Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jeden z najsłynniejszych pisarzy południa śmieszy, tumani i przestrasza w szalonym rajdzie po bałkańskiej prowincji, pokazując przy tym Chorwację, jakiej nie uświadczycie z balkonu apartamentu nad Adriatykiem.”
dr Aleksandra Wojtaszek, bałkanistka
Jest to pełna humoru, czasami absurdalnego, opowieść o zbyt powolnym, pożegnaniu świata, którym (podobno) rządzą mężczyźni.
Wysoko w górach leży Dolina Poskoków, rodu, który nosi nazwisko nie przez przypadek brzmiące tak samo jak nazwa wyjątkowo jadowitego gatunku żmij. W niewielkiej wiosce przetrwało już tylko pięciu mężczyzn – Jozo Poskok i jego czterej synowie. Od śmierci Zory, żony Joza i matki chłopców, nie najlepiej im się wiedzie: jedzą mamałygę przyrządzaną na nieskończenie wiele sposobów, chodzą w bieliźnie zafarbowanej na różowo i nieskutecznie zmagają się z rosnąca stertą brudnych naczyń. Jednak mimo wszystko próbują nie tracić animuszu, są panami swojej ziemi i sami ustanawiają na niej prawo.Biada temu, kto spróbuje się im przeciwstawić. Na bolączki dnia codziennego zaprzyjaźniony ksiądz doradza, żeby któryś z nich się ożenił. Realizacji tego niezwykle trudnego zdania podejmie się Kreszimir, najstarszy z braci. Jego miłosne poszukiwania wywołają prawdziwą lawinę nieoczekiwanych zdarzeń i nadadzą narracji charakter trzymającego w napięciu thrillera i powieści drogi w jednym, z serią nagłych zwrotów akcji, w której pojawiają się policyjne pościgi, porwania, przebieranki, eksplozje i strzelaniny, a to wszystko w rytmie przebojów gwiazdy chorwackiego disco − Mišy Kovača. Czy to całe zamieszanie doprowadzi do happy endu? Czy Poskok znajdzie wybrankę swojego serca, a w dolinie Poskoków wydarzy się cud?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Dla Zrinki Tukić
Cóż, nazywam się John Lee Pettimore
Tak samo jak mój tata i jego tata, już śpią
Prawie nigdy tu dziadka nie widywałem
Przyjeżdżał do miasta dwa razy w roku, szalałem,
Kupić sto funtów drożdży i trochę rurki miedzianej
Wszyscy wiedzieli, że pędził bimber tak pożądany
Raz człowiek ze skarbówki był tu widziany
Dopaść dziadka chciał
Dziadek szybko wyjechał, wziął wszystko, co miał
Mnie nie było na świecie, lecz mówiono mi wciąż, że
nigdy nie wrócił z Copperhead Road.
Steve Earle
ROZDZIAŁ PIERWSZY
opowiada o wszystkim za pomocą niezliczonych przepisów na przygotowanie mamałygi, o błędach popełnianych przy praniu kolorowych ubrań i o zupie w popielniczce, potem dwóch omal nie zabijają, a jeden postanawia się ożenić i nie wiadomo kogo bardziej żałować
Wysoko w górach leży Dolina Poskoków. Trudno ją znaleźć, skryła się jak obwarowana twierdza, tylko z jedną drogą otwierającą się, wijącą niczym rzeka w parowie, który za jednym z zakrętów niespodziewanie rozszerza się w małe krasowe pole, a potem, zaledwie dwieście metrów dalej, zamyka wysoką, niemal pionową turnią. Tu, na kamienistej, rzadko osłonecznionej ziemi, jest kilka pól porośniętych koniczyną, ciecierzycą, gdzieniegdzie ziemniaki, może ze dwie grządki cebuli, z wysiłkiem wydarte dzikiej gęstwinie rokitników, jesionów i grabów. Pomarańczowe kwiaty dyni płoną na spłachetku wykarczowanej ziemi, ogrodzonej skruszałym murem.
Na skraju pola, pod turnią, skryła się wieś z dziesięcioma niezamieszkanymi, rozsypującymi się, zarosłymi mchem kamiennymi domami i stodołami, tu i tam widać porozbijane dachówki, a wśród tej pustki pręży się wyniosły dwupiętrowy dom Jozy Poskoka, jedynego, który został tu z synami, na ojcowiźnie, na ziemi swojego rozproszonego plemienia. Dawno już reszta Poskoków się stąd wyniosła, zamieszkali w dalekich miastach, poszli do pracy, wykształcili dzieci, zapomnieli i o rodzinnym gnieździe, i o swojej od wieków buntowniczej historii.
Bo byli to dumni, niepokorni ludzie, hajducy i przemytnicy, którzy, ukryci w owczych skórach, wypadali nagle ze stada i krótkimi, zakrzywionymi nożami rżnęli jak leci tureckich poborców podatkowych, austriackich geometrów, jugosłowiańskich żandarmów, policjantów i listonoszy. W kościelnych dokumentach pieczołowicie odnotowano wiele przypadków, że nawet gdy państwowy urzędnik przecenił swój autorytet i zdobył się na odwagę, by pojechać do Doliny Poskoków, to potem długo już go nikt ani nie słyszał, ani nie widział. Pasterze wiele dni później znajdowali go w jakiejś rozpadlinie, zżartego przez zwierzęta. Rozpoznawali urzędnika dopiero po złotą nicią wyszywanym mundurze, który za życia biedak butnie nosił.
Ale to zaprzeszła historia. Ludzie poszli stąd, uznali miejskie prawa i zwyczaje, zatarła się w nich do szczętu ta dzika, buntownicza natura, z powodu której dawniej nazwisko Poskoków wymawiano trwożnym szeptem, rzucając przy tym nieuniknione przekleństwo. Byli jak zdradzieckie żmije, poskoki właśnie. Został tylko Jozo, ku zgrozie jego żony Zory, zmarłej rok wcześniej.
Jeszcze kiedy myślała, że jej słowa mogą odnieść jakiś skutek, Zora zaklinała Jozę, by uciekli od tego kamieniska, tych górskich ciemnych zapadlin, głębokiego, nieprzeniknionego mroku zimowych nocy, gdy tylko słysząc odległy skowyt wilka, wiesz, że jeszcze nie umarłeś i nie spoczywasz w zimnym grobie. Prosiła, by przenieśli się tam, gdzie jest światło i gwar ludzi, śmiech, muzyka, może gdzieś nad morze, by mogli żyć z innymi, obok tych wszystkich kiosków, jadłodajni, poczty, pogotowia ratunkowego i szkoły, by mieli dostęp do telefonu i bieżącą wodę.
– Lekcej by nam było żyć, Jozo – szeptała błagalnym głosem żona późną nocą, szturchając go nogą pod kołdrą.
– Idź do czorta! – burczał, odwracając się do niej dupą. – Gdybym poszedł na dół, toby przyszli, żebym zaregistrował auto.
– Wszyscy rejestrują auta. Taki jest porządek, człowieku boży.
– A nie, ja nie! Kogo obchodzi, co ja mom, a czego ni mom!
Zora żałośnie wzdychała, łzy spływały jej po policzkach. Płakała i lamentowała chyba nawet przez całe pierwsze dziesięć lat ich małżeństwa, a potem łez jej zabrakło. Raptem zamilkła i nigdy więcej nie rozmawiała z mężem. Z męką nalewała mu zupę do talerza i poprawiała kołnierzyk koszuli, kładli się bez słowa w małżeńskie łoże i wstawali, nie mówiąc sobie dzień dobry. Nawet wiadome sprawy załatwiali w absolutnej ciszy. I tak przez ponad trzydzieści lat. Jakby przysięgła Najświętszej Panience, Zora milczała tak, póki nie przyszła do niej śmierć, a wtedy po raz ostatni z czułością spojrzała na męża i słabym głosem szepnęła:
– Ty gnoju.
I umarła, zostawiając Jozę z czwórką wprawdzie dorosłych, ale nieprzyjaźnie do niego nastawionych synów: Kreszimirem, Branimirem, Zvonimirem i Domagojem.
Stary Poskok, zawzięty, zawsze ponury mężczyzna, nigdy w życiu nie powiedział nikomu miłego słowa, nie pogłaskał po głowie czy, a gdzieżby tam, ucałował. Gdyby zaś ktokolwiek spróbował jego pocałować, Jozo by go z miejsca zatłukł. Jeśli nawet kogoś lubił, nie okazywał tego, a z synami miał szczególny problem, bo wszyscy byli od niego wyżsi. Taki stłamszony jakiś, nabity w sobie ojciec jeszcze jakoś ich tolerował, póki byli drobniejsi, ale kiedy któryś z synów skończył trzynaście, czternaście lat i przerósł swojego rodziciela, ten natychmiast zaczynał go nienawidzieć i nie chciał oglądać na oczy. A oni czterej, na podobieństwo przodków matki, wystrzelili w górę, mocarni mężczyźni z nich byli, a ojczulek ze swojej żabiej perspektywy obserwował ich złym okiem i nauczył się z czasem, że nieźle trzeba pogłówkować, gdyby chcieć któregoś z nich choćby lekko dziobnąć. Właściwie to się ich trochę bał. Jeszcze teraz, gdy nadchodzi zmiana pogody, w kościach czuje mrowienie po bójce z Kreszimirem sprzed dwudziestu lat.
Kreszimir nie mógł mieć wtedy więcej niż lat siedemnaście, ułamał trzonek siekiery, a Jozo, niewiele myśląc, walnął go w twarz, syn zaś, Boże mój, złapał go za klatę i plask, plask, plask, plask, backhand, forehand, backhand, forehand, backhand, forehand... Kreszo aż do dzisiaj pewnie by nie przestał, gdyby ojczulek wbrew sportowym zasadom nie trafił go kolanem prosto w krocze. Kreszo skulił się i upadł, a Jozo ruszył, by sprawę dokończyć. Uderzył go dwa razy w żebra, ale kiedy się zamachnął po raz trzeci, mały złapał go za nogę. Powalił syn ojca na ziemię, wlazł na niego, chwycił za włosy i zaczął walić potylicą ojca o ziemię. Już prawie nieprzytomny, Jozo, na szczęście, jakoś wyrwał rękę, wbił palce prosto w oczy Kreszy, uwolnił się i uciekł.
Przez całe popołudnie ci dwaj przemykali po wzgórzach, czekali z siekierami w zasadzkach i ciskali kamieniami jeden w drugiego, póki ojciec nie padł na wpół martwy pod jednym z klonów. Kreszimir złamał ojcu nos, piszczel i dwa żebra.
Przed zmrokiem Jozo na czworakach ledwo się dowlókł do domu, a tam, no proszę, w progu stoi Zora i złośliwie się uśmiecha. Zadowolona, niewierna suka, diabelski pomiot niewieści.
– Śmiej się, śmiej – mówi Jozo, plując krwią. – Zobaczysz tego drugiego.
Najstarszy syn, prawdę mówiąc, też nie wyszedł ze starcia bez szwanku, spuchło mu ramię, miał rozcięty łuk brwiowy i dwa wybite zęby, jednak wszyscy uznali, że Jozo przegrał bitwę. Jego sława od tego czasu zaczęła blaknąć. Mimo późniejszych walk, i z Kreszimirem, i z resztą narybku, nigdy swojego mistrzowskiego pasa nie odzyskał.
Odkąd umarła mu żona, zmuszony jest rozmawiać z synami więcej niżby chciał. Nie wychodzi zbyt często z domu, wziął na siebie obowiązek szykowania posiłku dla rodziny, bo nagle odkrył, że podoba mu się to gotowanie, eksperymentowanie z przyprawami, wymyślanie przepisów. Mamałyga na przykład. To niesamowite, na ile sposobów można ją przyrządzić. Jozo nastawia wodę, żeby zawrzała, wsypuje kaszę, potem na minutę przedtem, nim masa się trochę zagęści, lekko mieszając, dodaje – a to starty ser, a to podprażoną wędzoną szyneczkę z cebulką albo pasztet z wątróbki, albo pomidorki, przecier z marchewki, mielone orzechy, cynamon, miód, dżem z moreli, jogurt owocowy... Stary zawsze się rozanielał, odkrywając nowy smak mamałygi, nawet gdy niespecjalnie przypadł do gustu jego synom, którzy raz dostali sraczki po kaszy z kakao. Mimo to ojczulek się nie poddawał. On by mamałygę mógł jeść każdego dnia.
I rzeczywiście każdego dnia wszyscy ją jedzą.
– Co znowu, jakie gówno tym razem żeś dał? – pyta któryś z synów siedzących przy stole, ze wstrętem grzebiąc łyżką w grząskiej brei o niewiarygodnie brunatnym kolorze.
– Musztardę.
– Ociec, ty chory jesteś.
– Proszę ja was, jeśli nie smakuje, tamci macie piec – odparł Jozo, wykonując zdecydowany ruch w stronę kuchni.
Tym zdaniem kończył się każdy bunt w jadalni, bo nikt nie miał ochoty wziąć na siebie obowiązku gotowania. Tak jak nikt nie krytykował Domagoja, najmłodszego spośród nich, że po śmierci „ukochanej żony i matki” nagle zajął się praniem. Wszyscy bez słowa pretensji noszą coś jakby nie do końca męskiego, różowe gacie na przykład, bo Domagoj na początku nie wiedział, że białe i kolorowe rzeczy należy prać oddzielnie.
– Gruuuu-huuu! Gruu-hu! Hu!
Ciche gruchanie niosło się echem po kamienistym krasie, wśród drzew, na których ledwo co pojawiły się drobne bladozielone listki, w ten słoneczny wiosenny poranek, kiedy natura jeszcze odpoczywała. Wszystko do tej chwili zdawało się trwać w spokoju i pełnej harmonii, nikt dla nikogo na tym świecie nie był wrogiem. Szary myszołów nieruchomo przycupnął na czubku dębu, a żmije leniwie wylegiwały się w słońcu na kamieniach. Nawet wiatr ucichł, rosa błyszczała na srebrnych nitkach pajęczyn. I wtedy skądś odezwała się turkawka i w Dolinie Poskoków nagle dało się wyczuć niejasne napięcie.
– Gruuuu-huuu! Gruu! Hu! – rozległo się gruchanie raz jeszcze, a siedzący w kuchni Jozo podniósł wzrok znad gazety i zaczął uważnie nasłuchiwać, tak jak Kreszimir, który w garażu naprawiał właśnie zepsutą rurę wydechową. Branimir i Domagoj na podwórzu rąbali drewno i zamarli nagle z siekierami uniesionymi w górę.
– Gruuuu-huuu! Gruu! Hu-hu! – odezwał się niewidoczny ptak po raz trzeci, a chłopacy rzucili wszystko i pobiegli do domu, do małego schowka pod schodami.
Kilometr niżej od Doliny Poskoków biała łada niva Elektrodystrybucji podskakiwała w tym czasie na wyboistej drodze przez wąwóz.
– Od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego – powiedział siedzący obok kierowcy wątły dwudziestoletni młodzieniec, przerzucając jakieś papiery.
– Nie pierdol! – krzyknął zdumiony, niewiele starszy grubawy kierowca. – Od osiemdziesiątego czwartego nie płacą za prąd?!
– Tyle wiadomo na tę chwilę – zaznaczył jego pasażer. – Może wcześniej też nie płacili, ale dane z dawnych lat archiwizowane są w piwnicy.
– Nie mogę uwierzyć. A pytałeś kogo, czy im słali upomnienia, czy kto pomyślał, coby ich odciąć?
– Nikt nic o nich nie wie.
– W pale się nie mieści.
– Nikt w firmie nigdy nie słyszał o Dolinie Poskoków. Może tylko stary Nediljko. Znasz Nediljka, ten kulawy, po Nowym Roku na emeryturę idzie. Tak mi się zda, że on by mógł coś wiedzieć. Spojrzał na mnie jakoś wystraszony, kiedym go spytał, ale nic nie chciał rzec.
– Dziwne.
– Powiedział tylko: „Jeśli rozum masz, nosa w to nie wsadzaj”. „Ale czemu, panie Nediljko – pytam ja. – O co się rozchodzi? Zawsze w takich okolicznościach odcinamy użytkowników”.
– Mały, syćko żem ci powiedzioł – on na to. – Ostaw Dolinę Poskoków. Zapomnij, żeś o niej słyszał.
– Mnie to pachnie jakąś pizdarią – podsumował kierowca. – Sprawdziłeś, czy tam w ogóle jacyś ludzie są, czy tam we wąwozie żyje jeszcze jaki człek?
Ten na siedzeniu obok kierowcy chciał powiedzieć, że niewątpliwie ktoś tam w górze żyje, bo odnotowano znaczne zużycie kilowatów, ale to okazało się już zbyteczne. Jeden z dowodów życia w Dolinie Poskoków właśnie pojawił się po prawej strony drogi, dziesięć metrów przed nimi, mierząc groźnie z półautomatycznego karabinu w przednią szybę samochodu łada niwa. A potem z lewej strony, zza gęstwiny krzaków, wyjrzał drugi z pistoletem.
– Co za...! – szepnął chudy współpasażer zdumiony, a kierowca szybko zebrał się w sobie, brzydko przeklął Stworzyciela nieba i ziemi, wrzucił wsteczny bieg i cofnął się o kilka metrów. Ale wtedy na drogę za nimi wyskoczył trzeci, z ręczną wyrzutnią rakietową, nonszalancko przerzuconą przez ramię. Terenowa ekipa przedsiębiorstwa publicznego nie miała drogi ucieczki.
– Zagaś silnik i ręce na kierownicę! Cobym ino je zobaczył! – nakazał Kreszimir, ostrożnie podchodząc z półautomatycznym karabinem, wciąż jeszcze zawieszonym na ramieniu, i zerkając w celownik.
Kierowca zahamował, wyłączył silnik. Obaj intruzi unieśli potem wolno, strachliwie ręce do góry, pokazując, że przyjechali nieuzbrojeni, z pokojowym zamiarem. Trzech Poskoków otoczyło szybko ich samochód.
– E-lek-tro... – sylabizował z wysiłkiem Branimir, czytając napis nad żółtą plamą nad drzwiami.
– Elektrodystrybucja – pomógł mu Domagoj.
– Wysiadać! – krzyknął Kreszimir, czubkiem lufy stukając w szybę łady. – Obaj! Wysiadać z samochodu!
– My w sprawie prądu – ośmielił się odezwać kierowca z rękami wysoko w górze.
– Mamy pewne wątpliwości w związku z waszymi rachunkami – dodał towarzysz kierowcy.
– Nie mamy żadnych wątpliwości w związku z waszymi rachunkami – poprawił go kierowca. – Przyjechaliśmy po prostu sprawdzić, czy są jakieś...
– Kto was nasłał? – przerwał mu Kreszimir.
– No, ci... – jąkał się kierowca. – My od prądu jesteśmy.
– Gnoju jeden, nie słyszysz, o co cię człek pyto?! – krzyknął Branimir gniewnie, przepchnął się między braćmi i przyłożył pracownikowi Elektrodystrybucji pistolet do głowy. – Kto was nasłał, gnoju jeden?!
– My-my-my w sprawie prądu – powtórzył nieszczęśnik drżącym głosem. – Nikt nas nie na-na-słał. Sami przyjechaliśmy.
– Kreszo, daj go ubić, tu, na miejscu – poprosił Branimir starszego brata. – Jak jednego ubijemy, drugi zacznie gadać.
Kreszimir zatrzymał się, by rozważyć propozycję, a potem zrobił przeczący gest ręką.
– Do domu ich weź. Stary będzie wiedział, co z nimi zrobić.