swym krześle.
— Co więc zamierzasz? — zapytała.
— Dać sobie spokój z tą całą socjetą. Jesteś moją przyjaciółką, ale czuję się zmęczona. Mam dosyć walki o pieniądze. I szczerze mówiąc, mam dosyć Londynu. Teraz pragnę dla siebie czegoś zgoła innego. Kogoś — uśmiechnęła się znacząco — kogoś innego.
Helen nie odwzajemniła uśmiechu Nory, zamiast tego zmrużyła oczy i zacisnęła usta na brzegu filiżanki. Zimna herbata smakowała ohydnie, lecz wypiła ją do końca. To nie był problem. Problemem była Nora. Chociaż nie, myliła się. Norę można było naprostować, zmienić jej dziecinny sposób myślenia. Oczywiście, to będzie wymagało zachodu, lecz lady Bulwer była gotowa ponieść tę ofiarę z własnego czasu i się zaangażować. Potrzebowała Eleanor, musiała więc uczynić wszystko, by wybić jej z głowy te idiotyczne pomysły. Siłą napędową działania Nory była jej chęć zemsty na Rodericku. Helen zamierzała podtrzymywać ów płomień, choć ledwo się tlił. Nic trudnego, wystarczyło kilka plotek i pomoc ze strony Claire Herbert. Nora była podatna na wpływy i hrabina dziękowała za to Bogu, bo musiała z powrotem przerobić ją na swoją modłę. Lecz wciąż nie uważała tego za problem. Nie charakter Nory. Problemem był ten przeklęty chirurg.
Cillian Shaw wyszedł z zaułka, w którym mieściło się tylne wejście do Golden Elephant, i z przyjemnością dołączył do tłumu na chodniku. Oddychał głęboko, jakby uliczny wyziew był mu milszy niż przesycone dusznym zapachem starego potpourri powietrze domu uciech; ten aromat zawsze kojarzył mu się ze słodkawą wonią zgnilizny i nie chodziło wyłącznie o moralność.
Ruszył przed siebie, zostawiając za plecami Golden Elephant i jego parszywą właścicielkę. Roisin O’Sullivan jak zawsze spoglądała na swego podwładnego wzrokiem pozbawionym emocji, a źrenice jej oczu przypominały wyloty muszkietów. Shaw jej nie cierpiał i wiedział, że ona odwzajemnia to uczucie, choć nie znał przyczyny jej niechęci. Dla niego O’Sullivan nie była czarującą rajfurką, tylko zwierzchnikiem, a jej dziewczęta — ruchomym wystrojem przybytku. Zresztą i tak nie były w jego typie, nie żałował więc.
Każda wizyta przebiegała tak samo, dzisiejsza też. Wchodził tylnymi drzwiami jak służący, wspinał się wydeptanymi schodami na piętro, a później przez kwadrans opowiadał O’Sullivan o tym, co porabia hrabia Bulwer, kogo gościł w swojej rezydencji — Blackbridge Manor, z kim darł koty i kogo oszukiwał. O’Sullivan słuchała w milczeniu, nigdy nie przerywając, i co najwyżej paliła cuchnącego tanizną papierosa, ledwo wetkniętego w lufkę. W końcu odprawiała go władczym gestem. Co tydzień odbywał ten przykry obowiązek, niechciany przez nikogo gość w jej widocznie podupadającym domu uciech służącym inwigilacji członków brytyjskiej arystokracji. Golden Elephant. Słoń, z którego złuszczała się złota farba. Cillian Shaw odnosił wrażenie, że taki stan bardzo często zachodzi i reguła ta nie tyczyła się jedynie zamtuzów; w większości spraw im okazalsze pozory, tym marniejsza rzeczywistość. Golden Elephant nie był wyjątkiem — dziewczęta wcale nie pierwszych umiejętności, pozbawione ogłady i bystrego dowcipu, materace niewygodne i ta nieznośna duchota przenikająca przez ściany. Dom niczym nie wyróżniał się spośród innych domów przy Maple Street w Soho.
Shaw skręcił w lewo. Na dworzec Euston zamierzał dostać się, korzystając z metra. Oddychał niespokojnie, mimo że parszywa słodycz burdelu już wywietrzała z jego nozdrzy. Czuł się rozeźlony, a zdenerwowała go jak zwykle O’Sullivan. Tym razem nie chodziło o jej chłodną obojętność, która doprowadzała Cilliana do szału — dzisiaj Roisin postanowiła podrażnić się z nim trochę. Jakby nigdy nic położyła na blacie swego biurka kartkę. Papier wyraźnie odcinał się od blatu z drewna orzechowego. Shaw unikał spoglądania na arkusz, gapił się więc na słoje i ze wszystkich sił starał zachowywać spokój, by nie dać się sprowokować.
Na kartce widniało jego nazwisko, to prawdziwe, wypisane elegancką kursywą. Przed dwoma tygodniami otrzymał podobny dokument, lecz wydany Charlesowi Wrightowi, protegowanemu hrabiego Bulwera. Wtedy nie mógł uwierzyć, że możliwe było załatwić sprawę niemalże od ręki, Bulwerowi wystarczyły dwa spotkania z rektorem Królewskiego Kolegium Chirurgicznego. Na trzecie spotkanie zabrał ze sobą Cilliana, by mogli ustalić termin egzaminu, a po tygodniu było już po wszystkim. Jego protektor spoglądał na Shawa wyraźnie zadowolony. O tak, hrabia Bulwer miał powody do zadowolenia. Od teraz posiadał własnego lekarza, co przydawało domowi klasy, mógł go wzywać, kiedy tylko chciał, zabierać na polowania i nie musiał dzielić się nim z innymi arystokratami. Pani hrabina również doceniała tę sytuację — miała teraz niemal nieograniczony dostęp do laudanum, które płynęło ku niej szerokim strumieniem na jedno kiwnięcie palcem. Zaś Charles Wright, ten ambitny młodzieniec o nieszczególnej przeszłości, miał przed sobą wielką przyszłość, co do tego hrabia Bulwer nie miał wątpliwości. Szkoda tylko, że w rzeczywistości wcale nie istniał. Shaw zdawał sobie z tego faktu sprawę; O’Sullivan również. Matowym głosem opowiadał o narzekaniach hrabiego na wigów, o jego próbach blokowania kandydatury lorda Moubraya na stanowisko Namiestnika Irlandii, później podzielił się plotką: podobno przed kilkoma dniami w pobliżu Cavendish Square zatrzymano kogoś kupującego nielegalnie broń. Kogoś z Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego. Lord Bulwer podzielił się tą wieścią ze swoim lekarzem, kręcąc głową na „irlandzki brak rozsądku”, Cillian zaś, chcąc nie chcąc, musiał przyznać mu rację, gdyż w rzeczy samej — bojownicy równie dobrze mogli nabywać broń na Downing Street, pod samym nosem premiera, a później dziwić się, że zostali złapani. Oczywiście relacja przeznaczona dla uszu O’Sullivan pozbawiona była podobnych ozdobników, gdyż Shaw dzielił się z nią faktami, a nie swymi opiniami. Nie znosiła słuchać czyichś rozważań. Roisin nigdy nie bawiła się w półśrodki. I nie potrzebowała przyjaciół. Maska, którą nosiła jako Madame Darcy, przymilna i rozchichotana sutenerka, nie pasowała do zacisza gabinetu. Nie nosiła jej w towarzystwie bojowników z Bractwa. Za plecami nazywali ją „suką”, zdawała sobie z tego sprawę. Roisin O’Sullivan zawsze miała pod górę ze względu na swoją płeć, męża nieudacznika i balast w postaci córki Maeve. Wszystkie te czynniki wyrobiły w niej pewnego rodzaju twardość. Musiała być bardziej męska od wszystkich znanych jej mężczyzn, oschła i pozbawiona serca. Była jedną z dwóch kobiet tak wysoko postawionych w organizacji i jedyną w Londynie; drugą była Caoimhe McConaghy, która poślubiła barona Clarne, zmieniła nazwisko na Cressida Clancy i nadzorowała działania Bractwa w irlandzkiej prowincji Connacht. Roisin szczerze jej nie znosiła, ale przecież Roisin nikogo nie znosiła.
Na koniec wizyty, kiedy Cillian już wstał, by odejść, zapytała go słodkim głosem o jego ambicje, a gdy nie odpowiedział, drążyła dalej. Z cierpliwością znosił jej ciekawość, nie mógł pozwolić, by udało się jej go sprowokować. Położyła przed nim dyplom na jego nazwisko, to prawdziwe, tak jak treser kładzie smakołyk przed nieposłusznym pupilem, aby wymusić uległość. Dyplom to był wabik, nic więcej, a Shaw nie miał najmniejszego zamiaru tańczyć do melodii wygrywanej przez O’Sullivan. Jego parszywe jestestwo tolerowało wyłącznie siebie, a teraz także i Norę. Nikomu innemu nie pozwoliłby trzymać się na sznurku. Nie wziął więc dokumentu. Roisin pozwoliła mu odejść dopiero po tym, gdy jej oczy nasyciły się kiepsko maskowanym gniewem Cilliana. Życzyła owocnej pracy i machnęła ręką, jakby odganiała uciążliwego owada.
Shaw z wielką przyjemnością opuścił jej przybytek. Zwrócił uwagę na malejącą liczbę przechodniów i na ciszę, która osnuwała ulice niczym mgła. Na Soho rzadko można było doświadczyć podobnej, nie wspominając już o zatłoczonych, smrodliwych okolicach Whitechapel Road, gdzie tłuszcza przepychała się łokciami, a uliczni handlarze bardziej dbali o swoje wózki niż własną czystość. Ów spokój miał w sobie coś obezwładniającego jak narkotyk. Usypiał zmysły i łagodził umysł napięty po godzinach spędzonych na wypełnianiu swoich spraw. Senność krążyła w powietrzu, rozleniwiając wszystko dokoła. Shaw ledwo powstrzymywał się, by przymknąć oczy i odetchnąć tym nierealnym spokojem.
Okolica tej stacji metra znana była z domów publicznych zadowalających gusta mniej wyrafinowanej klienteli. Spodziewano się tutaj przedstawicieli klasy średniej, a nie dżentelmenów, więc domy nie nazywały się z francuska, gzymsy pokryte były kurzem z kominów, a rynsztoki może nie tonęły w śmieciach, ale sprzątano je raczej rzadko. Shaw spoglądał na mijających go mężczyzn, zastanawiając się, którzy z nich zdołali wyrwać się wcześniej obowiązkom, by przybyć do dzielnicy znanej z tutejszych dziewcząt. Jednak przechodniów nie było zbyt wielu. O tej porze klienci zajmowali się na pokaz życiem rodzinnym, na każdym kroku próbując udowadniać swym wyfiokowanym małżonkom, że starannie wypełniają obowiązki męża i ojca. W zamian za to, kobiety pozwalały im na odrobinę swobody wieczorami, nie wiedząc, lub nie chcąc wiedzieć, że ta swoboda zaprowadzi ich mężczyzn prosto w ramiona nierządnic z Soho. Odwieczne prawa odwracania wzroku i oszukiwania.
Cillian uśmiechnął się pod nosem, żwawo schodząc po schodkach prosto na stację metra. Do jego myśli powróciły chwile spędzone wspólnie z Norą w jego żałośnie ciasnym pokoju na Thrawl Street. Nie widzieli się raptem kilka dni, lecz tęsknił za nią, wyszczekaną arystokratką, która z dala od swoich salonów nabierała zarówno ostrości, jak i powabu. Przed oczami stanął mu jej obraz: szczupłe nagie ramię, gdy przeczesywała palcami rude loki, jej na wpół przymknięte powieki, długie rzęsy, które łaskotały wiotką skórę pod oczami, śliczny, trochę niesforny uśmiech. Zamierzał udać się do niej, ale nie mógł na razie, gdyż był związany obowiązkami z lordem Bulwerem. I musiał opuścić Londyn. Dzisiaj.
Popełnił pomyłkę, wysiadając na wcześniejszym przystanku, więc musiał się spieszyć. Gigantyczny łuk wejścia na Euston Station widoczny był już z oddali; przechodnie ledwo zwracali na niego uwagę, doszczętnie pochłonięci sobą. Przed dworcem jak zwykle tłoczyły się dorożki, które Cillian mijał, ledwo uchylając się przed woźnicami. Czuli się oni panami tej części Drummond Street. W praktyce oznaczało to tyle, że pozwalali sobie pluć i pstrykać niedopałkami wprost na chodnik, nie zważając na przechodzących ludzi. W oczach Shawa przypominali muchy. Minął ich tak szybko, jak tylko zdołał. Co rusz spoglądał na zegarek. Nie był spóźniony, przynajmniej nie tyle, by hrabia Bulwer mógł uznać to za obrazę. Shaw zdołał go polubić, gdyż arystokrata zachowywał się w stosunku do młodego doktora kordialnie i niemal po ojcowsku. Może Cillian, od najmłodszych lat pozbawiony męskiego opiekuna, teraz podświadomie potrzebował kogoś w takim charakterze. Wiedział, że jest to zachowanie nieprofesjonalne i wiedział, że do niczego dobrego nie doprowadzi. Nie zastanawiał się jednak nad tą kwestią, a w ramach równowagi szczerze nie znosił hrabiny, która od początku traktowała go niczym intruza. Najpierw zachodził w głowę, czy to z powodu osobistych obiekcji, czy też nie podobała się jej jego bliska znajomość z Norą. W końcu jednak przestał zawracać sobie myśli nastrojami lady Bulwer, skoro i tak więcej czasu spędzał z jej mężem. I to on się liczył, nie ona.
Shaw nie miał ze sobą bagaży. Jego licha walizka już wczoraj została w Blackbridge Manor, zdana razem z trzema kuframi Bulwera. W duchu podziękował za to Najwyższemu, kiedy zasapany, wpadł do Wielkiej Sali dworca. Zegar wskazywał na za dziesięć piąta, a więc do odjazdu pociągu pozostało dziesięć minut. Shaw zwolnił i sprężystym krokiem zbiegł po schodach. Ustąpił drogi statecznej matronie w stroju podróżnym i uderzył ramieniem jakiegoś otyłego jegomościa, który bardziej interesował się nastoletnią sprzedawczynią pomarańczy przechadzającą się po półpiętrze aniżeli mijającymi go ludźmi.
Hrabia Bulwer czekał już na peronie podobnie jak spory tłum pozostałych podróżnych przechadzających się wolnym krokiem lub siedzących na niedużych ławeczkach. Hrabia należał do tej pierwszej grupy. Jego ciemny strój podróżny, skrojony na miarę, na pierwszy rzut oka prezentował się elegancko, a wypolerowane buty stukały o marmur. Za jego plecami Cillian dostrzegł młodego mężczyznę nieznanego mu do tej pory. Na widok swego lekarza arystokrata wyraźnie się rozpromienił.
— Już się bałem, że w ostatniej chwili zmienił pan zdanie! — wykrzyknął i pogroził mu palcem, lecz nieustannie uśmiechał się pod wąsem.
— Za nic nie zrezygnowałbym z polowania na pardwy — odparł Shaw miłym głosem. — Szczególnie w tak znamienitym towarzystwie, monsieur le comte.
Nieznany człowiek zmierzył go chłodnym spojrzeniem; Cillian odwzajemnił się tym samym.
— Ach, to jest Miles Blythe, kamerdyner — rzekł hrabia, zauważając ich dystans.
Blythe kiwnął głową. Nie należał do wysokich mężczyzn, nie przewyższał wzrostem Bulwera, lecz w jego przysadzistej sylwetce widać było jakąś siłę. Na przystojnej twarzy malowała się powaga, co potęgował ubiór, Blythe postawił bowiem na żałobną czerń, której nie przełamywał żaden inny kolor. Nawet włosy miał czarne, czarne i lśniące, wysmarowane pomadą. Wzruszył ramionami.
— Stary Forge się rozchorował — mruknął głębokim głosem, dzięki któremu mógłby zrobić karierę w operze, gdyby nie ponuractwo. Jednak Cillian, sam tak daleki od wesołkowatości jak tylko się dało, nie zamierzał mu tego wypominać.
— Musi pracować pan od niedawna, nie widziałem pana dotąd w Blackbridge.
— Owszem — odparł zwięźle Blythe i kiwnąwszy krótko głową przed swym pracodawcą, odszedł, mruknąwszy coś o sprawdzeniu bagażowego.
Hrabia powiódł za nim wzrokiem.
— Milkliwy człowiek — odwrócił się w stronę Shawa. — Jednak ma rację, mój pokojowy poważnie niedomaga, a ja… — westchnął ukradkiem i pokręcił głową. Trwało to krótko, gdyż zaraz Bulwer wyprostował się z uśmiechem. — No, ale panie Wright! Polowania! Jakże się cieszę, że wyraził pan zgodę na naszą małą wycieczkę! Będzie pan zachwycony! — Poufałym gestem ujął go pod ramię. — Northwood to sknera, nie pozwala sobie na zatrudnienie lekarza, a jego celność… cóż, pozwoli pan, że przemilczę słabe oko mego przyjaciela. Wspomni pan moje słowa! Z nieba mi pan spadł z pańskim chirurgicznym doświadczeniem! Nie miałem wyboru, musiałem pana zabrać. Zazwyczaj nie strzelamy do siebie, a do zwierza, ale jak to mówią… lepiej dmuchać na zimne.
Pociąg spółki London and North Western Railway wjechał na stację, więc odpowiedź Cilliana zginęła w wizgu kół na szynach. Wśród ludzi oczekujących na peronie wyraźnie zawrzało; zaczęli napierać na plecy stojących przed nimi, gdy tylko pociąg stanął. Ten nocny kurs do Edynburga zdawał się idealnym wyjściem dla kogoś, kto — tak jak Thomas Bulwer — nie miał zamiaru marnować dnia na podróż z Londynu w północne hrabstwa. Lord Bulwer ledwo oparł się tłumowi, chwyciwszy za poręcz, lecz Cillian służył mu ramieniem. Zresztą tłuszcza szybko cofnęła się w rejony wagonów gorszej klasy, pozostawiając przy tych lepszych zaledwie garstkę osób. Wsiedli do środka, Shaw wraz z Bulwerem, hrabia życzył sobie bowiem jego towarzystwa przez całą podróż; Blythe dostał miejsce w trzeciej klasie. Wygoda przedziału zdumiała Cilliana, który do tej pory, jeśli podróżował, to czynił to w zdecydowanie gorszych warunkach. Nieznacznie przeciągnął dłonią po bordowym pluszu. Materiał nie był wysiedziany czy zniszczony. W przeciwieństwie do Shawa Bulwer po prostu usiadł na miejscu, wbił wzrok w resztki tłumu na peronie i przyglądał się im z zaciekawieniem. Jego przyzwyczajenie do zbytku dawało o sobie znać właśnie w takich, pozornie błahych momentach, lecz wyraźnie świadczących o błękitnej krwi krążącej w żyłach. Nie zważał na luksus, sądząc, że ma do niego pełne prawo.
— To będzie długa podróż, panie Wright — powiedział, spoglądając na zegarek, kiedy pociąg w końcu ruszył. Shaw kiwnął głową, co hrabia uznał za zachęcenie do przemowy i gdy widok za oknem powoli zmieniał się z industrialnego na sielski, Bulwer żywo opowiadał o swojej pasji, jaką było polowanie na pardwy.
Wiejska posiadłość Northwoodów nie była byle domkiem myśliwskim, tylko rozległą rezydencją wybudowaną z szarego kamienia jeszcze w czasach Tudorów. W oknach wstawiono witraże wyobrażające czerwono-białe róże. Posiadłość miała jedno piętro i spiczaste dachy.