Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Pisarz i wykładowca Grady Tripp ma mnóstwo problemów. W dniu otwarcia dorocznego Turnieju Słowa w Pittsburghu opuszcza go trzecia żona, a jego zamężna kochanka oświadcza, że jest z nim w ciąży. Jego utalentowany student James najwyraźniej myśli o samobójstwie. I co najgorsze - jego zdesperowany redaktor chce zajrzeć do nowej, liczącej już 2611 stron powieści, z którą Tripp zmaga się od dobrych siedmiu lat. Rozpoczyna się zwariowany weekend, podczas którego istotną rolę odegrają między innymi ślepy pies, żakiet Marilyn Monroe i złowieszczo wyglądająca tuba...
[Opis okładkowy]
/Cudowni chłopcy, Michael Chabon, 2003 rok, ISBN 8373013563, wydanie I, Rebis/
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Bielsku Podlaskim
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2)
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Rok wydania: 2003
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Michael Chabon
CUDOWNI CHŁOPCY
Przełożył Andrzej Jankowski
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2003
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2003
Redaktor
Krzysztof Tropiło
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki
Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Fotografia na okładce
Piotr Chojnacki
Wydanie I
ISBN 83-7301- 356-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 867-47- 08, 867-81- 40; fax 867-37- 74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Dla Ayelet
Niech myślą, co chcą, ale nie miałem zamiaru się utopić. Zamierzałem płynąć, dopóki nie utonę - a to nie to samo.
Joseph Conrad
Autor chciałby podziękować Mary Evans i Douglasowi Stumpfowi, Tygrysowi i Eufratowi tego małego imperium.
Pierwszym prawdziwym pisarzem, którego poznałem, był człowiek, który wszystkie swoje rzeczy stworzył pod nazwiskiem August Van Zorn. Mieszkał w hotelu McClelland, który był własnością mojej babki, w pokoju znajdującym się na najwyższym poziomie wieńczącej go wieżyczki, i uczył literatury angielskiej w Coxley, małym college’u po drugiej stronie rozdzielającej nasze miasto na dwie połowy pomniejszej pensylwańskiej rzeczki. Naprawdę nazywał się Albert Vetch, a specjalizował się, jak mi się wydaje, w twórczości Blake’a; pamiętam, że miał oprawioną w ramki rycinę Bóg stwarzający Wszechświat, przyklejoną do wyblakłej tapety z wypukłym wzorem, nad zgarbionym drewnianym wieszakiem, który należał kiedyś do mojego ojca. Żona pana Vetcha od czasu śmierci ich nastoletnich synów wskutek wybuchu na podwórku, do którego doszło kilka lat wcześniej, przebywała w sanatorium nad jeziorem Erie i zawsze miałem wrażenie, że pisze on częściowo po to, by mieć pieniądze na opłacenie jej pobytu w tym zakładzie. Pisywał, całymi setkami, opowieści grozy, z których wiele zostało w końcu opublikowanych, w ówczesnych periodykach dla miłośników tego gatunku - „Weird Tales”, „Strange Stories”, „Black Tower” i im podobnych. Utrzymane były w gotyckim nastroju, w stylu Lovecrafta, a ich akcja osadzona była w cichych pensylwańskich miasteczkach, które miały tego pecha, że zbudowano je w zapomnianych miejscach odwiedzin krwiożerczych obcych bóstw i irokeskich kultów tortur, ale napisane były ironicznym, czasami niemal żartobliwym językiem, którego echo miałem później odnaleźć w prozie Johna Colliera. Pracował nocami, używając wiecznego pióra i siedząc na giętym fotelu na biegunach, z nogami okrytymi kocem Hudson Bay i butelką bourbona na stole przed sobą. Kiedy praca szła mu dobrze, słychać go było w każdym zakątku uśpionego hotelu, kołyszącego się i kołyszącego zapamiętale, gdy poddawał swych bohaterów makabrycznym konsekwencjom ich namiętności do rzeczy nienazwanych.
Jednak kiedy w latach po II wojnie światowej skurczył się rynek na tandetne powieści i opowiadania grozy, nie pojawiały się już tak regularnie na stojącej na pianinie mojej babki tacy do herbaty białe koperty w kolorowe ciapki z fantastycznymi nowojorskimi adresami zwrotnymi, a wkrótce znikły z niej zupełnie. Wiedziałem, że August Van Zorn próbował się przystosować do nowych gustów. Przeniósł miejsce akcji swoich opowiadań na przedmieścia, położył większy nacisk na humor i starał się, bez powodzenia, sprzedać te grzeczne i żartobliwe kawałki „Collier’s” i „Saturday Evening Post”. Potem, pewnego poniedziałkowego ranka, kiedy miałem czternaście lat, a więc byłem wreszcie w odpowiednim wieku, by zacząć doceniać dzieła tego anonimowego, uprzejmego, gardzącego sobą człowieka, który przez ostatnie dwanaście lat żył pod tym samym dachem z moją babką i ze mną, Honoria Vetch rzuciła się do uroczej rzeczki przepływającej obok sanatorium, przez nasze miasteczko, i wpadającej dalej do żółtej Allegheny. Jej ciała nie odnaleziono. W następną niedzielę, po naszym powrocie z kościoła, babka posłała mnie na górę, abym zaniósł panu Vetchowi obiad. Zwykle nosiła mu obiad sama - zawsze mówiła, że nie można ufać ani panu Vetchowi, ani mnie, iż nie będziemy sobie nawzajem zawracać głowy i tracić niepotrzebnie czasu, który mogliśmy przeznaczyć na coś pożytecznego - ale była na niego zła, że ze wszystkich pustych niedziel swojego życia w tę właśnie odmówił pójścia do kościoła. Odkroiła więc skórkę z dwóch kanapek z kurczakiem i położyła je na tacy razem z solniczką, białą brzoskwinią i Biblią króla Jakuba, po czym wspiąłem się po schodkach do jego pokoju, gdzie znalazłem go z małą, czarno obramowaną dziurką w lewej skroni, wciąż jeszcze kołyszącego się powoli na fotelu na biegunach. Mimo zamiłowania do opisów krwawych jatek, oraz w odróżnieniu od mojego ojca, który, jak wywnioskowałem z niejasnych napomknięć, narobił niezłego bigosu, Albert Vetch odszedł z tego świata schludnie, z minimalną ilością rozbryzganej krwi.
Mówię, że Albert Vetch był pierwszym prawdziwym pisarzem, jakiego poznałem, nie dlatego bynajmniej że, przez pewien czas, udawało mu się sprzedawać swoje teksty czasopismom, ale dlatego że był pierwszym, który cierpiał na chorobę nocną, miał fotel bujany i wierną flaszkę bourbona oraz szeroko otwarte oczy, rozświetlone ogniem bezsenności nawet podczas dnia. W każdym razie teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że był pierwszym pisarzem, prawdziwym czy nie, który pojawił się na drodze mojego życia, trochę za bardzo zatłoczonej przez przedstawicieli tej zgorzkniałej i zwariowanej rasy. Stał się pewnego rodzaju przykładem, zgodnie z którym staram się, jako pisarz, żyć od tamtej pory Mam tylko nadzieję, że go nie wymyśliłem.
Myślałem o historii - i historiach - Augusta Van Zorna owego piątku, kiedy jechałem na lotnisko, by odebrać Crabtreego. Każde spotkanie z Terrym Crabtreem przypominało mi o tych niesamowitych opowieściach, ponieważ nasza długa przyjaźń opierała się, rzec można, na osunięciu się Van Zorna w literacki niebyt, na żałosnej klęsce, która złamała ducha człowiekowi porównywanemu przez moją babkę do skrzywionego parasola. Sama nasza przyjaźń zaczęła po dwudziestu latach przypominać jedno z miasteczek z opowiadań Van Zorna, budowlę wzniesioną zupełnie nieświadomie na bardzo cienkiej skorupce rzeczywistości, pod którą drzemało ogromne Coś, z jednym żółtym okiem na wpół już otwartym i wpatrującym się prosto w nas. Trzy miesiące wcześniej ogłoszono, że Crabtree został wybrany na członka jury tegorocznego Turnieju Słowa - załatwiłem mu to - i przez cały czas, który minął od tamtej pory, mimo że zostawił dla mnie wiele wiadomości, rozmawiałem z nim tylko raz, przez pięć minut, pewnego lutowego wieczoru, kiedy wróciłem, lekko nawalony, z przyjęcia u rektora, by włożyć krawat i dołączyć do żony na innym przyjęciu, które jej szef wydawał w Shadyside. Kiedy rozmawiałem z Crabtreem, paliłem skręta i trzymałem się słuchawki telefonu, jakby była uchwytem w odkrytym pojeździe mknącym przez szeroki, długi i świszczący tunel wiatru, który rozwiewał mi włosy i trzepotał krawatem za moimi plecami. Chociaż miałem niejasne wrażenie, że mój najstarszy przyjaciel mówi do mnie z odcieniem złości i wyrzutu w głosie, jego słowa przelatywały koło mnie jak wirujące strzępki waty i opakowania po rybach, i machałem do nich, kiedy mnie mijały. W ów piątek, jak kilka zaledwie razy w całych dziejach naszej przyjaźni, nie cieszyłem się na spotkanie z nim; lękałem się go.
Pamiętam, że tego popołudnia puściłem wcześniej moją starszą grupę do domu, mówiąc im, że robię to z powodu Turnieju Słowa; ale wszyscy, wychodząc z sali ćwiczeń, oglądali się na biednego Jamesa Leera. Kiedy skończyłem zbierać wszystkie ocenione kopie i napisane na maszynie analizy krytyczne jego ostatniego dziwnego opowiadania, upchnąłem je w teczce, włożyłem płaszcz, a następnie odwróciłem się, żeby wyjść z sali, zobaczyłem, że chłopak nadal siedzi na jej końcu, otoczony kręgiem pustych krzeseł. Wiedziałem, że powinienem coś powiedzieć, by go pocieszyć - nieźle dostało mu się na tych zajęciach i wydawało się, że chce usłyszeć mój głos - ale spieszyłem się na lotnisko i byłem zły na niego, że przez cały czas zachowywał się jak jakiś cholerny duch, powiedziałem więc tylko: - Do widzenia - i ruszyłem w stronę drzwi. - Proszę wyłączyć światło - powiedział tym swoim zduszonym, łamiącym się głosem. Wiedziałem, że nie powinienem tego robić, ale mimo to zrobiłem; to stwierdzenie doskonale nadaje się na moje epitafium, a raczej jedno z nich, ponieważ na moim grobie trzeba będzie wystawić pomnik z wykutymi małymi literami smutnymi maksymami na czterech bokach. Zostawiłem tam Jamesa siedzącego samotnie w ciemności i przyjechałem na lotnisko pół godziny przed przylotem samolotu Crabtreego, co stworzyło mi okazję do pozostania w samochodzie na podziemnym parkingu, wypalenia skręta i posłuchania Ahmada Jamala. Nie będę udawał, że nie myślałem o tej idyllicznej półgodzinie od chwili, gdy skróciłem zajęcia. W ciągu lat pozbyłem się wielu nałogów, między innymi pociągu do whisky, papierosów i różnych niekonwencjonalnych narkotyków, ale marihuana pozostała moją wierną towarzyszką. Miałem wonną uncję z Humboldt County w Kalifornii, w plastikowej torebce ukrytej w schowku na rękawiczki.
Crabtree wyszedł z samolotu z małą sportową płócienną torbą w ręku, torbą na ubranie zawieszoną na pasku na ramieniu i wysoką, atrakcyjną osobą u boku. Osoba ta miała długie czarne loki, fantazyjny czerwony płaszcz, spod którego wyzierała czarna suknia, oraz czarne pięciocalowe szpilki i śmiała się ze szczerym rozbawieniem z czegoś, co Crabtree szeptał jej do ucha. Nie wydawało mi się jednak, żeby osoba ta była kobietą, chociaż nie byłem tego całkowicie pewien.
Puściłem go i odstąpiłem krok do tyłu. Twarz przyoblekł w swą zwykłą, szyderczą minę, a wzrok miał twardy, ale nie sprawiał wrażenia, że jest na mnie zły. Od kiedy przybyło mu lat, nosił długie włosy, nie po to, by - jak to bywa z wieloma modnymi czterdziestoparoletnimi mężczyznami - zrekompensować pojawiającą się łysinę, ale z czystszej i bardziej niepodważalnej próżności: bo włosy ma piękne, gęste, kasztanowe, opadające nieskazitelną kurtyną na ramiona. Miał na sobie dobrze skrojony płaszcz koloru khaki, zarzucony na szykowny garnitur - włoski wyrób z jedwabiu o metalicznym połysku, zielony jak rewers dolarowego banknotu - plecione skórzane mokasyny, włożone na gołe stopy, i okrągłe chłopięce okulary, których nigdy wcześniej nie widziałem.
- Grady Tripp, a to panna Antonia, eee, panna Antonia...
Crabtree zatrzymał torbę z niebieskiego płótna i wręczył mi torbę na ubrania. Była zaskakująco lekka.
- Och, ja tu mieszkam - odparła panna Sloviak ze stosownym rumieńcem. - To znaczy mieszkają tu moi rodzice. W Bloomfield. Ale może mnie pan zostawić w centrum, a stamtąd wezmę taksówkę.
- I tak musimy się zatrzymać w centrum, Crabtree - powiedziałem, starając się zademonstrować wszystkim zainteresowanym, że mam wspólne sprawy tylko z nim, a pannę Sloviak uważam za tymczasowy dodatek do naszego towarzystwa. - Żeby zabrać Emily.
Trzeba było długo czekać, aż z taśmociągu zacznie się wysuwać bagaż pasażerów ich samolotu, więc panna Sloviak skorzystała z tego opóźnienia i poszła do toalety, damskiej oczywiście. Crabtree i ja zostaliśmy na posterunku, szczerząc do siebie zęby.
Zacząłem się uśmiechać, ale coś w jego twarzy, jakieś drgnięcie mięśni szczęki, powiedziało mi, że nie żartuje.
Dwa miesiące wcześniej mojego wydawcę, Bartizana, wykupił Blicero Verlag, duży niemiecki koncern medialny, i plotki o bezlitosnych porządkach przeprowadzanych przez nowych właścicieli dotarły nawet na tak głęboką prowincję jak Pittsburgh.
- I gdzie pójdziesz?
Potrząsnął głową i wzruszył ramionami.
- A jak ci się ona podoba? - zapytał. - Panna Sloviak. Siedziała obok mnie. - Zadźwięczał gdzieś dzwonek zwiastujący, że zaraz ruszy taśmociąg z walizkami. Chyba obaj podskoczyliśmy. - Wiesz, do ilu samolotów wsiadałem z nadzieją w sercu, że bilet wskaże mi miejsce obok kogoś takiego jak ona? Zwłaszcza kiedy lecę do Pittsburgha? Nie sądzisz, że fakt, że to miasto stworzyło pannę Sloviak, dużo mówi o Pittsburghu?
- A nie jest?
- Jak tam książka?
Wyciągnąłem rękę, by schwytać walizkę ze źrebięcej skóry, zanim nas minie.
Mówił o mojej czwartej powieści, a raczej o tym, co rzekomo było moją czwartą powieścią, o Cudownych chłopcach, których obiecałem Bartizanowi w początkach działalności poprzedniego zarządu. Moja trzecia powieść, Kraina pod schodami, zdobyła nagrodę Pen Clubu i, w nakładzie dwunastu tysięcy egzemplarzy, sprzedała się dwa razy lepiej niż obie jej poprzedniczki razem wzięte, w konsekwencji czego Crabtree i jego szefowie w Bartizanie uważali na tyle optymistycznie, że czeka mnie rychłe wyniesienie do pozycji co najmniej pisarza kultowego, że dali mi absurdalnie wysoką zaliczkę w zamian jedynie za głupkowaty uśmiech oszołomionego sukcesem autora i tytuł wzięty z powietrza pod wpływem nagłego przebłysku, który pojawił się w jego mózgu podczas sikania do aluminiowego pisuaru w toalecie dla mężczyzn na Three Rivers Stadium. Na szczęście dla mnie zaświtał mi tuż potem znakomity pomysł na powieść - w nawiedzonym pensylwańskim miasteczku rodzi się, dorasta i umiera trzech braci - i z miejsca zabrałem się do roboty. Od tamtej pory nad nią ślęczałem. Motywacja ani inspiracja nie były problemem; przeciwnie - przy maszynie do pisania zawsze byłem radosny i pełen energii i nigdy nie cierpiałem na to, co nazywa się brakiem weny; nie wierzyłem, że coś takiego istnieje.
Problemem, jeśli tak to można określić, było coś dokładnie przeciwnego. Miałem za dużo do napisania: za dużo wspaniałych i nędznych budynków do wzniesienia, ulic do nazwania i zegarów na wieżach do uruchomienia, za dużo postaci do powstania z prochu, niczym kwiaty, z których oskubywałem płatki, aby dotrzeć do złożonych, kruchych organów w ich wnętrzu, za dużo strasznych tajemnic genetycznych i powierniczych do odkrycia, ukrycia i ponownego odkrycia, za dużo rozwodów do przeprowadzenia, spadkobierców do wydziedziczenia, schadzek do zaaranżowania, listów do omyłkowego doręczenia w złe ręce, niewinnych dzieci do zabicia gorączką reumatyczną, kobiet do niezaspokojenia i pozbawienia nadziei, mężczyzn do przywiedzenia do cudzołóstwa i kradzieży, ognia do rozpalenia w sercach starych domów. Była to powieść o jednej rodzinie i tego ranka liczyła sobie już dwa tysiące sześćset jedenaście stron, z których każdą poprawiłem i przepisałem z pół tuzina razy. A jednak mimo wszystkich tych strawionych na jej tworzenie lat i wszystkich tych słów użytych do wytyczania krętych dróg moich postaci przez wzburzone niebiosa, które kazałem im przemierzać, nie osiągnęły one jeszcze swojego zenitu. Do zakończenia było jeszcze daleko.
- Jest gotowa - powiedziałem. - W zasadzie gotowa. No wiesz, trochę ją teraz poprawiam.
Chwyciłem drugą walizkę - chociaż bardziej przypominało to tak zwaną torbę Gladstone’a, krótki, gruby i spłaszczony półksiężyc z zawiasami po bokach - i postawiłem ją na podłodze obok pierwszej.
- Taa, stał się sławny - rzekł Crabtree. - I to po czwartej książce.
John Jose Fahey, drugi prawdziwy pisarz, którego poznałem, napisał tylko cztery książki:Smutne wieści, Rodzaj błękitu, Wielbiciele i gasnące gwiazdy oraz Osiem całych lat świetlnych ołowiu. Zaprzyjaźniłem się z nim prawie dwanaście lat temu, podczas semestru, który spędziłem jako wykładowca w college’u w Tennessee, gdzie prowadził kurs pisarski. Kiedy go poznałem, Joe był zdyscyplinowanym autorem, z podziwu godnym talentem do snucia narracyjnych dygresji, który odziedziczył, jak twierdził, po matce Meksykance, i zaledwie paroma złymi czy też niesfornymi nawykami. Był uprzejmym, a nawet układnym, facetem, o włosach, które posiwiały, zanim skończył trzydzieści dwa lata. Po umiarkowanym sukcesie jego trzeciej książki wydawca wypłacił mu tytułem zaliczki sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, by zachęcić go do napisania czwartej. Pierwsza próba zaspokojenia tego życzenia prawie natychmiast spaliła na panewce. Dzielnie przystąpił do drugiej; nad tą powieścią siedział przez dwa lata, po czym zarzucił projekt jako skopany. Kolejne dzieło odrzucił wydawca, zanim jeszcze Joe skończył je pisać, albowiem już było za długie, a w każdym razie nie należało do książek, które chciałby wydać.
Po tym wszystkim John Jose Fahey pogrążył się w odmętach niezgłębionej klęski. Dokonał niebywałej sztuki utraty stałej posady w tym college’u w Tennessee, kiedy zaczął pojawiać się na zajęciach pijany, mówił z niewybaczalnym okrucieństwem, co sądzi o pozbawionych talentu studentach ze swojej grupy, a pewnego dnia potrząsał z katedry załadowanym pistoletem, polecając swym uczniom, by pisali o Strachu. Zbudował również mur między sobą i żoną, więc - choć niechętnie - odeszła od niego, zabierając ze sobą połowę wpływów z owego bajecznego kontraktu. Po pewnym czasie wrócił do Nevady, gdzie się urodził, i mieszkał w kolejnych motelach. Kilka lat później, przesiadając się w Reno na inny samolot, wpadłem na niego. Nigdzie nie leciał; po prostu urządzał scenę u McCarrana. Początkowo udawał, że mnie nie poznaje. Stracił słuch w jednym uchu, był rozkojarzony i oschły. Jednakże po paru margaritach w lotniskowym barze powiedział mi w końcu, że wreszcie, po siedmiu próbach, wysłał wydawcy przyzwoity, jak uważał, ostateczny maszynopis powieść?. Zapytałem, co o niej sądzi. - Ujdzie - odparł sucho. Potem zapytałem, czy ukończywszy tę książkę, nie czuje się dobrze. Musiałem powtórzyć to pytanie dwukrotnie.
Później zaczęły do mnie docierać plotki. Słyszałem, że wkrótce po naszym spotkaniu Joe próbował wycofać swoją siódmą wersję i porzucił te starania, dopiero kiedy wydawca stracił cierpliwość i zagroził mu sprawą sądową. Słyszałem, że trzeba było usunąć całe partie książki z powodu ich bezcelowości, braku logiki i niestosownej goryczy. Słyszałem przeróżne niepomyślne wieści. W końcu jednak Ołów okazał się całkiem dobrą książką, a ponieważ dodatkowy rozgłos przyniosła jej przedwczesna i absurdalna śmierć Joe - pamiętacie, potrącił go na Virginia Street opancerzony samochód przewożący utarg z kasyna - cieszyła się w księgarniach powodzeniem. Wydawcy zwróciła się większa część zaliczki i wszyscy mówili, że to wielka szkoda, iż Joe Fahey nie dożył swojego sukcesu, ale nigdy nie byłem zupełnie pewien, czy się z tym zgadzam. Osiem całych lat świetlnych ołowiu, jeśli nie czytaliście tej książki, to grubość powłoki zrobionej z tego metalu, pod którą musielibyście się ukryć, gdybyście chcieli zapobiec przenikaniu waszych ciał przez neutrina. Te małe skurwysyny są chyba wszędzie.
Spojrzałem. Opakowany, podobnie jak dwie walizki panny Sloviak, w grubą przeźroczystą folię, przytrzymywaną paskami taśmy przylepnej, sunął ku nam dziwny skórzany futerał, wielki jak kubeł na śmieci, wymodelowany według reguł wymyślnej geometrii, jak gdyby zaprojektowano go dla potrzeb przetransportowania w stanie nietkniętym serca, zastawek i przedsionków słonia.
Podniosłem ją z taśmociągu - była jeszcze cięższa, niż się
wydawało - i postawiłem obok pozostałych dwóch sztuk bagażu, a potem odwróciliśmy się w stronę damskiej toalety i czekaliśmy, aż dołączy do nas panna Sloviak. Minęło jeszcze kilka minut, a panna Sloviak nadal się nie pojawiała, postanowiliśmy więc wziąć wózek bagażowy. Pożyczyłem od Crabtreego dolara i po krótkich zmaganiach z wózkiem udało się nam załadować bagaż i dopchać go do toalety.
- Jasne - powiedziałem. - Oczywiście, że jest. Crabtree, nadal chcesz być moim redaktorem?
- Jasne - potwierdził. Przerwał kontakt wzrokowy ze mną i odwrócił się, by oglądać paradę walizek dryfujących na taśmociągu. - Wszystko będzie dobrze.
Potem wyłoniła się z toalety panna Sloviak, z poprawioną fryzurą, uróżowionymi policzkami, powiekami świeżo pociągniętymi niebieskawozielonym cieniem, pachnąc czymś, co rozpoznałem jako Cristalle, perfumy używane przez moją żonę, Emily, a także przez moją kochankę, Sarę Gaskell. Jak można sobie wyobrazić, miały dla mnie nieco zbyt gorzki zapach. Panna Sloviak popatrzyła na bagaż na wózku, potem na Crabtreego i rozchyliła uszminkowane usta w szerokim, niemal nieznośnie zalotnym uśmiechu.
- Ależ panie Crabtree - powiedziała, naśladując w godny uznania sposób Mae West - czy to tuba na pana wózku bagażowym, czy po prostu cieszy się pan, że mnie widzi?
Kiedy spojrzałem na Crabtreego, zauważyłem ku swojemu zdziwieniu, że zaczerwienił się na twarzy. Od dawna nie widziałem, żeby coś takiego zrobił.
Poznałem się z Crabtreem w college’u, miejscu, w którym nigdy nie zamierzałem kogokolwiek poznawać. Po ukończeniu szkoły średniej robiłem, co mogłem, aby w ogóle uniknąć pójścia do college’u, a w szczególności do Coxley, który zaproponował mi roczne stypendium razem z pozycją skrzydłowego w piłkarskiej jedenastce. Byłem i nadal jestem dużym facetem, mierzącym sześć stóp i trzy cale, grubym teraz, wiem o tym, i chociaż odznaczałem się w owym czasie pewną wielorybią delikatnością w poruszaniu się po szerokim otwartym morzu stujardowego boiska, nosiłem czworokątne okulary w czarnych oprawkach, lakierki, serżowe pumpy i stateczne pulowery z wycięciem w serek, których przywdziewania wymagała ode mnie babka, trzeba było więc mieć wiele wyobraźni i wiary, by widzieć we mnie gwiazdę futbolu z zagwarantowanymi czteroletnimi studiami za darmo; w każdym razie nie miałem ochoty grać dla Coxley - ani dla kogokolwiek innego - więc pewnego pięknego dnia pod koniec czerwca 1968 roku zostawiłem mojej biednej babce raczej przemądrzały liścik i uciekłem od ponurych wzgórz, miast i krzywych wież zachodniej Pensylwanii, które tak dręczyły Augusta Van Zorna. Wróciłem dopiero po dwudziestu pięciu latach.
Pominę wiele z tego, co zdarzyło się po mojej tchórzliwej ucieczce z domu. Powiedzmy tylko tyle, że rok wcześniej przeczytałem Kerouaca i stworzyłem sobie typowy obraz własnej osoby jako banity-poety-włóczykija, kogoś w rodzaju biegłego w zen Johna C. Fremonta na amfetaminie, z kupionym w tanim sklepie bloczkiem marmurkowego papieru w linię w tylnej kieszeni dżinsowych spodni. Przypuszczam, że nadal postrzegam się w ten sposób i prawdopodobnie nie lepiej na tym wychodzę. Sumiennie łapałem okazje, wskakiwałem do pociągów B & O i Great Northern, dupczyłem gibkie małomiasteczkowe dziewczyny w parkowych muszlach koncertowych ich rodzinnych miasteczek, zatrudniałem się dorywczo jako robotnik rolny, pracownik za dniówkę i sprzedawca wody sodowej, oglądałem przesuwające się obok mnie surowe spektakle amerykańskiego krajobrazu, leżąc w otwartym wagonie towarowym i pijąc tanie czerwone wino; a jeśli tego nie robiłem, to równie dobrze mogłem robić. Przez część pewnego lata pracowałem w upiornym teksaskim wesołym miasteczku jako bezczelny klaun, którego wrzucasz do zbiornika z wodą po tym, jak nazwał cię głupim fiutem. W barze koło La Crosse w Wisconsin postrzelono mnie w lewą rękę. Z całego tego bogatego materiału zrobiłem dobry użytek w mojej pierwszej powieści, Niziny, z 1976 roku, która została dobrze przyjęta przez krytykę i którą czasami, w chwilach rozpaczy, uważam za swoje najbardziej prawdziwe dzieło. Po paru latach nieszczęśliwej i często niemoralnej egzystencji wylądowałem, znowu w klasyczny sposób, w Kalifornii, gdzie zakochałem się w studentce filozofii z Berkeley, która przekonała mnie, bym nie marnował na włóczęgostwie tego, co nazwała, z miną świadczącą o głębokim, kojącym moją duszę przekonaniu, które później przerodziło się w ogromną udrękę, a którego ani na chwilę nie zapomniałem, moim darem. Obezwładnił mnie ten wzruszający hołd złożony mojemu geniuszowi i nie mogłem ochłonąć z wrażenia na tyle długo, by dać się namówić do złożenia podania o przyjęcie na uniwersytet. Kiedy przyszedł list z odpowiedzią pozytywną, radość rozpierała mnie tak, że gotów byłem - sam jeden - rozwalić całe miasto.
Poznałem Terry’ego Crabtreego na początku przedostatniego roku, kiedy obaj wylądowaliśmy na zajęciach z pisania opowiadań. Był to kurs wstępny, na który starałem się dostać w każdym poprzednim semestrze. Crabtree zapisał się pod wpływem impulsu i został przyjęty dzięki napisanemu jeszcze w dziesiątej klasie opowiadaniu o spotkaniu, do którego doszło w pewnym kurorcie, spotkaniu starzejącego się Sherlocka Holmesa i młodego Adolfa Hitlera, przybyłego z Wiednia do Karlsbadu w celu obrabowywania niedołężnych dam z biżuterii. Jak na piętnastolatka było to podziwu godne osiągnięcie, ale okazało się jednorazowym wyczynem; od tamtej pory Crabtree nie napisał nic, ani linijki. Opowiadanie miało dziwne seksualne podteksty, podobnie jak, trzeba to powiedzieć, zachowanie jego autora. Był on wówczas niezgrabnym, wątłym młodzieńcem, o twarzy, która wyglądała tak, jakby składała się wyłącznie z czoła i zębów, i siadał z dala od innych, z tyłu sali, ubrany w przyciasny, niemodny garnitur i krawat albo czerwoną kaszmirową apaszkę, wetkniętą niczym fular między podniesione klapy marynarki, kiedy robiło się chłodno. Ja siedziałem w swoim własnym kącie, zadając szyku świeżą bródką i okularami w okrągłych drucianych oprawkach i notując starannie wszystko, co nauczyciel miał do powiedzenia.
Nauczyciel był również prawdziwym pisarzem, szczupłym, przystojnym autorem opowieści o kowbojach, pochodzącym ze starej ranczerskiej rodziny z Central Valley, który żywił szacunek dla Faulknera i który w młodości opublikował grubą, kontrowersyjną powieść, przerobioną na film z Robertem Mitchumem i Mercedes McCambridge. Miał upodobanie do epigramatów i zapełniłem cały notatnik, dawno już zagubiony, jego sentencjami, z których wszystkie powierzałem co wieczór opiece pamięci, dawno już utraconej. Przysięgam, chociaż nie mogę potwierdzić tego bezpośrednimi dowodami, że jedna z nich brzmiała: „Pod koniec każdego opowiadania czytelnik powinien czuć się tak, jak gdyby usunięto chmurę przesłaniającą oblicze księżyca”. Zachowywał się jak patrycjusz, nosił buty ze skóry grzechotnika i jeździł jaguarem E, ale miał zepsute zęby i stale rozpięty rozporek, a jego życie rodzinne było niemal nie kończącym się pasmem postępowań sądowych, przypadkowych obrażeń ciała i pobytów w zakładach dla psychicznie niezrównoważonych. Wydawał się, podobnie jak Albert Vetch, jednocześnie przenikliwy i nieobecny duchem; był człowiekiem, który w jednej chwili potrafi odgadnąć z zapierającą dech w piersiach chłodną rzeczowością, że trapi cię ukryty w najgłębszym zakamarku serca smutek, a w następnej, machnąwszy ci wesoło ręką na pożegnanie, przejść niefrasobliwie przez zamknięte okno, co kończyło się założeniem dwudziestu dwóch szwów na jego policzku.
To właśnie na zajęciach prowadzonych przez tego człowieka zacząłem się po raz pierwszy zastanawiać, czy ludzie zajmujący się tworzeniem fikcji literackiej nie cierpią na jakiś rodzaj zaburzeń, na coś, co - pamiętając o zapamiętałym nocnym kołysaniu się Alberta Vetcha - coraz częściej nazywałem w myślach chorobą nocną. Choroba nocna jest rodzajem bezsenności emocjonalnej; w każdej świadomie przeżywanej chwili jej ofiara - nawet jeśli pisze o świcie albo w samo południe - czuje się, jakby leżała w dusznej sypialni z otwartym na oścież oknem, patrzyła na niebo usiane gwiazdami i samolotami i słuchała opowieści grzechoczącej żaluzji, karetki pogotowia, muchy uwięzionej w butelce po coca-coli, podczas gdy wszyscy wokół smacznie śpią. Dlatego właśnie moim zdaniem pisarze - podobnie jak osoby cierpiące na bezsenność - tak często ulegają wypadkom, mają obsesję na punkcie pecha i straconych szans, są tak skłonni do nieustannego przeżuwania myśli i, co idzie z tym w parze, niezdolni do porzucenia jakiegoś tematu, nawet kiedy co i rusz nalega się na nich, by dali temu spokój.
Ale wszystkich tych obserwacji dokonałem dopiero później, podczas wieloletniego doświadczania na własnej skórze symptomów choroby nocnej. Wówczas byłem po prostu onieśmielony - sławą naszego nauczyciela, jego butami z wężowej skórki i sekretami sztuki pisania, które, jak wierzyłem, posiadł. Podczas każdych zajęć przedstawiano i omawiano dwa opowiadania. W pierwszej rundzie przypadło mi miejsce na końcu harmonogramu, razem z Crabtreem, który, zauważyłem, nie czynił najmniejszych wysiłków, by zapisywać aksjomaty unoszące się w zadymionej sali, ani nie brał udziału w dyskusjach, jeśli nie liczyć rzucanego od czasu do czasu lakonicznego, lecz niezmiennie uprzejmego komentarza na temat banalności omawianego akurat dzieła. Naturalnie jego rezerwę brano za arogancję i powszechnie uważano go za snoba, zwłaszcza kiedy miał na szyi ową kaszmirową apaszkę; ale ja zauważyłem od razu, jak poobgryzane ma paznokcie, jaki cichy i skromny głos, jak się wzdryga, kiedy ktoś się do niego zwróci. Siedział w swoim kącie, w swym niedopasowanym garniturze, zawsze blady i lekko zniesmaczony, jakby nasze towarzystwo budziło w nim obrzydzenie, ale był zbyt dobrze wychowany, aby otwarcie to okazać.
Podejrzewałem, że cierpi na nocną chorobę - ale czyja też na nią cierpiałem?
Dotąd byłem zawsze pewien swoich zdolności, ale w miarę upływu tygodni i coraz większego obciążenia nas nieuniknionymi zasadami i problemami pisarskiego rzemiosła - wbijaniem nam do głów, że musimy wiedzieć, „o co chodzi” w opowiadaniu, gdzie powinno się umieścić tańczący nad głową postaci mistyczny płomień epifanii, jak bronić się przed czymś, co nasz nauczyciel lubił nazywać „duchowym niebezpieczeństwem” zagrażającym dobrej charakteryzacji postaci - obawa przed nieuchronnym przyćmieniem moich wysiłków przez dzieła chłodnego Crabtreego coraz bardziej uniemożliwiała mi dokończenie czegokolwiek. Przez cały tydzień przed terminem przedstawienia mojego opowiadania siedziałem noc w noc nad maszyną do pisania, pijąc bourbona i próbując wprowadzić jakiś ład w strasznym symbolicznym chaosie, w jaki przekształciłem prostą opowieść mojej babki o wrednym czarnym kogucie, który zabił jej psa, gdy była małą dziewczynką.
O szóstej ostatniego ranka poddałem się i bez skrupułów zdecydowałem się na postępek nieetyczny. Przez ostatnią godzinę błądziłem myślami po pokojach, w których mojej babce przeminęło życie (rok przedtem zadzwoniłem do domu z budki telefonicznej stojącej pośrodku nicości w stanie Kansas i dowiedziałem się, że kobieta, która mnie wychowała, zmarła akurat tego ranka na zapalenie płuc), i nagle, czując w ustach charakterystyczny dla bourbona posmak spalonego cukru, przyłapałem się na tym, że myślę o Albercie Vetchu i setkach zapomnianych opowiadań, w które przelał całą gorycz swej kosmicznej bezsenności. Jedno z nich - jego najlepsze, zatytułowane Siostra ciemności - pamiętałem bardzo dobrze. Była to oczywiście historia o archeologu amatorze, który mieszkał z kaleką siostrą, starą panną, w starym domostwie z wieżyczkami i który buszując w szczątkach miejscowego indiańskiego kurhanu, natknął się na dziwny, nieindiański, pusty sarkofag z wymalowaną na nim wyblakłą podobizną kobiety o ponurym uśmiechu. Przewiózł go w środku nocy do domu i dostał na jego punkcie obsesji. Odnawiając ów obiekt, rozciął sobie dłoń żyletką i wtedy ochlapany krwią sarkofag rozgrzał się i zaczął dziwnie promieniować; dłoń zagoiła się, a archeolog poczuł, że przepełnia go uczucie nie wysłowionej przyjemności. Po paru próbach na nieszczęsnych zwierzętach domowych, które kaleczył i przywracał do zdrowia, namówił swą chromą siostrę, by położyła się w sarkofagu i uleczyła w ten sposób porażone chorobą Heinego-Medina nogi, po czym przemieniła się ona, w sposób nieco nieuzasadniony, jak pamiętam, we wcielenie Isztaksty, sukuba z odległej galaktyki, który zmusił bohatera, by z nią legł - gatunek uprawiany przez Van Zorna dopuszczał pewną pikanterię, dopóki ujęcie było groteskowe i eufemistyczne - a potem, pozbawiwszy pechowego archeologa sił życiowych, zawładnął resztą miasta, a przynajmniej tak to sobie zawsze wyobrażałem, żywiąc cichą nadzieję, że kiedyś, w najsamotniejszej godzinie pensylwańskiej nocy, ukaże się w moim oknie świetlista, trzymetrowa kobieta z kłami i nieśmiertelnym pożądaniem.
Zabrałem się do roboty, przerabiając opowiadanie najlepiej, jak potrafiłem. Stonowałem elementy okultystyczne, przekształcając cały ten komponent „nienazwanej Rzeczy spoza Czasu” w dziwaczną psychozę bohatera-narratora, rozbudowałem wątek kazirodztwa i dodałem więcej seksu. Pisałem jak w gorączce i zajęło mi to prawie sześć godzin. Kiedy skończyłem, musiałem biec przez całą drogę do uczelni, a i tak wszedłem do sali z pięciominutowym spóźnieniem. Nauczyciel czytał właśnie opowiadanie Crabtreego na głos, co było jego ulubionym sposobem nakłaniania nas do „przeżywania” literatury, i nie potrzebowałem wiele czasu, by poznać, że to, co słyszę, nie jest przekręconą i niezdarnie sfaulkneryzowaną przeróbką nieznanej gotyckiej opowieści grozy pióra nieznanego pisarza, ale oryginalną Siostrą ciemności, jasną, zwięzłą, nieekscytującą prozą samego Augusta Van Zorna. Wstrząsowi, który przeżyłem, przyłapany, pobity, a przede wszystkim wyprzedzony w mojej własnej grze, dorównywało tylko moje zdumienie, że nie jestem jedyną osobą na świecie, która kiedykolwiek czytała prace biednego starego Alberta Vetcha, i kiedy tak trwałem w zawstydzeniu, w lęku, który coraz bardziej ściskał mi serce, w miarę jak profesor wsuwał kolejne, przeczytane już kartki maszynopisu pod ostatnią, poczułem pierwszy błysk migocącej miłości, którą nadal darzę Terry’ego Crabtreego.
Nie powiedziałem nic podczas dyskusji, która wywiązała się po przeczytaniu opowiadania Van Zorna; nikt się tym specjalnie nie zachwycił - wszyscy byliśmy zbyt poważni, by podobała się nam taka ponura ramota, i zbyt młodzi, by dostrzec w stylu nutę smutku - ale nikt go też nie rozpoznał. To mnie mieli tutaj przywalić. Wręczyłem moje dzieło profesorowi i zaczął je czytać, na swój sposób, płaski i suchy jak teren rancza i tak samo wypełniony pustą przestrzenią. Nigdy nie udało mi się rozstrzygnąć, czy sprawił to nużący styl jego czytania, czy napuszone, pozbawione znaków przestankowych, zawikłane zdania pseudofaulknerowskiej prozy, z którymi musiał się zmagać, czy też całkowita, skrajna niezrozumiałość mojego odmistycznionego, gorącego od seksu finału, napisanego w dziesięć minut po czterdziestu sześciu bezsennych godzinach, ale w końcu nikt nie zauważył, że zasadniczo była to ta sama opowieść co u Crabtreego. Profesor skończył i popatrzył na mnie z wyrazem jednocześnie smutku i błogosławieństwa na twarzy, jak gdyby widział oczami wyobraźni znakomitą karierę, którą zrobię jako sprzedawca kabli i drutu. Ci, którzy zasnęli, obudzili się, i odbyła się krótka, wymuszona dyskusja, podczas której profesor przyznał, że w moim pisaniu widać „niezaprzeczalną energię”. Dziesięć minut później szedłem Bancroft Way, zmierzając do domu, zawstydzony, rozczarowany, ale jakoś nie zniechęcony; opowiadanie nie było przecież w rzeczywistości moje. Czułem się dziwnie podniecony, niemal szczęśliwy, kiedy pomyślałem o niezaprzeczalnej energii mojego pisarstwa, strumieniu zmieniających świat historii, które teraz napływały mi do głowy, domagając się przelania na papier, i o prostym, radosnym fakcie, że oszustwo uszło mi na sucho.
Albo prawie uszło; gdy zatrzymałem się na rogu Dwight, poczułem klepnięcie w ramię i kiedy odwróciłem się, zobaczyłem Crabtreego, z błyszczącymi oczami i powiewającą za plecami czerwoną kaszmirową apaszką.
- August Van Zorn - powiedział, wyciągając rękę.
Miałem ochotę na piwo, ale w sąsiedztwie uniwersytetu bez wątpienia łatwiej było dostać kawę, poszliśmy więc do kawiarni, tej, której unikałem od paru tygodni, ponieważ lubiła tam przesiadywać owa czuła i spostrzegawcza studentka filozofii, która prosiła mnie tak słodko, bym nie trwonił mojego talentu. Parę lat później miałem ją na pewien czas poślubić.
- Może - powiedział, zezując na płomień zapałki, którą osłaniał dłonią, zbliżając do końca papierosa bez filtra. Palił wtedy Old Gun. Teraz zmienił je na jakieś niebieskawozielone ćmiki o niskiej zawartości substancji smolistych; pedalskie papierosy, mówię, kiedy chcę, żeby zaczął udawać, że się wścieka.
Miał poważną minę, ale w lekko zmarszczonych kącikach jego oczu nadal utrzymywał się wyraz kpiny, jak gdyby rzucił mi wyzwanie, bym przyznał, że nie wiem, kim był Maxwell Perkins.
Uśmiechnął się.
Przy espresso opowiedziałem mu o sobie i o moich włóczęgach w ciągu kilku ostatnich lat, ozdabiając te opisy bezwstydnymi aluzjami do szalonych, choć nieokreślonych, przygód seksualnych. Wyczuwałem u niego pewne zakłopotanie, gdy rozmowa schodziła na temat dziewczyn, a kiedy spytałem, czy spotyka się z jakąś, zrobił się mrukliwy, więc szybko się wycofałem. Zamiast dalej drążyć te sprawy, opowiedziałem mu historię Alberta Vetcha, a kiedy skończyłem, widziałem, że go poruszyła.
Był to wydany przez Arkham House zbiór dwudziestu opowiadań Augusta Van Zorna.
- Parę lat temu. Oni wydają rarytasy. Trzeba się nachodzić, żeby to znaleźć.
Przewracałem nieobcięte strony książki, której wzięcia w rękę Albert Vetch nie dożył. Na skrzydełkach obwoluty znajdował się tekst pochwalny i zdumiewające zdjęcie zwykłego intelektualisty w okularach, który walczył przez lata, w swoim pokoju w wieżyczce hotelu McClelland, z nienazwanym żalem, z pustką swojego życia zewnętrznego, ze spustoszeniami poczynionymi przez nocną chorobę. Z pewnością na zdjęciu niczego takiego nie było widać. Wyglądał na rozluźnionego, nawet przystojnego, a włosy miał w lekkim nieładzie, jak przystało na badacza Blake’a.
- Dzięki, Crabtree - powiedziałem, znowu czując nagły przypływ niezrozumiałej sympatii do tej drobnej, chudej osoby, z jej apaszką, niezdarnością i głupimi pokazami arogancji i szyderstwa. Później straciły one oczywiście ten wystudiowany charakter i utrwaliły się jako automatyczne nawyki, nie budzące powszechnego zachwytu. - Może pewnego dnia zostaniesz moim redaktorem, co?
- Może - odparł. - Potrzebujesz jakiegoś, to pewne.
Uśmiechnęliśmy się do siebie i potwierdziliśmy układ podaniem sobie dłoni, a potem podeszła do nas od tyłu młoda kobieta, której unikałem, i wylała mi na głowę dzbanek lodowatej wody, przemaczając nie tylko mnie, ale również książkę Augusta Van Zorna, i niszcząc ją na dobre; a przynajmniej tak to zapamiętałem.
Wycieraczki przedniej szyby toczyły swoją nie kończącą się grę w berka, kiedy siedzieliśmy w samochodzie zaparkowanym przy Smithfield Street, paląc odrobinę Humboldt County i czekając, aż moja trzecia żona, Emily, wyłoni się z holu Baxter Building, gdzie pracowała jako autorka tekstów w agencji reklamowej. Głównym klientem firmy Richards, Reed i Spółka był producent pewnego popularnego w tej okolicy gatunku polskiej kiełbasy, słynnej z obfitych rozmiarów, co czyniło z pisania reklam sprawę prostą, ale delikatną. Widziałem, jak z obrotowych drzwi wyszła sekretarka Emily i otworzyła parasolkę, potem jej przyjaciele, Susan i Ben, a potem mężczyzna, którego nazwisko zapomniałem, ale którego rozpoznałem jako „spuchniętą kiełbasę” z parodystycznego rysunku sporządzonego w biurze żony przed kilkoma Bożymi Narodzeniami. Z budynku wysypywali się i wsiąkali w łagodną szarość wieczoru przeróżni ludzie, dentyści i pediatrzy, biegli księgowi, smutny Etiopczyk, który sprzedawał półmartwe kwiaty w małym kiosku w holu; patrzyli w górę, przykrywali głowy rozłożonymi gazetami, śmiali się na myśl o czekającej ich lśniącej, mokrej od deszczu perspektywie piątkowej nocy w centrum; ale po piętnastu minutach Emily nadal się nie pojawiła, mimo że w piątki, kiedy przyjeżdżałem po nią, czekała zawsze na mnie na dole, tak więc w końcu zmuszony byłem przyznać przed samym sobą, że zdarzyło się to, czemu przez cały dzień żarliwie zaprzeczałem - że wczesnym rankiem, zanim się obudziłem, Emily ode mnie odeszła. Do ekspresu do kawy stojącego na szafce w kuchni, przyklejona była kartka, a w szufladach i szafach Emily panowała skromna pustka.
- Co?
- Chyba dlatego, że... sam nie wiem. - Odwróciłem się do szyby i słuchałem komentarza deszczu na brezentowym dachu mojego samochodu, szykownego zielonego kabrioletu galaxie z 1966 roku, którym jeździłem od niespełna miesiąca. Musiałem go przyjąć jako spłatę znacznej pożyczki, bezmyślnie udzielonej Szczęściarzowi Blackmore’owi, staremu kompanowi od kielicha, który pisywał o sporcie w „Post-Gazette”, a teraz znajdował się gdzieś w Blue Ridge w Maryland, w ośrodku odwykowym dla nałogowo nieszczęśliwych, odgrywając ostatni akt spektakularnego krachu emocjonalnego i finansowego. Był to stylowy stary jacht, ten ford, z oporną skrzynią biegów, kiepskimi przewodami i tylnym siedzeniem o niemal nieskończonym potencjale. Nie chciałem wiedzieć, co się tam odbywało, zanim wóz trafił do mnie. - Tak jakoś myślałem, że może po prostu wyobraziłem sobie to wszystko - powiedziałem. Jako nałogowy od niepamiętnych czasów konsument marihuany przywykłem do tego, że najokropniejsze zjawiska okazywały się po dokładnym zbadaniu jedynie wytworami mojej paranoicznej wyobraźni, więc przez cały dzień starałem się przekonać sam siebie, że tego ranka o godzinie szóstej, kiedy chrapałem z nogami rozrzuconymi w nie zamieszkanych od niedawna regionach mojego łóżka, moje małżeństwo bynajmniej się nie rozpadło. - To znaczy, miałem taką nadzieję.
- Jak?
- Nie wiem - odparłem. Emily sprawiała wrażenie nieco zagubionej, odkąd parę dni temu zjadła w Ali Babie lunch ze swoją siostrą, Deborah, która pracowała jako asystentka na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Pittsburskiego. Deborah musiała się czegoś dowiedzieć akademicką pocztą pantoflową i jako dobra siostra przekazała to Emily. - Nie sądzę, byśmy zachowywali zbytnią dyskrecję.
- Sara? - spytała panna Sloviak. - To tam, gdzie ma się odbyć to przyjęcie?
- Zgadza się - powiedziałem. - To tam, gdzie ma się odbyć to przyjęcie.
Były to przede wszystkim oficjalne ćwiczenia z dobrego zachowania, pierwsze przyjęcie dla jurorów Turnieju Słowa, wstępne uściski dłoni, zanim zadźwięczy dzwonek i wszyscy goście wyjdą rozkołysani. Wydawano je wczesnym wieczorem, żeby wszyscy byli w stanie utrzymać talerze na kolanach; a potem, mniej więcej za kwadrans ósma, kiedy kolacja już się skończyła, ludzie się zapoznali i zaczęła się pijatyka, nadchodził czas, by udać się do Thaw Hall na piątkowy wykład jednego z dwóch najszacowniejszych członków jury danego roku. Od jedenastu lat uczelnia, pod kierownictwem męża Sary Gaskell, Waltera, dziekana Wydziału Filologii Angielskiej, zbierała po kilkaset dolarów od początkujących pisarzy za przywilej spotkania się i konsultacji z jury, składającym się z bardziej lub mniej znanych pisarzy, agentów, redaktorów i innych związanych z branżą wydawniczą nowojorczyków o zadziwiających zdolnościach do konsumpcji alkoholu i plotkowania. Członków komisji zakwaterowywano w domach studenckich, pustych podczas ferii wiosennych, i prowadzono jak pasażerów statku wycieczkowego poprzez poszczególne punkty drobiazgowo przygotowanego programu warsztatów krytycznoliterackich, rozmów o samodoskonaleniu i lekcji z nowojorskiego wydawniczego ble-ble-ble. Podobne rzeczy odbywają się w całym kraju i nie uważam, że jest w tym coś złego, tak jak nie widzę niczego złego w załadowaniu na pływającą replikę Las Vegas grupy trwożliwych Amerykanów i obwiezieniu ich z prędkością trzydziestu węzłów po tuzinie portów nastawionych na przyjmowanie turystów. Wśród zaproszonych gości miałem zazwyczaj jednego czy dwóch znajomych, a kiedyś, parę lat temu, natknąłem się na pewnego młodego człowieka z Moon Township z tak zdumiewająco dobrym opowiadaniem, że tylko na tej podstawie udało mu się zawrzeć z moim agentem umowę na nie napisaną wówczas jeszcze powieść, która została dawno temu ukończona, wydana, przyjęta z uznaniem, sfilmowana i sprzedana; w tamtym czasie byłem przy mniej więcej trzy setnej stronie Cudownych chłopców.
Ponieważ Turniej Słowa wymyślił Walter Gaskell, pierwsze przyjęcie odbywało się zawsze u Gaskellów, w ekscentrycznej ceglanej budowli w stylu Tudorów, przypominającej przekrzywiony kapelusz czarownicy i odsuniętej od ulicy w liściastą zatokę Point Breeze, którą, jak powiedziała mi kiedyś Sara, wykrojono z posiadłości H. J. Heinza. Wzdłuż chodnika ciągnęły się resztki solidnego ogrodzenia z kutego żelaza, a na tyłach domu Gaskellów, obok szklarni Sary, biegły zarośnięte trawą szyny, pozostałość po kolejce wąskotorowej, dziecinnym hobby któregoś z dawno temu zmarłych Heinzów. Dom był o wiele za duży dla Gaskellów, którzy, podobnie jak Emily i ja, nie mieli dzieci, i od piwnic po strych zapełniały go zbiory bejsbolowych pamiątek Waltera, tak że nawet przy tych rzadkich okazjach, kiedy przyjeżdżałem tu spotkać się z Sarą i mieliśmy całe to miejsce dla siebie, nigdy nie byliśmy sami; po ogromnych, ciemnych przestrzeniach domu krążyła zjawa jej męża i mniej wyraźne duchy zmarłych bejsbolistów i potentatów. Lubiłem Waltera i nigdy nie mogłem leżeć w jego łóżku bez uczucia, że w opalizującym jedwabiu mojego pożądania do jego żony wije się szorstka nić wstydu.
Nie mam jednak zamiaru twierdzić, że nigdy nie chciałem związać się z Sarą. Jestem mężczyzną, który zakochuje się tak łatwo i tak niefrasobliwie nie zważa na konsekwencje swoich czynów, że od pierwszej chwili wstąpienia w związek małżeński staję się niemal z definicji cudzołożnikiem. Teraz mam już za sobą trzy małżeństwa i za każdym razem rozpad wynikał, jasno i niepodważalnie, z mojej winy. Chciałem związać się z Sarą Gaskell od chwili, kiedy ją ujrzałem, związać się z jej wymownymi palcami, z prostą inżynierią grzebieni i spinek, które powstrzymywały jej rudobrunatne włosy przed opadnięciem aż po biodra, z jej konwersacją, która lawirowała w niesterowalny sposób między przeciwstawnymi brzegami czułości i ironicznych inwektyw, z dymem jej nie kończących się papierosów. Korzystaliśmy z apartamentu w East Oakland, który należał do uczelni; Sara Gaskell była rektorem i poznałem ją pierwszego dnia pracy. Nasz romans trwał już od pięciu lat, rozwijając się zgodnie z jedynym zauważalnym scenariuszem - od oszalałego mocowania się dłoni dwojga ludzi z kluczem w nie znanym im zamku po zainstalowanie w apartamencie gościnnym telewizji kablowej, abyśmy mogli, leżąc w bieliźnie na łóżku, oglądać w środowe popołudnia stare filmy. Żadne z nas nie chciało odejść od małżonka ani zrobić czegokolwiek, co zakłóciłoby utarty schemat starej już miłości.
Sara była dobra w tej części roli, która polegała na witaniu gości, i wydawało się, że nasze pojawienie się sprawiło jej przyjemność, ale wzrok miała nieco rozbiegany, w jej głosie wyczułem nutę napięcia i od razu zorientowałem się, że coś ją niepokoi. Kiedy pochyliła się, by przyjąć pocałunek Crabtreego, źle obliczyła krok i przechyliła się do przodu. Wyciągnąłem rękę i złapałem ją za łokieć.
- Tripp, co zrobiłeś temu psu? - spytał Crabtree. - Najwyraźniej nie spuszcza wzroku z twojego gardła.
- Założę się jednak, że wie, jak je znaleźć.
Panna Sloviak spoglądała z niepokojem na psa, który zajął ulubione stanowisko, bezpośrednio między mną i Sarą, szczekając operowo z obnażonymi zębami i wysuniętymi pazurami.
Wzruszyłem ramionami i poczułem, że się czerwienię. Nie ma niczego bardziej krępującego niż narażenie się spostrzegawczemu zwierzęciu.
Latem 1958 roku pittsburskie gazety doniosły, że zawieszono w pracy Josepha Tedesco, urodzonego w Neapolu pomocnika gospodarza terenu w Forbes Field, za nielegalne założenie i uprawianie ogrodu warzywnego na kawałku pustej ziemi niż za murem prawego skrzydła. Było to jego trzecie lato na tym stadionie bejsbolowym; w poprzednich latach nie udało mu się kilka skromnych przedsięwzięć, między innymi zakładam e i pielęgnowanie ogrodów domowych, sad jabłkowy i szkółka drzewek. W tym, co robił, był dokładny, ale nie dawał sobie rady z rozliczeniami i dwie ze swoich firm stracił przez chaotyczny buchalterię. Pozostałe stracił przez picie. Jego dobrze utrzymany, ale chyba nazbyt bujnie porośnięty pomidorami, cukinią i pnącą się po wysokich tyczkach fasolą skrawek, oddalony o jakieś czterysta dwadzieścia stóp od bazy-mety, przyciągnął nieprzychylną uwagę pośrednika w handlu nieruchomościami. który próbował sfinalizować umowę sprzedaży stadionu Uniwersytetowi Pittsburskiemu, i wkrótce potem pan Tedesco siedział sobie w obszernych majtasach w Greenfield, podczas gdy jego byli koledzy z zespołu nadal rysowali kredą linie graniczne pola gry i spłukiwali wodą z gumowych wężów brud z boiska. Później jego opowieść o wyrządzonej mu niesprawiedliwości dostała się do gazet; szeroka publiczność wyraziła oburzenie, a związek zawodowy wystąpił z protestem, i tydzień po wybuchu skandalu pan Tedesco znalazł się z powrotem w pracy, spełniwszy obietnicę wykopania uwłaczających roślin i przesadzenia ich do swojego własnego ogródka, wielkości znaczka pocztowego, przy Neeb Avenue. Kilka tygodni później, tuż po rozpoczęciu sezonu z udziałem gwiazd, na przyjęciu z okazji ósmych urodzin swojego najmłodszego dziecka i jedynej córki, pan Tedesco za dużo wypił, zakrztusił się kawałkiem mięsa, śmiejąc się z dowcipu, i zmarł, otoczony przez żonę i dzieci, dwoje wnuków i rzędy pomidorów i fasoli limenskiej. Jego córka miała go odtąd wspominać z tajemniczą niemal czułością jako potężnego, grubego, ociężałego i tryskającego nadmiernym entuzjazmem drobnego rzemieślnika ze złymi nawykami, który popełnił coś w rodzaju samobójstwa przez apetyt.
Nie jestem pewien, na ile dokładnie to odtworzyłem, ale widać dzięki temu, ile musiałem sobie zadać trudu, by wytłumaczyć, dlaczego tak rozsądna i obawiająca się nieporządku kobieta jak Sara Ciaskell zdecydowała się tracić czas na mężczyznę takiego jak ja. Jej matka, którą spotkałem dwukrotnie, była smutną, silną, skrytą polską matroną w czarnym ubraniu i z siwym wąsikiem i pracowała w pralni. Wychowując swą córkę półsierotę, musiała użyć wszystkich dostępnych jej środków w dość pomyślnie zakończonych próbach wymazania ulotnego dziedzictwa niepowodzeń i ekscesów, pozostawionego przez Josepha Tedesco, i ukształtowała kobietę, która zawsze dążyła do osiągnięcia czegoś pewnego, nawet jeśli była to rzecz skromna. Tak więc Sara wyrzekła się młodzieńczej miłości do literatury na rzecz studiów z księgowości, po których ukończeniu zrobiła doktorat z administracji. Odrzuciła oświadczyny pierwszych dwóch wielkich miłości swego życia, by zrobić karierę zawodową, i dopiero później, zostawszy w wieku trzydziestu pięciu lat rektorem naszej uczelni, pozwoliła sobie na zamążpójście.
Wybrała szefa Wydziału Filologii Angielskiej - jego sprawy były uporządkowane, pozycja zawodowa dobrze ugruntowana, nawyki oszczędne, poza tym swoje siedem tysięcy książek trzymał nie tylko w porządku alfabetycznym, ale pogrupowane według okresów i krajów pochodzenia. Ponieważ była ósmym dzieckiem ubogiej rodziny z Greenfield, pociągały ją wytworne maniery Waltera, wykształcenie zdobyte w Dartmouth, wiedza o łodziach żaglowych, luksusowy apartament jego rodziców na ostatnim piętrze budynku przy Central Park West. Walter spodobał się jej matce; Sara powiedziała sobie, że jest całkiem dosłownie najlepszym mężczyzną, na jakiego może mieć nadzieję. Niemniej jednak, mimo wszystkich wysiłków jej matki, pozostało w Sarze coś z neapolitańskiego niepohamowania i sentymentalności, i to, wraz z jakąś pozostałością kompleksu Elektry, którą ujrzała trzaskającą wokół mnie, również może częściowo wyjaśnić jej gotowość do narażania na niebezpieczeństwo stabilnej egzystencji dla wątpliwej przyjemności mojego towarzystwa.
Tworzyłem też sobie inne wyjaśnienie - że moja kochanka jest uzależniona, a ja jestem wytwórcą narkotyku, który sobie upodobała. Czytała wszystko, co się dało - Jean Rhys, Jeana Shepherda, Jeana Geneta - w stałym tempie sześćdziesięciu pięciu stron na godzinę, z determinacją, bezwzględnością i bez widocznej przyjemności. Czytała zaraz po przebudzeniu, siedząc na sedesie, wyciągnięta na tylnym siedzeniu samochodu. Kiedy wychodziła do kina, brała ze sobą książkę do czytania przed rozpoczęciem seansu i nie było niczym niezwykłym zastać ją przed kuchenką mikrofalową z książką w jednym, a widelcem w drugim ręku, podgrzewającą rosół i czytającą, powiedzmy, U pani Molly po raz trzeci (uwielbiała cykle książek i powiązane ze sobą powieści). Jeśli nie było niczego innego, konsumowała wszystkie znajdujące się w domu czasopisma i gazety - czytanie było dla niej rodzajem piromanii - a kiedy i tych zabrakło, sięgała po broszury o ubezpieczeniach, foldery reklamowe hoteli i gwarancje różnych produktów, ulotki reklamowe, arkusze kuponów. Kiedyś miałem niezłą zabawę, bo Sara, skończywszy tom C. P. Snowa, ale nie jedną ze swych długich kąpieli łagodzących dolegliwości kręgosłupa, rozpaczliwie studiowała etykietkę na butelce listeryny. Przeczytała nawet moją pierwszą książkę, na długo przedtem, nim się poznaliśmy, i lubiłem myśleć, że jest najlepszą czytelniczką, jaką kiedykolwiek miałem. Każdy pisarz ma idealnego czytelnika, myślałem, a ja po prostu mam to szczęście, że moja idealna czytelniczka chce ze mną sypiać.
- Możesz je tam rzucić - powiedziała teatralnie, pokazując, niczym przewodnik wycieczki, mały jasnoniebieski pokoik z parkietową podłogą i oknem w wykuszu, a także z wysokim sufitem, jak we wszystkich pomieszczeniach w tym domu. Wniosłem tam okrycia, a za mną weszła Sara i zamknęła drzwi. Na ścianie z lewej strony, obok empirowej szafy, wisiały dwa duże komplety programów rozgrywek bejsbolowych w podłużnych ramkach. Przejrzałem je w przeszłości i wiedziałem, że pochodzą z 1949 i 1950 roku, kiedy zespół New York Yankees zdobył mistrzostwo. Przeciwległa ściana pokryta była oprawionymi w ramki zdjęciami Yankee Stadium, zrobionymi w różnych epokach jego historii. Pod tą ścianą znajdowało się wezgłowie łóżka ze słupkami i jasnobeżową falbanką. Jego powierzchnia była biała, gładka i wolna od szali i innych części odzieży. Rozpostarłem na niej Sarę. Okrycia Crabtreego i panny Sloviak zsunęły się na podłogę. Wspiąłem się na łoże obok Sary i spojrzałem na jej zatroskaną twarz.
Podciągnąłem jej wieczorową sukienkę do góry i umieściłem dłoń na pochyłości jej lewego biodra, gdzie wrzynał się w skórę pasek rajstop. Wsunąłem dłoń pod elastyczną tkaninę i po raz dziesięciotysięczny sięgnąłem do wełny jej cipki, automatycznie, jak pechowiec szukający w kieszeni króliczej łapki. Dotknęła ustami mojej szyi poniżej ucha. Czułem, jak stara się rozluźnić swoje ciało przytulone do mojego, staw po stawie. Gmerała przy najwyższym guziku mojej koszuli, włożyła pod nią rękę i ujęła moją lewą pierś.
Przez minutę nic nie mówiliśmy. Pokój gościnny znajdował się bezpośrednio nad salonem i słyszałem trzepoczącą pod nami wstęgę głosu Oscara Petersona.
- A ty?
Myślałem o tym przez chwilę.
- To interesujące uzupełnienie mojej wiadomości - powiedziałem. - Która jest taka, że dziś rano odeszła ode mnie Emily. - Poczułem, że zamiera w bezruchu, jak gdyby nasłuchiwała kroków w korytarzu. Umilkłem i też nasłuchiwałem przez chwilę, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że czeka tylko na to, co powiem dalej. - Myślę, że na dobre. Pojechała na weekend do Kinship, ale nie sądzę, żeby planowała powrót do domu.